Kosmicni bracia

fb2

Космическая экспедиция землян, установив контакт с цивилизацией Урпиан, возвращается в Солнечную систему. Тем временем на Землю обрушивается вторжение кремниеорганичных существ…

Заключительный роман "Космической трилогии".

Krzysztof Boruń

Andrzej Trepka

Kosmiczni bracia

Do Czytelników „Magazynu Międzygwiezdnego”

W dwa tysiące pięćset czterdziestym pierwszym roku po raz pierwszy w dziejach ludzkości spotkali się jej wysłannicy z przedstawicielami pozaziemskiej cywilizacji istot rozumnych. Dramatyczne wydarzenia towarzyszące temu spotkaniu stały się źródłem wielu nieporozumień, wątpliwości i obaw. Niestety, w tak trudnym okresie jak obecny, gdy ważą się losy ludzkości, znaczenie tych wydarzeń łatwo ulega wyolbrzymieniu lub też czasem przesadnemu zbagatelizowaniu, co może pociągnąć niezmiernie tragiczne dla naszej cywilizacji następstwa.

Napływające dotąd informacje były bardzo fragmentaryczne i często komentowano je tendencyjnie. Przebieg wydarzeń podajemy tu w dwóch relacjach: naszej ekspedycji międzygwiezdnej oraz gospodarzy Układu Alfa Centauri zwanych Urpianami. Tekst tych relacji zamieszczamy bez własnych komentarzy i zmian, ściśle według taśmy radio-skryptora.

Dramatyczne przeżycia uczestników wyprawy opisuje jej kronikarka — Daisy Brown. Autorem tekstów zatytułowanych „Mówi A-Cis” jest Urpianin, który od swej społeczności otrzymał zadanie nawiązania bezpośrednio kontaktu z ludźmi po ich przybyciu do Układu Alfa Centauri. Przekładu urpiańskiego zapisu magnetycznego na ludzki międzynarodowy język Zetha dokonał sam autor za pomocą konwernomów, starając się nadać im formę zbliżoną do relacji składanych przez ludzi. Teksty te opracowała językowo i opatrzyła przypisami D. Brown. Zwiększyło to ich czytelność, ale jednocześnie pociągnęło za sobą pewne nieuniknione zniekształcenia i uproszczenia oryginału urpiańskiego. Urpianie operują bowiem wieloma skrótami myślowymi, a świat ich pojęć naukowych i technicznych jest niewspółmiernie bogatszy od naszego. Daisy Brown starała się jednak tam, gdzie tylko było możliwe, zachować oryginalny ciąg myślowy urpiańskiego autora.

A-Cis i Daisy Brown napotkali poważne trudności przy wyrażaniu pojęć urpiańskich językiem pojęć ludzkich, nie mówiąc już o tym, że translacja treści psychicznej tych pojęć była często niemożliwa wobec odmienności kulturowej. Trudności te starali się oni zmniejszyć w dwojaki sposób: stosując liczne przypisy oraz wprowadzając nowe określenia, tworzone z określeń o przybliżonym znaczeniu.

Oczywiście nie brak u ludzi i Urpian pojęć o znaczeniu identycznym, np. jeść, pytać, zapamiętywać, gwiazda, czas. Wiele pojęć zawiera treść zbliżoną i bez większego ryzyka nieporozumienia można je stosować w przekładzie. Bywają jednak i pojęcia tak różne, że nawet za pomocą omówień nie udało się przetłumaczyć ich na język pojęć ludzkich.

W takich przypadkach umówiono się pojęcia owe podawać w pisowni fonetycznej. Trzeba zaznaczyć, że „fonetyczność” ta ma niewiele wspólnego z transkrypcją językową. stosowaną w lingwistyce ziemskiej. Ludzie porozumiewają się między sobą za pośrednictwem mowy dźwiękowej. Urpianie mową radiową. W wyniku procesów ewolucyjnych wykształciły się u nich narządy wysyłające i odbierające fale elekromagnetyczne. Niemniej mowę ich możemy słyszeć za pośrednictwem odbiorników fal radiowych, rejestrować i odtwarzać, po odpowiednim zwolnieniu tempa, w postaci pisków o różnej, bardzo szybko zmieniającej się wysokości tonów. Stąd pojedyncze „słowa” urpiańskie można zapisać w transkrypcji muzycznej. Gdy, na przykład Urpianin wypowiada nazwę planety zwanej przez nas Błyskająca, można, stosując pewne uproszczenia, wyodrębnić trzy dźwięki przy ustalonym umownie tempie taśmy: la-re-mi. Stąd planetę tę można by nazwać Laremi. W podobny sposób „przetłumaczone” zostało nazwisko urpiańskiego współautora wspomnień, z tym, że dla nazwisk zachowano literowe, nie sylabowe (solmizacyjne) oznaczenia ośmiu podstawowych dźwięków gamy. Trzeba zaznaczyć, iż dla przejrzystości tekstu tam, gdzie możliwe było przybliżone przetłumaczenie jakiegoś słowa, wszędzie rezygnowaliśmy z transkrypcji „fonetycznej”.

Redakcja „Magazynu Międzygwiezdnego”.

Część l

Imperium Mądrości

(Relacje Daisy Brown)

LEPIEJ NIECH NIE WIEDZĄ…

Jest nas sześcioro, skazanych splotem przypadków na śmierć: konstruktor Jarosław Brabec, geofizyczka Astrid Sheeldhorn, jej mąż — archeolog Szu Sun, lekarka Zoe Karlson, mój mąż — astronom Dean Roche oraz ja — Daisy Brown — łącznościowiec i kronikarka wyprawy Astrobolidu do planet Układu Alfa Centauri.

Brabec był współtwórcą RER — naszego nowego, eksperymentalnego statku międzygwiezdnego. To Jaro głównie przyczynił się do rozwiązania zagadki konstrukcyjnej silnika fotonowego, którego szczątki odnaleźliśmy w lodach planety Urpa, krążącej wokół gwiazdy Proxima Centauri. Pozwoliło to naszym technikom zbudować statek zwiadowczy osiągający prędkości relatywistyczne podczas przelotu z Układu Proximy do Układu Tolimana. Jego kosmolot — człon załogowy mogący pełnić rolę promu kosmicznego i samolotu — miał zapewnić nam bezpieczne lądowanie na planetach tego układu dwóch słońc. Zagłada członu napędowego RER i utrata materii odrzutowej, niezbędnej do lotów wahadłowych w Układzie Tolimana,[1] przekreśliły te plany, stając się jednocześnie osobistą klęską Brabca. Gdyby jeszcze wiedział, co nas czeka…

Na podstawie materiałów zebranych w opustoszałych podziemiach Urpy kierownik naszej grupy Szu Stwierdził, że mieszkańcy tej planety wyemigrowali przed piętnastoma wiekami w kierunku układu dwóch słońc Tolimana. Spodziewa się, że tam, na planecie

Błyskającej, spotkamy owe niezwykłe trójnogie istoty, które potrafiły zmieniać tory planet i uchronić życie Temy przed zagładą, jaką niosło przygaśnięcie Proximy. Słyszę, jak ciągle rozmawia na ten temat z Ast, jak rozważają różne warianty nawiązania bezpośredniego kontaktu międzycywilizacyjnego i wymiany wiadomości. Czyż wolno mi odebrać im wiarę, że zniszczenie silnika fotonowego tylko opóźni nieco to spotkanie?

Ast należy do kobiet, które nie odstępują na krok swych mężów czy kochanków. To zadecydowało o jej udziale w rekonesansie. Inaczej przedstawia się sprawa najmłodszej uczestniczki ekspedycji RER — Zoe. Oczywiście w zespole naszym musiał znajdować się lekarz, a Zoe daje sobie świetnie radę z uniwersalnym medykiem pokładowym. Jednak udział jej w tak trudnej i niebezpiecznej wyprawie budził poważne wątpliwości. Zoe nie widzi. Straciła wzrok w wypadku na planecie Nokta, gdyśmy prowadzili prace w układzie planetarnym gwiazdy Proxima Centauri. Zmiany, jakie nastąpiły w ośrodkach wzrokowych jej mózgu, wymagają złożonych zabiegów regeneracyjnych, których tu, w polowych warunkach ekspedycji międzygwiezdnej, nie jesteśmy w stanie przeprowadzić bez pomocy specjalistów ziemskich. Niestety, pomoc taka, w postaci programu dla robotów operacyjnych, może nadejść za osiem lat, a więc w czasie, gdy nasz statek macierzysty Astrobolid będzie wracał już na Ziemię.

Zoe, mimo kalectwa, nie zrezygnowała jednak z aktywnego udziału w badaniach. Dzięki uporowi i pracowitości zdobyła dużą wiedzę w takich dziedzinach, jak planetologia, medycyna i psychologia, a jej śmiałe i oryginalne pomysły przyczyniły się w niemałym stopniu do sukcesów ekspedycji. Należy ona zresztą do ludzi, którzy na skutek cierpień fizycznych i moralnych wcześniej dojrzewają i uczą się pojmować głębiej życie. Gdy miała dziewiętnaście lat, pokochała bez wzajemności fizyka Władysława Kalinę i bardzo ciężko przeżyła klęskę swych uczuć. Przypuszczaliśmy nawet, że w ogóle od tego czasu czuje niechęć do mężczyzn. Może właśnie pragnienie odsunięcia się na pewien czas od Włada i jego narzeczonej Suzy sprawiła, że zgłosiła swój udział w wyprawie zwiadowczej? Motywowała to, co prawda, dotychczasową pracą nad nawiązaniem łączności z istotami rozumnymi zamieszkującymi Układ Alfa Centauri, ale czy był to jedyny powód?

Cóż mogę powiedzieć o sobie i mym mężu Deanie? To, że znaleźliśmy się wśród załogi RER, było przede wszystkim zasługą Deana. Zawsze i wszędzie chce być pierwszy, a dla pogłębienia swej wiedzy gotów jest poświęcić wszystko. Tym razem zresztą i ja sama chciałam, abyśmy pierwsi spośród wszystkich uczestników ekspedycji międzygwiezdnej dotarli do planet Tolimana. Powód być może wyda się komuś dziwaczny, ale cóż — pochodzenie nas dwojga też jest dziwaczne.

Dean i ja urodziliśmy się w Celestii, starej, sztucznej planecie, która, pchnięta przez garstkę szaleńców na międzygwiezdne bezdroża, miała szukać przyszłości na Juvencie w układzie gwiazd Tolimana. Planety tej nie widział żaden astronom celestiański. Istniała ona tylko w legendzie, w micie zawartym w świętej księdze Celestii jako raj obiecany sprawiedliwym przez Pana Kosmosu. Do tej planety tęskniły pokolenia Celestian. Legenda o Juvencie — świecie wiecznej młodości — przewijała się przez nasze dziecięce marzenia, zostawiając w pamięci ślad na całe życie.

Któż mógł przypuszczać wówczas, że marzenia te ucieleśnią się w międzygwiezdnym statku Astrobolidzie, który zjawił się niespodziewanie na szlaku samotnej wędrówki naszego zamkniętego świata.[2]

Od tamtych czasów minęło półtora wieku. Dziewięćdziesiąt procent tego czasu wypełnił nam jednak sztuczny sen, zwalniający dziesięciokrotnie proces starzenia się naszych organizmów w okresie lotu Astrobolidu do Alfa Centauri, i lata młodości spędzone w Celestii wydają się nam bardzo niedawną przeszłością. Dlatego właśnie, chociaż ktoś może uznać to za naiwne, zapragnęliśmy spełnić marzenia naszych przodków — wylądować na Juvencie jako pierwsi z ludzi.

Stało się jednak inaczej. Nie staniemy pod niebem Juventy. Przed nami nie legendarny raj, lecz termojądrowe piekło.

O tym, co ma nadejść, wiemy tylko ja i Dean.

To on jako astronom dokonał pomiarów i obliczeń i odkrył straszną prawdę. Przez trzy dni nie zdradził jej przed nikim, chcąc trzymać nas jak najdłużej w nieświadomości. I miał rację. Czy komuś zda się na coś świadomość bezsilności? Czy nie lepiej łudzić się do końca?

Niełatwo jednak pod maską spokoju ukryć strach. Dean nigdy nie należał do ludzi o silnych nerwach. Brak mu opanowania i równowagi duchowej Szu, hartu Zoe czy choćby wrodzonego optymizmu Jara. Zbyt wielki był to ciężar jak na jego siły. Te trzy dni sam na sam z tajemnicą nadchodzącej śmierci doprowadziły go niemal do obłędu.

Zanim powiedział mi o swym odkryciu, czułam, że stało się coś strasznego, że nie chodzi tu o przemęczenie czy chorobę. Widziałam, jak sili się na spokój i uśmiech w czasie każdej rozmowy, ile kosztuje go każda rzeczowa odpowiedź.

Po raz pierwszy zauważyłam zmianę w wyglądzie Deana już następnego dnia po dokonanym przez niego odkryciu. Jaro mówił Szu i Ast o możliwości budowy zastępczego silnika po otrzymaniu instrukcji z Astrobolidu. Wyraz oczu Deana był wówczas jakiś przejmujący i niezrozumiały.

— Po co to wszystko — wymamrotał nie wiadomo do kogo i pośpiesznie wypełznął po ścianie z kabiny mieszkalnej. Podążyłam za nim pytając, co znaczą te słowa. Zmieszał się i odrzekł, iż miał na myśli nową instrukcję dla mikrouniwera. Bardzo mnie zdziwiło to „wyjaśnienie”. Dean uczestniczył we wszystkich naradach i sam zadawał wiele pytań dotyczących naszych technicznych możliwości. Wiedział dobrze, iż eksplozja zniszczyła silnik niemal doszczętnie i że posiadane przez nas instrukcje naprawcze na nic się tu nie zdadzą. Rozproszenie materii, a więc brak tworzywa, wyklucza jakąkolwiek próbę rekonstrukcji. Pozostało tylko znaleźć nową, dostosowaną do obecnych warunków koncepcję techniczną i opracować inną, z gruntu odmienną instrukcję. Na to jednak trzeba było pracy zespołu technostatów Astrobolidu. Rozwiązywanie problemu we własnym zakresie za pomocą maszyn matematycznych i mikrouniwera nie tylko wymagało długich miesięcy obliczeń i prób, ale nie dawało także gwarancji powodzenia wobec bardzo ograniczonych środków technicznych.

Na powyższe argumenty nie otrzymałam jednak od Deana odpowiedzi. Później spostrzegłam, że tylko z pozoru poświęcał pracy w obserwatorium wiele czasu. W rzeczywistości całymi godzinami tkwił nieruchomo pod pantoskopem, wpatrzony w pomarańczową tarczę Tolimana B. Nie mogłam zrozumieć, co się z nim dzieje. Dlaczego nie pomaga Brabcowi tak jak my wszyscy? Przecież nawet Zoe starała się, w granicach zakreślonych przez jej aparat dermowizyjny, brać jak najczynniejszy udział w przygotowaniach technicznych do przebudowy statku, która miała nastąpić z chwilą, gdy nadejdzie oczekiwana instrukcja.

Ten stan depresji pogłębiał się u Deana z godziny na godzinę. Na pytania odpowiadał półsłówkami, zapominał o pastylkach odżywczych, a w godzinach snu słyszałam, jak, zawieszony na pasie u ściany, drapie nerwowo chropowatą powierzchnię. Gdy coraz natarczywiej domagałam się od niego wyjaśnień, zaczął mnie unikać.

Czwartej nocy po katastrofie, gdy nie zjawił się w ogóle w kabinie sypialnej, zażądałam od niego kategorycznie, aby powiedział mi otwarcie, co go gnębi. Nie potrzebowałam długo nalegać. Był już w takim stanie rozstroju nerwowego, że czekał tylko na okazję, aby wyznać mi prawdę.

Początkowo nie chciałam mu wierzyć przypuszczając, że wpadł w jakieś chorobliwe maniactwo spowodowane katastrofą RER. Przedstawił mi jednak rzeczowe dowody. Sama sprawdziłam pomiary i obliczenia.

Nie mylił się: siedemnastego dnia po katastrofie nastąpi koniec naszej wyprawy. Za jedenaście dni nasz kosmolot, wraz z resztkami tego, co jeszcze przed tygodniem było fotonowym silnikiem RER, wpadnie w gorejącą otchłań atmosfery Tolimana B.

Czy boję się śmierci? Płyta ochronna oddzielająca człon napędowy od kosmolotu wyszła cało z katastrofy. W jej cieniu kryć się będziemy do ostatnich chwil życia. Gdyby zabrakło tej osłony, kabiny mieszkalne stałyby się ognistym piecem tortur. W obecnej sytuacji nie odczujemy zmiany w otoczeniu aż do wtargnięcia naszego schronienia w fotosferę gwiazdy. Przy prędkości 46000 km/s śmierć nastąpi niemal bezboleśnie i natychmiast. Gdy jednak patrzę w twarze Zoe, Ast, Jara czy Szu i słyszę, jak snują beztrosko plany na przyszłość, ogarnia mnie taka rozpacz, że poczynam tracić panowanie nad nerwami.

Podzielam zdanie Deana, że nie ma sensu wtajemniczać ich w to, co nas czeka za jedenaście dni. Są przekonani, że statek nasz przebiegnie obok Tolimana B w odległości co najmniej kilkunastu milionów kilometrów i że przy odpowiednim manewrowaniu kosmolotem w cieniu tarczy ochronnej nie grozi nam nawet chwilowy wzrost temperatury. Przyszłość w ich mniemaniu kształtuje się zupełnie bezpiecznie. Jeśli nawet nie możliwe będzie zbudowanie nowego silnika, statek-baza Astrobolid, poruszający się tym samym szlakiem z prędkością 52 000 km/s, dogoni nas za półtora roku. Co najwyżej nastąpi nieprzewidziana zmiana w harmonogramie ekspedycji. Strefa ochronna działa. Zderzenie było przypadkiem, który po raz drugi zdarzyć się nie może. Są więc pewni, że przygoda nasza zakończy się szczęśliwie.

Czy mamy prawo pozbawić ich złudzeń? Po co? Zbadaliśmy skrupulatnie wszystkie możliwości. Gdyby istniała choć jedna szansa na miliard!

SPLOT PRZYPADKÓW

Kiedy przed siedmiu miesiącami wyruszyliśmy z układu planetarnego Proximy, wydało nam się, że żadne niebezpieczeństwa nie mogą zagrażać RER i jego załodze. Prawdopodobieństwo awarii silnika z przyczyn wewnętrznych było tak niewielkie, że przypadek taki można było uznać z góry za wykluczony.

Wysiłki naszych konstruktorów skoncentrowały się przede wszystkim na stworzeniu skutecznej ochrony przed meteorytami. Chociaż spotkanie z większą grudką materii w przestrzeni międzygwiezdnej jest niezmiernie rzadkim zjawiskiem, ale i to niebezpieczeństwo należało przewidzieć.

Dopóki statki kosmiczne rozwijały prędkości mniejsze od 60 000 km/s, niemal niezawodne zabezpieczenie przed meteorytami stanowiła strefa ochronna o zasięgu do dwustu tysięcy kilometrów, w której miotacze badonowe powodowały dezintegrację każdej grudki materii zagrażającej statkowi. Taką strefę dezintegracji, jeszcze bardzo prymitywną, miała nawet stara Celestia.

Nasz eksperymentalny statek rozwijał jednak przez 5/6 drogi prędkość większą od 60000 km/s. W tych warunkach, zanim aparatura radiolokacyjna zdążyłaby uruchomić akcelerator, wykryty przez nią meteoryt zderzyłby się z naszym statkiem. Stąd w pierwszej połowie drogi, gdy rakieta nasza nabierała nieustannie prędkości, chroniła ją w dużym stopniu przed zderzeniem z meteorytami druga rakieta, tak zwana ochronna wyposażona we własne silniki i poruszająca się przed nami w odległości dwustu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów. Ta rakieta-tarcza stwarzała przed sobą dość intensywne pole ochronne, wyrzucając nieprzerwanie szerokim snopem badon. Podział na dwie rakiety, oddzielone odległością dwustu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów, stanowił dodatkowe zabezpieczenie przed katastrofą. Przy prędkości bliskiej połowy prędkości światła jakiś większy meteoryt mógł nic ulec całkowitej dezintegracji i zderzyć się ze statkiem. W tej sytuacji zagładzie uległaby rakieta ochronna.

Z chwilą osiągnięcia połowy drogi i rozpoczęcia hamowania rakieta ochronna stawała się zbyteczna. Strumień fotonów o ogromnej energii, wyrzucany przez silnik RER w kierunku ruchu statku, był najlepszą ochroną nie tylko przed pyłami, ale nawet i większymi grudkami materii kosmicznej. Wyjątek stanowiły meteoryty przecinające drogę tuż przed statkiem, ale byt to przypadek bardzo mało prawdopodobny.

Toteż, gdy przebyliśmy szczęśliwie ponad dziewięćdziesiąt pięć procent drogi i statek znalazł się nie tylko pod ochroną strumienia fotonów, ale również akceleratorów badonowych, nikt z nas nie przypuszczał, że może nam zagrażać jakieś niebezpieczeństwo.

Katastrofa nastąpiła zupełnie niespodziewanie przy prędkości 46000 km/s. „Meteoryt” o masie trzydziestu sześciu kilogramów, pędzący wprost na nas, wyparował w strumieniu fotonów niemal doszczętnie. Owo „niemal” zadecydowało. Wystarczyła kilku-miligramowa grudka, aby przy zderzeniu z RER wywołać eksplozję, która rozniosła dosłownie cały silnik fotonowy.

Wszystko to nastąpiło przy czynnej strefie ochronnej. Dlaczego dezintegratory zawiodły? Wyjaśniła to dopiero analiza zapisu dokonanego przez nasze odbiorniki tuż przed katastrofą. Strefa dezintegracji chroniła niezawodnie przed ciałami poruszającymi się bezwładnie wprost na RER. Zawiodła, nasi konstruktorzy bowiem przewidzieli ochronę tylko przed ciałami naturalnymi. Nie przewidzieli, że RER może spotkać na swej drodze ciało obdarzone zdolnością zmiany kierunku ruchu.

Czyżby uderzył w nas pocisk wysłany przez władców układu dwu słońc Tolimana? Nie! Była to nasza własna rakieta Robot I, która blisko cztery lata temu uległa uszkodzeniu w czasie badań gwiazdy Proxima Centauri. Uszkodzenie polegało na tym, że zamiast hamowania robot zwiększył jeszcze bardziej prędkość, a po wyłączeniu fali prowadzącej skierował się ku Układowi Tolimana. Początkowo nie umieliśmy wytłumaczyć przyczyn tego zjawiska, później jednak doszliśmy do wniosku, że widocznie przyciągnęły go sygnały nadawane przez mieszkańców planet tej podwójnej gwiazdy. Aparatura samosterująca musiała ulec rozstrojeniu. Co prawda, nie bardzo zgadzały się nam obliczenia energetyczne — zmiana kierunku była zbyt szybka jak na działanie samego silnika rakiety — ale lepszego wytłumaczenia nie znaleźliśmy.

O zaginionym robocie zresztą prędko zapomnieliśmy w powodzi nowych, coraz to niezwyklejszych wydarzeń. Nikt nie spodziewał się, abyśmy mogli go jeszcze spotkać.

Przyczyny zderzenia były skomplikowane, splot przypadków niezmiernie rzadki. Przede wszystkim tor ruchu Robota I niemal dokładnie pokrywał się z prostą łącząca Proximę z Tolimanem B. Tę samą trasę przemierzał nasz statek z szybkością czterokrotnie większą, przy czym powinniśmy byli minąć robota w odległości około pięćdziesięciu milionów kilometrów. W tym czasie Zoe rozpoczęła nadawanie codziennej „audycji” w kierunku Układu Tolimana (druga przypadkowa zbieżność). Widocznie sygnały nasze były dostatecznie silne, aby podziałać na rozstrojone układy samosterujące. Silnik robota zaczął, pracować i skierował go w stronę naszego statku. Rozstrojenie aparatury sprawiło jednak, że zmieniał on nieustannie kierunek i dlatego nie mógł być atakowany przez miotacze mimo stałego zbliżania się do nas. Niestety, w ostatniej chwili, już poniżej dolnej granicy strefy ochronnej (trzeci przypadek), podążył w prostej linii ku antenie RER.

Różnica prędkości wynosiła 34 000 km/s. Również przypadek, ale tym razem szczęśliwy, sprawił, że Robot I wszedł stosunkowo daleko od statku w snop fotonów i zdążył niemal doszczętnie wyparować, zanim nastąpiło zderzenie. Gdyby dotarła do nas grudka materii o masie tylko grama — zagładzie uległaby również płyta ochronna, a wraz z nią i kosmolot.

Eksplozja i tak zresztą była potworna. Całkowicie zniszczony został nie tylko silnik fotonowy, ale także wszystkie zewnętrzne zbiorniki ciekłego wodoru służącego jako paliwo jądrowe RER i materia odrzutowa kosmolotu. To one właśnie uchroniły nas od śmierci, pochłaniając w ogromnym stopniu energię wybuchu. Zbiorniki te umieszczone były przez Brabca celowo między silnikiem a kosmolotem, by w razie jakiejś awarii i konieczności niezbyt miękkiego lądowania całego statku spełniać mogły rolę amortyzatora łagodzącego wstrząs.

Znaleźliśmy się w sytuacji tragicznej. Nawet jeśli udałoby się zrekonstruować zbiorniki, nie mamy czym ich napełnić.

Zgodnie z planem kosmolot, po odłączeniu się od fotonowego członu napędowego, miał za trzydzieści sześć dni wejść na orbitę satelitarną drugiej planety Tolimana B. Tymczasem splot przypadków sprawił, że w okolicę tej gwiazdy dotrzemy dziewiętnaście dni wcześniej. Tragicznym zbiegiem okoliczności kosmolot znajdzie się w owej chwili niemal w tym samym miejscu, co… Toliman B. Jak wynika z obliczeń, jego wpływ grawitacyjny wystarczy, aby skazać nas na zagładę.

Dziś rano, po raz chyba trzydziesty, Dean sprawdził swe pomiary i obliczenia. Nie ma żadnej nadziei.

W teleoknach statku czarna noc kosmiczna i gwiazdy. Proxima świeci już czterdzieści razy słabiej niż widoczny tu w jej sąsiedztwie Rigel. Za to dwa słońca Tolimana jaśnieją z każdym dniem coraz potężniejszym blaskiem.

Za pięć tygodni nasz kosmolot miał wylądować na powierzchni planety, która przykuwa wzrok od wielu miesięcy regularnymi błyskami. Czy błyski te przeznaczone są dla nas? Czy jak latarnia morska w dawnych wiekach mają wskazywać nam drogę? Nie wiemy. Jest jednak wielce prawdopodobne, że właśnie na tej błyskającej planecie, nie my już co prawda, ale inni uczestnicy wyprawy Astrobolidu spotkają się z Urpianami.

Trudno nie myśleć o śmierci, tak nieoczekiwanej, bezsensownej… Jakie siły rządzą naszymi losami, tak okrutnie naigrawające się z ludzkich dążeń i tęsknot? Wiem, że zderzenie z Robotem I było spowodowane splotem przypadków, a jednak nie mogę oprzeć się irracjonalnemu poczuciu krzywdy, wyrządzonej nie tylko nam sześciorgu, lecz przede wszystkim wielu pokoleniom Celestian, wierzącym, że ich potomkowie ujrzą błękitne niebo Juventy. Dlaczego dano nam szansę ziszczenia legendy, a potem brutalnie odebrano? Czyżby była to jakaś złośliwa zemsta za to, że udało nam się pokonać jeszcze jedną barierę czasu i przestrzeni? Czyja zemsta? Czyżby jakichś demonów kosmosu, dbających o utrzymanie w nim równowagi homeostatycznej? Równowagi między zwycięstwami i klęskami? A może to kara wymierzona nam przez Urpian za wykradzenie im prometejskiego ognia fotonowego?

Jeszcze przed dwoma miesiącami wszystko pozwalało nam wierzyć, że wszechświat otworzył się przed ludźmi, ze czeka na nas ze swym oszałamiającym bogactwem cudów natury. Prace nasze wówczas koncentrowały się wokół pomiarów związanych z doświadczalnym potwierdzeniem przewidywań fizyki teoretycznej, a zwłaszcza nowej interpretacji wzorów, które jeszcze w początkach dwudziestego wieku nakreślił Albert Einstein. Dwa miesiące, a mnie się wydaje, że już minął cały wiek.

Główne nasilenie tych prac nastąpiło w okresie, gdy mijaliśmy Astrobolid w połowie piątego miesiąca podróży. Po raz pierwszy w historii ludzkości mogliśmy przekonać się naocznie, już nie tylko za pomocą przyrządów, o słuszności wniosków wypływających ze szczególnej teorii względności. Siedzieliśmy wówczas przez wiele dni przed ekranem pantoskopu. Gwiaździste niebo jakby skurczyło się i przewęziło w pasie równikowym kuli, której osią jest prosta łącząca Proximę z Tolimanem. Im bliżej płaszczyzny prostopadłej do kierunku ruchu naszego statku, tym przewężenie to jest wyraźniejsze. Nie tylko zresztą odstępy między gwiazdami uległy skróceniu. Gdy przy dużych powiększeniach patrzyliśmy na tarczę Słońca, nie była ona dla nas już kołem, lecz elipsą spłaszczoną zgodnie z kierunkiem toru naszego lotu. Gdy RER rozwijał w połowie drogi prędkość ponad 147 000 km/s względem Słońca — skrócenie relatywistyczne wynosiło ponad dziesięć procent.

Jakże pasjonujące były te obserwacje i pomiary! Jakże niezwykła wydawała mi się różnica odstępów między sygnałami nadawanymi z Astrobolidu a tykaniem naszego metronomu, które przecież w chwili naszego odlotu były dokładnie zsynchronizowane. Oto przekonaliśmy się bezpośrednio zmysłami o tym, że w statku naszym czas płynie inaczej niż w otaczającym nas świecie.

Teraz te wszystkie sprawy i badania wydają się niezmiernie odległe. Nawet błyski z okolic Tolimana B schodzą na dalszy, inny plan. Coraz lepiej rozumiem Deana, któremu trudno skupić myśli, gdy zmuszony jest uczestniczyć w tak jeszcze niedawno pasjonujących go dyskusjach o wynikach obserwacji planet tego układu. W tej chwili systematyczne badania prowadzi właściwie tylko Ast, która jako Planetolog ma coraz większe pole do pracy.

W chwili, gdy piszę te słowa, przebywamy z Deanem w obserwatorium. Na ekranie pantoskopu widnieje jasny sierp planety o długich, niekształtnych rogach. W dwóch miejscach nie oświetlonej części tarczy błyskają raz po raz światełka. Te punkty świetlne, których naliczyliśmy w pasie równikowym planety ponad trzydzieści, dostrzeżone zostały na początku piątego roku naszego pobytu wśród planet Proximy, kiedy to astronomowie przystąpili do wstępnego przebadania terenów przyszłych prac badawczych w Układzie Tolimana. Planetolodzy początkowo podejrzewali, że błyski te są zjawiskami typu wulkanicznego, podobnymi w swej regularności do wytrysków gejzerów. Zdawał się przemawiać za tym fakt, że Błyskająca otoczona jest grubą warstwą obłoków i przebicie jej przez erupcję wulkaniczną wydawało się najlepszym wytłumaczeniem zjawiska.

Było jednak coś dziwnego w tych błyskach. Mimo iż planeta obraca się wokół osi, zawsze dostrzec mogliśmy jednocześnie tylko dwa punkty błyskające. Co więcej, okazało się, że promieniowanie tych rozbłysków jest spójne i emitowane niewiarygodnie wąską wiązką — z odległości tysiąca czterdziestu miliardów kilometrów dzielących Tolimana B od Proximy rozproszenie nie przekracza kilkuset metrów. Już to samo wykluczało, aby źródłem promieniowania były jakieś naturalne procesy geofizyczne. Trudno sobie przecież wyobrazić, jak w sposób naturalny mógłby powstać taki laser.

Dokładniejsze badania przyniosły zresztą dalsze dowody, że są to przejawy działalności istot inteligentnych w systemie trzech słońc Alfa Centauri, i to chyba związanej z naszą obecnością na planetach Proximy. Błyski zaobserwować bowiem można było tylko na terenie naszej bazy na Sel, a także stałych placówek badawczych na powierzchni Temy i Urpy. Co ciekawsze, w nowo założonych placówkach błysków początkowo nie dostrzegaliśmy, pojawiały się dopiero po niespełna czterech miesiącach od uruchomienia pierwszych przyrządów badawczych lub uniwerproduktorów. Odpowiada to niemal dokładnie okresowi zwrotnego biegu sygnału elektromagnetycznego na szlaku Proxima-Toliman-Proxima. Wynika stąd, że mieszkańcy Błyskającej otrzymują informacje o położeniu naszych placówek, i uwzględniając ruchy planet na orbitach i wokół osi, dokonują odpowiednich obliczeń ekstrapolacyjnych ich położenia, tak aby po pięćdziesięciu pięciu dniach promienie ich laserów trafiały precyzyjnie w wyznaczone miejsce.

O tym, że sygnały te skierowane były do nas, a przynajmniej wiązały się z naszym pobytem w Układzie Proximy, świadczy również fakt, że placówki, które zakończyły prace, znajdowały się nadal przez blisko cztery miesiące w zasięgu emisji tych laserów, po czym raptownie ona zanikała.

Gdy nasz statek-baza Astrobolid wyruszył już w drogę do Układu Tolimana, po dziewięćdziesięciu ośmiu dniach znalazł się w wiązce wysyłanej z Błyskającej, z czego wynika, że natychmiast po jego starcie wysłana została informacja na tę planetę z podaniem parametrów ruchu statków. Podobnie było z RER, który wystartował dopiero w-siedemdziesiąt trzy dni po Astrobolidzie. Sygnały zwrotne z Błyskającej dotarły do naszego statku po osiemdziesięciu dniach.

Nie ulega wiec wątpliwości, że te tajemnicze emisje laserowe są ściśle związane ze śledzeniem naszych ruchów, opóźnione reakcje zaś spowodowane po prostu odległością dzielącą nas od Układu Tolimana. Prawdopodobnie jest to próba porozumienia się z nami, niestety nasze konkryty nie potrafiły jak dotąd rozszyfrować tych sygnałów. Najważniejsze jednak, że takie próby ze strony mieszkańców Błyskającej są podejmowane.

Z tych właśnie względów uległ zmianie plan wyprawy, przewidujący początkowo lądowanie na planecie II Tolimana A, którą, ze względu na bogatą, dziko pieniącą się szatę roślinną, nazwaliśmy — w nawiązaniu do legend celestiańskich — Juventa. Co prawda w atmosferze Błyskającej brak wolnego tlenu, ale może to wiązać się z warstwową budową atmosfery i tlen występuje w dolnych jej „piętrach”. Zresztą na podstawie tak oczywistych dowodów wysokiej techniki możemy sądzić, że nie na Juvencie, lecz na Błyskającej znajdują się główne ośrodki cywilizacji urpiańskiej. Dlatego, jeszcze przed startem Astrobolidu, ją właśnie wybraliśmy jako cel pierwszego lądowania w Układzie Tolimana.

Są już zresztą dalsze dowody słuszności takiej decyzji. Na kilka dni przed katastrofą RER Ast i Szu dokonali z odległości dwóch i pół dnia świetlnego serii nowych zdjęć powierzchni Błyskającej — metodą sondaży radarowych i pomiarów promieniowania podczerwonego przenikającego przez obłoki. Potwierdzają one w pełni przypuszczenia, że planeta ta jest zamieszkana. Na zdjęciach widać wyraźnie zarysy jakichś wielkich budowli i konstrukcji technicznych. Okazało się też, że źródła błysków znajdują się ponad atmosferą — w przestrzeni kosmicznej, prawdopodobnie na satelitach stacjonarnych krążących nad równikiem planety i przejmujących kolejno funkcję emiterów. Niestety, my już nie rozwiążemy zagadki niezwykłej precyzji ich działania

WIRUJĄCE PYŁY

A jednak żyjemy! Żyjemy wbrew przewidywaniom, wbrew pomiarom i obliczeniom. Żyjemy i choć przyszłość jest jeszcze dla nas wielką niewiadomą, wszystko wskazuje, że najgroźniejsze niebezpieczeństwo jest już poza nami.

Gdy dwa tygodnie temu nadałam ostatnią kartkę mych notatek, byłam pewna, że pozostało nam jeszcze dziesięć dni życia. W tym samym dniu nastąpiło coś, czego do tej chwili nie potrafię wytłumaczyć. Teraz leżymy przykuci do boi przyśpieszeniem ponad 40 m/s2 i snujemy najbardziej fantastyczne przypuszczenia na temat tego, co nam przyniesie dzień następny.

Zacznę jednak od początku, to jest od chwili, gdy wróciłam do obserwatorium z kabiny nawigacyjnej po nadaniu w kierunku Astrobolidu ostatnich kartek mych wspomnień. Już miałam wziąć się do dalszej pisaniny, aby praca tą rozproszyć choć trochę depresję, gdy na ścianie pojawiła się twarz Ast.

— Prosimy cię o pomoc — powiedziała. — Jaro chce poprawić odbiór na III zakresie. Widzę, że nie jesteście bardzo zajęci. Spojrzałam na Deana. Pochylony nad tablicą rozdzielczą pantoskopu zdawał się drzemać.

— Już idę — powiedziałam do Ast.

— Czekam w przedsionku śluzy.

Zsunęłam się z fotela i czepiając się uchwytów „popłynęłam” ku drzwiom szybu;

W naszym statku od chwili katastrofy znikło zjawisko ciążenia. Ten stan, gdy trwa nieprzerwanie, nie należy do przyjemnych. Po długim okresie wzmożonego sztucznego ciążenia tym silniej odczuwaliśmy nienaturalność tego zjawiska.

W ciągu siedmiu miesięcy działania naszego silnika fotonowego, wytwarzającego przyśpieszenie 15 m/s2, a więc półtora rażą większe od ciążenia ziemskiego, zdążyliśmy się już przyzwyczaić do zwiększonej wagi naszych ciał. Wobec nieprzerwanej pracy silnika, najpierw dla rozpędzenia, później zahamowania RER, tworzenie namiastki grawitacji przez rotację statku było niepotrzebne. Dla osiągnięcia na szlaku Proxima-Toliman choć przez krótki okres prędkości bliskiej połowie prędkości światła konieczna była nie tylko praca silnika przez całą drogę, ale również zwiększenie przyśpieszenia w dopuszczalnych fizjologicznie granicach.

Teraz, po katastrofie, znaleźliśmy się przymusowo w warunkach nieważkości.

Szybko wciągnęłyśmy skafandry i, czepiając się klamer, wypełzłyśmy na zewnątrz. Ast niosła reflektor, a ja narzędzia. Do zespołu anten prowadzących mikrouniwera trzeba było przedostać się nad pierścieniem silników brzegowych.

Płytę ochronną i poszarpane resztki silnika fotonowego RER zgromadziliśmy pierwszego dnia po katastrofie w odległości dwustu metrów od kosmolotu. Tam właśnie, w jasnym świetle reflektorów, pracowali Jaro i Szu, przygotowując mikrouniwer do działania, gdy tylko nadejdzie instrukcja z Astrobolidu. Nie wiedzieli, że zanim to mogło nastąpić, nasz statek miał przestać istnieć.

Reflektor trzymany przez Ast raził w oczy. Przesunęłam się w den i zatrzymałam wzrok na dalekich, jasnych słońcach Tolimana. Ciemniejsza, pomarańczowa gwiazda wydała mi się przymrużonym okiem jakiegoś legendarnego potwora. Tam miała spotkać nas zagłada.

Naraz gdzieś między Tolimanem B a jego żółtym, jasnym towarzyszem rozbłysł na krótką chwilę wielokrotnie od nich jaśniejszy, świetlisty punkt. Rozbłysł i znikł…

Obserwowałam już nieraz błyski meteorów w atmosferze Temy, Urpy czy gigantów Proximy. Tu jednak zjawisko takie nie było możliwe: otaczała nas pustka międzygwiezdna. Spostrzeżony przeze mnie pierścień gazów skłonna byłam uważać za złudzenie optyczne, wywołane zbyt długim spoglądaniem w światło reflektora.

— Czy widzieliście?

— Co? — spytali jednocześnie Ast i Jaro.

— Tam coś zabłysło i zgasło. Jak gwiazda — wskazałam ręka.

— Gwiazda? To nonsens — powiedziała Ast.

— Oczywiście że nie gwiazda. Po prostu widziałam błysk.

— Gdzie? — zapytał Jaro. — Czy możesz określić dokładniej, słowami? Bo ja cię stąd słabo widzę.

— Między Tolimanem B a Tolimanem A. Bliżej Tolimana A! Czy coś zauważyłeś?

— Niestety, nic nie widziałem. Patrzyłem w kierunku kosmolotu.

— A Szu?

— Mnie Tolimana zasłaniała płyta ochronna — odparł archeolog. — Czy jesteś pewna, że to nie było złudzenie?

— Chyba nie. I jeszcze jedno: wokół świecącej kuli widziałam jakby pierścień z gazów czy pyłów. Rozpłynął się w przestrzeni.

— Nie fantazjujesz? — zapytała Ast.

— Jaka była barwa światła wysyłanego przez tę kulę? — odezwał się Jaro.

— Niebieskawobiała.

— Ciekawe — powiedział Jaro i zasępił się.

— Co masz na myśli? — zapytała Ast.

— Antinevon.

— Sądzisz, że to mógł być meteoryt zniszczony w naszej strefie ochronnej?

— To bardzo prawdopodobne.

— A jednak mamy szczęście — powiedział Szu. — Gdybyśmy się zderzyli z Robotem! trzy miesiące temu, mielibyśmy dziś prędkość ponad 100000 km/s. Przy takiej prędkości strefa ochronna nie zdałaby się na nic.

— Upraszczasz problem — przerwała Ast. — Nie zapominaj, że również robot nie zdążyłby wyparować, a wówczas…

— Tak czy inaczej oznaczałoby to…

— Śmierć — powiedziałam odruchowo takim tonem, że Ast chwyciła mnie za rękę.

— Widzę, że cię to wytrąciło z równowagi!

— Eee, chyba nie. Czym miałabym się martwić? Dziś już żadne niebezpieczeństwo nam nie zagraża — powiedziałam, siląc się na obojętność. A w duchu myślałam: gdyby ona wiedziała!

Natychmiast po powrocie wstąpiłam do kabiny nawigacyjnej, by sprawdzić, czy automaty zarejestrowały spotkanie z jakąś grudką materii kosmicznej.

Istotnie, na wykresie pracy zespołów dezintegracyjnych, biegnącym równą, jednostajną linią od początku podróży, wykwitł podwójny, gwałtowny zygzak. To, co wzięłam w pierwszej chwili za rozbłysk gwiazdy, było meteorytem zniszczonym w naszej strefie ochronnej. Jaro po przybyciu na statek odczytał z wykresu sporą metryczkę meteorytu. Kosmolotów; zagrażało nie pojedyncze ciało, lecz dwa ciała o masie kilkudziesięciu kilogramów. Eksplozja ich mogła być widoczna jako bardzo jasna gwiazda nawet z odległości znacznie większej od zasięgu strefy ochronnej, to jest dwustu tysięcy, kilo-metrów.

Fakt spotkania dwóch meteorytów, i to o stosunkowo dużej masie, był tak niezwykły, jeśli zważyć niezmiernie małe prawdopodobieństwo takich spotkań, że dyskutowaliśmy na ten temat aż do wieczornego posiłku. Nawet Dean ożywił się nieco. Zajął się też wyliczeniem na podstawie wykresów, z jaką prędkością poruszały się meteoryty względem kosmolotu.

Wynik był zupełnie nieoczekiwany — 230 km/s. Zrozumieliśmy wówczas, dlaczego meteoryty zostały zniszczone na samym skraju strefy ochronnej. Jednakże istnienie meteorytu o prędkości 46 km/s względem otaczających gwiazd było rewelacją graniczącą z fantazją.

Po posiłku Zoe poszła do kabiny nawigacyjnej, aby przygotować do przeglądu taśmy z materiałami nadanymi z Astrobolidu. Lubiła to zajęcie. Nie miała z tym nigdy większych kłopotów. Tym razem jednak, po kilkunastu minutach, poprosiła o pomoc Jara.

— A co się stało? — zapytałam trochę zdziwiona.

— Nie jestem pewna. Zdaje się, że nakryły się dwa różne obrazy. Niestety, ja… mój „wzrok dotykowy”…

Jaro przesunął się ku wyjściu i zniknął w drzwiach szybu.

Upłynęła dłuższa chwila oczekiwania, gdy znów na ścianie pojawił się obraz — tym razem była to twarz Jara.

— Chodźcie na górę!

W minutę później tłoczyliśmy się w kabinie nawigacyjnej. Brabec w skupieniu manipulował przyciskami. Na niewielkim ekranie kontrolnym poprzez obraz szeregu cyfr i wzorów kreślonych na tablicy ręką przewodniczącego naszej ekspedycji, Andrzeja Krawczyka, prześwitywało gwiaździste niebo z jasną, niekształtną plamą pośrodku. Jaro próbował rozdzielić te dwie różne emisje, aż wreszcie obraz cyfr i wzorów przybladł i stał się prawie niewidoczny. Wyrazistości za to nabrała owa plama wśród gwiaździstego nieba.

— Co to może być? — zapytałam.

— Właśnie, nie wiem — odpowiedziała Zoe. — Nastąpiło, zdaje się, jakieś zakłócenie w odbiorze. Jak gdyby nakryły się dwa różne źródła emisji tej samej częstotliwości. Niestety ja… — wymownym gestem wskazała na kamerę umieszczoną nad czołem, która w połączeniu z plastycznym ekranem dotykowym zastępowała jej utracony wzrok. — To dla mnie zbyt skomplikowane.

— Może uszkodzeniu uległa aparatura w Astrobolidzie… — zastanawiał się Szu.

— Wiecie, co to jest? — wykrzyknął nagle Jaro, od dłuższego czasu wpatrujący się w ekran. — To nasz statek.

— Nasz statek?

— Widocznie jakieś nagranie z okresu, gdyś my ich mijali — zauważył Szu. — Chociaż…

— Więc jeszcze nie widzicie? — zniecierpliwił się Brabec. — Ależ patrzcie uważnie! Przyjrzyjcie się dobrze! Przecież to jest… O! Tu! Płyta ochronna. O, tu macie rozdarcie, tam znów dalej, bardzo daleko, a jednak na ekranie blisko…

— Kosmolot? — zdziwiłam się i spojrzałam niepewnie na Jara.

— Kosmolot? — powtórzył Dean jakby obudzony nagle ze snu.

— Tak. To nie jest obraz RER z okresu mijania Astrobolidu. To obraz dzisiejszy. Nagrania dokonano niedawno. W tych dniach…

— Czyżby za pomocą pantoskopu?

— Pantoskopu? To zupełnie wykluczone! — zaprzeczył Jaro. — Po pierwsze na tę odległość nie otrzymaliby tak znacznego powiększenia.

— Nie widzę podstaw do tak kategorycznych twierdzeń — odezwała się Ast. — Może jednak jakiś nowy przyrząd? Mogli otrzymać instrukcję z Ziemi.

— Wykluczone! — przeciął Jaro. — Zastanówcie się chwilę! Czyż mogą nam oni przekazać obraz RER z okresu po katastrofie? Przecież oni jeszcze do tej chwili o naszej katastrofie nie wiedzą! Jeszcze światło niosące obraz eksplozji nie dotarło do miejsca, w którym znajduje się Astrobolid!

Nie mogłam zrozumieć, jak to się stało, że zupełnie zapomniałam o odległości dzielącej nas od statku macierzystego.

— Tak. Masz zupełną słuszność. To oczywiste — powiedział Szu do Jara. — Ale w takim razie skąd ta emisja?

— Przyjrzyjcie się dobrze tarczy i kosmolotów! — przerwał Dean. — Zwróćcie uwagę, gdzie musiała się znajdować kamera… Nie za nami, lecz przed nami.

— Tak jakby obraz przekazano nam z Układu Tolimana?

— Siedemdziesięciu pięciu godzin wystarczy na to, aby światło dobiegło od nas do Błyskającej i aby nadano stamtąd obraz.

— Czyżby więc to oni? Czy to w ogóle możliwe?

Tymczasem obraz rozbitego silnika rósł szybko. Można już było rozróżnić poszczególne reflektory rozstawione w przestrzeni wokół płyty ochronnej. Nieco z boku dostrzegłam kosmolot podobny do dużego, płaskiego talerza.

Zza krawędzi statku wyłoniło się światełko i zygzakiem sunęło wolno po powierzchni kosmolotu. W jego blasku można było zauważyć dwie sylwetki dążące ku antenom aparatury zdalnie sterującej mikrouniwerem.

Naraz obraz kosmolotu znikł z pola widzenia. Ukazał się mglisty pierścień, podobny do kółka z dymu. W jego środku błyskało coś podobnego do świecącego oka. Pierścień przeobrażał się i wirował, rozszerzał swój zasięg, to znów kurczył.

Patrzyliśmy pełni niemego podziwu w ów obraz, gdy naraz w miejscu pierścienia ukazał się oślepiający błysk i zgasł. Pozostała tylko czerń ekranu telewizyjnego.

Jaro operował chwilę przyciskami, wreszcie rzekł:

— To już wszystko.

Długo trwaliśmy w milczeniu, na próżno szukając wyjaśnienia dziwnego zjawisk W końcu odezwał się Szu:

— Trudno uwierzyć. Trudno znaleźć przyczynę. Skąd na naszym ekranie pojawił się ów obraz? Jeśli nadali go nie ludzie, lecz istoty rozumne, które z Błyskającej śledziły nasze ruchy i które za pomocą jakichś potężnych przyrządów potrafiły z odległości czterdziestu miliardów kilometrów zarejestrować te obrazy…

— W jaki jednak sposób przekazali nam tę wizję? — podjął Jaro. — Przecież dotychczas nie zetknęliśmy się z nimi bezpośrednio. Nie mogli znać szczegółów konstrukcji naszych odbiorników.

— Przecież są to chyba zupełnie odmienne od nas istoty. Inny kierunek rozwoju myśli technicznej — dodała Zoe.

— Dobrze byłoby obliczyć, gdzie znajdowała się kamera. Można zmierzyć średnice, kąty, położenie gwiazd…

— Zajmę się tym — powiedział Dean. — Jaro, powtórz obraz.

Po chwili na ekranie znów pojawił się rozbity silnik RER i krążek kosmolotu.

— Średnica rzeczywista kosmolotu wynosi czternaście metrów. Płyty ochronnej dziewięćdziesiąt pięć metrów — podawał dane Jaro. — Wzajemna odległość po odczepieniu dwieście dziesięć metrów. Nachylenie prostej płyta-kosmolot po prostej Proxima-Toliman 12°32.

Dean polecił komputerowi zmierzyć pozorne średnice kosmolotu i tarczy ochronnej oraz dokonać obliczeń.

Tymczasem na ekranie ukazały się znów dwie sylwetki ludzi, wreszcie półprzeźroczysty wirujący pierścień. Ten ostatni obraz przypomniał mi pewne nieprzyjemne przeżycie z pierwszych miesięcy po naszym wylądowaniu na księżycu Urpy. W dniu poprzedzającym odlot pierwszej grupy badawczej w głąb Układu Proximy Władowi Kalinie udało się schwytać za pomocą zespołu automatów własnego pomysłu duży meteoryt węglowy.

Wyszłam wówczas w skafandrze przed pawilon, wypatrując na niebie robota, który miał lada chwila powrócić ze schwytaną bryłą węgla. Ogarnął mnie wówczas nagły niepokój i miałam halucynacje. Tak przynajmniej dotąd przypuszczałam. Spostrzegłam wówczas na niebie coś podobnego do pierścienia z mgieł. Pamiętam to dobrze: pierścień ten również prężył się, kurczył, rozszerzał i wirował, tak samo jak tajemniczy krążek na ekranie. Tamto mogło być halucynacją. To, co widzieliśmy przed chwilą, było obrazem utrwalonym w pamięci aparatury odbiorczej. Wszyscy mogliśmy go oglądać dowolnie dużo razy.

Opowiedziałem to wszystko.

— Istnieje jeszcze jeden zupełnie podobny, lecz całkowicie niewytłumaczalny fakt — odezwał się Jaro, gdy skończyłam. — Opowiadał mi Nym, że przed wyruszeniem w drogę do Alfa Centauri miał również niezwykłe przeżycie. Pracował wówczas w Układzie Saturna. Przeprowadzał eksperymenty z długotrwałymi kierowanymi reakcjami nuklearnymi na drobnych satelitach tworzących pierścień wokoło tej planety. W czasie jednego z takich eksperymentów odczuł również gwałtowny zawrót głowy, połączony ze stanem niepokoju czy lęku. Wydało mu się, że widzi wielki, wirujący pierścień, który zmienił się następnie w lustro. W lustrze tym ujrzał w powiększeniu własną rakietę.

Do tego stopnia był wstrząśnięty niezwykłym zjawiskiem, że spowodował eksplozję jądrową eksperymentalnej bryły. Nie dziwiłem się, że swe przeżycie uważa za halucynację. Ale dziś? Mamy niezbity dowód, że pierścień taki jest zjawiskiem uchwytnym dla przyrządów — zauważył Jaro.

— Pierścień… — zastanawiała się Ast. — Co znaczy „pierścień”? Z czego on powstał?

— Wszystko to jest jakieś niezrozumiałe, niezwykłe — westchnęła Zoe.

— Mam wyniki — przerwał rozmowę Dean. — Kamera znajdowała się w odległości, wyobraźcie sobie, stosunkowo bardzo bliskiej. Mniej więcej sto dziewięćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów. Niech zresztą Jaro sprawdzi jeszcze raz obliczenia.

— Sto dziewięćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów? — powtórzył konstruktor. W tej samej chwili i mnie nasunęła się przejmująca strachem myśl.

— Kiedy to było?

— Kiedy ta emisja zanikła? — sprecyzował Jaro.

Dean sięgnął do klawiatury komputera i na ekranie pojawiły się cyfry.

— O osiemnastej, minut trzydzieści trzy, sekund dwadzieścia siedem — odczytał na głos.

Patrzyliśmy w tej chwili z Jarem w jeden punkt. Pod zygzakiem na wykresie pracy strefy ochronnej maleńka cyferka wskazywała czas:

18.33

Spojrzałam na pozostałych. Wszystkie oczy, prócz kamery Zoe, zwrócone były na ową niepozorną cyfrę.

— To straszne — wyszeptała Ast.

— Co? — zapytała Zoe.

— Te dwa meteory to były statki Urpian — wyjaśnił zdławionym głosem Szu. Spojrzałam odruchowo na Deana.

— Zniszczyliśmy naszą ostatnią szansę ratunku! — W oczach jego była rozpacz.

— Ależ, Dean, jeszcze nic.nie wiadomo! — usiłowałam go uspokoić. — Pamiętasz, jak przed stu trzydziestu paru laty… w Celestii… wydawało nam się, że miotacz badonowy zniszczył Astrobolid! A to były tylko papierowe kule.

Zatrzymał na mnie wzrok pełen gorzkiej ironii.

— Przecież ty sama nie wierzysz w to, co mówisz! Tam, w Celestii, była inna sytuacja! Tu nie ma mowy o pomyłce! To nieważne, czy były to statki z żywymi Urpianami czy też sterowane przez nich roboty! Czy nic ci to nie mówi, że w chwili wejścia w tę nieszczęsną strefę poruszali się z prędkością różniącą się tylko o pół procenta od naszej prędkości? To była ostatnia szansa!

— O czym ty mówisz?

Teraz dopiero spostrzegłam, że wszyscy patrzą ze zdziwieniem na Deana.

— Opanuj się! — próbowałam nie dopuścić do ujawnienia prawdy. Ale on mnie nie słuchał.

— To była chyba jedyna możliwość ratunku! Teraz już nic! Nic nas nie uratuje! Po co było włączać strefę ochronną? Nie lepiej byłoby zginąć wcześniej od byle grudki kosmicznej? Zginąć wtedy, gdy się nie będziemy tego spodziewali?

— Co ty pleciesz? — Jaro pochwycił Deana za ramię.

— Dean!

Spojrzał na mnie, potem na Jaro błędnym wzrokiem.

— Ach! Wy nie wiecie nic! Przecież skazani jesteśmy na zagładę. Przed nami tylko śmierć! Za dziesięć dni pochłonie nas Toliman. Nie masz co przebudowywać… instalować uniwerów. Zanim dotrze do nas instrukcja z Astrobolidu, będzie już po wszystkim. Teraz i tak już wszystko jedno. A przecież pomoc była tuż… tuż… Jeśli mogą zmieniać tory planet… A czy mogli się spodziewać, że nie potrafimy odróżnić meteorytu od rakiety?

Umilkł. Wokół panowała przejmująca cisza.

— Czy to, co on mówi…

Nie dokończone pytanie Ast zwrócone było do mnie. Ukrywanie prawdy nie miało już sensu. Powiedziałam wszystko.

— A więc to tak — rzekł Szu, patrząc ponuro w podłogę.

— Jak to się stało, że statki zostały zaatakowane? — zapytała Zoe cicho.

— Niestety — Jaro rozłożył bezradnie dłonie. — Wszystkie urządzenia kontrolne były zainstalowane na RER i uległy zniszczeniu. Udało się włączyć tylko prostą strefę ochronną kosmolotu.

— Ależ ona działa na ślepo!

— Działa na ślepo…

— To wszystko nie jest w tej chwili najważniejsze — odezwał się Szu. — Trzeba spokojnie ocenić sytuację. Może istnieje jeszcze jakaś szansa. Jeśli mieszkańcy Błyskającej istotnie usiłowali nas ratować, to trzeba w jakiś sposób wytłumaczyć im, że nie chcieliśmy niszczyć ich statków, że był to przypadek.

— Może wówczas jeszcze raz przyślą nam pomoc — dorzuciła Ast. — Jeszcze jest dziesięć dni.

— Chcecie liczyć na ich wielkoduszność — wykrzyknął Dean. — Po tym, co się stało?

— Próbować trzeba — rzekł Jaro i siadł do pulpitu centrali radiotelewizyjnej.

Od tej chwili przez sześć dni nadawaliśmy nieprzerwanie sygnały na coraz to innych zakresach. Na próżno.

Na próżno wysyłaliśmy coraz to inne zestawienia obrazów. Na próżno Jaro i Szu zmontowali w niewiarygodnie krótkim czasie wielką antenę kierunkową przeznaczoną specjalnie do nawiązania łączności z Błyskającą. Na próżno Ast i Dean przeszukiwali pantoskopem przestrzeń wokół naszego statku. Na próżno śledziłam nieprzerwanie pracę aparatury radarowej, rejestrującej pojawienie się w naszych okolicach każdej większej grudki materii.

Wokół nas roztaczała się pusta przestrzeń międzygwiezdna.

Tak było przez sześć dni, I oto gdy już byliśmy bliscy całkowitego zwątpienia, gdy do katastrofy pozostały nam zaledwie cztery dni, wydarzyło się coś, czego do tej chwili nie potrafimy sobie wytłumaczyć.

Jak już powiedziałam, ani za pomocą radaru, ani też pantoskopem nie wykryliśmy żadnego obcego ciała wokół kosmolotu. Czuwaliśmy na przemian przy. przyrządach. Sypialiśmy bardzo krótko, zwalczając senność za pomocą hyperolu.

Właśnie w czasie takiego krótkiego, kilkudziesięciominutowego odpoczynku gdy drzemałam, unosząc się swobodnie pod sufitem w kabinie sypialnej, obudził mnie nagle okrzyk. Deana przypiętego do sąsiedniej ściany.

— Daisy! Daisy!

Spostrzegłam ze zdziwieniem, że wskazuje palcem na mnie.

— O co chodzi?

— Czy nie widzisz, że spadasz?

Teraz dopiero zauważyłam, że ściany i sprzęty kabiny jakby unosiły się w górę. Nie! To było tylko złudzenie! To moje ciało opadało wolno w dół, coraz niżej i niżej. Już zetknęło się z elastyczną powierzchnią tapczana. Odbiło się lekko raz, drugi i trzeci. Wreszcie spoczęło nieruchomo.

— Patrz!

Również wszystkie inne przedmioty, unoszące się dotąd w powietrzu, opadały na podłogę.

— Przyśpieszenie!

Sens fizyczny zjawiska był od pierwszej chwili dla mnie jasny. Oto na kosmolot zaczęła działać jakaś siła.

— Czyżby Jaro włączył silnik?

— Wykluczone. Zapas materii odrzutowej jest zbyt mały, aby nas uratować.. Nie słychać zresztą szumu.

Połączyliśmy się pośpiesznie z Jarem i Szu, ale i oni nie umieli wytłumaczyć przyczyn zjawiska. Wokół kosmolotu nie było żadnego obcego statku. Tak przynajmniej mówiły przyrządy.

Pozostał jednak fakt: jakaś tajemnicza siła działała na kosmolot, zmniejszając jego prędkość.

Więcej — przyśpieszenie rosło. Z radosnym napięciem czuliśmy, jak wzrasta waga naszych ciał. Już w ciągu pierwszej godziny hamowania przyśpieszenie osiągnęło wartość przyśpieszenia ziemskiego.

Gdy przekroczyło 1,5 g, ogarnęło nas zaniepokojenie. Położyliśmy się w kojach, zakładając kombinezony przeciwprzyśpieszeniowe.

Po dwóch godzinach przyśpieszenie przekroczyło 2,5 g. Każdy z nas w duchu zadawał sobie pytanie: czym to się skończy?

Przyśpieszenie rosło dalej. Osiągnęło 3 g, potem 3,5 g, dotarło do 4 g, przekroczyło tę wartość i naraz, gdzieś przy 4,3 g, zatrzymało się w miejscu.

Tak oto już przeszło dziewięć dni leżymy przykuci nadmiernym ciężarem do tapczanów i koi. Niełatwo się poruszać, gdy na przykład waga mojego ciała wzrosła do dwustu sześćdziesięciu dwóch kilogramów. A przecież Jaro i Dean ważą blisko po trzysta osiemdziesiąt kilogramów. Najlepszą kondycję wykazuje jak dotąd pies Zoe — Ro — chociaż też nie potrafi utrzymać się na swoich czterech łapach.

Z ludzi jedynie Szu, niezwykle silny jak na swoją drobną, niemal dziecięcą budowę, może poruszać się po statku, czołgając się z ogromnym trudem. Gdyby nie on, nie wiem, czy długo wytrzymalibyśmy bez wody, pastylek odżywczych oraz zastrzyków wzmacniających przeciążone serca i przeciwdziałających zmianom metabolicznym.

Oczywiście o prowadzeniu obserwacji i badań nie ma mowy. Nie mogę również pisać i koniec tej korespondencji dyktuję wprost na taśmę. Jutro Szu spróbuje nadać ją wraz z meldunkiem w kierunku Astrobolidu. Przepraszam, że dyktuję tak chaotycznie, ale trudno skupić się w takiej sytuacji.

Resztki silnika RER wraz z zainstalowanym tam mikrouniwerem zniknęły dawno w przestrzeni. Jakie jest źródło siły hamującej lot naszego statku, nie wiemy. Przypuszczam, że działa tu jakieś niezmiernie potężne pole natury elektrycznej, a nie grawitacyjnej. Siła ta bowiem działa tylko na kosmolot. Nasze ciała nie podlegają jej wpływowi i stąd pozorny wzrost ich wagi.

Przelecieliśmy obok Tolimana B i teraz oddalamy się od tej gwiazdy. Już niedługo prędkość nasza spadnie do zera względem środka układu. Czy siła owa będzie nadal działać? Czy znów zacznie przyśpieszać nasz statek? Czy zwróci nas tam, gdzie będzie chciała, czy też pozostawi swemu losowi?

Wczoraj dotarła do nas instrukcja z Astrobolidu. Teraz, po utracie mikrouniwera, nie ma ona już dla nas żadnego znaczenia.

Łączności z Urpianami w dalszym ciągu nie udało się nawiązać. Czyż bowiem śledzącą nasze ruchy wiązkę promieniowania emitowaną z Błyskającej można nazwać łącznością?

Dlaczego nie możemy dotychczas odnaleźć źródła owej siły hamującej? Może ich aparaty wysyłają promieniowanie identyczne z promieniowaniem nieba, pochłaniając jednocześnie wszelkie obce promieniowanie elektromagnetyczne?

Chcą być dla nas niedostrzegalni. Widocznie obawiają się, byśmy znów nie próbowali ich zniszczyć.

Szaleńca ratuje się wbrew jego woli.

BŁYSKAJĄCA

Pod nami czarne, wyiskrzone gwiazdami niebo. Nad nami kłębiące się morze chmur. Właściwie może być i odwrotnie. Gdy znika ciężar, określenia: „nad nami” czy „pod nami” tracą sens. Wystarczy jednak włączyć silniki, a pojęcia owe odzyskają swe zwykłe, zrozumiałe znaczenie.

To, co przeżywamy, poczyna również coraz bardziej tracić sens. By nabrało sensu, nie wystarczy jednak samo włączenie silników. Trzeba na to systematycznych badań i dociekań, a przede wszystkim czasu. Tymczasem jedno niezrozumiałe dla nas wydarzenie goni drugie, jeszcze dziwniejsze i mniej zrozumiałe, tak iż nikt niczego nie potrafi wyjaśnić do końca.

Nasz kosmolot porusza się w tej chwili jako sztuczny satelita Błyskającej. Od powierzchni tej planety dzieli nas odległość kilku tysięcy kilometrów, toteż zakrywa nam ona spory obszar nieba, przysłaniając systematycznie co dwie godziny i pięćdziesiąt osiem minut pomarańczowe słońce Tolimana B.

Przybyliśmy tu dwa dni temu. Przybyliśmy z własnej woli. Mocą własnych silników. „ustawiliśmy” kosmolot na eliptycznej orbicie.

Jak to się stało? Przecież dysponowaliśmy po katastrofie tylko resztką masy odrzutowej, która nie wystarczyłaby nam nawet na zejście z obecnej orbity i wylądowanie na Błyskającej. Skąd wzięła się niezbędna do złożonego manewrowania masa odrzutowa? Nie wiemy. Wiemy tylko, że się znalazła wówczas, gdy nam jej najbardziej było potrzeba, i że nie mógł to być przypadek.

Ósmego dnia od przelotu obok Tolimana B prędkość kosmolotu spadła do zera i rozpoczęło się przyśpieszanie jego ruchu w przeciwnym kierunku. Przez pięć dni tajemnicze pole rozpędzało nasz statek z przyśpieszeniem 4,3 g, potem przez pięć dni hamowało jego lot tak, iż zanim dotarliśmy znów do Układu Tolimana, utraciliśmy zupełnie zdobytą uprzednio prędkość.

Wówczas ustało działanie tajemniczej siły. Zniknęła przygniatająca nasze ciała prasa. Mogliśmy oddychać swobodnie.

Pod koniec tego niezwykłego hamowania byliśmy u kresu wytrzymałości. Gdyby nie kombinezony przeciwprzyśpieszeniowe i środki medyczne, nie wiem, czy kto z nas przetrzymałby tę dwudziestoparodniową próbę. Dlaczego mieszkańcy Układu Tolimana wybrali właśnie takie przyśpieszenie? Dlaczego nie zastosowali mniejszego, przy którym moglibyśmy chociaż poruszać się po statku? Albo też większego, które mogłoby nas pozbawić życia?

W owej chwili nie było jednak czasu na dyskusje. Wyłonił się nowy problem. Prędkość kosmolotu względem środka masy układu spadła do zera bynajmniej nie w pobliżu Błyskającej ani też Juventy, lecz tam, gdzie równoważą się siły grawitacyjne Tolimana A i Tolimana B.

Oczywiście stan taki mógł trwać tylko krótki czas, gdyż, na skutek niewielkich różnic w rozkładzie ciążenia oraz ruchu składników Układu Tolimana, kosmolot opuściłby punkt względnej równowagi sił i został przyciągnięty przez jedną z gwiazd. Znów przeżyliśmy kilkadziesiąt godzin niepewności. Cóż z tego, że znikło działanie wzmożonego przyśpieszenia, jeśli powstało nowe niebezpieczeństwo?

Ze wzrastającym niepokojem śledziliśmy ruch świetlnej wskazówki grawiskopu. Czyżby któraś z gwiazd Tolimana miała stać się naszym grobem?

Wypadki potoczyły się inaczej. Oto niespodziewanie świetlna plamka grawiskopu zaczęła zmieniać położenie, oddalając się zarówno od Tolimana B, jak i Tolimana A. Nie odczuliśmy jednak przyśpieszenia. Jakaś nieznana i rosnąca siła grawitacyjna przy-ciągała ku sobie kosmolot.

Zaczęliśmy systematycznie, punkt po punkcie, przeszukiwać niebo w okolicy wyznaczonej grawiskopem. Nic jednak nie mogliśmy dostrzec. A przecież tajemnicze ciało musiało mieć albo gigantyczne rozmiary, albo być tuż, tuż.

Niedługo czekaliśmy na rozwiązanie zagadki. Niespodziewanie w odległości kilometra. od nas pojawiła się kula o promieniu kilkunastu metrów. Jej błyszcząca jak lustro powierzchnia odbijała obraz otaczających gwiazd. Statek (byliśmy wszyscy pewni, że jest to statek mieszkańców Układu Tolimana) ukazał się na ekranie radarowym tak nagle, iż nie ulegało wątpliwości, że jego załoga musiała podprowadzić go do nas pod osłoną wygaszania fal elektromagnetycznych. Silniki statku nie pracowały. Zdążaliśmy ku sobie tylko pod wpływem siły ciążenia.

Zoe tkwiła teraz nieprzerwanie przy pulpicie centrali łączności, nadając sygnały na coraz to innych zakresach. Niestety, radio milczało tak jak poprzednio. Błyskająca co prawda nadal nadawała swe „komunikaty”, ale znajdowała się w zupełnie innym punkcie nieba niż tajemniczy siatek.

Kula była coraz bliżej. Dzieliło nas od niej trzysta metrów, potem dwieście, sto, pięćdziesiąt, dwadzieścia, wreszcie dziesięć metrów. Jaro czuwał w kabinie nawigacyjnej. Mimo iż siły przyciągania były niewielkie, zderzenie, wobec dużej masy bezwładnej, mogło pociągnąć za sobą poważne niebezpieczeństwo.

Gdy powierzchnia kuli znalazła się w odległości zaledwie trzech metrów od krawędzi satelotu, włączyliśmy na chwilę nasze silniki.

Automatyczny pilot tak precyzyjnie kierował ich pracą, że zetknięcie się obu statków przypominało opadanie kartki papieru na stół.

Oczekiwaliśmy teraz zjawienia się gości. Minęło jednak pół godziny, a od strony rzekomego statku nie dochodził nas żaden sygnał radiowy czy dźwiękowy.

Szu zdecydował się wreszcie wysłać na zwiady robota łazika. Cała powierzchnia kuli pokryta była odbijającą światło substancją. Robot okrążył oba statki w odległości kilkudziesięciu metrów z niewielką prędkością i nie przekazał żadnych informacji. Dopiero po wylądowaniu łazika na powierzchni kosmolotu, tuż przy styku obu statków, zauważyliśmy, że lustrzana warstwa nie była zbyt gruba. Tam, gdzie strumień materii wyrzucanej przez nasz zespół silników uderzył na moment w powierzchnię kuli, można było dostrzec zmętnienie, a nawet roztopienie warstwy lustrzanej, pod którą ukazała się jakaś krystaliczna, ciemna substancja.

Zbliżywszy pojazd do owych miejsc Jaro i Ast przystąpili do badania składu chemicznego obu warstw, a Dean na podstawie wskazań grawiskopu obliczył masę i gęstość kuli.

Wyniki tych badań były zaskakujące. Rzekomy statek okazał się jednorodną bryłą… lodu. I to lodu powstałego z ciężkiej wody. Lustrzana warstwa powierzchniowa zabezpieczała najwidoczniej bryłę przed roztopieniem w promieniach gwiazd Tolimana. Żadnych urządzeń technicznych nie było ani wewnątrz, ani też na zewnątrz kuli.

Jakiemu celowi służyła ta kula, nie potrafiliśmy dociec. Jaro wyraził przypuszczenie, że jest to magazyn ciężkiej wody służącej do zaopatrywania statków kosmicznych lub orbitalnych central energetycznych. Ast i Szu sądzili, że może to być po prostu zagubiony zbiornik paliwa większego statku kosmicznego. Pozostawało faktem, że w naszym posiadaniu znalazło się co najmniej dziewięć tysięcy ton ciężkiej wody, świetnie nadającej się do wykorzystania w silnikach jako masa odrzutowa.

Nie wszyscy u nas przypisywali ową zdobycz splotowi przypadków.

— Mnie wydaje się — mówiła Zoe — że czas już zrewidować poglądy na wszystko, co się z nami dzieje. Zbyt dużo zjawisk przypisujemy przypadkowi, nie biorąc pod uwagę,że im jest ich więcej, tym mniejsze mamy do tego prawo. Zgoda, że katastrofa RER była przypadkowa. Ale przecież później wiele faktów wskazywało, że działają tu świadomie jakieś siły zewnętrzne. Pojawienie się pola hamującego czy przyśpieszającego ruch kosmolotu mogło być przypadkiem? Nie mogło. Wartość, jaką osiągnęło to przyśpieszenie, również chyba trudno uznać za przypadkową. Można co prawda przyjąć za przypadek fakt, że wartość ta odpowiadała granicy wytrzymałości organizmu ludzkiego, ale czy można uważać za przypadek to, że prędkość nasza spadła do zera właśnie tu, między Tolimanem B a Tolimanem A? Nie można!

— Czyżbyś przypuszczała, że celowo zatrzymano kosmolot właśnie w pobliżu kuli z ciężką wodą? — rzekł Dean, marszcząc brwi.

— Oczywiście. A raczej zorganizowano wszystko tak, abyśmy mogli dowolnie wybrać kierunek lotu. Po prostu — stwierdzono, że nie mamy masy odrzutowej i…

— Nie tak znów „po prostu” — przerwała Ast. — Skąd mogli wiedzieć, jakiego rodzaju masa odrzutowa nadaje się do naszych silników?

— Stanowczo twierdzę, że nie doceniamy możliwości gospodarzy Układu Tolimana.

— A ty przeceniasz! — odpaliła Ast.

— Jeśli potrafili stwierdzić, na jakiej fali pracuje w danej chwili nasza telewizyjna aparatura odbiorcza oraz określić wszystkie zasady, na których oparliśmy przekazywanie obrazów… — dorzucił Dean.

W tej chwili zresztą zagadnienie, skąd wzięła się ciężka woda, nie było sprawą najistotniejszą. Najważniejsze, że ogromny jej zapas czynił nas panami swej woli.

Uwaga nasza skoncentrowała się więc na Błyskającej. Ku niej to właśnie skierowaliśmy kosmolot po zaopatrzeniu go w masę odrzutową.

Teraz od dwóch dni krążymy wokół Błyskającej i przez grube warstwy chmur usiłujemy zebrać jak najwięcej danych o tym, co znajdziemy na jej powierzchni. Błysków już od dwóch dni nie dostrzegamy. Zanikły, gdy weszliśmy na tor wiodący do tej planety. Mimo skrupulatnych poszukiwań różnymi metodami nie udało się nam dotąd odnaleźć żadnego satelity Błyskającej. Czyżby stacjonarny pierścień orbitalny emiterów był tylko tworem naszej wyobraźni? A może, podobnie jak z kulą ciekłego wodoru, działają tu jakieś urządzenia maskujące?

Jeśli chodzi o cel tych emisji promieniowania, to trzeba unikać wyciągania zbyt pochopnych wniosków. Przypuszczenie, że jest to sygnalizacja zmierzająca do zwrócenia naszej uwagi na Błyskającą, ma coraz mniej cech prawdopodobieństwa. Czyż gospodarze Układu Tolimana sięgaliby do tak prymitywnych metod, gdyby chcieli się z nami porozumieć?

Powłoka chmur otaczająca Błyskającą jest stosunkowo gruba i — jak wykazały obliczenia i bezpośrednie badania za pomocą łazika — mgła sięga do samej powierzchni planety.

Błyskająca ma masę ponad dwa razy większą niż Ziemia, co przy promieniu siedem tysięcy sześćset pięćdziesiąt kilometrów sprawia, że każdy kilogram masy waży na powierzchni tej planety 1,4 kilograma. A więc zaprawa w postaci wzmożonego przyśpieszenia przez niemal całą drogę z Układu Proximy do Układu Tolimana przyda się nam znakomicie.

Rzeźba powierzchni planety jest mało urozmaicona. Gór skalistych o poszarpanych erozją zboczach nigdzie tu nie dostrzegliśmy, mimo szczegółowych zdjęć radarowych i podczerwonych. Nie brak za to niewielkich wzniesień, wzgórz i rozległych dolin. Otwartych zbiorników wodnych spotykamy tu niewiele. Największy nie dorównuje powierzchnią północnej części ziemskiego Atlantyku. Gdzieniegdzie wznoszą się utwory przypominające góry pierścieniowe lub wielkie kratery meteorytowe — są to jednak twory chyba sztuczne. Nawet przy niedużym powiększeniu można zauważyć na powierzchni wyraźne ślady planowej zabudowy większych terenów. Są to prawdopodobnie miasta i zespoły budowli przemysłowych. Te urbanistyczne kompleksy skupiają się często wokół owych sztucznych gór pierścieniowych.

Niestety, gospodarzy planety nie udało nam się dostrzec, a wysłanie łazika do owych budowli nie byłoby celowe. Mieszkańcy ich mogliby to uznać za jakiś wrogi akt, za przygotowanie do ataku czy coś w tym rodzaju. Musimy działać z wielką ostrożnością, gdyż istoty zamieszkujące Błyskającą mają z pewnością wiele powodów do nieufności.

Stosując duże powiększenia, obserwujemy dość często ruchy niewielkich tworów — są to prawdopodobnie jakieś pojazdy komunikacyjne. Poruszają się zarówno po powierzchni planety (zaobserwowaliśmy coś w rodzaju dróg), jak i w powietrzu, przy czym niektóre z nich mimo dużej gęstości atmosfery rozwijają znaczną prędkość.

Dziś śledziłam przez cztery i pół godziny ruch takiego szybkiego pojazdu, zdobywając jeszcze jeden dowód, iż jest to środek komunikacji. Pojazd ów wyruszył z jednego „miasta” i wylądował w innym.

I oto wyłonił się dylemat. Istnieją niezbite dowody, że Błyskająca jest siedliskiem wysokiej cywilizacji, a jednocześnie wyniki badań atmosfery tej planety zdają się wykluczać możliwość istnienia tam życia, przynajmniej według naszych pojęć, to jest życia opartego na białku węglowym. Gospodarzami Błyskającej nie mogą być więc Urpianie, lecz jakieś inne, nie znane nam istoty.

Co się jednak stało z Urpianami? Może wybici zostali przez tubylców, gdy piętnaście wieków temu przybyli do Układu Tolimana? Może wywędrowali gdzieś dalej? Może zresztą osiedlili się na Juvencie, gdzie jest pod dostatkiem wolnego tlenu?

Nawet w najniższych warstwach atmosfery Błyskającej wolnego tlenu nie znaleźliśmy. Okazało się, że wyniki pierwszych badań, jeszcze z księżyca Urpy, były poprawne.

Atmosfera Błyskającej składa się z fosgenu (ok. 20 %), tlenku węgla (12 %) i pary wodnej. Jest więc wybitnie toksyczna. Przecież fosgen to niebezpieczny gaz duszący, stosowany podczas pierwszej wielkiej wojny dwudziestego wieku. Zawartość 0,15 % tlenku węgla (czadu) w powietrzu jest już niebezpieczna dla życia, a 1 % powoduje w krótkim czasie śmierć. Obecność fosgenu wskazuje, że atmosfera Błyskającej zawierała kiedyś duże ilości chloru, który połączył się z tlenkiem węgla, tworząc właśnie fosgen. Skąd wzięły się tak wielkie ilości chloru w atmosferze Błyskającej — nie wiadomo.

Syntezie fosgenu sprzyja ponadto światło słoneczne. Czyżby w okresie przebiegania tej reakcji powłoka chmur nie była tak gruba i promienie Tolimana B mogły przenikać przez nią swobodnie?

W atmosferze Błyskającej spotykamy również dwutlenek węgla i pewne nieznaczne ilości azotu oraz gazów szlachetnych, przede wszystkim helu.

Nieduża odległość od Tolimana B sprawia, że panuje tu średnia temperatura osiemdziesiąt sześć stopni Celsjusza. Tak więc jest zupełnie wykluczone, abyśmy mogli po wylądowaniu poruszać się po powierzchni planety nie tylko bez masek tlenowych, ale również bez skafandrów zaopatrzonych w aparaturę chłodzącą. Zresztą i ciśnienie jest tu niezbyt przyjemne, bo na poziomie największych zbiorników wodnych wynosi ponad jedenaście atmosfer.

Do tej chwili nie udało nam się zauważyć szaty roślinnej. Jest to jednak zupełnie zrozumiałe. W tak różnych chemicznie i fizycznie warunkach istnienie ziemskich czy temiańskich roślin jest niemożliwe. Życie tu musi mieć również zewnętrznie zupełnie inne formy.

Sygnały nadajemy nieprzerwanie, ale nic nie wskazuje, aby ktoś je odbierał, a zwłaszcza próbował odpowiadać.

Dziś, po dłuższej dyskusji, postanowiliśmy wreszcie wylądować. Wybraliśmy jedno z większych „miast”, a lądowiskiem ma być obszerny plac w odległości dziewięciu kilometrów od zespołu budowli otaczających potężne źródło energii mikrofalowej wysyłanej w kosmos (?). Może stąd czerpią energię zasilającą emitery orbitalne?

Za dwie godziny włączamy silniki i wchodzimy w atmosferę pierwszej w Układzie Tolimana planety, na której ma stanąć stopa mieszkańca Ziemi.

Co nam przyniesie przyszłość? Kto wie? Dlatego jeszcze przed lądowaniem nadaję tę garść notatek, które na gorąco pisałam w ostatnich dniach. Dotrą one do Astrobolidu za dziewięć dni. Gdzie będziemy w tym czasie?

Na tym kończą się bieżące notatki Daisy Brown nadawane w regularnych odstępach czasu w kierunku Astrobolidu. Dalsze wspomnienia zostały opracowane przez Daisy Brown w drodze powrotnej na Ziemię.

BŁĘKITNY „PIASEK”

Gęsta, nieprzenikniona gołym okiem mgła sięgała do samej powierzchni planety. Przez podczerwone okno w kopule obserwacyjnej kosmolotu można było jednak objąć wzrokiem rozległy, płaski teren obramowany ze wszystkich stron przezroczystymi murami niewysokich budowli.

Takich placów naliczyliśmy przed lądowaniem kilkaset. Otaczają one gęsto, niby oka w sieci, gigantyczną budowlę centralną mającą około tysiąca sześćciuset metrów wysokości. Przypomina ona ogromny kocioł alchemika. Prawdopodobnie jest to elektrownia jądrowa o nie znanej nam oczywiście konstrukcji, a nawet zasadach działania. Wydobywające się z „kotła” jaskrawożółte światło nie jest spójne, w przeciwieństwie do towarzyszącej mu emisji mikrofalowej, pojawiającej się w czasie maksymalnego natężenia blasku.

Kosmolot, prowadzony umiejętnie przez Jara, okrążył kilkakrotnie plac i siadł w jego centrum. Nic nie przeszkodziło nam w lądowaniu. Nikt też nie wyszedł na spotkanie ani nie próbował nawiązać z nami łączności radiowej czy optycznej. Wokół kosmolotu rozciągał się pusty plac. Gdyby nie pulsująca jasność rozświetlająca szarą oponę mgły nad nami i nieprzerwanie dobiegające do naszych uszu grzmoty i pomruki podziemne, świat ów można by uważać za wymarły.

Zebraliśmy się na krótką naradę. Istniały dwie możliwości: albo wyjść w skafandrach na zewnątrz, albo wysłać przedtem robota. Wysłanie łazika byłoby posunięciem gwarantującym większe bezpieczeństwo, nie chcieliśmy jednak pogłębiać nieufności gospodarzy planety. Ponadto kierowanie robotem było chwilami utrudnione, gdyż cyklicznemu wzrostowi promieniowania towarzyszyły silne zakłócenia radiowe. Zwyciężyła więc koncepcja podjęcia próby bezpośredniego nawiązania łączności.

Podzieliliśmy się na dwie grupy. Zoe, Jaro i Dean pozostali w kosmolocie. Szu, Ast i ja wyszliśmy na zwiady w skafandrach wyposażonych w odrzutowe aparaty plecowe i podręczne przyrządy badawcze. Hełmy zaopatrzone były w przeciwmgłowe i noktowizyjne okulary, tak iż widoczność sięgała kilkuset metrów.

Szu, zszedłszy na ziemię z drabinki, przyklęknął tuż obok kosmolotu i zaczął skrupulatnie badać powierzchnię placu. Przyglądałam się temu i ogarnęła mnie wesołość. Przypomniała mi się, widziana gdzieś dawno, karykatura wyobrażająca uczonego badającego z ogromnym zainteresowaniem pojedynczą trawkę, gdy nad nim, na niebie, zderzają się globy. Teraz Szu klęczał zajęty jakimś drobiazgiem dostrzeżonym na powierzchni placu, nie interesując się na pozór zupełnie tym, że wokół niego wznoszą się tajemnicze budowle o przezroczystych ścianach, a niebo rozjaśnia raz po raz potężny błysk jądrowy.

— Co cię tak bardzo zajęło? — powiedziałam, nie mogąc się doczekać chwili, gdy wreszcie ruszymy w drogę.

Szu nic nie odrzekł, może nawet nie słyszał pytania. Wyręczyła go Ast, która w ciągu kilkunastu miesięcy badań podziemnych miast na Urpie poznała dobrze zwyczaje swego małżonka, nie odstępując go ani na krok.

— Nie przeszkadzaj mu. Na pewno znalazł coś, co może mieć duże znaczenie dla naszej wyprawy.

— Chodźmy więc. Łatwo nas dogoni.

— Chodźmy.

Plac nie był płaski, przypominał raczej wklęsłe dno ogromnej misy, w środku której stał kosmolot. Powierzchnia jego lśniła, jak gdyby niedawno oczyszczono ją jakimś potężnym odkurzaczem. Nie była ona jednak idealnie gładka. W niewielkich, kilkucentymetrowych odstępach czerniały maleńkie otworki, których lejowaty górny wylot miał średnicę około sześciu milimetrów. Przypominało to urządzenie kanalizacyjne czy wentylacyjne i bynajmniej nie wzbudziło naszego zainteresowania. Jedynie Szu bardzo wiele uwagi poświęcił otworkom, przyglądając się im przez analizator.

Wstał wreszcie i pośpieszył za nami.

— No i co znalazłeś? — zapytała Ast.

Wzruszył ramionami i dopiero po dłuższej chwili powiedział:

— Nie podoba mi się ten teren. Trzeba szybko zbadać okolicę i wracać.

— Dlaczego? — zapytałyśmy niemal jednocześnie.

— To nie wygląda na zwykły plac…

— Nie rozumiem. A więc co to jest twoim zdaniem?

Znów tylko wzruszył ramionami. Byliśmy oddaleni zaledwie o trzydzieści metrów od budowli i siłą rzeczy na niej skoncentrowaliśmy naszą uwagę.

Za przezroczystą ścianą widoczne były sploty jakichś przewodów czy rurek. Zbiegały się one w błyszczących kulach, to znów rozbiegały, tworzyły grube zwoje, czasem pojedyncze i cienkie spirale. Przebiegały wnętrza gigantycznych kryształowych bloków i ginęły w dole, w szarawym mroku podziemnych budowli.

Wszystko było tu nieruchome, a jednak żyło. Gdy zbliżyliśmy się do ściany, można było dostrzec, jak po niektórych przewodach przebiegają jasne ogniki. Czy były to wyładowania elektryczne czy też jakaś szczególna forma fluorescencji? A może jeszcze inne, nie znane nam zjawisko?

Ruszyliśmy wzdłuż przezroczystego muru. Wszędzie widoczne były sploty przewodów i błyszczące kule, większe i mniejsze. Przewody ciągnęły się przez setki metrów, przenikały się wzajemnie, ginęły, to znów się pojawiały. Mrugając milionami światełek znikały gdzieś daleko, we wnętrzach kryształowych gmachów.

— Jak dotąd nigdzie nie widać żadnych otworów wyjściowych czy okiennych — zauważyła Ast.

— Wątpliwe, czy w ogóle będzie tu je można znaleźć. Urządzenia te są prawdopodobnie wysoko zautomatyzowane i zdalnie sterowane.

To mówiąc Szu przyłożył swego „badacza” do ściany i z uwagą począł obserwować wychylenia wskazówek. Zatrzymałyśmy się również.

— Czy jest sens wędrować dalej? — odezwała się znów Ast. — W ten sposób najwyżej obejdziemy plac dokoła. Nie widzę celu tej co najmniej dwukilometrowej wędrówki.

— Jeśli to są automaty, nie bardzo chce mi się wierzyć, że spotkamy tu gospodarzy planety.

— Macie rację — rzekł Szu, nie przerywając badań. — Wracajcie do kosmolotu i niech wszystko będzie gotowe do startu. Ja zaraz tam przylecę. Od statku dzieliło nas ze trzysta metrów.

— Chyba polecimy — powiedziała Ast.

— Polecimy.

Włączyłyśmy silniki aparatów plecowych i pomknęłyśmy w górę. Gęsto dziurkowana powierzchnia placu przypominała ogromny przetak ze srebrzystym talerzem kosmolotu pośrodku.

Ast leciała wprost w stronę statku. Ja wzniosłam się wyżej, chcąc objąć wzrokiem szerszy teren. Wydało mi się, że plac jakby nieco pociemniał czy zszarzał. W tej samej chwili do uszu mych dobiegł ostrzegawczy okrzyk Ast:

— Szu! Szu! Daisy!

Spojrzałam na czerniejącą w dole małą sylwetkę archeologa, potem na Ast unoszącą się kilkanaście metrów pode mną.

— Co się stało?

— Patrzcie! Tam! Tam!

Teraz dopiero spostrzegłam, że Ast wskazuje ręką na niebo. Przez ciało moje przebiegł dreszcz.

Nad nami, nad całym placem, na wysokości kilkuset metrów unosił się wielki granatowy obłok. Miał on kształt stożka zwróconego wierzchołkiem ku centrum placu i przypominał nieco tornado. Jednak niezwykle regularny, niemal geometryczny jego kształt wskazywał, że nie jest to zjawisko naturalne.

Naraz, tuż w pobliżu osi owego stożkowatego obłoku, poczęły przeskakiwać jasne błyski wyładowań elektrycznych. Jednocześnie rozległ się pomruk jakby nadciągającej burzy.

Widok był niezwykle piękny, a zarazem wstrząsający grozą nieznanego żywiołu. Nie mogłam oderwać wzroku od owej granatowej chmury, coraz bardziej zaćmiewającej blaski, jakimi rozświetlał niebo gigantyczny „kocioł alchemika”.

— Prędko do kosmolotu! — usłyszałam krzyk Jara.

Dokonałam nagiego zwrotu w powietrzu i pomknęłam ku statkowi. Zrobiło się jeszcze ciemniej. Ogarnął mnie wielki obłok. Poprzez hełm i skafander poczułam uderzenie jakby fali ulewnego deszczu.

W blasku wyładowań elektrycznych ujrzałam na moment srebrny kadłub kosmolotu i jakąś postać w skafandrze wzbijającą się w górę. Zaraz potem wszystko pokryła nieprzenikniona ciemność.

— Szu! Gdzie… — krzyk Ast utonął w ogłuszających trzaskach.

Jakaś potworna siła rzuciła mnie w dół, w górę i znów w dół. Zatraciłam zupełnie poczucie kierunku. Trwało to zresztą zaledwie krótką chwilę. Uderzyłam silnie głową o coś miękkiego, potem przygniotły mnie ciężkie zwały jakby gęstego błota.

Nie wiem, czy straciłam przytomność, czy było to tylko krótkotrwałe zamroczenie, dość że dopiero po pewnym czasie mogłam jako tako skupić myśli i spróbować ocenić sytuację.

Otaczała mnie ciemność. Jedynie zegary kontrolne w hełmie świeciły blado. Próbowałam wstać i wówczas przekonałam się, że nie mogę, mimo największego wysiłku, wykonać jakiegokolwiek ruchu. Wydawało mi się, że jestem skrępowana jakimiś elastycznymi, przylegającymi do powłoki skafandra taśmami. O tym, aby zmienić położenie ciała, nie było mowy. Na ogromny opór natrafiłam nawet przy próbach wyprostowania czy zginania palców.

W miarę upływu czasu odczuwałam coraz dotkliwszy ból wywołany gniotącym moje ciało ciężarem. Taki stan przeżywa człowiek tylko czasami we śnie i budzi się z ogromnym uczuciem ulgi. Teraz jednak była to rzeczywistość. Leżałam głową w dół, z rękami wyciągniętymi przed siebie, z jedną nogą podkurczoną, drugą wyrzuconą w górę. Cichy, miarowy szmer pod hełmem wskazywał, ze urządzenia tlenowe i termiczne skafandra.działają bez zarzutu.

Zdawałam sobie sprawę, że straszna tortura bezruchu może trwać długie dni, nim zakończy ją śmierć z pragnienia i głodu, gdy wyczerpie się zapas odżywczego płynu. Czułam, że zostałam zasypana jakąś drobnoziarnistą substancją lub też zatopiona w twardniejącym jak gips błocie. Nie widziałam żadnych możliwości ratunku. Przecież to samo co ze mną musiało się stać z Ast, Szu i kosmolotem, który z pewnością nie zdążył wystartować, nim granatowa chmura zasypała czy zalała dziwny plac.

Łączności telewizyjnej nie było, wątpiłam również, aby fale emisji fonicznej mogły dotrzeć do towarzyszy. Mimo to zaczęłam wołać rozpaczliwie pomocy. Długo nasłuchiwałam, czy jakiś dźwięk z głośnika nie przyniesie mi choćby najsłabszej nadziei ratunku. Na próżno. Znów wołałam. Nasłuchiwałam, wołałam, nasłuchiwałam…

Tak minęła godzina, potem druga. Ochrypłam z krzyku, byłam wyczerpana nerwowo, spocona z wysiłku, a może z przerażenia.

W połowie trzeciej godziny przestałam nawoływać. Nie wierzyłam, by pomoc mogła nadejść. I wtedy właśnie, gdy tępy ból wywołany bezruchem dokuczał coraz bardziej, niespodziewanie usłyszałam cichy szmer głosów.

Początkowo nie chciałam wierzyć. Myślałam, że to halucynacje. Poczęłam jednak krzyczeć i znów dobiegły mych uszu słabe odgłosy rozmowy czy nawoływań. Ogarnęła mnie szalona radość, ale natychmiast przyszła refleksja i lęk, że głosy te mogą nie nieść mi ratunku, że to mogą wzywać pomocy zasypani towarzysze. Wątpliwości trwały na szczęście krótko. Spostrzegłam, że po moim krzyku siła odbioru poczęła chwilami rosnąć, to znów maleć, zwłaszcza gdy milczałam zbyt długo. Nie ulegało wątpliwości, że źródło fal radiowych zmienia położenie, krążąc w pobliżu miejsca, w którym zostałam zasypana.

Po kilkunastu minutach wzajemnych nawoływań odbiór poprawił się znacznie i mogłam już zrozumieć niektóre słowa. Mimo zakłóceń, które wzmogły się również, łączność została nawiązana. Szukali mnie już od trzech godzin, wśród ogromnych zwałów sypkiej substancji zalegającej plac.

Dopiero po czterech godzinach Ast i Szu zdołali mnie wydobyć na powierzchnię. Byłam ogromnie osłabiona, zesztywniałe mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Bez pomocy nie byłam w stanie nawet usiąść,

Gdy rozejrzałam się po raz pierwszy wokoło, uczulam, że coś mnie chwyta za gardło. Plac zmienił zupełnie wygląd. Zamiast wklęsłej płyty, otoczonej przezroczystymi ścianami dziwnych budowli, ujrzałam potężny kopiec błękitnego „piasku”. Na środku placu osiągał on chyba pięćdziesiąt metrów wysokości. Tam, pod tym ogromnym stożkiem błękitnej, sypkiej masy, pogrzebany był kosmolot, a wraz z nim Zoe, Jaro i Dean. A może opuścili kosmolot i zostali zasypani tak jak ja? Wszak widziałam jakiegoś człowieka w skafandrze przy otwartym włazie śluzy.

Gdy powiedziałam o tym Szu, uspokoił mnie natychmiast.

— To była Ast! Nikt nie opuścił kosmolotu, obserwowałem bardzo uważnie przebieg zjawiska. Obawiam się tylko, że ta błękitna masa wypełniła wnętrze śluzy i może blokować wyjście.

— Jak to się jednak stało, że was dwoje nie przysypał piasek? Przecież Ast leciała bardzo blisko mnie.

— Przypadek.

— Przypadek?

— Tym razem naprawdę tylko przypadek. W tej chwili gdy chmura opadła w dół i piasek począł zasypywać plac, leciałaś znacznie wyżej niż Ast i znalazłaś się bezpośrednio w zasięgu stożka. Widziałem wyraźnie, jak porwał cię wir. Piach sypał się wyłącznie na środek placu, jakby przez jakiś gigantyczny lejek. Stożek wirował szybko, ale ruchu odśrodkowego cząstek nie dostrzegałem zupełnie.

— A Ast?

— Właśnie do tego zmierzam. Wszystko wskazuje, że gwałtowny ruch dokonywał się tylko w samej chmur/c i obejmował przede wszystkim zawarte w niej okruchy materii stałej. Można przypuszczać, że spotkaliśmy się tu z pewnego rodzaju środkiem transportu surowca przeznaczonego prawdopodobnie do przeróbki chemicznej. Ast nie została pochwycona przez stożek. Udało jej się wymknąć dołem i bez żadnych przeszkód mogła dotrzeć do mnie.

— A ty?

— Przy brzegu placu było zupełnie bezpiecznie. Dopiero gdy osuwający się z usypiska „piasek” dosięgnął naszych nóg, przenieśliśmy się na dach najbliższej budowli. Martwiliśmy się tylko o ciebie, gdyż w tumanach pyłu nie udało nam się zaobserwo-wać miejsca twego upadku.

Zza spiętrzonego wału błękitnego „piasku” wyrósł hełm, potem cala postać Ast. Geofizyczka miała przewieszony przez ramię altomagnetometr. Wspięła się na kopiec, brnąc po kolana w sypkiej masie, i stanęła w milczeniu nade mną.

— No i co? — zapytał Szu.

— „Piasek” nie tylko zawiera jakieś związki intensywnie pochłaniające fale radiowe, ale również ma silne, i do tego zmienne, własności magnetyczne.

— Co znaczy zmienne? — zapytałam ze zdziwieniem.

— Ta błękitna substancja obdarzona jest niezwykłą właściwością: chwilami ziarnka „piasku” zachowują się jak silne magnesy, to znowu tracą tę własność. Nie potrafię dotąd znaleźć nie tylko przyczyny tego zjawiska, lecz nawet jakiegoś związku z innymi zjawiskami, na przykład z zakłóceniem w odbiorze radiowym czy błyskami w kraterze.

Zapanowało milczenie.

— Myślisz, że kosmolot został zasypany nie w tym miejscu, gdzie stał? — odezwałem się po chwili.

— Widziałem, jak uniósł się w górę. Jaro usiłował wystartować. Było już jednak za późno. Znikł mi z oczu w tumanie pyłu.

— To byłoby, straszne, jeśli… — Nic jeszcze nie wiadomo.

— Czy jednak w przybliżeniu nie dałoby się określić położenia? Gdyby zaobserwować choćby nieznaczne zapadanie się „piasku!”

Oparłam się o ramię Szu i wstałam. Odżywczy płyn ze zbiorniczka w skafandrze zdołał mi już nieco przywrócić siły. Cicho zagrał silnik. Aparat plecowy nie był uszkodzony.

Wzniosłam się w górę, za mną Szu. Pod nami leżała mała, błękitna pustynia, gdzieniegdzie znaczona śladami nóg Szu i Ast. Obserwowałam uważnie powierzchnię „piasku”, nie dostrzegłam jednak żadnego ruchu. Wokół panował spokój, tylko z radiotelefonu wydobywały się nieprzerwanie zgrzyty, gwizdy i trzaski.

Nie można było nawet marzyć o tym, aby przerzucić gołymi rękami górę „piasku” objętości paru milionów metrów sześciennych. Nie wiadomo, czy zdołalibyśmy tego dokonać w ciągu kilku miesięcy, a tymczasem zapas płynu i środków odżywczych w naszych skafandrach nie wystarczyłby chyba nawet na tydzień. Wszak nikt z nas nie spodziewał się, że nie będzie mógł powrócić do kosmolotu.

— Nie ma innej rady, tylko trzeba jak najszybciej odnaleźć gospodarzy planety i prosić ich o pomoc — rozległy się słowa Szu, jakby odpowiadającego na moje myśli.

— Chcesz się znów rozdzielić? — usłyszałam przez trzaski zaniepokojony głos Ast. — Nie zgodzę się na to. Ujrzałam, jak uniosła się w górę i pośpieszyła ku nam. Szu zastanawiał się krótką chwilę.

— Nie. Nie będziemy się już rozdzielać — zdecydował wreszcie, przechodząc do lądowania. — Daisy, ty zdaje się masz w torbie radiolatarnie.

— Miejmy nadzieję, że się nie rozleciały.

Okazało się, że tylko na osłonach przeciwmagnetycznych zaznaczyły się niewielkie wgniecenia. Umieściwszy na dachu jednej z budowli aparat sygnalizacyjny, umożliwiający łatwe odnalezienie placu zasypanego błękitnym „piaskiem”, wzbiliśmy się w górę.

Lecieliśmy wolno na wysokości około pięciuset metrów, rozglądając się na wszystkie strony. Z powodu szybko pogarszającej się widoczności nie mogliśmy wznieść się wyżej. Widzieliśmy w dole mozaikę okrągłych, zamkniętych ze wszystkich stron placów i prostych, łączących większe, groszkowate budowle „arterii komunikacyjnych”. Niektóre z placów pokryte były również stożkami jakichś sypkich substancji o różnym zabarwieniu. Przeważał kolor ciemnowiśniowy i błękitny, podobny zupełnie do koloru „piasku” zaścielającego miejsce lądowania kosmolotu. Trzaski w głośnikach potęgowały się, to znów słabły. Nigdzie jednak, mimo iż przebyliśmy chyba z dziesięć kilometrów, nie mogliśmy dostrzec żadnej żywej istoty.

Naraz trzaski i gwizdy umilkły. Cisza pod hełmem zapanowała tak nagle, iż w pewnej chwili pomyślałam, że odbiornik uległ uszkodzeniu.

Jednak nie.

— Co to znowu? — usłyszałam głos Ast. Odbiór był czysty i wyraźny.

— Pulsacje ustały — odezwał się Szu. Teraz dopiero spostrzegłam, że z obłoków nade mną bije jednostajny, spokojny blask. Wsłuchałam się w ciszę i oto wydało mi się, że gdzieś z daleka dobiega do mych uszu słabe wołanie. Trwało to jednak tylko krótką chwilę i nie byłam pewna, czy nie jest to złudzenie wywołane nagłym nastaniem ciszy po zgiełku zakłóceń radiowych.

— Czy słyszeliście? — zapytałam, zatrzymując się w powietrzu nad dużym placem pokrytym czerwoną substancją. Odpowiedziała mi cisza. Szu i Ast również zawiśli nieruchomo w przestrzeni. Nasłuchiwali.

— Nic nie słyszę — odezwała się Ast.

— A ja słyszałem jakby głos Zoe — powiedział szeptem Szu.

— Właśnie. Jakby czyjś okrzyk czy wołanie.

— Widzicie?!

Spojrzałam w dół, w kierunku wskazanym przez Ast. Wypełniająca plac sypka, czerwonawa substancja poczęła jakby wzdymać się i pęcznieć. Jednocześnie stożek rozprzestrzeniał się na boki, przybierając coraz bardziej formę niekształtnego, spłaszczonego wzgórza. Tu i ówdzie buchnęły w górę obłoki jasnozielonego gazu. Obłoki gęstniały szybko, tak iż w ciągu kilkudziesięciu sekund cały plac pokryła kłębiąca się zielona mgła.

— Wracamy! — zakomenderował Szu. — Szybciej! Pomknęliśmy z powrotem, kierując się sygnałami radiolatarni. Pod nami przesuwały się pierścienie przezroczystych bloków i okrągłe place. Te, na których widzieliśmy przed chwilą stosy

„piasku”, podobne były teraz do ogromnych garnków z gotującą się kaszą. Spowijały je obłoki żółtej, zielonej, a nawet brunatnej mgły.

Dopadliśmy wreszcie terenu naszego lądowania. Gdyby nie sygnalizator nie wiem, czy odnaleźlibyśmy to miejsce.

Błękitnego stożka nie było. W tej chwili całą powierzchnię placu wypełniał jakiś spieniony ukrop.

Przelecieliśmy kilkakrotnie przez opary unoszące się nad kipielą. O tym, aby dotrzeć do powierzchni „piasku”, nie było zupełnie mowy. Bił od niego żar nie do zniesienia mimo aparatury chłodzącej skafandry.

Wylądowaliśmy na dachu długiej, otaczającej plac budowli. Tuż przed nami kłębiły się obłoki żółtego, to znów brunatnego gazu. Na próżno usiłowaliśmy przeniknąć je wzrokiem. Chwilami wydawało się nam, że widzimy część kadłuba kosmolotu i jakieś ciała w skafandrach czy odłamki wewnętrznych urządzeń statku. Zniknęły jednak tak szybko w oparach buchających z rozpalonej, płynnej substancji, iż mogło to być tylko złudzenie.

Żadne z nas nie potrafiło wydobyć z siebie głosu. Patrzyliśmy z niemym strachem na to, co się rozgrywało przed naszymi oczami. Byłam wprost nieprzytomna z rozpaczy.

Tam ginął Dean, a ja musiałam przyglądać się temu, nie mogąc pośpieszyć mu z pomocą.

Gdy znów wydało mi się, że dostrzegam jakiś ciemny przedmiot unoszony przez rozpaloną substancję, skoczyłam naprzód. Niewątpliwie wpadłabym w piekielny kocioł, gdyby nie Szu.

— Co chciałaś zrobić?!

— Tam kosmolot… Widziałam Deana! Oni tam…

— Nic im w tej chwili nie pomożemy — powiedział twardo. — Skok w ten żar to samobójstwo.

— Ale oni tam giną!

— Nic jeszcze nie wiadomo. Jeśli kosmolot nie został rozbity, jeśli działa aparatura chłodząca…

— Patrzcie! — Ast wpatrywała się rozszerzonymi ze zgrozy oczami w ognistą kipiel, która w tej chwili przybrała ciemnowiśniową barwę.

Zgromadzone nad powierzchnią płynu gazy powoli rozpływały się w powietrzu i oto oczom naszym ukazała się niemal spokojna powierzchnia płynu. Poziom jego opadał szybko.

Bliżej krawędzi placu-kotła zaczynały przeświecać większe połacie dna. Można już było bez trudu dojrzeć ciemne otwory w jego gładkiej powierzchni. Po chwili już tylko w środku placu widniała wielka kałuża.

Kosmolot znikł. Rozpłynął się gdzieś — nie wiadomo gdzie. Rozpuścił się w owym ognistym kotle i spłynął w głąb tej niezwykłej fabryki. Było to dla nas niemal pewne. Pamiętaliśmy działanie rozpuszczalników „żywej skały” pod pierwszym, odkrytym na Urpie miastem podziemnym.

Tymczasem ostatnia kropla płynu wsiąkła w powierzchnię placu. Żaden ślad nie wskazywał, iż przed chwilą nastąpiła tu zagłada statku kosmicznego.

Milczeliśmy. Czy w ogóle można wyrazić rozpacz, która nas wówczas ogarnęła? Osu-nęłam się na kryształową powierzchnię dachu. Nie mogłam nawet płakać. Ze stanu otępienia wyrwało mnie dopiero gwałtowne szarpnięcie za ramiona i sta-nowczy głos Szu:

— No cóż? Nic tu po nas! Sytuacja jest jasna. Musimy się śpieszyć, bo zapas płynu wystarczy nam zaledwie na trzy dni. — Czy to ma jakieś znaczenie?

— Tu już nie chodzi o nich, lecz o nas. W ciągu tych trzech, najdalej czterech dni musimy porozumieć się z gospodarzami planety. Inaczej…

— Zapasy materii odrzutowej przy oszczędnych długodystansowych lotach wystarczą na przebycie kilku tysięcy kilometrów — odezwała się Ast. — Powinniśmy ich odnaleźć bez trudu.

— Musimy ich odnaleźć! Chyba że… — Szu urwał i dłuższą chwilę trwał w zamyśle-niu, patrząc ponuro na pusty, zda się wymarły plac.

NIEWIDZIALNI

Pić… Umoczyć spękane wargi w chłodnym, orzeźwiającym napoju… Wchłonąć w spragniony płynu organizm kilka łyków życiodajnej wody!

Już wczoraj z rana wysączyliśmy ze zbiorników skafandrowych ostatnie krople. Nie mamy więc nie tylko pożywienia, ale i wody, której stały, nieprzerwany dopływ niezbędny jest do życia. Co prawda, regenerowane w skafandrach powietrze zachowuje dużą wilgotność, ale przecież aparatura nie jest przystosowana do uzupełniania wody przeznaczonej do picia. Któż mógł przewidzieć taką sytuację, że będziemy zamknięci w skafandrach na wiele dni?

Dziś przed świtem dotarliśmy do Morza Północnego. Taką nazwę nadaliśmy jeszcze z kosmolotu największemu zbiornikowi wodnemu na półkuli obejmującej w przeniesie- niu na firmament niebieski również Gwiazdę Polarną. Niestety, ciecz, która wypełnia Morze Północne, nie jest bynajmniej ziemską wodą morską, lecz roztworem o znacznym stężeniu trujących dla organizmu ludzkiego substancji.

Nie dysponujemy żadnymi przyrządami do oczyszczania wody, a więc ten ogromny jej zbiornik ma dla nas tę samą wartość co suchy piasek pustyni. Ponadto nikt z nas nie jest chemikiem i nasze wiadomości pozwalają nam na dokonywanie zaledwie elementarnych doświadczeń. Jesteśmy więc w sytuacji daleko gorszej od Robinsona Cruzoe, który nie byt pozbawiony wody do picia, mógł zdobywać pożywienie oraz wykorzystywać swe umiejętności i wiedzę.

Cóż z tego, że znajdujemy się w skafandrach ochraniających nasze organizmy przed trującymi gazami atmosfery, wysokim ciśnieniem i temperaturą? Wystarczy, że nie mamy narzędzi i bibliotek, a stajemy się bezbronni wobec natury bardziej niż człowiek pierwotny.

Jedyna nadzieja ratunku opiera się na wierze w szybkie spotkanie z gospodarzami planety. Niestety, przebyliśmy już ponad dwa tysiące dwieście kilometrów, a nie znaleźliśmy żywych mieszkańców Błyskającej.

Jak to możliwe? Przecież na każdym niemal kroku napotykamy przejawy wysokiej cywilizacji technicznej. Wszystko tu porusza się, zmienia, przeobraża, przetwarza i rozbudowuje. Gdyby ktoś powiedział nam jeszcze miesiąc temu, że staniemy wobec tak dziwnej zagadki i nie potrafimy jej rozwiązać — nikt z nas z pewnością by w to nie uwierzył.

A dziś?… Trzeba jednak zacząć od początku.

Po zniknięciu kosmolotu, przekonani o śmierci Deana, Jara i Zoe, postanowiliśmy poszukać gospodarzy planety, lecąc wzdłuż równika na zachód. Jeśli piszę „my”, nie znaczy to, że w pierwszych godzinach po ciosie, jaki na nas spadł, mogłam decydować wraz z Szu i Ast o naszych dalszych losach.

Utrata Deana i dwojga najbliższych przyjaciół zupełnie mnie załamała psychicznie. Początkowo nawet niezbyt dobrze zdawałam sobie Sprawę, co się wokół mnie dzieje.

Kierunek lotu wyznaczony został z uwagi na znaczne skupienie większych ośrodków cywilizacji w tym pasie. Tu również mogliśmy spotkać najwięcej szlaków komunikacyjnych, a więc i pojazdy, które obserwowaliśmy już przed lądowaniem kosmolotu.

Opuściwszy ośrodek przemysłowy lecieliśmy nad szeroką, gładką arterią, spełniającą podobną rolę co ziemskie autostrady. Konstrukcyjnie różniła się całkowicie od wszystkiego, co dotąd znałam. Wsparta w odstępach nieraz nawet pięciokilometrowych na cienkich, pojedynczych słupach, biegła idealnie poziomo przez setki kilometrów, nie dotykając powierzchni planety. Oczywiście było to możliwe przy łagodnym ukształtowaniu lądów, braku skalistych gór, a nawet większych wyniosłości. Niemniej w celu zniwelo- wania szlaku wysokość słupów przekraczała nieraz dwieście metrów. „Szosa” nie miała barier ani żadnych zabezpieczeń. Była jakby sztywną, prostą taśmą wspartą na słupach.

Po owym szlaku poruszały się w dość regularnych odstępach długie, błyszczące lub szare pojazdy, przeważnie złożone z wielu krótkich segmentów. Niektóre z nich przypominały z góry dziwaczne gąsienice. Żaden nie miał okien, a nawet śladów jakichś drzwi czy włazów.

Sposób posuwania się pojazdów był również niezwykły: mknęły z prędkością 120 km/godz. tuż nad powierzchnią „autostrady”, nie stykając się z nią zupełnie. Nie zauważyliśmy żadnych urządzeń napędowych. Pojazdy nie miały śmigieł ani też silników odrzutowych. Szu był zdania, że prawdopodobnie chodzi tu o coś w rodzaju napędu magnetycznego, ale nie było żadnego sposobu na sprawdzenie tej hipotezy.

Nastała noc, potem znów wzeszedl Toliman B. Doba trwa na Błyskającej zaledwie 6,3 godziny. Lecieliśmy dalej wzdłuż „szosy”. Przede wszystkim zależało nam na jak najszybszym nawiązaniu łączności z niewidocznymi pasażerami pojazdów, jednak żadna próba porozumienia się z nimi nie dała rezultatu. Na próżno Szu wyczyniał karkołomne ewolucje ponad mknącymi maszynami. Na próżno wylądował na dachu jednego z nich i usiłował rytmicznym pukaniem wywołać jakąś reakcję. Pojazdy dążyły dalej z tą samą prędkością, jakby kierowane przez istoty ślepe i głuche.

Od czasu do czasu trafialiśmy na skrzyżowania ”naszej” drogi z innymi. Przecznice nie biegły, jak na Ziemi, pod lub nad przecinanym szlakiem, lecz łączyły się z nim na jednym poziomie, podobnie jak ulice w dawnych wiekach. Co chwila pojazdy przecinały sobie wzajemnie drogę i to w niebezpiecznie małych odległościach, nie dostrzegaliśmy jednak jakichkolwiek zakłóceń w komunikacji. Pełną automatyczną regulację ruchu stosowano co prawda na Ziemi od paru wieków, ale tu osiągnęła niebywałą precyzję. Zastanawiające było również, że nie spotkaliśmy pojazdów skręcających pod kątem prostym w przecznicę.

Raz po raz ponawialiśmy bezskutecznie próby zwrócenia na siebie uwagi. Zaczęliśmy podejrzewać, że co najmniej część pojazdów porusza się bez obsługi. Wybieraliśmy i „atakowaliśmy” więc pojazdy jak najbardziej różniące się od najczęściej spotykanych „gąsienic”.

Tymczasem liczba skrzyżowań wzrosła, zaczęły się rozwidlenia i wkrótce, lecąc nad długim, lśniącym niebieskawo pojazdem, dotarliśmy do nowego skupiska budowli. Tym razem postanowiliśmy trzymać się naszego „przewodnika” możliwie jak najdłużej, nie zważając na trudności związane z szybkim lotem w gęstej atmosferze. Pojazd pędził przez kilka minut wzdłuż dość ciasnych „ulic” miasta, wreszcie, na szerokiej i z lekka wspinającej się w górę drodze, zaczął tracić szybkość. Po chwili z mgły wynurzyła się wysoka, przezroczysta budowla, do której wnętrza prowadziła owa „ulica”, przecinając taflę ściany.

Pojazd zmniejszył prędkość do paru metrów na sekundę, zbliżył się do „ściany”, uderzył w nią i… przeniknął bezszelestnie do wnętrza budynku. Za nim znów lśniła gładka, przezroczysta tafla.

Szu zniżył lot. Wyciągnął ręce przed siebie i popędził ku ścianie. Widocznie miał zamiar iść w ślady pojazdu. — Stój, Szu! — zawołała Ast, rzucając się ku niemu. Chwyciła go wpół, próbując zatrzymać.

Było już jednak za późno. Spleceni ramionami uderzyli w przezroczystą powierzchnię, odbili się od niej i koziołkując runęli w dół. Gdyby nie automatycznie działające aparaty plecowe nie przemyślany wyczyn zakończyłby się z pewnością tragicznie. Wylądowali na skraju drogi.

— Czy bardzo jesteście potłuczeni? — wołałam, zniżając lot.

— Nie. Nie. Nic nam się nie stało — zaprzeczył żywo Szu. — Ściana jest zupełnie miękka. Jak z gumy.

— Ciekawe, co to w ogóle jest?

— Prawdopodobnie jakieś pole.

— Patrzcie! — przerwała Ast ze strachem.

Spojrzeliśmy we wskazanym kierunku. Pojazd, który przed chwilą przeniknął do wnętrza budowli, rozpadł się na szereg segmentów. Uniosły się one teraz w górę, jakby podnoszone niewidzialnym dźwigiem, i… znikały. Widać zresztą było kolejne fazy owego znikania. Poszczególne segmenty topniały, kurczyły się w oczach, a nad nimi gęstniał, to znów szybko rzedł ciemny obłok pary.

Po chwili nie było po nim śladu.

Gdyby Szu i Ast przedostali się poza ową przezroczystą ścianę…

Rankiem piątego dnia błyskańskiego wznieśliśmy się w powietrze i pomknęliśmy w dalszą drogę ponad „autostradą” biegnącą na zachód. W odległości czterystu kilometrów spotkaliśmy skupiska przezroczystych budowli. Nie ulegało wątpliwości, że „miasta” te rozmieszczone są w regularnych odstępach wzdłuż równika, a mknące pod nami pojazdy to w ogromnej większości automaty służące do transportu surowców czy półfabrykatów. Zakłady wytwórcze, a nawet ośrodki przemysłowe mogły być również całkowicie zautomatyzowane. W tych warunkach próby nawiązania łączności z gospodarzami planety byłyby z góry skazane na niepowodzenie. Postanowiliśmy więc zmienić kierunek lotu.

Okazja nadarzyła się wieczorem szóstego dnia błyskańskiego od wylądowania na Błyskającej. Nad powierzchnią arterii przecinającej główny trakt zauważyliśmy pojazd o wyglądzie odbiegającym znacznie od wszystkich, które widzieliśmy dotychczas. Długość jego nie przekraczała trzydziestu metrów, a kształtem przypominał wąską, wysoką pryzmę o nieco zaokrąglonych kantach, zwróconą ostrą krawędzią ku „szosie”. W przedniej, to jest zgodnej z kierunkiem ruchu części, pryzma przeobrażała się w przezroczystą banię czy kopułę, wewnątrz której w zapadającym mroku widać było jakieś urządzenia mrugające różnokolorowymi światełkami. Pojazd posuwał się z prędkością bliską 90 km/godz. na północ, nie dotykając, tak jak i inne pojazdy, powierzchni „szosy”.

Lecieliśmy nad nim na wysokości około trzydziestu metrów i raz po raz ktoś z nas zniżał lot, wykonując kilka ewolucji w pobliżu przezroczystej kopuły. Co prawda na próżno wypatrywaliśmy w jej wnętrzu jakiejś żywej istoty, ale pocieszaliśmy się, że warunki nie były zbyt dogodne do obserwacji. Toliman B już zaszedł i widoczność była znacznie gorsza niż za dnia, zwłaszcza że w tym czasie następowało silne zgęstnienie mgły.

Tak upłynęła godzina. Niewidzialne istoty pilotujące pojazd (jeśli w ogóle w nim się znajdowały) niczym nie zdradzały zainteresowania naszą obecnością. Nawet pukanie przez szybę kopuły zawiodło.

Ogarniała mnie coraz większa apatia. Przed oczyma widziałam wciąż segmenty „gąsienicy”, roztapiające się i parujące we wnętrzu tajemniczej budowli. Myślałam o Deanie.

— A jednak spróbuję ich zatrzymać — dobiegło do mej świadomości zdanie wypowiedziane przez Szu. Ujrzałam, jak zniżył lot i zbliżył się do pojazdu.

On chce się poświęcić, aby nas uratować — przebiegła mi przez głowę nieuzasadniona myśl, widocznie pod wpływem potęgującej się depresji.

— Ja to zrobię! — zawołałam. Wykonałam gwałtownie pętlę w powietrzu i pognałam przed siebie wyprzedzając pojazd. Kierując się raczej odruchem niż rozsądkiem, wylądowałam w sekundę później na „szosie”, w odległości nie większej niż sto metrów przed pojazdem, i, rozkrzyżowawszy ramiona, zagrodziłam mu drogę.

— Daisy!

Ujrzałam, jak przyjaciele rzucają się ku mnie, potem tuż przede mną zamajaczył ciemny blok maszyny. A więc śmierć — pomyślałam i zamknęłam oczy.

Lecz oto upłynęły dwie sekundy, cztery, dziesięć sekund, a śmierć nie nadchodziła.

Otworzyłam z lękiem powieki i zadrżałam z wrażenia. Przede mną w odległości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów stał nieruchomo ów dziwny pojazd. Właściwie nie stał, lecz wisiał o jakieś dziesięć centymetrów nad po- wierzchnią „szosy”.

Cofnęłam się odruchowo i w tej chwili jakaś siła odepchnęła mnie na bok. Padłam na wznak. W tym samym momencie pojazd ruszył i z ogromnym przyśpieszeniem pomknął w dalszą drogę. Poczułam, że chwytają mnie czyjeś ramiona.

— Daisy! Daisy! Coś ty chciała zrobić? — usłyszałam głos Ast. Spojrzałam na nią zamglonym wzrokiem.

— Nie wiem… Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Było mi wszystko jedno. Jeśli miałabyś zginąć ty lub Szu… Pomyślałam, że lepiej niech ja. I tak mi już wszystko jedno.

— Co ty pleciesz?

— Nonsens! — oburzył się Szu. — Jeśli myślałem o zatrzymaniu statku, to nie w ten sposób.

— A jednak mnie zauważyli — przerwałam mu. W tej chwili to stwierdzenie było dla mnie najważniejsze.

— Nie wiem, czy możemy mówić, że spostrzegły cię istoty kierujące pojazdem. Coś za prędko się to wszystko odbyło — zauważyła Ast.

— Stwierdziliśmy jednak, że pojazd reaguje na przeszkody.

— Czy sądzisz nadal, że był to tylko automat?

— Nie wiem. Gdy pukałem, wydało mi się, że widzę jakieś istoty we wnętrzu maszyny. Coś się tam jak gdyby poruszyło. Ale mogłem się mylić.

— A czy jest możliwe, że są to jakieś istoty niewidzialne, niedostrzegalne dla nas?

— To chyba jest zupełnie nieprawdopodobne. Tymczasem pojazd zdołał się już oddalić od nas parę kilometrów i z wolna zniknął w gęstniejącej mgle.

— No i cóż? Nie polecimy za nim? — zapytałam. — Jeśli to, co widziałeś pod kopułą, było… — Startujemy! — przerwał Szu jakby zbudzony ze snu.

Wznieśliśmy się w górę i pomknęliśmy na północ, lecąc nisko nad „autostradą”. Mimo jednak że rozwinęliśmy szybkość bliską 200 km/godz., nigdzie nie dostrzegliśmy „pryzmy”. Albo zwiększyła prędkość powyżej 200 km/godz., albo też zniknęła gdzieś po drodze.

Nastał dzień. Pod nami znów przemknęło kilka pojazdów, poruszających się na północ lub na południe. Liczba ich to rosła, to znów malała, a myśmy lecieli dalej i dalej.

Tak przebyliśmy ponad pięćset kilometrów i znów nadeszła noc. Tym razem mgła zgęstniała jeszcze bardziej i okulary podczerwone poczęły zawodzić. W tych warunkach przydałby się radar. Niestety, skafandry miały bardzo skromne wyposażenie.

Postanowiliśmy wylądować i przenocować na ziemi. Byliśmy wyczerpani fizycznie i psychicznie. Płynu odżywczego pozostało już bardzo niewiele i trzeba było go oszczędzać.

Ulokowaliśmy się na niewielkim wzgórzu, w pobliżu podstawy słupa podtrzymującego taśmę „szosy”. W niedużej odległości widoczny był w mroku czarny cień jakiejś budowli. Mieliśmy czuwać na zmianę, ale wkrótce zmorzył nas sen.

Gdy otworzyliśmy oczy, Toliman B chylił się już ku zachodowi. Według naszych zegarów spędziliśmy na Błyskającej łącznie dziewięć tamtejszych dni. Sen nie przyniósł oczekiwanego wypoczynku. Dokuczało nam pragnienie i głód. Nieduża porcja płynu odżywczego, jaką wypiliśmy wczoraj wieczorem, nie mogła pokryć zapotrzebowania organizmu. Od dwóch dni przestaliśmy również żuć odżywczą gumę, aby nie pobudzać gruczołów ślinowych.

Nasz sen był nerwowy i męczący. Od opuszczenia kosmolotu; a więc od blisko pięćdziesięciu siedmiu godzin, nie zdejmowaliśmy skafandrów, co stawało się coraz bardziej uciążliwe. Tęskniliśmy zwłaszcza za świeżą, orzeźwiającą kąpielą.

Zaraz po przebudzeniu zbadaliśmy przede wszystkim najbliższy teren. W równych, kilkusetmetrowych odstępach wznosiły się tu wysokie budowle o kształtach grzybów, których czarne kapelusze pokryte były cienkimi, ruchliwymi prętami zwracającymi swe ostrza ku największej jasności na niebie — tam gdzie Toliman B przeświecał przez grubą warstwę chmur. Nigdzie, ani w „kapeluszu”, ani w potężnej „nodze”, nie znaleźliśmy żadnych otworów okiennych czy drzwi. Owa „noga” wyrastała z litej, sztucznie wygładzonej skały.

Widząc, że niewiele potrafimy tu zdziałać, ruszyliśmy w dalszą drogę na północ.

Krajobraz zmieniał się teraz szybko. Budowle przybierały coraz to inne, nieraz bardzo dziwaczne kształty. Spotykaliśmy tam nie tylko „grzyby”, kule, stożki, sześciany, walce i graniastosłupy — często ustawione jakby „do góry nogami”, ostrymi krawędziami w dół — ale również wielkie powyginane zwierciadła oraz fantastyczne sploty przewodów i taśm, przypominające raczej abstrakcjonistyczne rzeźby niż maszyny czy budowle mieszkalne. Spotkanie żywych istot wydawało się nam zresztą coraz mniej prawdopodobne. Wszystko wskazywało, że teren, nad którym lecimy, jest ogromnym kompleksem budowli produkcyjnych, i to najprawdopodobniej kierowanych z odległości.

Tak minęły znów trzy dni błyskańskie. Mimo skrupulatnych badań nie znaleźliśmy żadnych bezpośrednich śladów pobytu na tym terenie istot rozumnych ani też zwierząt. Również to, co początkowo wzięliśmy za swoistą roślinność, okazało się tylko pewnego rodzaju wykwitami mineralnymi na skałach oraz resztkami barwnych surowców rozniesionych wiatrem po powierzchni planety.

Co prawda Szu za pomocą swego „badacza”stwierdził występowanie drobnoustrojów, ale było ich tu znacznie mniej niż na Ziemi czy Temie.

Skłonni byliśmy przypuszczać, że planeta podzielona jest po prostu na ściśle rozgraniczone rejony surowcowe, produkcyjne, energetyczne i mieszkalne. Zastanawiający był brak w rejonach przemysłowych flory i fauny, ale na tej dziwnej planecie życie mogło kształtować się bardzo różnie.

Samopoczucie nasze pogarszało się z godziny na godzinę. Poszukiwania bez rezultatu, brak odżywczego płynu, szybkie zużywanie zapasów paliwa jądrowego w aparatach plecowych, konieczność stałego przebywania w skafandrach — wszystko to sprawiało, że zaczęły nas ogarniać najgorsze obawy. Wreszcie, gdy pozostało zaledwie parę kropli płynu, przy czym Szu ratował nas częściowo swym zapasem, stanęliśmy wobec alternatywy: albo dotrzemy w ciągu dwudziestu paru godzin do jakiegoś źródła wody, albo grozi nam śmierć.

Wszystkie mapy Błyskającej pozostały w kosmolocie, pamiętaliśmy jednak, że na północy, w pobliżu bieguna, spotkamy największe morze tej planety. Polecieliśmy więc w tym kierunku, rozwijając możliwie największą prędkość, na jaką pozwalała gęsta, gorąca atmosfera.

Do Morza Północnego dotarliśmy około czwartego ziemskiego dnia na Błyskającej. Byliśmy wyczerpani do ostateczności. Pragnienie stawało się już nie do zniesienia. Przez ostatnie czterdzieści godzin wypiliśmy zaledwie 120 cm płynu, gdy przeciętne zapotrzebowanie organizmu wynosi 2300 cm dziennie.

W miejscu naszego lądowania brzegi morza tworzyły wielką zatokę zamkniętą czymś, co można było uznać za wysoki, wielostopniowy „falochron”. Mimo że noc utrudniała widoczność, Ast nie zwlekając przystąpiła do zbadania składu chemicznego wody morskiej. Niestety, woda nie nadawała się do picia. Trzeba było doczekać świtu i spróbować ją oczyścić.

Byłam tak zmęczona, że mimo pragnienia zmorzył mnie krótki, nerwowy sen. Śniły mi się jakieś automaty migające rojami światełek. Sploty rurek, to znów dziwaczne budowle, a wśród nich poruszające się szybko jakieś potwory podobne do ośmiornic czy pająków.

Gdy się przebudziłam, byłam pod silnym wrażeniem tego snu, choć pamiętałam go tylko fragmentarycznie. Trudno mi było zebrać myśli. Odczuwałam jednocześnie palącą tęsknotę za Deanem i ogromny żal, że nie ujrzałam go we śnie. Tak pragnęłam, aby mi się chociaż przyśnił…

Te męczące, nerwowe sny wiązały się na pewno z brakiem wody. Sytuacja nasza stawała się coraz groźniejsza.

Przed świtem, drugiego dnia pobytu nad morzem, byłam przypadkowo świadkiem rozmowy Szu i Ast. Nocowaliśmy na „falochronie”. Oni oddalili się i rozmawiali szeptem myśląc, że śpię.

— Nie wiem, co będzie jutro — mówił Szu. — Badałem spektroanalizatorem skład chemiczny tego oczyszczonego przez ciebie roztworu wodnego. Zaczynam wątpić, czy potrafimy doprowadzić wodę do takiego stanu, by nadawała się do picia.

— A jeśli się nie uda?

Szu wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.

— Jestem już tak wyczerpana, że dosłownie nie mogę utrzymać się na nogach — podjęta Ast. — Spałam niewiele. Chyba najwyżej z godzinę. Po przebudzeniu czuję się jeszcze gorzej.

— Ja również. Ostatnio często miewam jakieś dziwne majaki. Upiorne, męczące sny…

— Co ci się śniło?

— Znajdowałem się w wysokiej, przestronnej sali pełnej jakichś przyrządów czy maszyn. Były to inne maszyny niż nasze, zbudowane przez ludzi. Nie były to również maszyny Urpian, jakie widzieliśmy w miastach podziemnych. Stałem pośrodku sali, bez skafandra. Byłem zupełnie nagi. Od sali oddzielała mnie jakby przezroczysta, gładka tafla. Ta tafla otaczała mnie ze wszystkich stron. Znajdowałem się jakby pod kloszem czy też w przezroczystej rurze. Było mi ciężko, bardzo ciężko oddychać. Wprost dusiłem się chwilami. Jednocześnie odczuwałem pragnienie… Jak w tej chwili. Nagle poczułem chłód. Jakby uderzenie kropel. I oto poczęła lać się na mnie woda, chłodnawa, upragniona woda. Ale nie mogłem dosięgnąć jej ustami. Na próżno wysuwałem język, rozchylałem wargi… Woda gdzieś przebiegała obok mnie. Spadała na moje ramiona, plecy. A potem wydało mi się, że z podłogi klosza wstało rojowisko węży, oplatały moje nogi, tułów, ramiona, głowę, całe ciało.

— Pragnienie i wyczerpanie. Wszyscy myślimy o wodzie.

— A wiesz, że śniła mi się Zoe?

— Zoe?

— Tak. Widziałem ją daleko, jakby w głębi tego podziemia. Stała tak jak i ja naga pod przezroczystym kloszem, bez aparatu dla niewidomych. Oczy miała zamknięte. I ją też oplotły węże. Były wielobarwne, jakby ogniste… Jej ciało drżało. Zdawało mi się, że próbuje odepchnąć od siebie te węże, a coś paraliżuje jej ruchy. Od tej chwili jeszcze nie mogę się otrząsnąć z wrażenia.

— Nie mów o tym Daisy — Ast spojrzała na mnie, ale widocznie sądziła, że śpię, bo podjęła dalej szeptem: — Po co jej przypominać… To wszystko jest przerażające… Czy śnił ci się Dean i Jaro?

— Nie. Tylko Zoe.

— No cóż. Może ich śmierć była lżejsza. Cierpieli chyba bardzo krótko. Nas tu czeka męka. Pragnienie to chyba najstraszniejsza tortura.

Świtało. Szu wstał i powlókł się w dół, ku morzu. Ast poszła za nim. Ja również.

Na jednym z niższych stopni „falochronu”, zwróconym w stronę lądu, założyliśmy prymitywne laboratorium. Za filtry służyły napełnione piaskiem otwory w twardej skorupie budowli. Wodę czerpaliśmy za pomocą ampułek przeznaczonych na próbki.

Szu zaczął badać wodę z różnych zagłębień. Wylewał, nabierał nowej, przelewał z ampułki do ampułki. Wreszcie wstał.

— Niestety, i ja też nie potrafię — powiedział do Ast.

— Trzeba by laboratorium… Parę kolb, skraplacz, grzejnik…

— A więc? — zapytałam.

Teraz dopiero spostrzegli, że stoję za nimi.

— Daisy?

— A więc? — powtórzyłam.

— Nie wiem. Woda zawiera jakieś trujące związki. Zbyt słabo znam się na chemii, aby je usunąć… Może gdyby tu był mój ojciec. On nawet bez przyrządów dałby sobie radę. Niestety, ja…

— A więc? — powtórzyłam po raz trzeci.

— Nie widzę wyjścia — odrzekł, patrząc ponuro po falach, rozbijających się z szumem na pierwszych stopniach „falochronu”. — Nie widzę żadnego wyjścia.

Spojrzałam na morze. Daleko, nad horyzontem, u wejścia do zatoki, wśród rzednących mgieł ujrzałam ciemną, gęstą chmurę, która dążyła ku nam popychana silnym wiatrem. Miała jakiś dziwnie regularny kształt.

— Patrzcie! Patrzcie! Ta chmura wygląda jak… — usłyszałam okrzyk Ast, z uwagą obserwującej zjawisko już od dłuższego czasu.

— Kosmolot! — zawołał Szu. Serce ścisnęło mi się nagle.

Istotnie chmura, która znajdowała się już nad naszymi głowami, przypominała kształtem kosmolot. Widać nawet było okrągłe zbiorniki pod talerzowatym kadłubem. Ale, że jest to tylko chmura, nikt nie mógł się łudzić. Wyraźnie przeświecały przez nią jaśniejsze partie nieba.

Rosła szybko, niemal w oczach, zatracając coraz bardziej kształt kosmolotu. Widocznie było to tylko złudzenie. Zbiorowa sugestia.

Wiatr ustał. Chmura zawisła nad zatoką nieruchomo. Trwało to jednak krótką chwilę. I oto poczęła znowu rosnąć, pęcznieć, jak gdyby opadać w dół. Po kilkunastu minutach przybrała tak ogromne rozmiary, że przysłoniła sobą niemal całe niebo. Tylko tuż nad horyzontem można było dostrzec jaśniejszy pas.

Naraz nad naszymi głowami coś błysnęło. W środku otwarło się jakby okno, odsłaniając zamglone niebo. Okno rosło szybko. Chmura rozpraszała się ku horyzontowi, tworząc pierścień otaczający miejsce, w którym staliśmy. Czy to również było złudzenie?

Pierścień rzedł szybko, mętniał i rozpływał się w atmosferze. Nie upłynęło pół godziny, a po zjawisku nie pozostało ani śladu. Wszystko znikło.

— Co to było? — zapytała Ast.

— Pyły. Wirujące, drobne pyły — wyjaśnił Szu, chowając do torby przyrządy.

— Takie same jak wówczas?

— Chyba tak.

— Czy to jednak czasem nie halucynacja?

— Zbiorowa?

— Wszystko możliwe…

— Wykluczone.

— Ale ten kształt kosmolotu?

— Czy pamiętacie tę niezwykłą audycję telewizyjną? Wtedy nadawano obraz kosmolotu i szczątków RER.

— Czyżby nas odnaleźli?

— Nie wiem.

Usiedliśmy na szczycie „falochronu”. Wokoło panował spokój. Nie czuło się nawet wiatru. Tylko fale uderzały miarowo o najniższe stopnie.

— Trzeba czekać — powiedział Szu na wpół do siebie. Jakże wiele miał w sobie uporu| i spokoju wewnętrznego! Ast była znacznie mniej odporna,

— Czekać? Czekać? Jak długo? — Oparła hełm o najwyższy stopień i trwała tak nieruchomo, z wyrazem najwyższego cierpienia na zżółklej, postarzałej twarzy. Czułam, że pragnienie zaczyna i mnie palić ze zdwojoną siłą. Jasna plama, znacząca poprzez chmury drogę Tolimana B, przesuwa się wolno po nie- bie. Nie mogę już patrzeć w ten złocistopomarańczowy blask.

— Czekać? Czekać? Nie wiadomo po co? — rzęzi Ast.

— A cóż chcesz zrobić? — szepcze spękanymi wargami Szu.

— Jeśli śmierć ma i tak nadejść…

— Co chcesz zrobić? — Szu kładzie rękę na jej ramieniu.

— Jeśli… ma nadejść… po co czekać… Lepiej się napić tej wody.

— To samobójstwo!

— Lepiej skrócić mękę.

— Nie! Nie! Może jednak…

— Człowiek zawsze się łudzi…

Głosy dochodzą do mnie już jak przez gęstą watę.

— Przecież nam pomogli… — mówi Szu.

— A teraz… Dlaczego ten świat jest taki dziwnie obcy, taki obojętny, nieludzki?

— Przecież to nie ludzie.

Toliman B chyli się już ku zachodowi. Czuję, że wszystko mąci mi się w głowie. Już nie pojmuję słów, które docierają do mych uszu jakby spod ziemi.

— To nie są ludzie… — dudni mi w głowie. — Na co czekać? Na kogo?

DZIWY

Nie wiem, kiedy zasnęłam. Prawdopodobnie było to krótkie omdlenie spowodowane ogólnym wyczerpaniem organizmu.

Sen był dziwny, niezwykły. Widocznie słowa Szu posłyszane o świcie głęboko tkwiły w mej pamięci, bo śniło mi się również jakieś laboratorium. Byłam bez skafandra, bez kombinezonu. Stałam naga w jakiejś przezroczystej rurze czy kloszu, a z góry na mnie, jak pod prysznicem, lała się woda. Świeża, chłodnawa woda.

Szu mówił, że czul się jakby skrępowany, że jakaś siła obezwładniała jego ciało. Ja, przeciwnie, odczuwałam rześkość i swobodę. Uniosłam w górę ręce i nastawiłam twarz wprost pod strumień życiodajnego płynu. Piłam, piłam, wchłaniałam w siebie tę wodę. Miała ona niezwykle orzeźwiający, nieco kwaskowy smak, jak niektóre gatunki naszych płynów odżywczych.

Piłam tę wodę wielkimi łykami. Stopniowo wracały mi siły, ustępowało pragnienie.

Tańczyłam jak dziecko pod owym strumieniem wody, śmiałam się radośnie. Byłam tak szczęśliwa, tak ogromnie szczęśliwa, że aż… przebudziłam się.

Z trudem zrozumiałam, gdzie się znajduję. Leżałam, tak jak przed utratą przytomności, pod najwyższym stopniem „falochronu”. Uniosłam głowę i rozejrzałam się Wokoło. Obok mnie leżała Ast, niżej — Szu. Twarze ich były blade, oczy zamknięte. Uczułam skurcz w sercu. Czy oni jeszcze żyją?

Wszystko wokół wydało mi się jakieś dziwne. Jakby pod wpływem silnego narkotyku odstąpiły ode mnie na chwilę wszystkie cierpienia. Jakkolwiek odczuwałam ogromne wyczerpanie i osłabienie, straszliwe, palące pragnienie znikło bez śladu. A może ów sen o wodzie nie był tylko snem? Takie przypuszczenie wydało się zupełnie absurdalne, niemożliwe do przyjęcia. Wszak obudziłam się w tym samym miejscu, w którym zasnęłam. Zdjęcie skafandra w trującej atmosferze nie byłoby możliwe. Zanik pragnienia mógł być tylko chwilowy, związany ze stanem chorobowym. Powinno ono lada moment powrócić… ogarnął mnie strach.

Odruchowo przesunęłam językiem po wargach. Były spękane i obolałe, ale… wilgotne.

Jak potężna jest-moc sugestii!

Spojrzałam na niebo. Toliman B zachodził. W głowie mojej zrodziło się podejrzenie, iż spałam zaledwie kilkanaście minut. Przeniosłam wzrok na zegarek. Istotnie — wskazywał jeszcze ten sam dzień błyskański.

— Daisy… — usłyszałem pod hełmem szept Ast.

Uniosła nieco głowę i patrzyła na mnie, dziwacznie poruszając wargami.

— Żyjesz, Ast? — zapytałam bez sensu.

— Jeszcze żyję. A on? — wskazała ruchem głowy na bezwładne ciało swego męża. Wyciągnęłam rękę i pochwyciłam Szu za ramię. Potrząsnęłam nim silnie. Poruszył.się. Zamrugał powiekami, spojrzał błędnie po niebie i zatrzymał wzrok na Ast.

— Żyjecie?!.. Żyjecie?… — rzucił to samo bezsensowne pytanie, co ja przed chwilą. — Jak to dobrze… Ast przełknęła z wysiłkiem ślinę.

— Śniła mi się woda — powiedziała z westchnieniem.

— Tobie też?!

Ast jednak tak była przejęta wspomnieniem niedawnego snu, że nie pojęła sensu mojego pytania.

— Śniła mi się woda — powtórzyła cicho. — Śniło mi się, że powróciłam na Ziemię, że otaczają mnie drzewa… Ziemskie drzewa. Takie, jakie rosną nad wodami Kornwalii. Nie pamiętam ich nazwy. Widziałam je tak dawno… jeszcze byłam dzieckiem. I śniła mi się rzeka; właściwie płytki, rozlewający się szeroko strumień. Ja kąpałam się w tym strumieniu, jak w dzieciństwie. Woda była chłodna, czysta… — Ast uśmiechnęła się do wspomnienia. — Biegałam po tej wodzie, klękałam i piłam. Piłam wodę!

— Piłaś wodę?

— Chciałabym, aby sen ten trwał wiecznie.

— I jak się teraz czujesz? — zapytałam z rosnącym podnieceniem.

— To znaczy?

— Czy czułaś pragnienie po przebudzeniu?

— Nie! — Ogromne zdziwienie rozlało się po twarzy Ast. — I teraz nie czuję!

— Pragnienie ustąpiło… pod wpływem snu…

— Trudno uwierzyć… a jednak…

— Mnie się również śniła woda… że” piłam… I pragnienie ustąpiło.

— Dziwne. Bardzo to wszystko dziwne — odezwał się Szu. — Tym dziwniejsze, że i mnie się śniło, że piłem wodę, i również nie odczuwam, jak dotąd, pragnienia.

— Śniła wam się Kornwalia? Strumień? — zapytała Ast z osłupieniem.

— Nie — zaprzeczyłam pośpiesznie. — Mnie się śniło, że znajduję się w sali, o której opowiadał Szu.

— Szu? — zmarszczyła brwi.

— Tak. Słyszałam, jak Szu opowiadał ci swój sen. O sobie, o Zoe…

— Słyszałaś? A więc nie spałaś?

— No i co ci się śniło? — przerwał Szu ze zniecierpliwieniem.

— Stałam w takiej jakiejś przezroczystej rurze, właściwie kloszu. I woda lała się na mnie. Tylko że ty nie mogłeś pić, a ja piłam. Piłam i piłam. Czułam się coraz lepiej…

— A skafander?

— Byłam bez skafandra. Zupełnie naga.

— Jak wyglądało pomieszczenie, w którym stał klosz? — indagował Szu.

— Było to jakby wielkie laboratorium. Przewody, rury, rurki, przeważnie przezroczyste. Zbiegały się w wielkiej kuli. Jakieś światełka migały w tych przewodach. Kolorowe światełka…

— A podłoga? Sufit?

— Nie widziałam. Nie przypominam sobie. Tak byłam zajęta wodą…

— Gdzie stał klosz, w którym byłaś zamknięta? W środku sali czy pod ściana? Zastanawiałam się chwilę.

— Bliżej ściany. Tak mi się przynajmniej zdaje. Obok klosza biegł pionowo gruby, mrugający światełkami przewód. Mimo zapadającego mroku można było dostrzec wrażenie, jakie na Szu wywarły moje słowa.

— Przypomnij sobie! Co było w głębi sali, gdy stanęłaś plecami do owego przewodu?

— Nie wiem. Nie pamiętam. — Szkoda… — powiedział Szu z westchnieniem. Wargi mu drgały.

— Czyżby śniło mi się to samo wnętrze co tobie? — zapytałam. — Z wszystkimi szczegółami?

— Podałaś szczegóły, których nie opowiadałem Ast. Szczegóły dostrzeżone przeze mnie w czasie dzisiejszego snu.

— Chcesz udowodnić, że oboje śniliście to samo? — Ogromne zdziwienie połączone z niedowierzaniem malowało się na twarzy Ast.

— Tak. Widziałem to samo wnętrze. I ja również stałem nagi pod kloszem i piłem wodę. Umilkł i zamyślił się.

— Dlaczego pytałeś, czy nie dostrzegłam czegoś w głębi laboratorium? — przerwałam milczenie.

— Widzisz… Ja widziałem. Nie, nie powiem ci. Nie chcę ci nic sugerować. Spróbuj sobie przypomnieć. Choćby jakiś drobny szczegół, coś, co zwróciło twoją uwagę… Wysilałam pamięć bez skutku.

— Nic z tego nie rozumiem — podjęła Ast. — To, że śniła nam się wszystkim woda, jest zupełnie zrozumiałe. Wpływ pragnienia. Daisy widziała siebie w przezroczystej rurze czy kloszu. Łatwo to wytłumaczyć posłyszaną niedawno rozmową. Mnie się śniła Kornwalia — po prostu zwykły przypadek, wspomnienie z dzieciństwa połączone z bodźcem fizjologicznym w postaci pragnienia. Nawet, że tobie, Szu, powtórzył się poprzedni sen w nieco zmienionej wersji, to jeszcze nic nadzwyczajnego. Ale dlaczego śnią się wam identyczne wnętrza? A przede wszystkim, dlaczego nie odczuwamy w tej chwili pragnienia? Tego wytłumaczyć nie potrafię.

— To wszystko jest niezrozumiałe — kiwał głową Szu. — Nie wiem jak wy, ale ja przeżywałem to wszystko ogromnie realistycznie. Aż za realistycznie jak na sen. Na przykład, czy zdawałyście sobie sprawę, że to sen, że musicie się wkrótce już z niego przebudzić? Bo ja bałem się przez cały czas, że nadejdzie chwila przebudzenia i znów wróci tortura pragnienia.

— Ja również zdawałam sobie sprawę, że śnię. A ty, Ast?

— Jeśli chodzi o mnie, był to typowy sen. Nie myślałam o tym, że śnię. Byłam tylko bardzo, ogromnie szczęśliwa! Szu zapalił reflektorek i zaczął skrupulatnie oglądać swój skafander.

— Podejrzewasz, że to może nie były sny? — zdziwiła się Ast. — Nonsens, przecież mnie się śniła Ziemia! Szu wzruszył ramionami.

— Treść snu nie jest najważniejsza.

— Nie rozumiem.

— Mogłaś pić przez sen. Naprawdę pić. Ast zmarszczyła brwi.

— Jeszcze nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi.

— Zastanawiam się, czy to, co przeżyłem ja i Daisy, nie mogło być rzeczywistością. Jeśli zahamowano ruch kosmolotu, jeśli dostarczono nam paliwa… Tym razem jednak odezwał się w Ast duch przekory:

— To drugie mogło być przypadkiem. A Daisy po prostu śniło się to, o czym opowiadałeś. Pytasz się Daisy, co było w głębi owej sali? Nie chcesz jej nic sugerować? Nonsens. Gdyby pamiętała dobrze szczegóły naszej rozmowy, nie potrzebowałaby przypominać sobie snu, aby odpowiedzieć na twe pytanie. Chodziło ci o to, że tam widziałeś takie same klosze? Czy tak?

Szu skinął głową.

— Tak. Prawda. Mówiłem już rano o tych kloszach. Ale chodziło mi o to, kogo Daisy spostrzegła w jednym z tych kloszy.

— No, kogo by mogła dostrzec? Oczywiście — Zoe.

— Właśnie chodzi o to, że nie Zoe.

— A więc kogo? Kogo? — nacierała Ast.

— Powinna widzieć mnie. Wówczas nasze sny byłyby się wzajemnie uzupełniały. Bo ja widziałem Daisy. Pod kloszem, obok którego przebiega gruby, migocący światłem przewód. Rozumiecie teraz?

— No i cóż z tego? Daisy nic nie pamięta. Nie potwierdza twego snu. Bo ona śniła tylko pod wpływem tego, co mówiłeś rano.

— A ów przewód obok klosza?

— To może być zbieg okoliczności. Sugestia.

— Ale przecież nie czuję dotąd pragnienia! Czy można to tłumaczyć inaczej niż tym że piliśmy naprawdę? Zapanowało milczenie.

— Twoja hipoteza, Szu, jest z pewnego względu bardzo nieprawdopodobna — odezwa-łam się po chwili. — Przed utratą przytomności, bo powiedzmy sobie szczerze, to nie było zaśnięcie, lecz zemdlenie z wyczerpania, Toliman znajdował się najwyżej dziesięć stopni nad horyzontem. Pamiętam dobrze. Gdy obudziłam się, zachodził za horyzont. Spójrzcie na zegarki. Przecież nasz sen mógł trwać zaledwie dwadzieścia minut.

— Nawet krócej — podchwyciła Ast. — Najwyżej sześć, osiem minut. Patrzyłam na zegarek niemal do końca. Wydawało mi się, że na coś czekam, że noc przyniesie nam ratunek.

— I zdaje się… przyniosła — powiedział cicho Szu.

— Czyż możliwe — zapalała się Ast — że w ciągu ośmiu minut owi niewidzialni mieszkańcy przenieśli nas do swego laboratorium, zdjęli z nas skafandry, ubrania, i to zdjęli bez rozcinania? Umieścili pod owymi kloszami, napoili, ubrali, przewieźli z powrotem na to miejsce i ułożyli w takich samych pozycjach jak poprzednio? To zupełnie niemożliwe!

— I po co? Po co? — rzuciłam pytanie. — Po co tyle zachodu? Jeśli chcieliby nas uratować przed śmiercią z pragnienia, czyż nie prościej byłoby umieścić zbiornik z wodą na naszej drodze? Jeśli oczywiście nie chcą się z nami spotkać.

Szu wstał i chwiejąc się trochę wszedł po stopniach na szczyt „falochronu”.

— A jednak w ciągu tych sześciu czy ośmiu minut znikło pragnienie, wróciły siły… Czuję się co prawda nieco osłabiony, lecz jeszcze pół godziny temu nie mogłem nie tylko chodzić, ale i siedzieć…

Minęły dwie godziny. Zaczęło już świtać, a w dalszym ciągu nie dokuczało nam pragnienie. Przeciwnie, z każdą minutą czuliśmy się lepiej. Jak gdyby nowe siły wstępowały w nasze wyczerpane organizmy.

Około południa ruszyliśmy wzdłuż „falochronu” ku dziwacznej wieży, na której szczycie widoczna była wielka kula podobna do zwiniętego jeża. Czy była to jakaś swoista radiowa latarnia morska czy też wieża miała inne przeznaczenie — nie wiadomo. Dość, że w pobliżu wieży, a zwłaszcza przy zbliżaniu się do kuli najeżonej kolcami, następowały silne zakłócenia na falach krótkich i ultrakrótkich. Szu i Ast na nowo rozpoczęli eksperymenty mające na celu zwrócenie na nas uwagi gospodarzy planety. Były one jednak nadal zupełnie bezowocne.

Tak minął dzień, noc i nadszedł nowy dzień. Znów zaczęliśmy odczuwać głód i pragnienie. Ale nie było to palące uczucie wywołane utratą wody przez organizm, lecz normalna, codzienna potrzeba uzupełnienia jej zasobów. Niezmiernie interesujący był również fakt, że procesy wydalania przebiegały w naszych organizmach niemal normalnie, jakby po rzeczywistym zaspokojeniu pragnienia. Przeprowadzona przez Szu analiza moczu wykazała co prawda ślady zaburzeń w krążeniu wody w organizmie, ale były to następstwa wywołane ubytkiem wody w tkankach. Objawy te wyraźnie zanikały, jak gdyby organizm wracał do równowagi. Skąd wzięła się woda, która uzupełniła niedobór? Gubiliśmy się w domysłach.

Ast i Szu zajęli się ponownie próbami oczyszczenia wody morskiej. Ja obserwowałem otaczający teren. Wokół nas panował jednak spokój. Jedynie przed samym zmrokiem zauważyłam przelatujący z dużą prędkością w odległości dwóch kilometrów jakiś lśniący przedmiot, podobny kształtem do płaskiej szpuli.

Mimo wielokrotnych, coraz to innych eksperymentów, prowadzonych nieprzerwanie przez całą noc i następny dzień błyskański, nie udało się nam zdobyć wody zdatnej do picia. Czy mogliśmy liczyć na jeszcze jedną regenerację? Tak bowiem poczęliśmy nazywać tajemniczy proces odrodzenia się zasobów wodnych i odżywczych w naszych organizmach. Czy powtórzą się krzepiące sny?

Postanowiliśmy czuwać na zmianę, ale sen zmógł dyżurującą Ast. Spaliśmy długo. Jak wskazywały zegarki — przeszło jedenaście godzin. Było to zrozumiałe wobec męczą-cych przeżyć ubiegłych dni. W ostatnim okresie sypialiśmy niewiele i nieregularnie.

Po przebudzeniu stanęliśmy wszyscy troje wobec zagadki, której rozwiązać nie tylko nie byliśmy w stanie, ale która, jak wówczas sądziliśmy, nie mogła mieć żadnego Io-gicznego rozwiązania. Oto w czasie owych jedenastu godzin każdy z nas przeżył niemal identyczne powtórzenie ostatniego „krzepiącego snu”. Ast śniła się kąpiel w strumieniu na Ziemi, a mnie i Szu kąpiel pod kloszemw owym tajemniczym laboratorium.

Znów czułam, że stoję pod chłodnym strumieniem życiodajnego płynu, znów rozkoszowałam się jego smakiem, pijąc do woli. Jednocześnie pamiętałam doskonale ostatni sen i wszystko, o czym rozmawialiśmy poprzedniego dnia.

Zaspokoiwszy więc pierwsze pragnienie wysunęłam głowę spod strumienia płynu i spojrzałam w głąb sali. Istotnie, w odległości około trzydziestu metrów zobaczyłam kilka przezroczystych kloszy. W pierwszym, najbliżej stojącym, dostrzegłam nagie ciało człowieka. Poruszał się dłuższą chwilę pod płynącą z góry kaskadą wody i naraz przywarł twarzą do szyby. Poznałam — był to Szu.

Szu również mnie widział. Po chwili zaczął mi dawać jakieś znaki. Podnosił ręce w górę, to znów spuszczał rytmicznie wzdłuż ciała. Liczyłam te ruchy. Była Io sygnalizacja systemem Kodra.

— Daisy, czy rozumiesz mnie? — odczytałam po chwili i natychmiast odpowiedziałam sygnałami.

— Tak. Czy to nie jest sen?

— Nie wiem. Zrobimy próbę. Zapamiętaj słowo: Atra maro. Powtórz.

— Atra maro.

— Podaj mi również jakieś słowo.

— Stella.

— Ste…

Tu sen się urwał. Przebudziłam się nagle w momencie, gdy Szu powtórzył ruchami pierwsze trzy litery imienia mej dawnej przyjaciółki.

Gdy otworzyłam oczy, spostrzegłam, że nade mną stoi właśnie Szu. Nie spał już od godziny. Obok mnie siedziała na stopniu Ast.

I oto Szu opowiedział mi to, co przeżyłam. Jak gdyby naprawdę był ze mną tam, w tej dziwnej sali. Odtworzyliśmy słowo po słowie cały dialog w ten sposób, by sprawdzić, czy każde z nas pamięta, co mówiła druga osoba. Nie natrafiliśmy na żadną lukę czy przeinaczenie. Wszystko się zgadzało.

— Czy wydałem ci jakieś polecenie? — pytał Szu.

— Tak. Kazałeś mi zapamiętać dwa słowa.

— Jak one brzmiały?

— Atra maro. Co to właściwie oznacza? — zapytałam coraz bardziej zaskoczona.

— Nie wiem. Może nic nie oznacza. Nadałem celowo wyrazy bez znaczenia. Takie, jakie wpadły mi do głowy. Co kazałem ci dalej robić?

— Powtórzyć. Potem ja nadałam wyraz, który ty miałeś zapamiętać.

— Stella — powiedział Szu pośpiesznie.

— Tak. Miałeś również go powtórzyć, lecz nie zdążyłeś. Przebudziłam się po nadaniu…

— Trzeciej litery. Ja również w tym momencie się przebudziłem.

— Nic z tego nie rozumiem — odezwała się Ast. — Przecież obudziłeś się o godzinę wcześniej niż ona. Jak to możliwe?

— Nie wiem. Jedynym wytłumaczeniem byłoby to, iż przeżywaliśmy to rzeczywiście. — Szu myślał w tej chwili tylko o realności i zbieżności snów.

— A różnica w czasie przebudzenia? Szu zastanawiał się.

— Można wytłumaczyć ją w ten sposób — podjęłam myśl, która mi się w tym momencie nasunęła — że senny majak uległ przerwaniu, choć spaliśmy dalej, on krócej, ja dłużej. W ten sposób…

— Ściślej mówiąc, to nie sen — nie pozwolił mi dokończyć. — Utraciliśmy oboje pamięć w jednym momencie.

— Pamięć albo przytomność — dodałam.

— Dlaczego jednak śni mi się Kornwalia? — nie ustępowała Ast. — Przecież chyba nie twierdzisz, że rzeczywiście w tych paru minutach czy godzinach powędrowałam na Ziemię? Światło biegnie stąd 4,3 roku — zaśmiała się. Widać jednak było, że jest nie mniej od nas przejęta.

— Pragnienie i głód ustąpiły także i u ciebie, Ast — zauważył Szu. — Nie czujesz również senności?

— Czuję się świetnie, jak po prawdziwej kąpieli!

— Nic z tego nie rozumiem.

Dyskusje nasze były siłą rzeczy jałowe. Postanowiliśmy w końcu przed następnym zaśnięciem umieścić wokół nas i na naszych skafandrach szereg znaków, które pozwoliłyby zorientować się, czy istotnie przez cały czas snu przebywamy w tym samym miejscu.

Nie doszło jednak do przeprowadzenia eksperymentu. Dyskutowaliśmy właśnie nad najlepszymi sposobami przeprowadzenia doświadczenia, gdy Ast, która ostatnio stale obserwowała niebo, znów coś spostrzegła.

Spojrzeliśmy we wskazanym przez nią kierunku. Zbliżał się ku nam okrągły przedmiot o błyszczącej, jakby wypolerowanej powierzchni. Okrążył zatokę na dużej wysokości i począł opadać w dół, zataczając coraz mniejsze koła. Po chwili był już nad nami, na wysokości około dwustu metrów.

— To oni! — zawołała Ast.

— Może znów automat — powiedział Szu.

— Chyba nie.

Latająca maszyna o kształcie płaskiej szpuli krążyła nad naszymi głowami.

— Czego oni szukają? — zastanawiał się Szu.

— Chyba tylko… nas.

— Czy polecimy na ich spotkanie? — zapytałam. Szu uczynił niezdecydowany ruch ręką.

— Czekajmy, co będzie dalej.

Ale nie wydarzyło się nic. Przynajmniej nic z tego, czego mogliśmy się-spodziewać. Maszyna zatoczyła jeszcze kilka kół nad naszymi głowami i wolno popłynęła w powietrzu na zachód.

— Lećmy za nimi! — zakomenderował Szu.

Wznieśliśmy się w górę. Im gwałtowniej jednak zwiększaliśmy prędkość, tym szybciej leciała lśniąca „szpula”, nie pozwalając zbliżyć się do siebie na odległość mniejszą niż trzysta, czterysta metrów.

Wkrótce morze znikło nam z oczu. Przed nami znajdowała się rozległa, czerwonawo-źółta pustynia. — Energii starczy najwyżej na dwanaście godzin takiego lotu — odezwała się Ast po dwudziestej chyba próbie dogonienia „szpuli”.

Szybkość była już tak znaczna, że czuliśmy nagrzewanie się skafandrów i nieznośny napór przecinanego powietrza.

— No i co z tego? — zaoponowałam. — Nie ma sensu siedzieć w jednym miejscu i czekać na przybycie Astrobolidu. Oni będą tu dopiero za pięć miesięcy! Koniecznie musimy odnaleźć gospodarzy planety. Zresztą lot długodystansowy na dużych wysokościach jest ekonomiczniejszy.

— A jeśli regeneracja wody może się odbywać tylko nad morzem w tamtej zatoce?

— Nie zostawiliśmy radiolatarni! — uświadomiłam sobie nagle.

— Jak odnajdziemy nasze obozowisko? Tam została torba z narzędziami! — wy-buchnęła Ast. — Jak mogłeś ją zostawić?

— Tak, niedobrze się stało — odezwał się Szu. — To moja wina. Co prawda, odnaleźć tę zatokę, lecąc nad brzegiem morza, nie będzie trudno, ale zawsze to ogromna strata energii.

Zwiększyliśmy szybkość. Czułam już wyraźnie poprzez skafander dławiący ucisk wiatru. Aparatura chłodnicza pracowała z wysiłkiem. Zbliżyliśmy się jednak znacznie do tajemniczej maszyny. Nie trwało to długo. Gdy odległość zmalała do około stu metrów, „szpula” zaczęła gwałtownie wznosić się w górę.

Pognaliśmy za nią. Chwilami jej cień pojawiał się wśród chmur, to znów roztapiał zupełnie we mgłach. Po dwudziestu minutach takiej pogoni pojazd powietrzny zniknął nam zupełnie z oczu. Nie było sensu lecieć dalej. Postanowiliśmy wylądować. Byliśmy zmęczeni i senni. Dokuczało nam pragnienie.

Teren pod nami nie nadawał się do lądowania ani też do obozowania. Z dużej wysokości przypominał ogromny, gęsto zarośnięty trawnik, lecz w miarę jak zniżaliśmy lot, coraz wyraźniej widać było, iż rzekome źdźbła trawy są to cienkie, ostro zakończone pręty wystające wprost z ziemi, niczym gwoździe na desce fakira. Odstępy między prętami nie przekraczały dwudziestu centymetrów. W tych warunkach zmuszeni byliśmy poszukać innego terenu do lądowania. Na południu majaczyły zarysy jakiejś budowli. Nim jednak zdołaliśmy tam dolecieć, pod naszymi hełmami rozległ się niespodziewanie znajomy sygnał radiolatarni. Włączyliśmy autonawigator.

Na sygnał kontrolny przyszła szybko odpowiedź. Radiolatarnia znajdowała się na północo-wschód, w odległości trzystu osiemdziesięciu kilometrów.

W torbie przypiętej do pasa Ast nie brakowało żadnego sygnalizatora.

Nasuwało nam się tylko jedno wytłumaczenie: kosmolot nie został zniszczony.

A więc Dean żyje! Ogarnęła mnie szalona radość…

„BŁĘDNE OGNIKI”

Lecieliśmy chyba ze dwie godziny, kierując się tylko wskazaniami autonawigatora. Toliman B już zaszedł i zapanowała noc. Byliśmy senni i zmęczeni. Pragnienie dokuczało nam w dalszym ciągu, ale cóż to znaczyło wobec możliwości odnalezienia zaginionych? Zresztą, jeśli kosmolot nie został zniszczony, problem wody byłby rozwiązany.

Tego jednak, po dłuższym zastanowieniu, nie byliśmy pewni. Dlaczego odbieramy sygnały radiolatarni zamiast niewspółmiernie potężniejszego nadajnika kosmolotu? Dlaczego nie docierały żadne sygnały przez ponad sto pięćdziesiąt godzin?

Radiolatarnia była coraz bliżej. Ogarniała nas coraz większa niecierpliwość. Jeszcze pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć kilometrów dzieliło nas od źródła sygnałów. Nie mogliśmy doczekać się chwili spotkania.

I wówczas spadł niespodziewany cios: sygnały zamilkły.

Zamilkły w momencie, gdy dzieliło nas od celu 7,5 km. Znaliśmy jednak w pewnym przybliżeniu dotychczasowe położenie źródła. Nie zmniejszając więc prędkości dążyliśmy tym samym szlakiem na północo-wschód. Milczeliśmy. Niepewność ściskała nam gardła.

Teren, nad którym lecieliśmy, był płaską równiną, poprzecinaną gęsto długimi, sztucznymi utworami przypominającymi kanały. Sieć tych kanałów gęstniała szybko i w odległości około pięciu kilometrów od celu przed nami wyłoniło się… morze.

Miejsce, z którego płynęły ku nam sygnały, nie znajdowało się na lądzie.

Na jednostajnie toczących się falach nie dostrzegliśmy ani kosmolotu, ani żadnego śladu radiolatarni. Również niebo w granicach widoczności było spokojne i puste. Ogarnęła mnie rozpacz. Przytłumiony niezwykłymi przeżyciami ból po utracie Deana odżył z nową siłą. Wówczas ani jedna łza nie popłynęła, teraz płakałam jak dziecko, po raz pierwszy od wielu, wielu lat.

Szu próbował mnie pocieszyć. Wiedziałam jednak, że sam jest wstrząśnięty niepowodzeniem. Tak niezachwianie wierzyliśmy w te sygnały!

Opanowała nas znów apatia i zniechęcenie, zwłaszcza że Ast jakby celowo pogłębiała pesymistyczny nastrój, kreśląc ponure horoskopy. W ostatnim okresie, widocznie pod wpływem niezwykłych wydarzeń, stała się bardzo nerwowa i skłonna do przejaskrawień, teraz zaś dołączyło się do tego wyczerpanie fizyczne i psychiczne.

Polecieliśmy ku brzegowi, by znaleźć miejsce na odpoczynek. Nim jednak dotarliśmy do lądu, znów ozwał się sygnał radiolatarni.

Byliśmy zaskoczeni i zdezorientowani. Autonawigator wskazywał w dalszym ciągu na północo-wschód. Źródło sygnałów znajdowało się tym razem w odległości około ośmiuset pięćdziesięciu kilometrów. Czyż było możliwe, aby w ciągu kilkunastu minut, jakie upłynęły od wygaśnięcia poprzedniego sygnału, ludzie zaopatrzeni tylko w aparaty plecowe mogli przebyć tę odległość? Odległość tę mógł jednak pokonać kosmolot!

Nie zwlekając zawróciliśmy nad morze, kierując się wskazaniami autonawigatora. Nie byliśmy już jednak tak dobrej myśli jak poprzednio.

Na miejsce, gdzie powinna znajdować się radiolatarnia, dotarliśmy po czterech godzinach bardzo wyczerpującego lotu. Cały czas lecieliśmy nad morzem, co bynajmniej nie nastrajało optymistycznie.

Obawy potwierdziły się w pełni. W odległości około ośmiu kilometrów od celu znów sygnały zamilkły. W miejscu, gdzie powinno znajdować się ich źródło, znaleźliśmy tylko niebo i morze.

Po trzynastu minutach znów odezwała się tajemnicza radiolatarnia. Autonawigator wskazywał tym razem na wschód. Odległość przekraczała tysiąc dwieście kilometrów.

Nie ulegało wątpliwości, że ktoś nas prowadzi ku jakiemuś niewiadomemu celowi. Tym „kimś” nie byli z pewnością Dean, Jaro i Zoe, lecz niewidzialni mieszkańcy Błyskającej. Oni to nadawali sygnały. Prawdopodobnie w ich władaniu znajdowała się radiolatarnia pochodząca z kosmolotu.

Tym razem sytuacja była bardzo trudna. Przelot oznaczał w praktyce wyczerpanie energii napędowej odrzutowych silników plecowych. Były to aparaty zaopatrzone w stosunkowo nieduże i lekkie generatory. A przecież o uzupełnieniu zapasu nie mogliśmy marzyć, gdyż magazyn paliwa jądrowego znajdował się w kosmolocie. Do momentu wyczerpania paliwa pozostało nam sześć lub siedem godzin. W tym czasie musieliśmy dotrzeć do lądu, jeśli nie chcieliśmy być zdani na łaskę fal i prądów morskich.

Co prawda można było zawrócić i po przebyciu dziewięciuset kilometrów natrafić na ląd, ale przekreśliłoby to możliwość odnalezienia gospodarzy planety. Mimo więc ryzyka przymusowego lądowania na morzu postanowiliśmy lecieć tam, dokąd wzywał nas sygnał.

Byliśmy już bardzo wyczerpani i pragnienie dokuczało nam ogromnie. Wypatrywaliśmy więc lądu jak wybawienia. Niepokoiła nas sprawa regeneracji wody. Nie mieliśmy żadnego dotąd dowodu, że przebiegać będzie ona tak samo na innych obszarach planety jak w owej zatoce. O powrocie przecież nie było już mowy. Nie wiedzieliśmy zresztą, czym się kierują gospodarze planety, wabiąc nas sygnałami radiolatarni. A jeśli są to istotnie „błędne ogniki”? Może jesteśmy igraszką w rękach istot, których mentalność i etyka nie ma nic wspólnego z mentalnością i etyką ludzką? Przecież dotąd nie potrafiliśmy sobie nawet wyobrazić, jak wyglądają mieszkańcy tej planety!

Takie myśli trapiły nas w czasie długiego lotu nad morzem. Zdawaliśmy sobie w pełni sprawę, że, niestety, obawy nasze są uzasadnione. Dopiero gdy w piątej godzinie powietrznej podróży ujrzeliśmy tak długo wyczekiwany ląd, humory nasze nieco się poprawiły.

Szu zdecydowany był lecieć dalej, jednak sprzeciwiłyśmy się temu kategorycznie. Zwłaszcza Ast była już u kresu sił.

Przeszliśmy do lądowania, gdy nagle nastąpiło znów coś tak dziwnego, że ogarnęła mnie wątpliwość, czy wszystko, co nas otacza, nie jest tylko bardzo realistycznym majakiem sennym.

Opadaliśmy wolno ku niedużej kotlinie otoczonej od południa szeregiem kulistych i stożkowatych budowli, gdy naraz przez ciało moje przebiegł gwałtowny dreszcz. Wydało mi się, że coś mnie podrywa szybko w górę, i w tej samej chwili ze zdziwieniem zauważyłem, że zarówno pragnienie i głód, jak senność i zmęczenie znikły bez śladu.

Silnik odrzutowy pracował równo, bez najmniejszych wahań czy zmian. Ciało moje opadało jak poprzednio. Uczucie zmian przyśpieszenia było więc z pewnością złudzeniem.

Te same wrażenia i to w tej samej chwili odczuli jednak również Ast i Szu. Jak to się stało, że tak nagle wróciły nam siły? W jaki sposób nastąpiła regeneracja zapasów wody i energii w naszych organizmach? Czy możliwe, aby proces ten dokonał się w ciągu sekundy, a może nawet w jej ułamku? Niestety — żadne z nas nie spojrzało przedtem na zegarek.

Niezależnie jednak od bezskutecznych prób wytłumaczenia zjawiska, fakt faktem, że nie potrzebowaliśmy lądować ani odpoczywać. Mogliśmy lecieć dalej tam, dokąd wzywały nas sygnały.

Stawka była w tej chwili zbyt poważna, abyśmy mogli pozwolić sobie na zwłokę. Jednocześnie trapiła nas obawa, że sygnał może się powtórzyć, że są to rzeczywiście „błędne ogniki” prowadzące donikąd. Jak dotąd swą powietrzną drogą zakreślaliśmy wyraźnie wielokąt. Jeśli się on zamknie? Jeśli będzie to dosłownie błędne koło?

Teraz lecieliśmy nisko, aby utrzymać najlepszą widoczność. Trzeba było pilnować, by nie zabrakło nam energii nad morzem. Na szczęście nic nie wróżyło, by ląd znów się skończył. Kanałów już nie spotykaliśmy, za to coraz wyraźniej widać było, że teren, nad którym lecimy, jest gigantycznym placem budowy. Pracowały tu potężne zespoły maszyn, wznoszące z mineralnego podłoża planety ogromne tumany pyłu, przybierającego chwilami fantastyczne kształty żywych istot. Miejscami wystawały z gruntu lśniące, to znów pokryte czernią czasze, stożki i graniastosłupy lub długie, niskie budowle o płaskich dachach, przeważnie najeżonych kolcami.

Raz po raz przelatywaliśmy ponad splotami jakichś przewodów czy anten. Spotykaliśmy również ogromne kopce drobnego piasku o różnych barwach i własnościach magnetycznych (o czym informowały nas przyrządy w skafandrach). Nie zwracaliśmy jednak na to wszystko większej uwagi, dążąc nieustannie naprzód, na wschód. Byle dalej, byle dalej!

Najpierw zabrakło paliwa Ast. Od źródła sygnałów dzieliło nas jeszcze osiemdziesiąt kilometrów, a trzeba było zachować niewielką rezerwę energii dla pokonywania ewentualnych przeszkód terenowych. Ast pozostało jej zaledwie na parę kilkunastometrowych skoków.

Wzięliśmy ją pod ramiona i lecieliśmy tak dalej. Wkrótce jednak trzeba było wstrzymać pracę aparatu Szu. Na szczęście ja dysponowałam jeszcze pewnym zapasem paliwa, nie wystarczyłby on jednak na dotarcie do celu przy dodatkowym obciążeniu.

Wylądowaliśmy na terenie pokrytym gęsto przez jakieś maszyny. Do źródła sygnałów pozostało zaledwie sześć kilometrów. Dotychczas sygnały gasły, gdy zbliżaliśmy się na odległość mniejszą od ośmiu kilometrów. Wzbudziło to w nas nowe nadzieje. Na wschód od miejsca lądowania piętrzyły się jakieś budowle o płaskich, lecz najeżonych cienkimi prętami dachach. Tam powinna znajdować się radiolatarnia. O tym jednak, aby dotrzeć piechotą do ”miasta”, nie było mowy, gdyż opasywały je głębokie rowy i siatki, rozpięte na biegnących kilometrami słupach.

Przeszkody te pokonywaliśmy teraz wolno, starając się jak najoszczędniej gospodarować resztkami paliwa.

Po sześciu godzinach takiej wędrówki i skoków dotarliśmy do szerokiej arterii komunikacyjnej, która doprowadziła już nas bez przeszkód do „miasta”. Tylko w moim aparacie plecowym pozostało trochę paliwa.

W „mieście” panowała cisza. Ani na „szosie”, ani na krętych „uliczkach” nie spotkaliśmy żadnego pojazdu. Wszystko pogrążone było jakby w uśpieniu.

Sygnały radiolatarni odbieraliśmy w dalszym ciągu. Widocznie jednak natrafiły na przeszkody i odbijały się wielokrotnie od ścian budowli, gdyż wskazania kierunkowe autonawigatora ulegały ciągłym zmianom, a różnice w ocenie odległości sięgały kilkudziesięciu kilometrów. To ostatnie zjawisko było prawdopodobnie związane z jakimiś odbiciami jonosferycznymi przy całkowitym zaniknięciu fali przyziemnej.

Krążyliśmy tak wśród murów „miasta” przez wiele godzin. Minęła noc błyskańska, dzień i znów nadeszła noc. Byliśmy bardzo zmęczeni. Odwykliśmy od tak długich wędrówek, zwłaszcza że ciążenie było tu większe niż na Ziemi i w Astrobolidzie. Zaczynało również dokuczać nam pragnienie.

W tych warunkach nie pozostało nic innego jak zatrzymać się na krótki odpoczynek. Postanowiliśmy, że rankiem, gdy poprawi się widoczność, wzniosę się na większą wysokość i może w ten sposób potrafię określić dokładnie położenie źródła sygnałów.

Owej nocy, po raz pierwszy od wielu dni, śnił mi się Dean. Początek snu wiązał się ściśle z tym, czym zajęty był mój umysł przed zaśnięciem.

Śniło mi się, że lecę w górze ponad „miastem”. Autonawigator wskazuje mi dokładnie miejsce, gdzie powinna znajdować się radiolatarnia. Miejsce to jest tak blisko, że na polecenie Szu nie wracam do towarzyszy, lecz opuszczam się wprost w tamtym kierunku. Pod sobą widzę „ulice” i najeżone kolcami dachy budowli. Ląduję na niedużym placyku. Wokół wysokie mury. W dwóch przeciwległych stronach placu dostrzegam jakby wyloty wąskich „uliczek”. Placyk jest pusty. Tylko na środku błyszczy małe pudełeczko z cienkim, wystającym w górę prętem. To radiolatarnia. Podchodzę do przyrządu, gdy naraz słyszę jakieś głosy. Poznaję głos Deana i Zoe. W tej chwili z „uliczki” wychodzi Zoe, kierując obiektyw aparatu wideodotykowego na wszystkie strony. Za nią ukazują się Jaro i Dean.

W tym momencie Szu potrząsnął mnie za ramię. Obudziłam się i byłam na niego wściekła. Tak pragnęłam zobaczyć Deana…

Toliman B wzeszedł wysoko i trzeba było się śpieszyć.

Widoczność nie była zbyt dobra. Atmosfera zawierała dużo pary wodnej.

Paliwa miałam zaledwie na. dwie minuty stania w powietrzu. Pomknęłam w górę na wysokość stu pięćdziesięciu metrów i, rozglądając się na wszystkie strony, pilnie obserwowałam strzałki autonawigatora.

W ciągu kilku sekund odnalazłam położenie źródła sygnałów.

— Sto trzydzieści osiem stopni, odległość około kilometra — meldowałam pośpiesznie.

— Leć tam! — rozkazał Szu.

Pomknęłam w kierunku wskazanym przez autonawigator.

Leciałam nisko, tuż nad dachami budowli, poprzecinanych szczelinami „ulic”. Niespodziewanie ujrzałam pod nogami wolną owalną przestrzeń. Działając niemal odruchowo, wylądowałam na małym, okrągłym placyku. Na środku dostrzegłam jakiś błyszczący przedmiot. Rzuciłam się ku niemu z okrzykiem:

— Radiolatarnia! Szu! Ast! Radiolatarnia. Mam ją! Odpowiedziało mi milczenie. Widocznie ściany budowli utrudniały łączność radiową. Potwierdzał to zresztą całkowity brak obrazu na ekranie wideofonu.

— Szu! Ast!

Wsłuchałam się w ciszę. Jakby z daleka dochodziły mnie dźwięki rozmowy. Szu rozmawia z Ast — przemknęło mi przez głowę i naraz przypomniał mi się sen. Przecież ów plac był zupełnie podobny do placu ze snu!

— …wielokrotne… odbicie… Nie sądzę… — dobiegły mnie naraz pojedyncze słowa rozmowy. Głosy stawały się — z każdą sekundą wyraźniejsze. Mogłam już zrozumieć całe zdania:

— To musi być gdzieś niedaleko…

— Tak. Kierunek określiłam bardzo dokładnie.

Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Serce łomotało mi w piersi. To były głosy Deana i Zoe!

— Zdaje się, że Io tu — odezwała się znów Zoe.

Z wąskiej szczeliny między dwoma budowlami wysunęła się sylwetka młodej kobiety. Na szczycie hełmu połyskiwał obiektyw aparatu dla niewidomych. Obok biegł Ro w psim skafandrze.

— Zoe! Dean! — rzuciłam się naprzód. Zza zakrętu wysunęła się druga itrzecia postać. Przez szyby hełmów ujrzałam wpatrzone we mnie z ogromnym zdziwieniem twarze Jaro i Deana.

— Daisy!

Dean skoczył ku mnie i porwał mnie w ramiona. Czułam, że mam oczy pełne łez.

— Gdzie Szu i Ast? — usłyszałam niespokojny głos Jara.

— Żyją! Są niedaleko stąd!

— A mnie się śniło, że cię spotkałam! Wszystko się sprawdza, wszystko — w głosie Zoe przebijało ogromne zdziwienie. Wysunęłam się z objęć Deana i podeszłam do Zoe.

— Więc tobie się śniło, że mnie spotkałaś?

— Tak. Powiem szczerze: nie wierzyłam w ten sen. Nie wierzyłam, że wy żyjecie, że istnieje w ogóle jakaś radiolatarnia. Byłam pewna, że to sygnały Niewidzialnych.

— Czyje sygnały?

— Niewidzialnych. Tak nazywamy mieszkańców tej planety. Myśleliśmy, że to oni mamią nas, naśladując sygnały radiolatarni.

— A więc to nie wasz sygnalizator?

— Skąd! Zniszczeniu uległy wszystkie aparaty, nawet podręczne torby.

— A kosmolot?

— Nie istnieje!

— To jest wasza radiolatarnia! — powiedział Jaro, podając mi aparat. — Poznaję po numerze.

Wzięłam do ręki sygnalizator. Na osłonie przeciwmagnetycznej pudełka widniały dwa wgniecenia. Poznałam te wgniecenia. Radiolatarnia pochodziła z torby, którą miałam na sobie w chwili zasypania błękitnym „piaskiem”.

Otworzyłam pośpiesznie torbę. Nie brakowało żadnego sygnalizatora. Wszystkie znajdowały się na swoich miejscach. Zaczęłam wydobywać aparaty z torby i porównywać. Jaro zrozumiał w lot, czego szukam.

— Patrz! Ten! Ten sam! — zawołał, chwytając znaleziony na placyku sygnalizator. — A to dopiero niezwykła historia! Trzymał w dłoniach dwie identyczne radiolatarnie. Tak identyczne, że nawet przypadkowe zarysowania powierzchni były odtworzone z drobiazgową dokładnością.

— Niewidzialni… — wyszeptał Dean. W głosie jego wyczułam strach i podziw.

MIĘDZY SNEM A JAWĄ

Pierwsze objawy wystąpiły właściwie już w trzy ziemskie dni po zagładzie kosmolotu. Były to przede wszystkim nudności i senność. Ale Zoe nie podejrzewała zupełnie, jakie mogą być tego rzeczywiste przyczyny. Wszak taka reakcja organizmu na ostatnie wstrząsające przeżycia wydawała się zupełnie naturalna.

Nawet kiedy wyczuła pod elastyczną powłoką skafandra, że piersi jej jakby się powiększyły, był to dla niej po prostu przejaw jakichś zaburzeń hormonalnych i nic poza tym. Jej lekarska wiedza w tym dziwnym świecie nie miała przecież większej wartości. Typowe objawy?

To nie miało znaczenia! Tyle niezwykłości działo się wokół nich, dlaczego nie miałyby występować również jakieś niezwykłe zmiany w organizmie? Zbyt wiele było nie rozwiązanych zagadek, aby zastanawiać się nad każdą.

Na przykład sprawa katastrofy kosmolotu. Dla nas kosmolot znikł bez śladu pod górą błękitnego „piasku”, w miejscu gdzie wylądował. Tymczasem dla Jara, Zoe i Deana wydarzenie to miało inny zupełnie przebieg.

Gdy stożek pyłu zaczął opadać na plac, Jaro poderwał maszynę do lotu. Kosmolot znalazł się najpierw w centrum, później bliżej brzegu wirującego grzyba, miotany na wszystkie strony. Powietrze, w którym unosiły się owe pyły, było niezwykle silnie zjo-nizowane, tak iż wszelkie urządzenia radiolokacyjne przestały dawać przydatne do nawigacji wskazania. W każdej chwili spodziewano się katastrofy.

Na szczęście owe dzikie harce maszyny ustały szybko. Pyły opadły i znów nad kosmolotem ukazało się morze gęstych, różowych mgieł. W dole ujrzeli wzniesiony przez owe dziwne tornado symetryczny kopiec błękitnego „piasku”, sięgający niemal aż pod ściany budowli otaczających plac.

Do tego momentu ich wersja wydarzeń mogła być tylko uzupełnieniem naszej. Potem zaczęły się sprzeczności. Mimo kilkakrotnego przelotu nad placem ani na kopcu błę- kitnego „piasku”, ani na dachach okolicznych budowli nie dostrzegli żadnej postaci ludzkiej. Byli oczywiście pewni, że zostaliśmy zasypani. Natychmiast więc przystąpili do poszukiwań. Jaro użył pneumostabilizatorów jako dmuchaczy, co umożliwiło szybkie przesuwanie piasku. Zdołali jednak przeszukać tylko niewielki odcinek, bo wkrótce rozpoczął się ów dziwny proces wzrostu temperatury i wchłaniania roztopionej masy przez drobne otworki w powierzchni placu.

Po kilku minutach „kocioł” opustoszał — z nas nie pozostało śladu. Pomyśleli więc to samo, co my o nich, że ulegliśmy rozpuszczeniu i wchłonięciu.

Jak to było możliwe, że nie zauważyliśmy się wzajemnie, krążąc w tym samym miejscu i w tym samym czasie nad placem? Istnieje chyba tylko jedno wytłumaczenie: były to dwa różne, choć identyczne kopce błękitnego „piasku”, otoczone identyczną zabudową. Widocznie trąba powietrzna przeniosła kosmolot gdzieś dalej. Dlaczego jednak nie odebraliśmy ich wezwań, dlaczego nie słyszeli oni naszych rozmów czy wreszcie sygnałów radiolatarni pozostawionej na dachu w czasie naszego krótkiego lotu? Jeśli zjonizo-wane gazy płatały figle, były to niezwykle figle!

Nasza rzekoma śmierć była dla Zoe, Jara i Deana strasznym ciosem. Na domiar złego Dean popadł w stan zupełnej apatii i cały ciężar kierowania wyprawą musiał dźwigać Brabec, gdyż Zoe jako niewidoma mogła mu pomóc tylko w ograniczonym stopniu. W tych warunkach już po trzech dniach był tak wyczerpany fizycznie i psychicznie, że utrzymywał organizm w stanie koniecznej sprawności tylko dzięki nieustannym zastrzykom i zażywaniu pastylek hyperolu.

Okoliczności były zresztą bardzo podobne do tych, w jakich my szukaliśmy gospodarzy planety. Kosmolot jednak miał tę zdecydowaną przewagę nad aparatem plecowym, że umożliwiał przebywanie ogromnych odległości. Pierwszym też posunięciem

Jara i Zoe było kilkakrotne okrążenie planety, przy szczególnym skoncentrowaniu obserwacji na obiektach przemysłowo-mieszkalnych, zaznaczonych uprzednio na mapach.

Niestety, tak jak i my nigdzie nie spotkali mieszkańców planety mimo niewątpliwych oznak planowego ich działania. Podobnie jak my widzieli pojazdy mknące tuż nad powierzchnią „autostrad”. Gonili bez skutku latające stożki i szpule jak również obdarzone jakby zdolnością samodzielnego ruchu obłoki pyłów o niezwykłych, zmieniających się kształtach. Wszystko na próżno.

Jaro postanowił wreszcie lecieć w ślad za jednym z pojazdów „szosowych”. Dotarli, tak jak i my, do budowli o przezroczystych ścianach, przez które, przeniknęła jedna, druga, wreszcie trzecia „gąsienica”. Na nieszczęście hale przetwórcze były tym razem ukryte głębiej i Jaro dostrzegł niebezpieczeństwo dopiero wówczas, gdy przedarł się za czwartym pojazdem w głąb budowli.

Było już jednak za późno. Kosmolot podobnie jak „gąsienice” został natychmiast pochwycony w kleszcze jakiegoś potężnego pola i zanim Jaro zdążył włączyć silniki, statek znalazł się w zasięgu wysokiej temperatury. W ciągu kilku minut aparatura chłodząca na skutek przeciążenia uległa zablokowaniu. Ściany kosmolotu poczęły się topić i trzeszczeć w spojeniach.

Wydawało się, że nie ma ratunku, że to już koniec. A jednak nastąpiło coś, czego nie można wytłumaczyć inaczej, jak ingerencją gospodarzy planety. Kosmolot rozpadł się na części, a ludzie i pies zostali wyrzuceni w górę, tracąc przytomność. Na szczęście wszyscy, nie wyłączając Ro, byli w skafandrach z aparatami plecowymi nałożonymi z polecenia Jara.

Gdy się ocknęli, leżeli za „miastem”, jedno na drugim, u podstawy dwustumetrowego słupa, na którym wspierała się jakaś arteria komunikacyjna. Mieli co prawda aparaty plecowe i byli w skafandrach, ale bez środków odżywczych, zapasów wody, a nawet najprostszych narzędzi do analiz. Jedynie Jaro miał pistolet laserowy noszony stale u pasa skafandra, ale na cóż mógł się mu przydać w tym dziwnym świecie?

Dalsze losy Zoe, Deana i Jara niewiele różniły się od naszych. Pragnienie, głód, niezwykła regeneracja, wielogodzinne loty, wreszcie pogoń za sygnałami radiolatarni.

Regeneracja sił, a przede wszystkim wody w organizmie, dokonywała się przeważnie w porze wieczornej lub nocnej. Nie towarzyszyły jej jednak sny. Jedynie Zoe drugiej nocy po katastrofie kosmolotu przeżyła coś, co nosiło, podobnie jak w naszym przypadku, znamiona realnego przeżycia.

Czuła, że po ciele jej pełzają jakieś długie, cienkie wężowe macki, czepiające się przyssawkami skóry. Ogarnął ją strach i obrzydzenie. W dotyku macek było coś potwornego i przerażającego. Jednocześnie począł zalewać ją gęsty, ciepławy płyn, sięgając poziomem aż do piersi, a przez ciało przebiegał jakby prąd elektryczny.

Wszystkie te wrażenia chwilami ustępowały, to znów nabierały siły. Potem ogarnęło ją ogromne zmęczenie i bezwład. Więcej nie pamiętała.

Przebudzenie nastąpiło nagle. Leżała tak jak zasnęła — w skafandrze, z kamerą aparatu wideodotykowego na czole. U nóg jej drzemał Ro.

Opowiedziała swój sen przyjaciołom, ale biegnące szybko wydarzenia odsunęły go na dalszy plan. Czy miał on jakiś związek z tym, co nastąpiło później?

Od pierwszej ingerencji Niewidzialnych po katastrofie RER Zoe była główną inicjatorką prób nawiązania łączności z gospodarzami planety. Nie jej winą było, że nie dały one rezultatu. Ona też jedna nie utraciła do końca wiary, że „błędne ogniki” sygnałów radiolatarni prowadzą do jakiegoś żywego celu.

Coraz więcej było dowodów, że świat, który nas otacza, jest światem automatów. Kto kieruje tymi automatami i czy w ogóle ktoś kieruje nimi? To było pytanie zasadnicze. Przecież nikt nie wierzył, iż rzeczywiście znajdujemy się pod opieką niewidzialnych istot.

Gdy po spotkaniu z nami Zoe dowiedziała się o niezwykłych snach towarzyszących początkowo regeneracji, uznała to za jeszcze jeden dowód, iż ukrywające się przed nami istoty działają środkami fizycznymi. Czy można było jednak uważać to przypuszczenie za prawdopodobne, jeśli regeneracja dokonywała się w niezmiernie krótkim czasie? Ja sama zaobserwowałam, że najdłuższy okres nie przekracza piętnastu minut, a najkrótszy pięćdziesięciu sekund.

Zupełnie już nie potrafiliśmy wytłumaczyć, dlaczego mnie i Zoe śniły się zdarzenia, które miały dopiero nastąpić? I to śniły się ze wszystkimi szczegółami. To nie mógł być przypadek.

Spędziliśmy całe popołudnie i noc na placu w pobliżu radiolatarni, odtworzonej przez tajemniczych gospodarzy planety. Czas nam się nie dłużył. Wiele mieliśmy sobie do opowiedzenia! Rano, gdy tylko zaczęło świtać, przystąpiliśmy do systematycznego badania okolicznego terenu. Zapasem materii odrzutowej, i to bardzo niewielkim, dysponowała tylko Zoe. Niestety, dla niewidomej samotny lot był zbyt ryzykowny, a wymiana aparatów płu-cowych wymagałaby zdjęcia skafandrów. Szliśmy więc wszyscy piechotą, klucząc w la-biryncie „uliczek”.

Dopiero po sześciu godzinach wyszliśmy poza zewnętrzny pas budynków na teren budowy. Dalsze posuwanie się było tu utrudnione. Pierścień rowów, wypełnionych jakąś czarną tłustą cieczą przypominającą smołę, zamykał teren. Między rowami wznosiły się w regularnych odstępach wysokie kopce różnokolorowych „piasków” — prawdopodobnie surowców, z których powstawały mury owego „miasta”.

Ruszyliśmy wzdłuż pierwszego napotkanego rowu i po przebyciu sześciu kilometrów dotarliśmy do wysokiej, dziwacznej wieży przypominającej kształtem puchar na cienkiej nóżce. Na szczycie owej wieży, jakby we wnętrzu pucharu, umieszczona była wielka kula najeżona kolcami. Rów sięgał fundamentów owej wieży.

— A gdyby tak dostać się do wnętrza? — powiedział Szu, gdyśmy stanęli przed budowlą. — Może udałoby się zakłócić działanie jakichś urządzeń w taki sposób, aby dać Niewidzialnym do zrozumienia, że chcemy nawiązać z nimi kontakt. Co o tym myślisz, Jaro?

— Myślę, że masz rację. Nie ma co dłużej bawić się w chowanego. Wątpię jednak, aby udało nam się dostać do wnętrza wieży. Trudno też mówić o programowym zakłócaniu pracy aparatury, gdy nie znamy jej przeznaczenia ani zasad funkcjonowania. Można tylko działać na ślepo licząc, że stopniowo czegoś się dowiemy. Niestety, na szybką reakcję można liczyć tylko wówczas, gdy nie będzie to głaskanie, lecz kąsanie. Mamy pistolet laserowy…

— Jeszcze tego nam brakuje! — przerwała mu z oburzeniem Zoe. — Chcecie spowodować jakieś trwałe uszkodzenia?! Przecież oni to potraktują jako wrogi akt. Jestem zdecydowanie przeciwna tego rodzaju wyczynom.

— Trzeba jednak znaleźć jakiś sposób wyjścia z impasu — odparł Szu jak zwykle spokojnym i rzeczowym tonem. — Coś, co skłoni ich do ujawnienia, kim są i jakie mają wobec nas zamiary.

— Nie możemy być tylko obiektem manipulacji — podjął Jaro. Bierność nie prowadzi do niczego. Musimy śmiało eksperymentować. Tylko obserwując reakcje na nasze bodźce dowiemy się czegoś o siłach kierujących tym światem. A że nie stać nas na mozolne gromadzenie faktów i czasu mamy bardzo mało, muszą to być bodźce dostatecznie silne, zmuszające do szybkiej i czytelnej reakcji.

— Ale nie aż tak drastycznymi środkami — nie ustępowała Zoe.

— Może mamy rysować na piasku serduszka? — zakpił niezbyt taktownie Dean. Wyglądało na to, że dyskusja przeradza się w jałowy spór.

— Wszyscy macie po trosze rację. Sprawa jest zbyt ważna, aby podejmować pochopne decyzje. Proponuję, abyśmy wrócili do niej jutro — wyszłam z kompromisowym wnioskiem. — Jesteśmy już zmęczeni. Trzeba wypocząć. Zaraz zacznie się ściemniać.

Wniosek mój został przyjęty. Ułożyliśmy się pokotem w pobliżu wieży i zaraz zmorzył nas sen.

Tym razem spaliśmy aż dziewiętnaście godzin. Ale nie to było najważniejsze. Śnił nam się wszystkim jednakowy sen, w którym każdy z nas brał bezpośredni udział.

Znajdowaliśmy się w wielkiej, nakrytej czarną kopułą sali. Otaczały nas jakieś dziwaczne postacie o tułowiu podobnym do gruszki, bez nóg i głowy. Jak z ciała ośmiornicy wyrastał z niego rój cienkich, połyskliwych macek. Istoty krążyły wokół nas, błyskały nam w oczy okrągłymi, świecącymi tarczami, otaczały nasze ciała zwojami przewodów. Nie byliśmy w stanie poruszać ani ręką, ani nogą. Chwilami wydawało się nam, że lecimy gdzieś w przepaść. Ogarniał nas strach aż do utraty przytomności. Czasami na krótką chwilę paraliż niektórych mięśni ustawał. Mogliśmy poruszać głową, oczami, wydawać słabe okrzyki.

Najdziwniejsze jednak było to, że po przebudzeniu stwierdziliśmy całkowitą zbieżność wszystkich szczegółów dostrzeżonych w owych „snach”. Na przykład Zoe, gdy owe macki poczęły opasywać jej ciało, krzyknęła:

— Czego ode mnie chcecie?! Pokażcie się wreszcie! Kim wy jesteście? A po chwili:

— Już nie wytrzymam! Wówczas Szu zawołał:

— Zoe! Jesteśmy tu, obok ciebie! Wszyscy słyszeli te okrzyki.

Czy przeżycie owo mogło być snem?

Wydawało się to coraz bardziej wątpliwe. Realność odczuwania wrażeń posunięta była zbyt daleko.

Jaro i Szu postanowili jeszcze raz obejrzeć dokładnie teren otaczający wieżę i sprawdzić, czy Niewidzialni nie pozostawili jakichś śladów swej wizyty. Dean i Ast poszli z nimi. Ja zostałam z Zoe, która po przeżyciach „sennych” czuła się bardzo osłabiona i nie chciała się nigdzie ruszać.

— Mam ci coś do powiedzenia — oświadczyła przełączywszy radiotelefon na selektywną łączność. — Od tygodnia coś niedobrego dzieje się ze mną. Jestem chyba w ciąży.

Nie wiedziałam, jak zareagować. W normalnych warunkach byłaby to radosna nowina, ale w naszej obecnej sytuacji…

— Naprawdę? — zapytałam niezbyt sensownie.

— Pewności nie ma. Początkowo myślałam, że to jakieś zaburzenia hormonalne, ale objawy są typowe. Jestem przerażona!

— Bez paniki! Jeśli dopiero tydzień temu się zorientowałaś…

— Niestety, objawy są takie, jakbym była w czwartym miesiącu. A przecież jeszcze tydzień temu niczego nie zauważyłam.

— Wybacz, że zapytam: czyje to dziecko?

Na twarzy Zoe pojawiło się zdumienie pomieszane z lękiem.

— Jak to czyje? Niczyje. I to jest najokropniejsze!

— Więc ty nie wiesz? Więc ty…

— Nie wiem. Nie potrafię sobie wyobrazić, dlaczego, w jaki sposób… To jest właśnie najbardziej przerażające.

— Jeśli istotnie tak jest, jak mówisz, jeśli byłby to skutek jakichś zabiegów… dokonywanych przez Niewidzialnych— wstrząsnął mną dreszcz. — Ale czy w ogóle istnieje taka możliwość? Przecież te istoty to nie tylko inny gatunek! To zupełnie inna, odrębna droga ewolucji.

— Tak! — podchwyciła Zoe. — Z punktu widzenia biologicznego skrzyżowanie gatunków zupełnie wykluczone. Ale niestety są inne możliwości. Długo nad tym myślałam. To byłoby straszne…

— To znaczy co?

— Partenogeneza. Albo jeszcze coś gorszego… Niestety, nie mamy możliwości przeprowadzenia badań.

— Co sygnalizuje MC?

— W porządku. Nie zmienił barwy. Nie ma patologicznych odchyleń. Obraz typowy dla ciąży.

— Powiedziałaś „coś gorszego”. Jeśli nie guz, to o czym myślałaś?

— Zastanawiałam się, czy to nie może być jakiś pasożytniczy twór lub klonowanie. Przeszczep, co prawda, powinien być odrzucony, ale, niestety, przy odpowiednim poziomie biotechniki można do tego nie dopuścić. Z tego, co Urpianie dokonali na Temie, wynika, że w inżynierii genetycznej wyprzedzili nas znacznie. W podstawowych substancjach biosfera ziemska nie różni się zresztą aż tak bardzo od temiańskiej i urpiańskiej, aby można było kategorycznie wykluczyć taką możliwość. Produkty spożywane przez Temidów mogą służyć i nam, a jadłospis Urpian sprzed paru tysięcy lat nie odbiegał chyba zbytnio od naszego.

Zoe mówiła to spokojnym, rzeczowym tonem, jakby brała udział w naukowej dyspucie dotyczącej interesującego przypadku z praktyki medycznej, a nie jej samej. Tylko raptowne, chwilowe ściągnięcie brwi lub krótkotrwałe, nerwowe zaciśnięcie palców mogły świadczyć, z jakim wysiłkiem stara się panować nad sobą.

Chciałam jej powiedzieć, że nie ma żadnych dowodów, aby przypisywać Niewidzialnym cechy biologiczne Urpian, ale właśnie wrócił Dean. Za nim szli Jaro, Ast, Szu.

— Trzeba podjąć decyzję, jakimi środkami chcemy zmusić Niewidzialnych do ujawnienia, kim są — powiedział Dean, zwracając się przede wszystkim do Zoe jako głównej oponentki. — Dalsze czekanie nie ma chyba sensu.

— Słuchaj, Dean! — rozpoczęłam. — Czy wiesz, co się dzieje z Zoe?

— Co ma się dziać?

— Niektóre objawy zdają się wskazywać, że będzie miała dziecko.

— Dziecko? — Dean zmarszczył brwi.

— Skąd? Z kim? — zdziwiła się Ast.

— Otóż to!

— Nie rozumiem. Wiesz chyba, kto jest ojcem?

— Nie wiem. Nie potrafię nawet w przybliżeniu określić, kiedy to się stało. W kosmolocie nie było jeszcze,żadnych oznak, a teraz wygląda na to, że minęły już trzy miesiące.

— Trzy miesiące?! — zdziwiła się Ast.

— Tak. Jeśli, oczywiście, wszystko normalnie przebiega.

— Możesz chyba określić dolną granicę czasu?

— Jedenaście dni temu.

— A mówiłaś, że objawy wskazują na trzeci miesiąc!

— Tak. I to jest właśnie najokropniejsze!

— Może nowotwór?

— Wykluczone! MC nie zmienił barwy — zaprzeczyłam stanowczo. — Żadnych pro-cesów chorobowych w organizmie Zoe nie ma.

— Trzeba czekać — stwierdziła Ast.

— To mnie najbardziej przeraża. Astrobolid przyleci dopiero za pięć miesięcy. Jeśli dziecko urodzi się wcześniej… Uświadomiłam sobie, że oznaczałoby to zarówno śmierć Zoe, jak i dziecka. Przecież o tym, aby mogła zdjąć skafander, nie było mowy.

To samo myślał Szu.

— A więc wszystko przemawia za przyśpieszeniem akcji — powiedział krótko.

— Nie wiem. Boję się, że popełniamy błąd… — podjęła Zoe niepewnie i urwała.

— Jeśli są to istoty dostatecznie rozumne, a za takie możemy chyba je uważać, z pewnością potrafią pojąć, o co nam chodzi — argumentował Dean.

— Potrafią pojąć… — powtórzyła Zoe. — Może tu właśnie popełniamy błąd. Może rzecz w tym: kim jesteśmy dla nich? Chcemy się z nimi dogadać… Czy królik doświadczalny jest w stanie dogadać się z badającym go biologiem? Może uratowano nas tak, jak ratuje się rzadki okaz przyrody, aby poddać go badaniom in vivo.

Szu patrzył z uwagą na Zoe.

— Myślisz, że twoja ciąża to ich eksperyment?

Zoe nie odpowiedziała. Czułam, że wolałaby nie wracać do tej sprawy.

— Ona podejrzewa, że to sprawka Urpian — wyjaśniłam, nic rozwijając tematu.

— Urpian? — powtórzyła z powątpiewaniem Ast. — Gdyby tu byli Urpianie, na pewno nie byłoby kłopotu z kontaktem. Spójrzmy prawdzie w oczy: kto z nas jeszcze tak naprawdę wierzy, że spotkamy tu Urpian. Jeśli nie wyginęli w walce z gospodarzami tego świata, to z pewnością wyemigrowali gdzieś dalej. Tu działają tylko automaty. Gdzie się obrócić wszędzie tylko one. Kim są istoty myślące, które stworzyły ten świat automatów? I gdzie one są? Przecież nikt nie myśli, aby naprawdę były niewidzialne. Kto włada tymi automatami? A może same sobą i dlatego nie potrafimy się z nimi dogadać. To nie tylko mój pogląd. Tak samo myśli Szu. Powtórz im to, co mi mówiłeś.

Szu spojrzał na Ast jak uczeń wywołany do tablicy i stwierdził lakonicznie:

— Obawiam się, że jeśli byłoby tak rzeczywiście, może dzielić nas przepaść nie do przebycia.

— Chyba przesadzacie — zaoponował Dean. — Czy naprawdę myślicie, że te maszyny rządzą się same? Czy w ogóle może istnieć społeczność sztucznych organizmów? Powiedz, Jaro, ty się chyba znasz na tym najlepiej.

— Teoretycznie nie jest to niemożliwe. Jeszcze w dwudziestym pierwszym wieku przebadano dość rzetelnie ten problem za pomocą komputerowego modelowania. Nie wiemy jednak, czy i gdzie takie cywilizacje rzeczywiście istnieją.

— To znaczy, jeśli tu, w Układzie Tolimana… — podchwycił z przejęciem Dean. — Byłoby to odkrycie na skalę epokową!

— Z pewnością.

— Czy ty też podejrzewasz, że tym światem rządzi sztuczna inteligencja? Jaro skinął twierdząco głową.

Podszedł do wieży i dotknął gładkiej, wypolerowanej powierzchni podstawy.

— Bez prób i doświadczeń nie zdobędziemy pewności. Może to istotnie bard/o prymitywny i brutalny środek — zakłócić pracę tego zespołu — jednak… Sięgnął po pistolet.

— Nie! Nie! — zawołała gwałtownie Zoe, wyczuwszy palcami na ekranie plastycznym ruch konstruktora.

— Czy potrafimy odróżnić działanie myślącej maszyny od działania istoty żywej? — zapytał Szu. Jaro przekładał pistolet z ręki do ręki.

— Nie wiem — powiedział po dłuższej chwili. — Spróbujmy się zastanowić. Sztuczna sieć może działać na podobnej zasadzie jak układ nerwowy organizmu żywego. Ale świat myślących maszyn na pewno, zgodnie z ekonomią środków, będzie miał inną budowę, inną strukturę systemową niż świat istot żywych. Myślę, że owe mózgi sztuczne nie potrzebują się poruszać, nie wymagają przemieszczenia w przestrzeni. Wystarczy, że będą otrzymywały meldunki od przyrządów spełniających funkcję zmysłów i wydawały polecenia innym, zdalnie sterowanym automatom wykonawcom. Takie mózgi w ogólnych zasadach swego funkcjonowania nie różniłyby się niczym od mózgów istot żywych. Byłyby świadome siebie. Można nawet wyobrazić sobie, że cała planeta jest po prostu jednym takim organizmem wyposażonym w tysiące zmysłów i rąk. Niektóre z tych rąk — przeznaczone do transportu surowców — to właśnie mogły być spotkane przez” nas pojazdy. Nie widzimy gospodarzy planety, ponieważ gospodarz jest jeden. Jeden — dla całej planety.

— To byłoby cudowne nawiązać kontakt z taką istotą! — wtrącił z westchnieniem Dean. Szu nie podzielał jednak jego entuzjazmu.

— Psychikę ludzką i motywy naszego działania potrafią pojąć chyba tylko istoty naprawdę żywe. Jakimi motywami kierowałoby się społeczeństwo inteligentnych automatów czy ów planetarny sztuczny supermózg?

— Nie wiem. Nie umiem na to odpowiedzieć — rzekł Jaro. — Sądzę jednak, że nie ma uzasadnionych powodów, abyśmy nie mogli spróbować różnymi sposobami skłonić gospodarzy czy gospodarza planety do ujawnienia swego oblicza. Zawiedzie jeden sposób, trzeba spróbować sposobu drugiego. W końcu na pewno potrafimy czegoś się dowiedzieć. Od tego mamy własne mózgi, aby wymyślić takie pytanie, na które zapylany będzie musiał odpowiedzieć w sposób taki, że pozwoli to rozstrzygnąć nasze wątpliwości.

— No to spróbujmy — skapitulowała nie bez wewnętrznego oporu Zoe. — Jeśli ten sposób uważasz za najlepszy…

— Na sygnały i znaki nie było odpowiedzi. Może takie ukąszenie coś pomoże. Odszedł na odległość stu kroków i podniósł w górę pistolet. Wstrzymałam oddech.

Ale Jaro nie strzelał. Stałam najbliżej niego i widziałam, że twarz jego pobladła i usta poczęły drżeć.

— Co ci jest, Jaro? — zawołałam.

— Nic… Nic… — wyszeptał. — Już przechodzi. To po prostu nerwy. Wycelował w najdłuższy, cienki jak palec pręt, rysujący się wyraźnie na tle żółtawego nieba.

Nagle zrobiło się jakby jaśniej.

— Patrzcie! — usłyszałam okrzyk Ast. Nie wiem sama, dlaczego spojrzałam w górę.

Tuż nad nami świeciła wielka chmura, kłując białością w oczy.

— Uciekajcie! — krzyknął Jaro.

Było już jednak za późno. Chmura opadła niezmiernie szybko w dół i spowiła nas ze wszystkich stron. Przed chwilą Widziałam obok siebie Jara, teraz otaczała mnie oślepiająca jasność. Nie dostrzegałam nawet własnych dłoni, choć zetknęły się z szybą hełmu.

— Dean! Dean! Gdzie jesteś? — zaczęłam wołać rozpaczliwie.

Ale nikt mi nic odpowiedział. Wideofon również nie działał. Czyżby owa świecąca mgła pochłaniała całkowicie fale radiowe? Ogarnęło mnie nagle osłabienie. Mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Czułam, że się zaczynam chwiać. Czyżby omdlenie? Ze splątanych myśli zdolna byłam wyłonić tylko jedną — że zapadam się jakby gdzieś w głąb planety.

Z POWROTEM DO EPOKI KAMIENNEJ

Otworzyłam oczy. Zobaczyłam nad sobą zielonkawobłękitne niebo. Po niebie wolno przesuwały się, pchane wiatrem, nieduże obłoki.

Dotychczas niebo Błyskającej pokryte było gęstą oponą chmur. Skąd wziął się ów błękit?

Odczułam lekki powiew. Wówczas dopiero uświadomiłam sobie, że nie mam już przed oczyma przeciwmgłowych okularów, że jestem bez skafandra, że oddycham jakoś swobodniej i pełniej, że znajduję się na wolnej i otwartej przestrzeni. Przesunęłam odruchowo ręką po biodrze i stwierdziłam ze zdziwieniem, że jestem naga.

W tym momencie przypomniałam sobie niedawne sny i przez ciało moje przebiegł dreszcz. A więc znów powtarza się ten dziwnie realistyczny sen? Czy to w ogóle sen?

Usiadłam i rozejrzałam się dookoła. Otaczał mnie falisty teren porośnięty bogatą florą. Nogi moje tonęły w miękkich jakby mchach o pomarańczowożółtej barwie. Opodal, w odległości kilku metrów, ciągnęły się chaszcze splątanych krzewów, pokrytych drobnymi, jasnozielonymi wypustkami przypominającymi liście. Nie brakło tu również roślin podobnych do traw i polnych ziół. Przeważały barwy ciepłe — pomarańczowa, a nawet czerwona. Niektóre z tych roślin wydały mi się znajome. Nie mogłam jednak sobie przypomnieć, gdzie je widziałam. Nie były to z pewnością rośliny ziemskie. Raczej widziałam je na planetach Proximy, na Temie lub w opustoszałych podziemnych miastach Urpy.

Znajdowałam się w niewielkiej kotlince i widoczność była stąd nieduża. Podniosłam się więc i ruszyłam w stronę najbliższego wzgórza porośniętego krzakami.

Daleko, w niezwykle czystym, przejrzystym powietrzu rysowała się zwarta ściana jakichś dużych, przeważnie zielonożółtych i pomarańczowych roślin o potężnych, powyginanych fantastycznie pniach i konarach.

Nie uszłam jednak dziesięciu kroków, gdy spostrzegłam ze strachem, że w odległości najwyżej dwudziestu metrów przede mną mchy i trawy poruszają się gwałtownie.

Jakieś brunatne zwierzę przedzierało się do mnie. Chciałam rzucić się do ucieczki, lecz ponad ziołami ujrzałam głowę… Ro. Był również bez skafandra i wydawał się bardzo z tego zadowolony. Szczeknął z cicha na mój widok i zawrócił.

Znałam dobrze jego obyczaje jeszcze z wypraw do puszcz Temy. Gdzieś w pobliżu musiała znajdować się Zoe.

Odnalazłam ją bez trudu. Spała wśród krzewów u podnóża niedużego pagórka. Tak samo jak ja nie miała na sobie skafandra ani ubrania. Ciało jej było czyste, trochę zaróżowione.

Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że w podejrzeniach co do jej ciąży nie było przesady. Wyglądało nawet na to, że ciąża jest znacznie dalej posunięta, niż to oceniała Zoe, i dziecka należy spodziewać się za miesiąc lub dwa.

— Daisy! — usłyszałam niespodziewanie okrzyk. — A więc i ty tu jesteś?

Przez krzaki porastające zbocze wzgórza przedzierali się Dean i Jaro. Byli nadzy, tylko biodra ich okrywały opaski splecione z szerokich, postrzępionych liści.

Usiadłam pośpiesznie wśród mchów. Wychowałam się w Celestii, gdzie troska o moralność miała wiele cech pruderii. Niełatwo było mi przezwyciężyć instynktowny niepokój, że Jaro czy Szu mogą zobaczyć mnie bez ubrania.

Podpełzłam do najbliższego krzaka, by zerwać kilka liści, ale były one zbyt kruche i ostre. Okazało się jednak, że Dean pomyślał o tym i przyniósł spore naręcze gałązek pokrytych szerokimi liśćmi.

Jaro i Dean mieli twarze poważne i skupione.

— Dean! Co to wszystko znaczy? — zapytałam, gdy podeszli do nas.

— Gdybym ja wiedział.

— Czy to czasem nie jest znów sen?

Dean wzruszył ramionami, podając mi gałęzie, a Jaro rzekł:

— Obudziliśmy się chyba pół godziny temu tu, w tym miejscu. Zoe spała jakoś dziwnie mocno. Nie można jej było obudzić. Baliśmy się o was.

— Gdzie Szu i Ast?

— Nie znaleźliśmy ich nigdzie. Myśleliśmy nawet, że są razem z tobą. Że znów tak samo podzielono nas na dwie grupy.

— Może śpią gdzie w krzakach? Czyście próbowali nawoływać?

— Bez skutku. Tyś chyba też nie słyszała naszego wołania?

— Nie. Widocznie sen był bardzo twardy. Ale gdzie my właściwie jesteśmy?

— Gdzie jesteśmy? — powtórzył Dean, wspinając się na szczyt najbliższego pagórka. — Jeśli to, co nas otacza, nie jest snem, znajdujemy się na którejś z biogenicznych planet Tolimana A.

— Tolimana A?!

— Tak to jakoś wygląda. Słońce, które tu świeci, nie jest na pewno Tolimanem B, lecz Tolimanem A. Toliman B jest tu! — wskazał jaskrawy punkcik na niebie.

— Nic z tego nie rozumiem. Przecież wczoraj byliśmy na Błyskającej, która krąży wokół Tolimana B.

— A dziś obudziliśmy się na Juvencie. Bo to chyba Juventa.

— Patrzcie! Patrzcie! — przerwał mi gwałtownie Jaro, który za przykładem Deana stanął na szczycie pagórka i rozglądał się wokoło.

— To oni! — zawołał Dean, spoglądając we wskazanym kierunku. — Halo! Szu! AST!

— Dean! — dobiegł mnie z daleka radosny okrzyk Ast.

— Czy wszyscy tam jesteście? — zawtórował jej glos Szu.

— Wszyscy! Wszyscy! Nawet Ro!

Po kilku minutach przedzierania się przez chaszcze Ast i Szu dotarli do nas.

— Kiepska sytuacja — mówi Szu. — Tam w dole są bardzo ostre ciernie. Bez ubrania nie sposób się poruszać. Trzeba będzie iść za przykładem Daisy — dorzucił spostrzegłszy, że zajęta jestem splataniem liści.

— Gdzie oni nas przenieśli? — spytała Ast, siadając przy mnie na trawie.

— Jest to najprawdopodobniej Juventa.

— Juvenia? Czy to możliwe? To przecież ponad cztery miliardy kilometrów od Błyskającej! Zresztą warunki tam są inne niż na Ziemi. Na Juvencie nie moglibyśmy oddychać bez skafandrów!

— Z pewnością jest to jeszcze jedna sztuczka Niewidzialnych — rzekł w zamyśleniu Szu. — Za parę godzin, a może minut, obudzimy się znów na Błyskającej.

— Więc ty sądzisz, że ten otaczający nas świat jest złudzeniem? — zapytał Dean.

— Czy ja wiem? Może to w ogóle mi się śni. Może śpię smacznie w kosmolocie albo nawet w Astrobolidzie.

— Sen? Przecież rozmawiamy.

— Otóż to! Każdy może być pewny tylko siebie. Cogito, ergo sum — myślę, więc jestem.

— Jeśli jest to sen, będzie i przebudzenie.

— Jakoś tego przebudzenia nie widać — westchnęła Ast. Jaro był jednak upartym realistą.

— Nie bardzo w to wierzę — rzekł w zamyśleniu. — Ten świat jest światem rzeczywistym.

— To jest okropne! Z dwudziestego szóstego wieku wróciliśmy do stanu pierwotnego — Dean miał w tej chwili minę przestraszonego dziecka.

— Czym właściwie różni się nasza sytuacja od sytuacji naszych przodków sprzed tysięcy lat? — zapytała Ast. Szu wzruszył ramionami.

— A może… może przeniesiono nas tu po to… — rozpoczął Dean, lecz w tej chwili przebudziła się Zoe. Usiadła i zaczęła błądzić palcami po ziemi, potem po swym ciele. Twarz jej wyrażała przestrach.

— Gdzie ja jestem?

Przysunęłam się do niej i dotknęłam jej ramienia.

— Zoe…

— Daisy! Co się znów z nami dzieje?

— Masz! Włóż to na siebie — powiedziałam; podając jej splecione z liści okrycie.

— Co to jest? — zawołała zdziwiona, obmacując palcami liście.

— Musi to nam na razie zastąpić ubrania. Zdaje się, że przeniesieni zostaliśmy na Juventę. Otacza nas roślinność podobna trochę do urpiańskiej. Nad głowami świeci nam w tej chwili Toliman A.

Po twarzy niewidomej jak gdyby rozlało się uczucie ogromnej ulgi.

— Jaka szkoda, że tego nie mogę zobaczyć — westchnęła po chwili. — Ten sen…

— To chyba nie sen — wtrącił Jaro.

— Cóż za różnica? Ale skąd się tu wzięliśmy?

— Nie wiadomo. Musieliśmy być nieprzytomni przez wiele dni. Nawet z przyśpieszeniem 10 g taka podróż trwałaby co najmniej cztery i pół dnia ziemskiego.

— Nie wiem. Nic nie wiem. Pamiętam tylko jedno: śniło mi się, że widzę- Że oczami widzę barwy, kształty. Byłam taka szczęśliwa! Gdzie jest mój aparat wideodotykowy? — zapytała nagle.

Żadne z nas nie było w stanie zdobyć się na odpowiedź.

— Gdzie jest mój aparat?! — zawołała już przestraszona, szukając wokoło rękami. — Dlaczego nic nie mówicie? Co się stało?

— Niestety, nie pozostawiono nam nic, co by nas wiązało z cywilizacją — odezwał się Szu. — Jesteśmy nadzy… bezbronni…

— Co ja teraz zrobię? — jęknęła Zoe. Była bliska płaczu.

Przez dłuższą chwilę słychać było tylko szelest liści splatanych przez Ast i Szu.

— Jeśli to wszystko nie jest snem — rzekł wreszcie Jaro — nie pozostaje nam nic innego, tylko przygotować się do roli, jaką nam wyznaczono. Zbadajmy najbliższy teren. Obierzemy miejsce, gdzie postawimy chatę. Poszukajmy budulca.

— Nie mamy żadnych narzędzi — odpowiedział Dean.

— Nie mamy? To musimy je stworzyć. Zauważyłem już parę krzemieni, które podejmę się ociosać.

— Czyli nagły skok do epoki kamienia łupanego.

— Czemu nie, zwłaszcza jeśli nic innego nam nie pozostaje? — zaśmiał się Jaro z przymusem.

— Nie podoba mi się ta zabawa w Robinsonów. Jaro spoważniał:

— Oby to była zabawa, a nie konieczność.

— Powiedzmy, że owi Niewidzialni nas tu przenieśli — powiedziała Ast. — Jakież byłyby tego motywy? Po co?

— O to chodzi. Po co? — podchwycił Szu. Dean ujął archeologa za rękę.

— Ja wiem. Domyślam się.

— No?

— Aby założyć kolonię ludzką na tej planecie — rzucił Dean z błyskiem w oczach. — Dlatego pozbawiono nas wszelkich zdobyczy cywilizacji, nawet radia. Dlatego zabrano nam skafandry. Chcieli całkowicie uniemożliwić nam ucieczkę. Przecież wiadomo, że nie potrafimy za naszego życia zbudować statku kosmicznego.

— Statku? — zawołał Jaro. — Dobrze będzie, jeśli poziom cywilizacyjny naszych dzieci będzie odpowiadał średniowieczu! Stworzyć z niczego przemysł!

— Za parę miesięcy będzie tu Astrobolid — wtrącił Szu. — Traktujecie to wszystko zbyt pesymistycznie.

— Twój optymizm nie ma sensu — odezwała się Ast. — Jeśli hipoteza Deana jest słuszna, wszystkich czeka taki sam los. Jeśli nie ulokują ich gdzieś blisko nas — nie dowiemy się nawet, czy żyją. Będą wegetować odcięci od świata w takich samych warunkach jak my. Jaro skinął głową.

— Zupełnie możliwe. Wystarczy paręset kilometrów odległości, aby mimo najszczerszych chęci, mimo nawet stawiania znaków spotkały się dopiero przyszłe pokolenia.

— Straszne! — wyszeptała Zoe.

— Ale przecież istnieje Ziemia — nie ustępował Szu.

— Skąd będą wiedzieli, co się z nami stało? — podjęła Ast. — Jeśli wyślą wyprawę ratowniczą, ona również może znaleźć się w mocy tych istot. Załóżmy nawet, że ta wyprawa nie będzie atakowana. W jaki sposób zasygnalizujemy swą obecność? Zresztą, jeśliby i na to znaleźć jakąś radę, powstaje trzecia trudność: wyprawa taka przy obecnym poziomie techniki dotrze do nas najwcześniej za sześćdziesiąt lat. Czy ktoś z nas dożyje tej chwili? W prymitywnych, ciężkich warunkach, bez elementarnych środków medycznych?

— Może jedna Zoe… Może córka Rity i Wasyla… Może syn Suzy… Wszystkich nas tu nie zastaną.

— Pozostaną nasze dzieci, a to już coś znaczy — zauważył Jaro. — Przed nami przyszłość.

— Czy wyobrażasz sobie, że za pomocą kamiennego topora zbudują nadajnik radiowy? — wybuchnął Dean.

— Od czegoś trzeba zacząć. Oczywiście, pierwej muszą nauczyć się znajdować i wytapiać zwykłe żelazo.

— Przede wszystkim musimy postarać się, by nasi potomkowie nie potrzebowali wynajdywać wszystkiego od początku — rzekł z powagą Szu. — Trzeba utrwalić to, co pamiętamy, całą naszą wiedzę. Trzeba znaleźć materiał nadający się do utrwalenia pisma i zanotować wszystko, co wiemy.

— A więc już nie ma nadziei? — w oczach Zoe ukazały się łzy. Cóż mogliśmy na to odpowiedzieć?

Nadeszło południe. Upał jednak nie był męczący, co budziło na nowo wątpliwości, czy istotnie znajdujemy się na Juvencie. Warunki klimatyczne były jakby przystosowane idealnie do potrzeb człowieka. A przecież na Juvencie, jeśli nawet można oddychać bez skafandrów, większa parokrotnie niż na Ziemi zawartość tlenu w atmosferze i mniejsza wilgotność powietrza powinny w jakiś sposób dawać znać o sobie, nic mówiąc już o niebezpieczeństwie obcych bakterii.

Ostateczne rozstrzygnięcie zagadki miała przynieść noc. Dean pamiętał dokładnie położenie Juventy w przeddzień katastrofy kosmolotu i teraz na podstawie położenia ciał niebieskich mógł obliczyć, gdzie się znajdujemy, jak również w przybliżeniu czas uniwersalny.

Popołudnie zajęło nam przede wszystkim poszukiwanie miejsca na obozowisko. Przygotowaliśmy legowiska pod szczytem niewysokiego wzgórza, z rzadka porosłego roślinami przypominającymi drzewa i krzewy. W odległości około stu metrów od obozu, w dolinie. bilo małe źródełko czystej, chłodnej wody. Mimo że Ast zlekceważyła ostrzeżenie i wypiła za przykładem Ro kilka łyków, obeszło się bez przykrych następstw.

Woda nadawała się więc do picia. Czyżby tutejsze bakterie nie były dla nas niebezpieczne? Wytłumaczeniem mogło być to, iż Niewidzialni w czasie tajemniczych przenosin uodpornili nasze organizmy, przystosowując je do nowego środowiska. Jeśli jednak tak było, hipoteza Deana nabierała dużego prawdopodobieństwa.

Pod wieczór głód zaczał dokuczać nam nie na żarty. Czy mogliśmy liczyć na regenerację substancji odżywczych? Zgodnie z hipotezą Deana powinniśmy obecnie sami troszczyć się o swe pożywienie. Czy jednak tutejsze rośliny, wśród których nie brakło tworów przypominających owoce, były jadalne? Zwierząt jak dotąd nie spotkaliśmy Żadnych, nie licząc drobnych istot latających przypominających owady.

Tym razem pięcioro z nas poszło spać o głodzie. Jedynie Ro i po kryjomu Ast skosztowali kilku gatunków owoców. Miały one przeważnie smak kwaśny, rzadziej słodkawy. Gdy rano obudzili się bez żadnych oznak ich szkodliwego działania, nikt z nas nie czekał dłużej. Zabraliśmy się do jedzenia. Głód w nocy nie ustąpił. Widocznie Niewidzialni przestali nas żywić sztucznie.

W nocy Dean dokonał obliczeń. Znajdowaliśmy się na Juvencie. Od utraty przytomności na Błyskającej do przebudzenia się na innej planecie minęło prawdopodobnie tylko około trzydziestu godzin. Czyż to możliwe, aby przenoszono nas z przyśpieszeniem 40 g? Przypuszczenie takie wydawało się absurdem. Żaden organizm nie zniósłby działania tak ogromnego przyśpieszenia nawet przez kilka minut, choćby w najlepszym kombinezonie przeciwprzyśpieszeniowym. A jednak…

Na Juvencie dzień trwał ponad trzydzieści dwie godziny. Pamiętaliśmy to jeszcze z obserwacji prowadzonych z bazy na księżycu Urpy. Planetę pokrywała bogata, dziko pieniąca się roślinność. Mórz i jezior było mniej niż na Ziemi, pustyni jednak nigdzie nie dostrzegliśmy. Wiązaliśmy to wówczas z działalnością istot rozumnych, gdyż przez pantoskop można było zaobserwować wśród „zieleni” coś, co mogło przypominać ogromne budowle czy nawet miasta. Część tych terenów nosiła nawet z daleka ślady inwazji roślin, które wdzierały się do wnętrza urbanistycznych obiektów, zacierając ich geometryczne kontury. Tylko dwa razy udało się zaobserwować światło bijące z wysokiej budowli. Wszystko to wydawało się obrazem wymierającej cywilizacji.

Jakiż jednak cel miało umieszczenie nas wśród tych dziko zarosłych dolin i wzgórz? Jeśli jakieś wymierające istoty przygotowywały sobie w nas następców i spadkobierców swej cywilizacji, to po co cofały do stanu pierwotnego? Czyżby, jak twierdzi Dean, bały się naszej ucieczki?

Niemniej stwierdzenie, że znajdujemy się na Juvencie, wzbudziło nową nadzieję na zmianę losu. Nadzieja ta była wątła, ale czuliśmy się lepiej uświadamiając sobie, że na tej samej planecie istnieją jakieś ośrodki cywilizacji.

Drugi dzień pobytu na Juvencie wypełniła nam praca nad zaopatrzeniem obozu w żywność i niezbędne do życia przedmioty. Ast udało się odnaleźć nad strumykiem glinę, z której ulepiła kilka garnków. Jaro sporządził łuk i strzały, gdyż Ro wytropił jakiegoś niedużego potwora i można było w przyszłości pomyśleć o polowaniu. Szu gromadził owoce, a Zoe i ja plotłyśmy maty.

Poszłyśmy spać wcześnie, zmęczeni pracą i nowymi wrażeniami. Nad bezpieczeństwem obozu mieliśmy czuwać, zmieniając się co dwie godziny.

Nad ranem przebudził nas Jaro, zaniepokojony w najwyższym stopniu. Zoe zniknęła wraz z Ro. Legowisko jej było puste. Kiedy opuściła obóz, Jaro nie wiedział, gdyż zasnął podczas dyżuru i obudził się dopiero rano. Przetrząsanie okolicznych zarośli i nawoływania nie dały wyniku.

Gdzie mogła powędrować niewidoma, półnaga, bezbronna dziewczyna? I po co w ogóle oddalała się od obozu? Poszukiwania zajęty nam cały dzień. Nie myśleliśmy o jedzeniu i odpoczynku. Przeszukaliśmy wszystkie doliny i wzgórza w promieniu pięciu kilometrów od obozowiska. Powróciliśmy dopiero po zachodzie Tolimana A.

Tej nocy spaliśmy nerwowo, budząc się przy każdym szeleście. Rano, po zjedzeniu kilku owoców, Dean, Szu i Ast wyruszyli na dalsze poszukiwania. Jaro i ja zostaliśmy, aby rozpalić ognisko. Dym miał być drogowskazem dla tych, którzy nie mogliby trafić do obozu.

O postanowieniu rozpalenia ogniska zadecydowało również upolowanie przez Deana z łuku niewielkiego zwierzątka o sześciu łapkach i grubym, porośniętym gęstą sierścią odwłoku. Ponadto płonące w nocy ognisko mogło odstraszyć ewentualnych drapieżników. Przy dużej zawartości tlenu w atmosferze Juventy podtrzymanie płomienia nie-powinno było być trudne.

Okazało się jednak, że największą trudność stanowi rozpalenie ogniska. Gdybyśmy choć mieli kawałek żelaza, można byłoby krzesać iskry. Jaro był, co prawda, niewyczerpany w pomysłach, ale niestety, rozpalenie ogniska za pomocą tarcia wymagało ogromnego wysiłku i cierpliwości.

Dopiero nad wieczorem udało się nam wywołać żarzenie i wreszcie w górę strzelił płomień. Ciekawe, że rośliny tutejsze, nawet zupełnie suche, palą się trudniej niż ziemskie. Na szczęście niebo było, jak dotąd, pogodne i nic nie zapowiadało deszczu, który mógłby zniweczyć naszą pracę.

Dean, Ast i Szu wrócili już po ciemku. Nigdzie nie zauważyli nawet śladu Zoe. Zawędrowali bardzo daleko i gdyby nie blask ognia, prawdopodobnie nie znaleźliby drogi do obozu.

Pełniłam dyżur przy ognisku jako druga po Jarze. Siedziałam na ziemi z kolanami pod brodą, zapatrzona w płonący chrust i liście.

Nagle wydało mi się, że na moment na polanie zapanowała jasność. Gdzieś z góry dobiegła mnie przytłumiona detonacja.

Piorun? — przebiegło mi przez myśl.

Spojrzałam na niebo.

Po chwili, gdy wzrok oswoił się nieco z ciemnością, dostrzegłam roje mrugających gwiazd.

Rozejrzałam się wokół. Za moimi plecami, wśród oświetlanych płomieniem gałęzi pobliskich krzaków, dostrzegłam na niebie bladą, białawą smugę.

Rozpływała się szybko i po minucie nie zostało z niej śladu.

Może gdzieś w pobliżu spadł meteoryt? Wstałam i postąpiłam kilka kroków ku krzakom, za którymi widziałam jasność.

Naraz potknęłam się o coś miękkiego. W blasku ogniska ujrzałam nagie plecy jakiegoś człowieka. Pomyślałam, że widocznie ktoś położył się tu w czasie, gdy pilnowałam ognia.

Nachyliłam się nad leżącą postacią i aż zadrżałam z wrażenia. To była Zoe. Chwyciłam ją za ramiona.

— Zoe! Zoe!

Dziewczyna poruszyła się i usiadła.

— Daisy! — powiedziała wpółprzytomnie. — Co się stało? Dlaczego mnie budzisz? Umilkła. Siedziała z twarzą zwróconą do ”ogniska. Oczy miała otwarte i wydawało się, że patrzy w przygasające z wolna płomienie.

— Co to? — wykrzyknęła niespodziewanie.

— Ognisko. Rozpaliliśmy ognisko. Czujesz ciepło?

— Nie! — zawołała zmienionym głosem. — Nie tylko ciepło! Ja widzę Widzę płomienie!

— Co ty mówisz? — nie mogłam zrozumieć, co się stało.

— Widzę! — wzruszenie ścisnęło jej gardło, aż zatkała. Potem zerwała się z ziemi i podbiegła do ogniska.

Widziałam, jak ogląda swe ręce. Zamykała i otwierała oczy, patrzyła w górę, w dół…

Podbiegłam do niej. Chwyciła mnie za ramiona. Przesuwała palcami po mojej twarzy, jak gdyby chciała przekonać się, że to nie sen, nie złudzenie, że naprawdę widzi.

Płakałam z nią razem z radości i wzruszenia. Inni również się przebudzili. Niezwykła, radosna nowina zaskoczyła i oszołomiła wszystkich.

Znaleźliśmy również Ro. W pierwszej chwili wydawało się, że pies jest martwy. Był to jednak jakiś nienaturalny, sztuczny sen, z którego przebudził się dopiero po kilku szturchańcach.

Powoli wstawał świt. Nie spaliśmy, wypytując Zoe o jej przeżycia. Niewiele mogła nam powiedzieć. Pamiętała pojedyncze obrazy jak przez mgłę. Widziała jakby jasno oświetlone wnętrze pełne dziwacznych urządzeń. Ściany tej sali były przezroczyste, a za nimi mrugały niezliczone, kolorowe światełka. Twierdziła również, że dostrzegła kilkakrotnie jakieś ogromne szybko poruszające się postacie, przypominające… Urpian.

Zoe istotnie odzyskała wzrok. Cały dzień był dla niej jednym pasmem radości i szczęścia. Nie myślała o przyszłości. Któż zresztą mógł ją przewidzieć?

Zoe cieszyła się jak dziecko wszystkim, co ją otaczało. Podziwiała barwy i kształty każdej rośliny, każdego kamienia.

Wieczorem chwyciły ją pierwsze skurcze. Zresztą już poprzednio zauważyliśmy, że owe dwa dni nieobecności oznaczały dla niej co najmniej… dwa miesiące.

Tej nocy znów nie spaliśmy. Nad ranem Zoe urodziła syna.

KRÓLIKI DOŚWIADCZALNE

Zoe nazwala swego syna Lu. Od słowa lumen — światło, na pamiątkę odzyskania wzroku. Dean powiedział kiedyś o nim żartem: Urpianin. Ale Zoe nie znosiła tego przezwiska i nikt z nas więcej go nie powtórzył.

Dziecko było normalne, zdrowe, żadnymi zewnętrznymi cechami nie różniło się od innych dzieci ludzkich. Miało śniadą cerę, czarne, połyskliwe włoski i skośne oczka z mongolską fałdą.

Na tę ostatnią cechę zwróciła uwagę dopiero po tygodniu Ast.

Zoe była córką Francuza i Szwedki. Rodzice jej nie mieli przodków obcokrajowców, a tym bardziej Azjatów. Owa charakterystyczna cecha nie mogła być odziedziczona po matce.

— A więc po kim? — zadawaliśmy sobie pytanie.

Zoe twierdziła uparcie, że w ogóle nie miała kochanka. Dzieworództwo też było wykluczone, bo miałaby wówczas córkę, a nie syna.

Ktoś musiał więc być ojcem dziecka, a owa mongolska fałda wskazywała niedwuznacznie na Szu. Wszak był on jedynym Azjatą w załodze RER.

Zoe nie potrafiła niczego wytłumaczyć. Zaprzeczała kategorycznie przypuszczeniu, że Szu był jej kochankiem, jednocześnie nie oponowała, gdy doszukiwano się podobieństwa między nim a dzieckiem. Twierdziła po prostu, że nie wie, jak się to stało.

Jeśli Zoe świadomie czy nieświadomie nas okłamywała i przebieg ciąży był zupełnie normalny, pozorne zaś przyśpieszenie spowodowane było amnezją związaną z rzekomym snem, to wówczas proste wyjaśnienie samo się nasuwało, bez szukania ingerencji gospodarzy Układu Tolimana.

Dziewięć miesięcy temu byliśmy wszyscy sześcioro w kosmolocie, lecąc z Układu Proximy do Układu Tolimana. Ten fakt pozostawał poza dyskusją, a w miarę jak płynęły dni, dziecko ujawniało coraz więcej cech rasy żółtej.

W tych warunkach nic dziwnego, że stosunki między Zoe a Ast bardzo ochłodły. Geofizyczka dawała coraz częściej do zrozumienia, że podejrzewa swego męża o zdradę. Zresztą Szu nie zaprzeczał, że dziecko może być jego, sam wykrywał podobne cechy. Studiował kiedyś antropologię i mógł być tu dużym autorytetem. Sytuacja zdawała się go bawić, jakkolwiek początkowo był zdziwiony i zaskoczony. On też kategorycznie potwierdził słowa Zoe, ale to tylko wzmagało podejrzenia Ast.

W miarę jak upływały dni, atmosfera w naszym obozie stawała się coraz bardziej napięta. Na usprawiedliwienie można wysunąć argument, że pod wpływem trudnych warunków bytowych wzrosła nerwowość i drażliwość wszystkich. Budowa chaty postępowała bardzo wolno. Operowanie narzędziami kamiennymi tylko w teorii wydawało się proste i mimo pomysłowości Jara niewiele potrafiliśmy zdziałać.

Dopiero pod koniec pierwszego miesiąca pobytu na Juvencie udało nam się otoczyć teren obozu czymś w rodzaju palisady zbudowanej z prostych pni jakichś roślin oraz założyć fundamenty przyszłego domu. Ściany chcieliśmy wznieść z nie wypalonej gliny, której było tu pod dostatkiem. Jaro projektował nawet wybudowanie maleńkiej cegielni, ale na razie były pilniejsze zadania, chociażby to, jak zabezpieczyć się przed deszczami, które ostatnio bardzo nam dokuczyły.

Nic dziwnego, że w tych warunkach dochodziło coraz częściej między nami.do za-drażnień i spięć. Doprowadziły one wreszcie do otwartej kłótni, zakończonej zupełnie niespodziewanym finałem.

Zaczęło się od drobnego incydentu. Siedzieliśmy wieczorem przy ognisku, żując mięso potworka upolowanego przez Deana, gdy niespodziewanie Ro zaczął ujadać.

Szu i Dean wyszli z psem za palisadę i uzbrojeni w pałki przeszukali najbliższy teren. Wrócili z niczym. Widocznie do naszej osady zbliżyło się jakieś zwierzę i uciekło spłoszone, bo Ro prowadził w zarośla. Szu i Dean po powrocie zabrali się do nie dokończonej kolacji, Ast przygotowywała legowisko, Zoe karmiła dziecko.

— Znów odczuwam jakiś niepokój — przerwała dłuższe milczenie Zoe. — Tak jakby wokół nas kręcił się ktoś. Strach mnie ogarnia, gdy pomyślę, że znów mogą zacząć się te pozorne sny.

— Nie przesadzaj — powiedziała- niespodziewanie Ast. — Jeśli ci się coś przyśni, od razu robisz z tego tragedię.

— Jak możesz tak mówić — Zoe spojrzała na nią z wyrzutem. — Przecież ty również…

— Mówię to, co myślę — Ast nie pozwoliła jej dokończyć. — Nie przeczę, że było sporo niezwykłych wydarzeń. Ale ostatnio niektórzy z nas wyolbrzymiają rolę owych nie wyjaśnionych taktów. Zbyt wiele odpowiedzialności zrzucają na Niewidzialnych czy Urpian za to piwo, które sami nawarzyli.

— Jak mamy rozumieć te słowa? — spytał Szu, marszcząc brwi.

— Tak jak słyszycie. Ty sam wiesz najlepiej, o czym myślę.

— Jak możesz! — wybuchnęła Zoe.

— Mam prawo! Mam prawo domagać się szczerości od swego męża. Mam zresztą jeszcze jedno prawo: mogę odejść! I odejdę, jak tylko będę mogła!

— Co ty pleciesz, Ast! — Szu zerwał się z ziemi i próbował ją objąć. Odepchnęła go.

— Ostatecznie, nie mam do was pretensji. Każdy ma prawo robić, co mu się podoba. Ale nie myślę grać roli naiwnej gęsi! — Ależ, Ast!

— Nie znoszę kłamstwa! Upieracie się, że chodzi tu o zjawisko niemal nadprzyrodzone, jak gdyby ktoś mógł w to uwierzyć wbrew faktom. Wszystko wyszło na jaw i nie ma czego ukrywać.

Przyznaję teraz ze skruchą, że nie miałam wówczas zamiaru mieszać się do sceny małżeńskiej, a nawet postawienie tej sprawy po raz pierwszy otwarcie, bez ogródek, trochę mnie bawiło. Przede wszystkim, choć darzyłam Zoe przyjaźnią, wewnętrznie przyznawałam rację Ast. Pewną rolę odgrywały tu względy osobiste. Czy nie postąpiłabym tak samo jak Ast, gdyby Dean okazał się ojcem Lu? Milczałam więc, przysłuchując się z zainteresowaniem kłótni.

Byłam zresztą przekonana, że interwencje nie odniosą skutku, a znając Ast bałam się, że mogę narazić się na nieprzyjemności. Zasmakował tego Jaro, usiłując ją uspokoić:

— Słuchaj, Ast! Nie powinnaś tak kategorycznie stawiać zarzutów. Kiedy przyleci Astrobolid, przeprowadzi się analizę.

— Nie wtrącaj się do nic swoich spraw — przerwała mu opryskliwie. — Mam do tego pełne prawo. Sam Szu zastrzega, że analiza może dać wynik pozytywny.

— Tak, ale zapłodnienie mogło być sztuczne — przerwał Szu, już wytrącony z równowagi.

— To tylko wasz chwyt asekuracyjny!

— Ależ — żachnął się Szu — mówię ci, że ani ja, ani Zoe nic tu nie zawiniliśmy. że to jakieś niezrozumiałe zjawisko..

— Kłamiesz!

— Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale ja nic z tym nie miałem wspólnego. To stało się bez mej woli, bez mej wiedzy.

— Bez twej woli, bez twej wiedzy?… — powtórzyła z ironią w głosie.

— Więc czego chcesz ode mnie?

— Niczego. Niestety, jest nas tu siedmioro.

— Więc nie wierzysz mi?

— Nie mam podstaw, aby wierzyć.

— Skończcie już ten spór — wtrącił się znów Jaro do rozmowy. — To wszystko dziś nie ma sensu.

— Może i ma sens — rzuciła zaczepnie Ast.

Zoe była bliska płaczu. Usta jej drżały, a oczy biegały z przestrachem z twarzy na twarz. Dziecko zaczęło cicho kwilić. — Do czego ty prowadzisz? — Jaro chwycił Ast za ramię, wpatrując się surowo w jej twarz.

— Niech mi przedstawią dowody. Nie mają ich, bo nie mogą mieć! Zresztą, może to dla was nieważne. Ja jestem innego zdania. Wszyscy trzymacie ich stronę! — unosiła się coraz bardziej. — Jeśli tak, to ja mogę odejść!

— To ja już lepiej odejdę! — Zoe straciła panowanie nad sobą. Zerwała się z ziemi tak gwałtownie, że dziecko rozpłakało się głośno.

— Co ty wyprawiasz, Zoe? — rzuciłam się ku niej czując, że sprawy biorą niebezpieczny obrót.

— Co to ma znaczyć „mogę odejść”? — wtórował mi Jaro, zwracając się do Ast. — Jest nas siedmioro. Tylko siedmioro! A już chcemy rozbijać się na grupy.

— Dość tego gadania! — wtrącił się nagle Dean, który dotąd przysłuchiwał się kłótni, ogryzając z niesmakiem kość. — Chodźmy spać!

— Ale… — próbowała jeszcze coś odpowiedzieć Ast. Dean jednak nie pozwolił jej dojść do słowa.

— Spokój! Cisza! Idziemy spać! Jakoś nie napotkał oporu.

Zoe usiadła na legowisku obok mnie. Łzy ściekały jej po policzkach, błyskając w świetle ogniska. Zauważyłam, że również Ast ma oczy pełne łez.

Dziecko na szczęście zasnęło. Ro położył się obok swej pani i oparł łeb na jej kolanach. Po chwili przytulił się futrem do nagiego ciałka Lu.

Zoe położyła się również. Nie mogła jednak zasnąć. Podobnie jak Ast patrzyła długo W niebo pełne jasnych punkcików na granatowym Ile.

Rano nie zastaliśmy jej w obozie. Nie było również Ro. W pierwszej chwili myśleliśmy, że wstała wcześniej i wyszła, aby uniknąć spotkania z Ast po awanturze. Wkrótce jednak okazało się, że nie ma jej nigdzie w najbliższej okolicy.

Zaniepokoiliśmy się poważnie. Mogły być dwie możliwości: albo znów działali tu Urpianie, albo Zoe uciekła po wczorajszej awanturze. To drugie wydało nam się prawdopodobniejsze, choć budziło nie mniejsze obawy. Czy sama z dzieckiem potrafi sobie dać rade w dzikiej, nic znanej puszczy? Był z nią, co prawda, Ro, ale cóż mógłby pomóc mały, pokojowy, już mocno podstarzały piesek w razie ataku jakiejś dużej bestii?

Wszyscy mieliśmy żal do Ast za wczorajsze zajście. Dean powiedział jej to zresztą otwarcie. Zresztą sama była wstrząśnięta zniknięciem Zoe i nie próbowała się bronić.

Poszukiwania trwały cały tydzień. Zoe zaginęła bez śladu. Te wędrówki po puszczy Spowodowały przerwę w budowie chaty. Podjęliśmy ją dopiero wówczas, gdy straciliśmy już zupełnie nadzieję na odnalezienie dziewczyny.

Pozostał żal do Ast. Chociaż Dean przestał wypominać jej ucieczkę Zoe, niemniej atmosfera nie była najlepsza i ASP czuła to wyraźnie. Z drugiej strony brak śladów ucieczki mógł świadczyć, iż Zoe została porwana przez Urpian, zwłaszcza że takie zniknięcie już raz się zdarzyło.

Tak przeminęło trzydzieści siedem juventyńskich dni, czyli siedem tygodni ziemskich. Dean prowadził skrupulatnie kalendarz od pierwszego dnia pobytu na Juvencie.

Właśnie żłobił kamiennym nożem znak na najgrubszym pniu palisady, tuż przy wyjściu z obozu, gdy zdarzył się wypadek, który trudno było uważać za zbiorową halucynację. Jaro i Szu wydobywali glinę w dolinie odległej od obozu o tysiąc pięćset metrów. Ast i ja lepiłyśmy cegły wewnątrz palisady, gdy naraz usłyszałyśmy głośny okrzyk Deana:

— Stój! Stój! Zoe!

Zerwałyśmy się z ziemi i skoczyłyśmy do wyjścia.

Ujrzałyśmy Deana biegnącego w dół ku dolinie. Przed nim, w odległości chyba dwustu pięćdziesięciu metrów, migała wśród drzew i krzewów jakaś postać ludzka. Na pierwszy rzut oka przypominała sylwetkę Zoe, ale poruszała się z tak wielką prędkością, że trudno było uwierzyć, aby to byt człowiek. Takie ruchy można zobaczyć chyba tylko przy ogromnie przyśpieszonym tempie ekspozycji zapisu wideo. Wrażenie to potęgowała jeszcze zręczność i precyzyjność omijania przeszkód.

Odległość między Deanem a tą uciekającą istotą zwiększała się tak szybko, że zanim zdołał zbiec z pagórka, już dzieliło ich co najmniej pięćset metrów. Po kilku sekundach tajemnicza postać zniknęła wśród drzewiastych roślin.

Dean biegł coraz wolniej, potem zatrzymał się i długo patrzył w dolinę.

— Co to było? — zawołałam, gdyśmy się do niego zbliżyły. Nerwowy grymas przebiegł mu przez twarz.

— To była Zoe — wykrztusił zmienionym głosem.

— Przecież „to” poruszało się z jakąś niezmiernie wielką prędkością!

— Tak. Ale ja widziałem wyraźnie Zoe. Zatrzymała się na moment przy wejściu do obozu. Potem zaczęła uciekać. Nie potrafiliśmy znaleźć wytłumaczenia niezwykłego zjawiska. Czyżby była to halucynacja?

Po południu, gdy wrócili Szu i Jaro, okazało się jednak, że i oni widzieli sylwetkę biegnącej dziewczyny.

Zagadka rozwiązana została szybciej, niż mogliśmy się tego spodziewać.

Następnego dnia koło południa Zoe przyszła do obozu. Przyszła już normalnym, zwykłym krokiem. Zjawiła się nie wiadomo skąd, zupełnie niespodziewanie. Ubrana była w elastyczny strój przylegający ściśle do ciała. Zmieniał on przezroczystość i barwę zależnie od warunków oświetlenia. Okazało się później, że stanowił idealną ochronę przed upałem czy zimnem.

Nie strój jednak przykuł naszą uwagę.

Zoe prowadziła za rękę niedużego chłopca. Oceniając na oko, mógł on mieć ze cztery lata. Ubrany byt tak jak ona w strój z owego niezwykłego tworzywa.

Spostrzegła ich pierwsza Ast. Zoe podeszła do niej i uścisnęła ją serdecznie. Dopiero po chwili Ast odzyskała mowę.

— Kto to? — zapytała, wskazując na chłopca.

— Nazywam się Lu — odpowiedział malec, patrząc z uwagą skośnymi oczami w twarz Ast. Geofizyczka uświadomiła sobie w tej chwili, że chłopiec jest bardzo podobny do Szu.

— Lu? — powtórzyła z ogromnym zdziwieniem.

Coś ścisnęło mnie za gardło. Patrzyliśmy oniemiali na tę scenę.

— Tak. Ja jestem Lu. Czy mnie nic znasz? Bo ja cię znam. Ty jesteś Ast.

— Znam cię — Ast spoglądała z przerażeniem to na Zoe, to znów na jej syna. — Przecież półtora miesiąca temu to było niemowlę!

Zoe patrzyła gdzieś poza głowę Ast. Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili, jakby w zadumie:

— Półtora miesiąca… Dla nas obojga w tym czasie upłynęły chyba lata. Parę długich lat… Przygarnęła do siebie dziecko:

— Parę lat!

Podeszliśmy wszyscy do Zoe i Lu.

— Co się z tobą działo? Co to wszystko znaczy?

— Cóż miało się dziać? — odparła Zoe z przejmującym spokojem. — Byłam u Nich…

— U kogo?!

— U Urpian. Już wam kiedyś, dawno temu, mówiłam, że to Urpianie.

— Ale gdzie oni są?

— Na tej planecie.

— Na tej planecie? Gdzie ich szukać?

Zoe zrobiła nieokreślony ruch ręką, jak gdyby zataczała koło.

— Wszędzie — powiedziała cicho.

— Czy nawiązałaś z nimi kontakt? — zawołał Dean. — Czy wreszcie oni nam pomogą?

— Czy nam pomogą? — Zoe uśmiechnęła się sztucznie, jakby z ironia. - Czyż oni w ogóle rozumieją ludzi? Czy w ogóle starają się nas zrozumieć?

— Więc uciekłaś od nich. Jak ci się to udało?

— Uciekać od nich? Po prostu chciałam, bardzo chciałam do was wrócić. Zobaczyć się z wami choć na chwilę. Bardzo chciałam… — powtórzyła. — I to wystarczyło, aby się tu znaleźć.

— Ale to dziecko? — zawołałam. — Skąd to dziecko? Ma chyba ze cztery lata? Przecież przeminęło zaledwie siedem tygodni ziemskich!

— Siedem tygodni… W tamtym świecie czas biegnie inaczej. Dłużej wszystko się przeżywa.

— Opowiadaj po kolei! Co się z tobą działo? — rzekł Jaro, siląc się wyraźnie na spokój.

— To nie takie proste. Nie wiem, czy my, ludzie, będziemy mogli kiedykolwiek zrozumieć to całkowicie.

— A to skąd masz? — zapytał Dean, dotykając palcami miękkiej materii. — To pewno ich stroje?

— Oni używają strojów tylko wówczas, gdy jest to niezbędne z jakichś przyczyn fizycznych.

— A więc stykałaś się z nimi? Czy rozmawiałaś? Próbowałaś przekonać ich, by traktowali nas jak istoty cywilizowane?

Zoe spojrzała na mnie tak przejmująco, że uczułam nerwowy dreszcz.

— „Rozmawiałaś?” „Próbowałaś przekonać?” „Traktować jak cywilizowane istoty?” To nie da się w ten sposób powiedzieć. Płaszczyzna kontaktu z nimi przebiega inaczej. Tak jak gdyby z człowiekiem stykał się… Nie! Lepiej nie porównywać!

— Co chcesz przez to powiedzieć? — Jaro zmarszczył brwi.

— Lepiej nie zastanawiać się nad tym — odpowiedziała Zoe z rezygnacją i zniechęceniem.

Zapanowało nieprzyjemne milczenie. Przerwał je Lu:

— Ty się nazywasz Jaro — powiedział, wskazując na Jarosława. — A ty, Daisy? — zwrócił się do mnie. Skinęliśmy głowami.

— A to jest Dean, twój „partner radości”? — wskazał na mego męża.

— Co on rozumie prze/ określenie ”partner radości”— zwróciłam się do Zoe. Wydało mi się, że zadrżała.

— Nie wiem. Chyba małżonek — powiedziała obojętnie. — On tworzy wiele różnych określeń, których nie rozumiem.

— Jak to tworzy?

— Bliżej styka się z Urpianami i wyraża niektóre ich pojęcia w ludzkim języku. Przypuszczam, że w sposób uproszczony.

— I nie pytałaś go, co te określenia oznaczają?

— Niewiele można się z tych tłumaczeń dowiedzieć. Może jak będzie większy…

— Gdzie jest Szu? — zapytał naraz chłopiec. Zanim zdążyliśmy mu odpowiedzieć, dorzucił tak jakoś dziwnie, jakby usłyszał wyjaśnienie:

— Ach, rozumiem. Ma zabić zwierzę.

— Poszedł na polowanie — powiedział Dean.

— Szu to mój najbliższy, tak jak mama — pochwalił się Lu.

— Skąd ty wiesz, jak się nazywamy?

— Ja was dobrze znam!

— Znasz? Skąd? Gdzie nas widziałeś?

— Tu. Jeśli chcę, to zawsze mogę was widzieć. Tylko że… — urwał.

— Że co?

— Że to jest zupełnie inaczej… Wy się nie ruszacie…

— Śpimy?

— Nie. Nie. Tak jakoś wolno chodzicie, że… że wcale się nie ruszacie.

— Czy to możliwe, aby on nas widział? Skąd wiedział, co robi Szu? — zwróciłam się szeptem do Zoe.

— Widzę was, kiedy chcę! — powiedział Lu z uporem dziecka, patrząc w naszą stronę, mimo że zajęty był rozmową z Deanem.

— Co on mówi? — szeptałam dalej do ucha Zoe. — To chyba niemożliwe?

— A jednak tak jest — powiedziała Zoe, patrząc na mnie w zamyśleniu. — Mówił mi kiedyś, że przygląda wam się często.

— Widocznie Urpianie obserwują nas za pomocą jakichś ukrytych urządzeń.

— Nie wiem. To też możliwe. Coraz częściej przebywa z nimi.

— Skąd wiedział o Szu? Dlaczego jednak pytał? A potem sam odpowiedział?

— On tak często robi. Chwilami wydaje się, że dostrzega znacznie więcej od nas, że potrafi nawet…

Urwała, bo oto zbliżył się do niej Jaro.

— Zoe, powiedz wreszcie, jak wygląda sytuacja? Co oni mają zamiar z nami zrobić? I wogóle, co to za istoty, ci

Urpianie? Dlaczego się kryją przed nami?

— Do nich nie można stosować tej samej miary co do ludzi. Ja ich też nie rozumiem, choć zdaje mi się, że wiele lat tam spędziłam.

Jaro stanął i patrzył na nią w milczeniu dłuższą chwilę.

— Najlepiej będzie, gdy opowiesz o wszystkim po kolei — rzekł wreszcie.

— To niełatwa sprawa. Wiele scen pamiętam jak przez mgłę.

— Mów to, co pamiętasz. Od chwili gdy położyliśmy się wszyscy spać, po tej awanturze z Ast.

Przez twarz Zoe przeszedł wyraz smutku.

— Wówczas… Ja też zasnęłam. Jak długo spalam, nie wiem. Obudziłam się nagle.. Czułam, że muszę iść, że ktoś mnie wzywa, choć nie wiedziałam kto. Było to bardzo nieprzyjemne uczucie. Tak jakby człowiek utracił własną wolę. Wzięłam Lu na rękę i wyszłam za palisadę. Ro biegł za mną. Przeszłam tak pięćdziesiąt, może sto kroków, gdy ujrzałam niespodziewanie przed sobą niebieskie światło. Było ono jaskrawe, bardzo jaskrawe. Po ciemności oślepiło mnie od razu. Wydało mi się, że słyszę czyjś głos. Nakazywał mi, abym położyła dziecko na trawie. Bałam się tego głosu, panicznie bałam, a jednak nie usłuchałam polecenia. Ro gwałtownie ujadał. Zaczęłam cofać się ku palisadzie.

Chciałam uciec, ale… — Zoe umilkła na chwilę i zacisnęła nerwowo powieki. Widocznie wspomnienie tamtych wydarzeń było bardzo przykre. — Ale nie było już palisady.

— Nie było palisady?

— Nie było naszego obozu, wzgórza, puszczy… Czułam, a później widziałam, że znajduję się w jakiejś zamkniętej przestrzeni. Otaczały mnie przezroczyste ściany jakby rozległego podwórza. Przede mną wznosiły się dziesiątki kondygnacji gigantycznej wieży. Zbudowana była jakby ze szklanych wielościanów ustawionych jeden na dru-gim. Wydawała się kryształowa, pełna kolorowych, mrugających światełek, a sięgały tak wysoko, że nie dostrzegłam jej szczytu. Nagle uświadomiłam sobie, że bynajmniej nie stoję przed wieżą, lecz znajduję się w jej wnętrzu. To przechodzenie z jednej sytuacji w drugą następowało w mgnieniu oka. Odczuwałam wrażenie podobne do tego, jakie przeżywa człowiek, gdy wbrew swej woli zaśnie na moment. Niby wszystko czuje, widzi i oto niespodziewanie stwierdza, że się budzi. Tak właśnie przebudziłam się w jakiejś pięciokątnej sali. Zupełnie pustej. Nie było tam żadnych maszyn, kloszów ani przewodów. Stałam w środku tej sali i rozglądałam się dokoła. W tym momencie uświadomiłam sobie, że nie mam już Lu na rękach. Wrażenie było wstrząsające. Kto tego nie przeżył, nie potrafi sobie chyba wyobrazić, co czuje matka, której odebrano dziecko. Zaczęłam bić pięściami w kryształowe ściany, wołać, domagać się, aby oddano mi Lu. Byłam chyba wówczas bliska obłędu.

— Straszne — wyszeptała Ast ze współczuciem.

— Na szczęście nie trwało to długo. Ściany jak gdyby się rozstąpiły. Ujrzałam przed sobą długi, niski korytarz. Tak niski, że idąc musiałam się pochylać. Był jasno oświetlony i kończył się małą salką. Znajdowało się w niej kilka sprzętów do złudzenia przypo-minających sprzęty z kosmolotu. A przecież kosmolot w moich oczach został zniszczony.

— Oni potrafią świetnie naśladować nasze wytwory — zauważył Jaro.

— Tak. To wszystko przygotowali dla mnie. Ściany pokoju były również przezroczyste. Roztaczał się z nich widok na niewielki teren pokryty bogatą roślinnością. Coś w rodzaju ogrodu. Dziecka nigdzie nie dostrzegłam. Zaczęłam znów nawoływać rozpaczliwie. Czytałam i słyszałam nieraz o rozpaczy matki po utracie dziecka, ale nigdy nie wyobrażałam sobie, że to takie straszne przeżycie. Naraz stało się coś dziwnego. Ujrzałam w głębi ogrodu maleńką postać. Przypominała nieco małpę, tylko że poruszała się z niewiarygodną szybkością. To nawet nie był bieg. Istota ta wpadła wprost na ścianę mego pokoju, przeniknęła przez nią i stanęła przede mną. Zatrzymała się na chwilę. Trwało to krótko, bardzo krótko, niemal moment. Jeszcze szybciej odwróciła się i pobiegła z powrotem. Nim zdążyłam zareagować, odezwać się do tej istoty — już jej nie było. Co to była za istota, nie miałam najmniejszej wątpliwości. Trzy nogi, dwoje długich, czteropalczastych rąk, krótki, niewielki tułów porośnięty szarym puchem. Nad tułowiem spłaszczona duża głowa o szeroko rozstawionych oczach, dwa wyrostki wargowe i niewielka kępka jasnorudej szczeciny na szczycie nagiej czaszki. Wzrost około metra.

— Urpianin!

— Oczywiście, że Urpianin. Przecież na Urpie znaleźliśmy ich ciała zakonserwowane w lodzie.

— No i cóż było dalej?

— Gdy Urpianin znikł, rzuciłam się ku ścianie. Próbowałam przebić ją głową. Wydawało mi się, że wystarczy przedrzeć się przez ścianę, a odnajdę Lu. Niestety, głowa moja odbijała się od tej ściany jak pitka. Znów zaczęłam walić pięściami w ten niezwykły, elastyczny kryształ, prosić, błagać. I może w tej chwili wyda wam się dziwaczne, niezrozumiałe, niegodne człowieka naszych czasów, ale ja padłam na kolana, gdy znów zobaczyłam Urpianina za ścianą. Wolałam, żeby oddał mi moje dziecko, a zabrał oczy. Byłam chyba wówczas naprawdę w stanie półobłąkania. Urpianina już dawno nie było, a ja leżałam jeszcze na kryształtowej podłodze i miotałam się w rozpaczy. Niespodziewanie dobiegł mych uszu jakiś pisk. Krótki, urywany, powtarzał się raz po raz.

Zerwałam się z podłogi. Na tapczanie leżał Lu. Rzuciłam się ku niemu radośnie, gdy naraz poczułam, jak przerażenie chwyta mnie za gardło. Lu poruszał rączkami i nóżkami dziwnie gwałtownie, niezmiernie szybko. Tak samo szybko poruszał swymi trzema nogami biegnący Urpianin. Skądś wyskoczyła ciemna, futrzana kula. Ro jak pocisk przeleciał przez Lu, dopadł jego brzuszka, zawirował i… nim zdążyłam dosięgnąć go ręką, już był na ziemi. Pies skoczył ku mnie, odbijając się łapkami od podłogi jak piłka. Z usteczek Lu wybiegały nieprzerwanie piski i jazgot.

Pochwyciłam go na ręce. Poruszał całym ciałem tak gwałtownie, jakby chciał wyrwać się z mych objęć. Podałam mu pierś, ale natychmiast uczułam ostry ból. Lu ciągnął ustami pokarm jak maszyna ssąca. Ogarnęła mnie rozpacz. W zachowaniu dziecka było coś niesamowitego. Padłam obok niego na tapczan i zaczęłam płakać. Jak długo to trwało, nie wiem. W pewnej chwili jakbym się ocknęła ze snu. Wokół nic się nie zmieniło, a jednak… Lu leżał obok mnie na tapczanie i kwilił cichutko. Był zupełnie normalny. Podałam mu pierś. Ssał wolno, spokojnie, bez wysiłku.

— A Ro? — zapytał Dean.

— Ro był też normalny. Położył głowę na mych kolanach i lizał rękę.

— Co się stało z Ro? — zapytałam, rozglądając się wokoło. — Dlaczego z tobą nie przyszedł?

— Nie widziałam go już dawno. Nie wiem. Może zdechł… Zestarzał się bardzo. Gdyśmy się znaleźli na Juvencie, miał dwadzieścia sześć lat. A później tyle czasu upłynęło. Urpianie przywracali go do życia chyba z osiem razy. Później zabrali go gdzieś… Lu początkowo bardzo płakał.

Mówiła to spokojnie, a jednak widać było, że zniknięcie wiernego towarzysza zabaw musiała odczuć bardzo boleśnie.

— I więziono cię z Lu przez cały czas w tym pokoju? Zoe pokręciła przecząco głową.

— Mogłam poruszać się swobodnie, gdzie chciałam. Nauczyłam się przekraczać owe ściany. Nawet to nietrudne, trzeba tylko wybierać odpowiednie momenty, gdy pole słabnie. Mogłam spacerować po ogrodach, nawet spływać „ciągiem” na dachy i tarasy budowli mieszkalnych.

— Dlaczego więc wcześniej do nas nie przyszłaś?

— Poruszać się swobodnie, to nie znaczy znać drogę. Miasto Urpian to ogromny labirynt, a raczej gigantyczny ul. To tysiące komórek połączonych ze sobą tylko drogą powietrzną i przede wszystkim falami elektromagnetycznymi. Urpianie chodzą na swych trzech nogach tylko wewnątrz pomieszczeń mieszkalnych czy ogrodów, i to w bardzo ograniczonym zakresie. Chyba traktują ten sposób ruchu raczej jak ćwiczenie fizyczne niż konieczność.

— Korzystają z jakichś środków komunikacyjnych? — spytał Jaro.

— W zasadzie tak. W obrębie miasta przenoszą ich z miejsca na miejsce pewnego rodzaju pola magnetyczne czy antygrawitacyjne, które Lu nazywa „ciągami”. Jeśli chodzi o loty na większe odległości czy podróże międzyplanetarne, niewiele mogę powiedzieć. Widziałam, co prawda, Urpian unoszonych przez coś w rodzaju obłoku pyło- wego, a także przezroczyste latające „szpule” i stożki, ale w dziedzinie komunikacji nic należy szukać analogii z naszą cywilizacją. Urpianie niezmiernie rzadko opuszczają swe siedziby. Można powiedzieć, że niemal całe życie przebywają w swych domach i ogrodach. Najczęściej w dwu-, rzadko w trójosobowych grupach. Nie brak zresztą i samotników. Spotykają się ze sobą telewizyjnie, kierują automatami z własnych mieszkań. Właściwie większą część dnia, jeśli w ogóle to określenie ma sens, przebywają w niewielkich, zamkniętych pomieszczeniach, nie poruszając się prawie wcale. Urpianin taki wygląda zupełnie jak średniowieczny mnich pogrążony w modlitewnej kontemplacji.

— A próbowałaś porozumieć się z nimi?

— To jest właściwie… niemożliwe. Oni nie czynili najmniejszych wysiłków w tym kierunku. Czułam tylko, że stale mnie obserwują. Mowy ludzkiej nie słyszą, gdyż nie mają zmysłu słuchu. Co prawda pewne fakty wskazują, że mogą transponować artykułowane dźwięki, wydawane przez człowieka, na swój język sygnałów radiowych. Nie wiem jednak, w jakim stopniu potrafią nas zrozumieć. Właściwie nigdy nie otrzymałam od nich żadnej odpowiedzi. Choćby w postaci symboli czy znaków. Dopiero gdy Lu zaczął mówić i stał się mądrzejszy, mogłam za jego pośrednictwem rozmawiać z nimi. Jeśli w ogóle można to nazwać rozmową — przekazywanie pewnych próśb czy pytań, na które otrzymujemy odpowiedzi prawie zupełnie niezrozumiałe. W tych warunkach o odnalezieniu drogi do was nie było mowy. Później, gdy Lu był większy, nie chciał opuszczać miasta, więc i ja… Zresztą przyznaję się, że moje życie było wypełnione bez reszty troską o Lu.

— A co wam dawali do jedzenia?

— Odtwarzali nasze pastylki i płyny odżywcze. Potrafią niezmiernie precyzyjnie analizować strukturę każdej materii, a potem odtwarzać ją.

— To jednak wspaniała cywilizacja! — westchnął z podziwem Dean.

— Szu wraca — odezwał się niespodziewanie Lu, zajęty dotąd oglądaniem naszych prymitywnych dzid i łuków.

— Gdzie ty go widzisz? — zapytał Jaro zdziwiony ogromnie, gdyż nic nie wskazywało, żeby Szu miał już teraz się zjawić.

— Ja wiem…

— Ale skąd wiesz?

Lu spojrzał na Jara niepewnie.

— No… wiem. A skąd? — wzruszył ramionami. — To się jakoś czuje… Idę naprzeciw niego — powiedział stanowczo.

— Pójdę z tobą — rzekła Ast.

Po chwili znikli w zaroślach. Lu prowadził pewnie, bez wahania.

— Niewiele się dowiecie od Lu — mówiła Zoe. — Ja też próbowałam wypytywać go, skąd wie to i owo, i nic z tego nie wyszło.

— A sama nigdy nie znajdowałaś się w takim stanie… telepatycznym?

— Nigdy. Raz widziałam was, ale to było na pograniczu snu. Niedawno temu, może z miesiąc lub półtora, według wyczucia fizjologicznego. Niestety, zjawiska astronomiczne przebiegają w tamtym świecie w jakimś ogromnie zwolnionym tempie i trudno mierzyć nimi mniejsze odstępy czasu.

— Jak to było?

— Pragnęłam bardzo odwiedzić was. Mówiłam nawet o tym Lu. I naraz wydało mi się, że znalazłam się tu, na wzgórzu. Spotkałam ciebie, Dean. Stałeś przy tym wielkim pniu. Nie poruszałeś się prawie. Później, gdy już odeszłam na większą odległość, obejrzałam się i zobaczyłam, że zmieniłeś położenie. Poruszałeś się jednak bardzo wolno. Podobnie zresztą Szu i Jaro, których spotkałam przy jakimś płytkim dole z gliną. Te zwolnione ruchy były tak niesamowite, że ogarnęło mnie przerażenie i uciekłam.

— To nie był sen — powiedział Dean drżącym głosem. — Myśmy też ciebie widzieli, ale za to twoje ruchy wydały nam się ogromnie przyśpieszone, niemal błyskawiczne.

— Słuchaj, Zoe — odezwał się Jaro. — Czy w tamtym, urpiańskim świecie przedmioty upuszczone swobodnie na ziemię spadają tak samo jak w naszym czy wolniej?

— Wolniej. Znacznie wolniej. Zaobserwowałam to zjawisko.

— Nasuwa się więc pewien wniosek.

— Jaki?

— Ze to nie jest żadne wydłużenie jednostek czasu, jak w rakiecie relatywistycznej, a tylko przyśpieszenie tempa procesów fizjologicznych.

— Oczywiście, domyślałam się tego — skinęła głową Zoe.

— Jest to więc działanie zasadniczo odwrotne od naszego przedłużania życia — podjęłam myśl Brabca. — My wprowadzamy organizm w slan anabiozy w czasie wieloletnich lotów, Urpianie niejako skracają i uintensywniają życie.

— My jednak, aby zwolnić tempo procesów życiowych, musimy stosować skomplikowane zabiegi. Człowiek w stanie anabiozy jest nieprzytomny. A oni… — Dean urwał i zamyślił się. — To jest zupełnie inny poziom cywilizacji — powiedział po chwili z westchnieniem.

— Na Ziemi również i w tym kierunku były prowadzone eksperymenty. Oczywiście w zakresie niewspółmiernie mniejszym. Chodziło o zwiększenie sprawności zmysłów i kory mózgowej dla określonego celu. Czasowo. Już zdaje się w dwudziestym wieku dokonywano eksperymentów w celach militarnych, wprowadzając…

— Czy to tempo swego życia przyśpieszają Urpianie sztucznie — przerwał Dean — czy też jest to jakaś ich przyrodzona cecha?

— Nie wiem. Wiele zjawisk jest dla mnie zupełnie niejasnych. Próbowałam je zrozumieć, zbadać. Zwłaszcza gdy coraz częściej znikał Lu. Potem był zawsze taki nerwowy — mówiła chaotycznie.

— Po czym?

— Ach — westchnęła i spojrzała na mnie jakoś dziwnie. — Nie ulega wątpliwości, że oni przeprowadzają na Lu jakieś eksperymenty. Niestety, nie potrafiłam uchronić go przed tym. Prosiłam go, błagałam, aby tam nie chodził…

U wejścia do obozu ukazali się Szu, Lu i Ast.

— Witaj, Szu! — zawołała Zoe.

Szu położył na ziemi upolowanego żółtego potworka o sześciu łapach. Spojrzał niepewnie na Ast, potem jednak podszedł do Zoe i serdecznie ją uścisnął.

— Ast opowiada o tobie niezwykłe historie. Gdybym nie widział Lu i nie stwierdził w praktyce jego umiejętności, nigdy bym nie uwierzył.

— Szu dziś wyjątkowo szybko upolował żółtaka — wyjaśniła Ast. — Dlatego zawrócił zaraz do obozu. Szedł jednak inną drogą. Gdyby nie Lu, na pewno bym go nie spotkała.

Szu patrzył na chłopca z podziwem, pomieszanym zarazem z jakąś satysfakcją.

— Ty i Zoe jesteście mi najbliżsi — powiedział niespodziewanie Lu. — A dlaczego nie jesteście „partnerami radości”?

— Lu! — Zoe spąsowiała.

— Wiem, że nigdy nie byliście „partnerami radości”, chociaż Ast myśli stale, że tak. Pytała mnie w drodze.

— Dziwię ci się, Ast — Jaro spojrzał na nią z oburzeniem. — Jeszcze ci mało do wodów?

— Ależ ja o nic Lu nie pytałam! — zaprzeczyła gwałtownie. — Co on plecie?

— Pytałaś!

— Gdzie? Kiedy?

— Pytałaś — upierał się chłopiec.

— Czy Ast mówiła do ciebie słowami? — zapytał naraz Jaro.

— Słowami? — Lu zastanowił się. — Chyba nie…

— No, to wszystko jasne.

— Powiedz, Lu, co robisz, kiedy cię wzywają Urpianie do siebie? — nawiązalam do tego, o czym mówiła Zoe.

— Co mam robić? Idę.

— A później?

— Później się z nimi bawię.

— Bawisz się? A co oni robią?

— Pokazują mi różne rzeczy. Są to… a więc… — mówił tak, jakby połykał jakieś słowa.

— Na przykład? Opowiedz.

— No… różne takie rzeczy… Czasem nawet was pokazują. I tych innych też.

— Jakich innych?

— Takich jak mama i wy, ale innych.

— Gdzie ci inni są?

— Daleko. Ale mają przyjść.

— Skąd to wiesz?

— Od Urpian.

— Więc oni mówią coś do ciebie?

— No, chyba!

— Rozumiesz ich?

— Tak. Chyba że coś bardzo dużo kręcą.

— Jak to kręcą?

— No, nie wiesz? Przecież oni… Ja z nimi… Wyraźnie połykał jakieś fragmenty zdań.

— Nie boisz się ich?

— Czemu miałbym się bać?

— Powiedziałaś, że Urpianie przeprowadzają na Lu jakieś eksperymenty — zwróciłam się do Zoe. — Na czym opierasz to podejrzenie?

— Niestety, istnieje niezbity dowód. Gdy o tym myślę, ogarnia mnie strach. Otóż pewnego dnia dostrzegłam u niego we włosach coś… Zobaczcie zresztą sami.

Podeszłam do chłopca i sięgnęłam mu do głowy. Odsunął się ode mnie pośpiesznie.

— Nie dotykaj! Nie ruszaj tego! — zawołał z ogromną powagą.

— Lu, pokaż Daisy, co masz na głowie! — powiedziała ciepło Zoe. Chłopiec spojrzał na nią niechętnie. Chwilę jakby się wahał.

Jednak w końcu usłuchał.

Rozgarnął palcami włosy, odsłaniając niewielką kępkę czerwonawej szczeciny, ale tylko na chwilę, bo natychmiast zakrył ją z powrotem włosami.

— Rozumiecie? — powiedziała drżącym głosem Zoe. — Teraz chyba wszystko rozumiecie? Milczeliśmy.

— Skąd Lu wie, że Szu jest jego ojcem? — zapytała nagle Ast.

— Na pewno nie ode mnie — odparła pośpiesznie Zoe. — O tym dowiedział się od Urpian.

— Nie rozumiem, do czego potrzebne im dziecko? Bo chyba to nie tylko eksperyment — zastanawiał się Jaro.

— Może chcą po prostu wychować sobie tłumacza — odrzekł Dean. — Może szukają bliższego kontaktu z nami? Na ustach Zoe pojawił się znów ironiczny uśmiech.

— Dziecinnie naiwne byłyby to środki w porównaniu z ich wiedzą i techniką.

— W jaki sposób oni się rozmnażają? Czy dużo mają dzieci?

— Trudno odpowiedzieć, czy dużo mają dzieci. Oni sami swych dzieci nie rodzą. Nie wiem, w jaki sposób rozmnażali się kiedyś, przed wiekami, ale teraz nie spostrzegłam w budynkach mieszkalnych żadnego młodego osobnika żyjącego w towarzystwie starszych. Za to w jednym punkcie miasta istnieje wielki, złożony z setek kondygnacji gmach, w którym ogromna większość osobników wydaje się niedojrzała fizycznie. Widziałam ten gmach, niestety tylko dwa razy i to krótko.

— Przypuszczasz, że rozwój embrionalny i proces wychowania odbywa się u nich zbiorowo w jakimś scentralizowanym ośrodku hodowlanym?

— Bardzo możliwe. Może nawet zautomatyzowanym.

— Więc nie ma u nich rodziny, miłości? — wtrąciła Ast z ogromnym zdziwieniem.

— Nie wiem. Wiele ich obyczajów znam tylko z powierzchownych, przypadkowych spostrzeżeń. Są to, zdaje się, istoty dwupłciowe, nie zróżnicowane.

— Hermafrodyci?

— Chyba tak. Łączą się jednak w pary. Właśnie takie pary Lu nazywa „partnerami radości”.

— Mówiłaś, że bardzo rzadko opuszczają swoje domy. Skąd to wiesz?

— Ściany domów są przezroczyste.

— Więc nie ma u nich żadnego życia społecznego? Żadnych zebrań, spotkań, narad?

— Owszem. Spotykają się czasami, ale przeważnie współdziałają ze sobą za pomocą radiotelewizji. Oczywiście ich telewizję trudno porównać z naszą. Raczej mam tu na myśli funkcję, jaką spełnia. Najczęściej jednak tkwią samotnie w małych i pustych po-koikach.

— Co oni właściwie tam robią? Może śpią?

— Chyba nie. Nie widziałam nigdy Urpian śpiących. Ale w tych pokoikach spędzają ponad osiemdziesiąt procent życia. Wątpię, by istoty rozumne, wysoko cywilizowane marnowały na sen tyle czasu.

— Czy Urpianie zwracali na ciebie uwagę, gdy tak wędrowałaś po dachach i ogrodach?

— Owszem. Czasami. Ale była to uwaga obojętnych przechodniów.

— Kiedy uciekłaś od nich? — zapytał Szu.

— Nie uciekłam. Chciałam koniecznie zobaczyć się z wami. Wzięłam Lu na kolana i powiedziałam mu, że pójdziemy i poszukamy drogi do was. Lu odrzekł wówczas: — Nie pójdziemy tam. — I wiedziałam, że nic na Io nie poradzę. Nawet nie próbowałam go przekonywać. To byłoby bezcelowe. Pragnęłam jednak bardzo. Widocznie wiedział o tym, bo już po paru dniach powiedział do mnie: — Mamo, pójdziemy do Szu. — I poszliśmy. On mnie prowadził. Przeważnie po dachach. Potem otoczyły nas świecące pyły i sama nie wiem kiedy znalazłam się tu, na wzgórzu.

— Trzeba zapytać Lu — zaproponował Szu i zwrócił się wprost do chłopca. — Skąd się tu wziąłeś?

— Myśmy tu… — wykonał jakiś nieuchwytny ruch zastępujący słowa. — To jeszcze… tak uniósł nas…

— Lu! Spróbuj opowiedzieć po kolei. Jaśniej!

— Przecież mówię!

— Nic nie rozumiemy.

— Nie rozumiecie? — zdziwił się. — Nie rozumiecie, co mówię? Mama też często mówi, że nie rozumie, co mówię.

— Pokaż chociaż ręką, gdzie są ci twoi Urpianie — podsunął Jaro. Lu spojrzał na niego uważnie, potem wskazał ręką na północo-zachód.

— Daleko stąd?

Lu wzruszył ramionami.

— Spróbuj jeszcze raz powoli wytłumaczyć nam, co się z wami działo, gdy postanowiliście tu przyjść.

— To chciała mama. Ale… musimy już wracać — powiedział nagle stanowczo.

— Pozostańmy jeszcze trochę — prosiła Zoe, patrząc na syna błagalnie.

— Nie. Trzeba wracać.

— Lu! Powiedz im, że my chcemy jeszcze trochę tu zostać.

Rozejrzałam się odruchowo na wszystkie strony. Wydało mi się, że gdzieś w pobliżu, może wśród wysokich krzaków, kryją się małe, trójnogie postacie. Znów mój wzrok zatrzymał się na Lu.

Chłopiec miał przymknięte powieki. Ruchy jego stały się naraz nerwowe, przyśpieszone. Twarz mu spąsowiała, potem szybko zbladła. Otworzył oczy.

— Możemy zostać. Trochę… — powiedział, z trudem przełykając ślinę. — Niedługo…

— Koniecznie chcecie odejść? W oczach Lu pojawiły się złe błyski.

— Musimy wrócić. Ja muszę wrócić do nich. I mama… Musimy. Oni tak mówią. Jaro był zupełnie wytracony z równowagi.

— Zoe, co to wszystko znaczy? Co oni robią z Lu, z tobą? Co oni z nami wszystkimi wyprawiają? Jak nas traktują? Nerwowy skurcz wykrzywił twarz Zoe.

— Jak nas traktują? — powtórzyła z wysiłkiem. — Boję się, że jak króliki doświadczalne.

NA OBRAZ l PODOBIEŃSTWO

Po wizycie Zoe i Lu w naszym życiu zaszły dość zasadnicze zmiany. Zgodnie ze wskazówką Lu wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia na północo-zachód. Teren byt w dalszym ciągu falisty, stepowo-lesisty, poprzecinany licznymi rzeczkami i strumykami, porośnięty miejscami dość gęstą, dziko pieniącą się roślinnością.

Wędrówka nasza nie trwała długo. Już wieczorem drugiego dnia juventyńskiego dostrzegliśmy nad horyzontem dalekie światła jakiejś gigantycznej wieży. Nie mieliśmy wątpliwości, że jest to wieża, o której wspominała Zoe.

W czasie drogi dokonaliśmy interesującego odkrycia archeologicznego. Otóż zarówno w puszczy, jak i na stepie znaleźliśmy sporo śladów jakichś starych, nie używanych od kilku wieków arterii komunikacyjnych o nawierzchni z różowego plastyku. Drogi te były przeważnie całkowicie zarosłe nawet większymi okazami flory juventyńskiej. W trzech miejscach, na skrzyżowaniach dróg, znaleźliśmy wielkie posągi i bloki pokryte płasko rzeźbami, niestety, w dużym stopniu zniszczonymi przez wodę, wiatr, a przede wszystkim zarastające je rośliny. Posągi i płaskorzeźby nosiły cechy wpływów starej sztuki Urpian, której wiele różnych form odkryliśmy poprzednio na ich macierzystej planecie w Układzie Proxima Centauri.

Nie znaleźliśmy jednak żadnych świeżych śladów bytności gospodarzy planety na tym terenie. Może niechęć tych istot do opuszczania swych siedzib osiągnęła aż taką krańcowość, że niektóre obszary tego globu zmieniły się w dzikie, pierwotne puszcze?

Następnego dnia juventyńskiego przeprawiliśmy się z niemałym trudem przez szeroką, wartką rzekę. Za rzeką rozciągał się gęsty las potężnych roślin o fantastycznie powyginanych pniach i konarach, ciągnących się poziomo setkami metrów. Zza wierzchołków tych drzew widzieliśmy już jednak błyszczące w promieniach zachodzącego Tolimana przezroczyste mury ogromnego miasta.

Las obfitował w różne owoce i chociaż dotąd nie spotkaliśmy żadnych większych zwierząt, z żywnością kłopotu nie było. Szczególnie przypadły nam do smaku potężne jak głowa ludzka owoce, podobne w budowie do pęcherza wypełnionego wodą. Zawierały kwaskowy płyn i stąd nazywaliśmy je kwasocystami. Jak się później okazało, owe kwasocysty zawierały szczególnie pożywny napój stanowiący główny pokarm Urpian, nim przeszli oni na odżywianie całkowicie syntetyczne.

Przebycie dwukilometrowego pasa między rzeką a murami miasta zajęło nam blisko całe przedpołudnie następnego dnia. Nagrodą za wytrwałość była jednak niespodzianka, jaką znaleźliśmy pod miastem. Niespodzianka, co się zowie — iście w stylu urpiańskim!

W jaki sposób Urpianie przewidzieli, w którym miejscu dotrzemy do murów, trudno dociec. Szu raczej skłaniał się do przypuszczeń, że oddziałując w jakiś niedostrzegalny sposób na nasze mózgi, prowadzili nas z góry zaplanowaną przez siebie trasą.

Pozostaje faktem, że w końcu wędrówki spotkaliśmy przygotowany dla nas „dom” Był to pawilon o kolisto wygiętych, przezroczystych ścianach i dachu, ustawiony na oczyszczonej z drzew, rozległej polanie. Jak obliczył Szu, polanę tę przygotowali Urpianie przed dwoma dniami, a więc gdy jeszcze przebywaliśmy za rzeką.

Pawilon nie był pusty. Wypełniały go liczne sprzęty skopiowane drobiazgowo na wzór sprzętów kosmolotu. Jak się później okazało, to minimum komfortu życiowego zawdzięczaliśmy interwencji Zoe i Lu.

Jakkolwiek nasza sytuacja materialna uległa znacznej poprawie, możliwości ruchu były ograniczone. Zbytnie oddalanie się od pawilonu i błądzenie po puszczy nie należało do przyjemności. O przedostaniu się zaś do miasta nie było mowy. Poszczególne bloki stały jeden przy drugim niby wysoki mur obronny dawnej twierdzy. Żadnej arterii komunikacyjnej ani bramy, żadnych drzwi prowadzących do wnętrza domów. Mogliśmy obserwować przez przezroczyste ściany, co dzieje się na poszczególnych kondygnacjach tych budowli i nic poza tym. Byliśmy w rzeczywistości tak samo odizolowani od świata jak poprzednio wśród dzikich wzgórz. Zoe powiedziała nam później, że choćbyśmy okrążyli całe miasto, nigdzie nie znaleźlibyśmy do niego wejścia.

Przychodziła teraz do nas częściej, przynosząc nowiny dotyczące Urpian i Lu. Zjawiała się w sposób niezwykły, trudny do zrozumienia mimo jej tłumaczeń. Przenikała przez owe niedostępne dla nas ściany, poruszając się znów, jak już to kiedyś widzieliśmy, w sposób niewiarygodnie szybki i gwałtowny. Po przekroczeniu przejrzystego muru biegła jeszcze czas jakiś z taką samą prędkością, a potem nagle wracała do normalnego stanu. Przy powrocie do miasta proces ten powtarzał się w odwrotnej kolejności.

Na nasze pytania Zoe odpowiadała, że w niektórych miejscach ścian dostrzega coś w rodzaju drzwi. Są to prawdopodobnie silne pola, które na krótkie momenty zanikają, ukazują się, znów zanikają itd. Tych „mrugających” niezmiernie szybko drzwi nie może w ogóle zauważyć, a co dopiero przekroczyć zwykły człowiek, odbierający wrażenia znacznie wolniej niż Urpianie. Z chwilą jednak, gdy znajduje się w stanie wzmożenia tempa procesów fizjologicznych i czas płynie dla niego pozornie wolniej, dostrzega te otwory i może przebiec je, zanim się zamkną.

Zoe nie wiedziała, w jaki sposób następowała u niej zmiana tempa procesów życiowych. Podejrzewała, że wiązało się to z działaniem owego przezroczystego stroju, który miała na sobie. Nie chciała jednak dokonywać eksperymentów, a tym bardziej zdjąć go z siebie, gdyż obawiała się, że nie mogłaby później powrócić do Lu.

Nie dziwiliśmy się jej obawom. Wiedzieliśmy z doświadczenia, jakie nieprzyjemne figle potrafią płatać nam Urpianie, jeśli coś nie odpowiada ich woli. Domaganie się zaś od Zoe pozostawienia Lu wśród Urpian byłoby żądaniem nieludzkim. I tak od pewnego czasu żaliła się, że Lu coraz częściej i na coraz dłuższy okres znika.

Właściwie już w piątym tygodniu naszego pobytu pod murami miasta oświadczyła otwarcie, że z Lu dzieje się coś niedobrego. Co prawda, fizycznie i umysłowo rozwijał się normalnie (jeśli w ogóle można mówić o normalnym rozwoju w tempie od trzydziestu do sześćdziesięciu razy szybszym), rósł i stawał się coraz mądrzejszy, ale jednocześnie, zwłaszcza po dłuższej nieobecności, nabierał, jak twierdziła Zoe, jakichś nieludzkich, nieprzyjemnych cech. Nie było to już dziecko pragnące matczynej pieszczoty, igrające niegdyś z Ro i odczuwające potrzebę wypowiedzenia wszystkiego, co przeżyło, lecz baczny obserwator, rzeczowy, zimny krytyk, a nawet zdecydowanie ukształtowana indywidualność, dążąca do narzucenia swej woli innym ludziom. Lu stawał się coraz obojętniejszy wobec matki, coraz bardziej obcy i pozbawiony uczuć ludzkich, a jednocześnie zachowanie jego nabierało wręcz cech urpiańskich. Coraz częściej traktował Zoe jak istotę niższą. Zauważyła również, że zaczyna tak jak Urpianie tkwić nieruchomo przez niepokojąco długie okresy w owych ciasnych, kryształowych salkach.

My ze swej strony podjęliśmy systematyczne próby nawiązania z Urpianami bliższego kontaktu. Nie było to ani łatwe, ani trudne. Widzieliśmy Urpian stale. Zdarzało się również czasem, bardzo co prawda rzadko, iż przenikali przez ściany i przebiegali z ogromną szybkością przez puszczę, zwinnie skacząc z gałęzi na gałąź na swych pięciu kończynach. Jednak wszelkie wysiłki zmierzające do skoncentrowania ich uwagi na tym, co do nich mówimy, czy znakach, za pomocą których usiłujemy się z nimi porozumieć, spełzły na niczym.

Nawet ci, którzy patrzyli na nas, zachowywali się dziwacznie. Zatrzymywali się na moment, potem znów pędzili dalej. W ogóle nie wykazywali zainteresowania naszymi próbami nawiązania kontaktu. Niemałą rolę odgrywało tu różne tempo przeżyć, ale przecież, jak wynikało z opowiadań Zoe, obojętność ta występowała również względem niej.

W związku z tym najbardziej niepokoił nas bliski termin przylotu Astrobolidu. Czy całą ekspedycję czeka ten sam los?

Liczyliśmy tylko na Zoe, a raczej na wpływ, jaki wywierała na Lu. Niestety, wpływ ten kurczył się w zastraszającym tempie, choć nie ustawała w wysiłkach, wykorzystując każde z nim spotkanie. Byliśmy przekonani, że robi, co może.

Mówiła nam, że Lu coś wie o Astrobolidzie, jednak nie chce jej nic powiedzieć. Podobno twierdził wręcz, że nasze obawy, iż Urpianie doprowadzą do zniszczenia ekspedycji, są naiwne, a nawet parokrotnie oświadczył, że powinniśmy być Urpianom posłuszni, a najlepiej na tym ludzkość wyjdzie. Zoe nie dowiedziała się jednak, na czym to posłuszeństwo ma polegać. Z każdą kolejną wizytą była coraz bardziej zdenerwowana i zaniepokojona. Na nasze pytania coraz częściej odpowiadała półsłówkami. Wreszcie w ogóle przestała przychodzić.

Życie nasze toczyło się monotonnie, w bezczynnym oczekiwaniu na coś, co ma nadejść.

Tak minęły od ostatnich odwiedzin Zoe dwadzieścia trzy dni juventyńskie, czyli ponad miesiąc ziemski. Nie wiedzieliśmy, co w tym czasie działo się z nią i z Lu. Mogliśmy tylko przypuszczać, że dla nich dwojga upłynęły chyba trzy, cztery lata życia.

Według obliczeń Deana ekspedycja Astrobolidu powinna była już wylądować na Błyskającej. Jak było naprawdę, dowiedzieliśmy się niebawem.

Dwudziestego czwartego dnia juventyńskiego, licząc od ostatnich odwiedzin Zoe, w godzinach popołudniowych, gdy powróciliśmy wszyscy do pawilonu po dłuższym spacerze pod murami miasta, nastąpiło to, czego, się najmniej mogliśmy spodziewać. Gdy Jaro jako ostatni z wchodzących przekroczył pionową szczelinę między przezroczystymi ścianami pawilonu, odnieśliśmy wrażenie, jakby ściany nagle się gdzieś rozpierzchły, i niespodziewanie naszym oczom ukazało się wnętrze… Astrobolidu. Przy pulpicie kierowniczym pantoskopu siedział przewodniczący ekspedycji Andrzej Kraw-czyk i rozmawiał z Korą Heto, która stała w drzwiach obserwatorium. Postacie ich były ogromne, jakby oglądane w stereokinie.

Na ekranie pantoskopu świeciła zielonkawym światłem wielka kula Juventy. A więc Astrobolid nie poleciał za nami na Błyskającą! To było pierwsze nasze radosne spostrzeżenie.

Andrzej i Kora rozmawiali, a do naszych uszu docierała ich rozmowa.

— Źródło sygnałów musi znajdować się gdzieś w pobliżu przylądka — mówił Andrzej. Prawdopodobnie nawet na terenie tego miasta.

— Dlaczego jednak nie przechodzą na wizję, a przynajmniej na samą fonię? — zastanawiała się Kora.

— Widocznie nie mogą. Może kosmolot został na Błyskającej i przylecieli tu w statku gospodarzy układu. Ostatnie meldunki słowne pochodzą sprzed lądowania na Błyskającej.

— Nie bardzo mi się to podoba. Przecież z tej odległości byłby już zupełnie możliwy odbiór emisji nawet nadajników skafandrowych. Wszystko wydaje się dość niepokojące. To długie, blisko pięciomiesięczne milczenie… A teraz znów odezwanie się radiolatarni.

— W każdym razie czekać dłużej chyba nie ma sensu. Niech Wład leci na zwiady z łazikiem jako ubezpieczeniem.

— Nie! — zawołała odruchowo Ast.

— Przecież oni nas nie słyszą — rzucił szeptem do mego ucha Dean. Ale Andrzej i Kora usłyszeli. Odwrócili gwałtownie głowy, oczy ich rozszerzyło zdziwienie.

— Andrzej! — krzyknął Jaro.

— Jaro! Szu! Dean! — zawołał astronom. — Co tu się dzieje?

— A więc naprawdę widzicie nas i słyszycie?

— Zupełnie wyraźnie!

— Gdzie nas widzicie?

— Na środku sali. Jakby niewielki, świecący obłok, a w nim wasze postacie. Nawet sprzęty. Zdaje się, że fragment wnętrza kosmolotu. Postacie wasze są małe, bardzo małe. — To prawdopodobnie urpiańska telewizja — usiłował wyjaśnić Jaro.

— Ale skąd we wnętrzu Astrobolidu?

— Gdyby tylko takie zagadki trzeba było rozwiązywać — westchnął Szu. — Tu cały świat jest jedną wielką niewiadomą.

— Mówże jaśniej, co się z wami dzieje?

— Przede wszystkim nie lądujcie! — zawołałam nerwowo, przypomniawszy sobie słowa Andrzeja. — Te sygnały są nie nasze, to Urpianie wprowadzają was w błąd. Nic ufajcie im. Przyślijcie po nas jakiś zautomatyzowany prom, ale sami nie lądujcie na tej przeklętej planecie.

— Przeklętej planecie? — Andrzej nie mógł zrozumieć, co mam na myśli. Tymczasem na ścianach ukazały się plastyczne obrazy z włączanych kolejno wi-deofonów. Nasi przyjaciele, krewni, koledzy, koleżanki, których nie widzieliśmy już od wielu miesięcy. Oto rozpromieniona szczęściem twarz Tai — matki Szu, oto zawsze opanowany mimo wzruszenia Igor Kondratjew ze swą córką Ziną, oto Will Summer-brock, Nym, Suzy, Wiktor, Rita, Hans… Coraz więcej twarzy… W drzwiach pojawili się Ingrid i Allan.

— Więc wszyscy żyjecie? Jesteście zdrowi? Cóż to za niezwykła telewizja! Co się z wami działo? Gdzie wylądowaliście? Dlaczego nie dawaliście znaku życia? — krzyżowały się pytania.

— Cóż znaczą te wasze brody, długie włosy? Opaski na biodrach?

— Gdzie wasze ubrania? Co to za maskarada?

— Gdzie kosmolot?

— Został zniszczony cztery miesiące temu! Zapanowała na chwilę cisza. — A sprzęty? Przecież to są koje, tapczany i fotele z kosmolotu? — zdziwił się Andrzej.

— Sprzęty zostały odtworzone przez Urpian — wyjaśnił Szu. — Zresztą są one jedynymi przedmiotami ze świata cywilizowanego, z których nam pozwolono korzystać.

— Nie rozumiem.

— Pozbawiono nas wszystkiego! — wybuchnął Jaro. — Te sprzęty to też dopiero niedawno… Przedtem żyliśmy zupełnie jak ludzie pierwotni. W dzikiej puszczy. Nadzy, bezbronni… Gdyby nie Lu…

— Co za Lu?

— Syn Zoe.

Spojrzałam odruchowo na Allana. Twarz jego jakby zszarzała.

— Zoe ma syna? Z kim?

Pytanie padło z ust Renego, który już dłuższą chwilę stał wraz z Władem w drzwiach, patrząc na nas z ogromnym zdziwieniem. Zaległo kłopotliwe milczenie.

— Gdzie jest Zoe? Gdzie jest moja córka? — przerwał ciszę głos Ingrid.

— Zoe jest wśród Urpian — powiedział Jaro jakby z wysiłkiem. Zobaczyłam strach w oczach Allana. Nie odezwał się jednak słowem.

— Wśród Urpian?! Z niemowlęciem? — zawołał Rene. — Kto jest ojcem tego dziecka? Chyba możecie mi to powiedzieć!

— Lu jest synem Zoe i Szu — odpowiedziała nieco drżącym głosem Ast. — Ale to nie ich wina. To te idiotyczne eksperymenty Urpian!

— Jakie eksperymenty? O czym wy mówicie?!

— To długa historia — podjął Jaro. — Straciliśmy wszystko. Jak wiecie, najpierw nastąpiła katastrofa RER. Z przyczyny tego robota, który nam kiedyś uciekł. Potem kosmolot został zniszczony, już tam, na Błyskającej. Urpianie przenieśli nas tu, na Ju-ventę, ale przy okazji zabrali skafandry, ubrania. Słowem, wszystko. Doprowadzili nas do stanu pierwotnego. Potraktowali jak zwierzęta…

— Nie lądujcie tu! Nie lądujcie! — dorzuciła Ast. — Trzeba jak najszybciej stąd odlecieć!

— Najpierw musimy odnaleźć Zoe — powiedział Andrzej, siląc się na spokój.

— Oczywiście. Lecz działajcie tylko poprzez łaziki. Boję się… Ast urwała.

— Czego się boisz?

— Czy Zoe zechce opuścić Lu?

— Przecież niemowlęcia nie zostawimy Urpianom!

— To nie jest już niemowlę. Lu w tej chwili może poziomem rozwoju fizycznego dorównywać kilkunastoletniemu chłopcu. A umysłowo… to w ogóle wielki znak zapytania. On jest dla Urpian po prostu obiektem eksperymentalnym! Chcą, zdaje się, przekształcić go w Urpianina o ludzkim ciele. Człowieka wychowanego na swój obraz i podobieństwo. Wyobraźcie sobie, że obdarzyli go nawet zmysłem radiowym!

Nasi towarzysze z Astrobolidu nie byli jednak zupełnie przygotowani do przyjęcia takich nowin. Dla nich to, co mówił Jaro, oraz fakt, że my słuchamy tego z milczącym potakiwaniem, było zupełnie niezrozumiałe.

— A więc to niemowlę, ten Lu, to już… już prawie dorosły mężczyzna? — zapytała jakimś dziwnym tonem Kora. — Kiedy on się urodził?

— Cztery miesiące temu!

Widziałem, jak Kora i Andrzej spoglądają na siebie znacząco.

— Ależ to nieporozumienie! — zawołałam. — Nie uważajcie nas za wariatów! W krótkich słowach usiłowałam wyjaśnić sytuację. Początkowo nie chcieli wierzyć. Dopiero Kora jako fizjolog potwierdziła, że pewne przyspieszenie tempa życia, biorąc teoretycznie, może być osiągnięte, jednak metody i zakres jego stosowania przez Urpian wydają się zupełnie fantastyczne.

W czasie tej dyskusji Wład zachowywał się bardzo niespokojnie. Podchodził raz po raz do Renego, Ingrid, do Andrzeja, wreszcie znikł.

— Czy możecie podać choćby w przybliżeniu jakieś dane dotyczące waszego położenia planetograficznego? — Andrzej zmienił temat.

— Z niedużą dokładnością mogę określić szerokość — odparł Dean. — Według moich obliczeń znajdujemy się na trzydziestym szóstym stopniu szerokości północnej.

— Czy możesz zmierzyć wysokość Tolimana nad horyzontem?

— Owszem. Już pędzę.

Dean wybiegł z pawilonu na polanę, gdzie wysoki słup wkopany w ziemię służył mu za gnomon. Wkrótce powrócił.

— Około dwudziestu pięciu stopni nad horyzontem — oświadczył od progu.

— Pora dnia?

— Południe.

Andrzej przebiegł palcami po klawiaturze.

— W tym samym miejscu, skąd biegną sygnały! — powiedział po chwili. — To chyba jest największe miasto Juventy.

— W mieście tym znajduje się wieża ogromnych rozmiarów. Czy ją widzicie?

— Oczywiście! W jakim położeniu znajduje się ona od was?

— Mniej więcej na północo-zachód.

— To wystarczy.

Andrzej pospiesznie połączył się z Władem.

— Możesz startować? Prowadź łazika wprost na radiooznacznik! Później szukaj ich na południo-wschód od wieży!

— Już się robi! — oczy Włada zabłysły. Obraz rozpłynął się we mgle.

— Wilia! Przygotuj prom do startu — wydał nowe polecenie Andrzej.

— Nie możecie wylądować! — ostrzegała Ast. — To bardzo ryzykowne.

— Wiktor będzie prowadził prom zdalnie — wyjaśnił Andrzej. — Sądzę, że nic można zwlekać. Wład ma rację!

— Myślicie, że ich zaskoczycie? — zaśmiał się ponuro Dean. — Oni z góry przewidują każdy nasz ruch!

— Nie przesadzaj — zaoponował Rene, ale w głosie jego nie było już takiej pewności siebie, jak w czasie dawnych sporów z Deanem.

— Przecież nas obserwują! — wtrąciłam dla poparcia Deana.

— Wszystko jedno — przerwał Andrzej. — Niech sobie widzą i przewidują. Jeśli radiolatarnia wskazali nam miejsce waszego pobytu i użyczyli swoich telewizorów, to chyba jasne, że chcą, abyśmy połączyli się w jedną grupę.

— Przecież to jest wyraźny dowód ich dobrej woli — dorzuciła Ingrid.

— Nie wiem — odparł Jaro. — Może chcą was ściągnąć na Juventę i zamienić w króliki doświadczalne tak jak nas.

— Nie! Nie! Był to okrzyk Zoe.

Stała w progu pawilonu, blada i wysmukła, w swym dziwnym, obcisłym stroju. W jej czarnych, niemal kruczych włosach widniały wyraźnie siwe pasma.

— Zoe! — zawołała Ingrid radośnie. — Jak ja się cieszę! Powiedz, co z tobą było?

— Mamo — odrzekła Zoe dziwnie obojętnie. — Cieszę się, że cię widzę… i ojca… I was wszystkich…

— Co z tobą było? — powtórzyła Ingrid i naraz spostrzegła, że wzrok Zoe przesuwa się z twarzy na twarz. — Ty widzisz?

— Widzę, mamo! Oni oddali mi moje oczy.

— A wy mówicie, że oni są źli, podstępni, złośliwi — wybuchnęła Ingrid. — Moja córka dzięki nim widzi! Czy to nie cudowne? Powiedzcie! Powiedzcie!

— Chciałabym do was wrócić. Do Astrobolidu — przerwała Zoe jakoś szorstko.

— A ten twój Lu? — zapytał Rene.

— Lu też wróci na Ziemię. Będzie tam miał dużo do zrobienia. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze musi przez pewien czas pozostać wśród Urpian. To nie będzie trwało długo… — dla nas. Kilka miesięcy…

— Co się z tobą dzieje? — zawołał rozpaczliwie Jaro, podbiegając do Zoe.

— Nic. Już nic. Już po wszystkim… Teraz wiem… Czuję… Spojrzała na niego spokojnie, badawczo.

— Ach to ty? Allan… Jesteś tu — ściągnęła brwi. — Ty mnie zawsze kochałeś… szczerze… A ja? No cóż? Jeśli Lu nam każe…

— Co ty mówisz?

— Ona jest chyba obłąkana — usłyszałam czyjś szept. Lecz Zoe nie zwracała na to uwagi. W tej chwili zdawał się dla niej istnieć tylko Allan.

— Pytałeś mnie, co będzie z nami — powiedziała z powagą. — Czy kiedyś zostanę twoją żoną?

— Ależ ja nie pytałem!

— Pomyślałeś jednak. A to wszystko jedno dla mnie… teraz…

Osiem godzin później byliśmy już wszyscy sześcioro w Astrobolidzie. Po raz pierwszy od wielu miesięcy ustąpiła jakby na plan dalszy świadomość nie znanej groźby wiszącej nieustannie nad naszymi głowami.

Czy było to jakieś realne poczucie bezpieczeństwa? Na pewno nie. Sytuacja, w jakiej znajdowała się ekspedycja, pozostawała nadal nie wyjaśniona, a mogła być bardzo poważna. Poprawiło się tylko nasze samopoczucie w związku z powrotem do ludzkiego, znanego nam dobrze, cywilizowanego świata. Po raz pierwszy od roku zjadłam normalny obiad. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wykąpałam się w czystej jak kryształ wodzie naszego basenu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy uczestniczyłam w odbiorze audycji nadanej z Ziemi.

Na wypoczynek i beztroskę mieliśmy jednak niewiele czasu. Trzeba było poważnie naradzić się nad sytuacją i dalszymi krokami, jakie należało podjąć.

Zebrali się wszyscy w klubie. Przed naradą Kora i Rene przeprowadzili za pomocą medautomatu szczegółowe badania stanu psychicznego Zoe. Poddawała się chętnie wszelkim próbom i doświadczeniom. Jakkolwiek niektóre zjawiska występujące u niej trudno było zaliczyć do naturalnych, żadnych objawów choroby umysłowej nie stwierdzono.

Opowiedziała nam szczegółowo o tym, co się z nią działo w ostatnim okresie.

— Kilka lat temu, jeśli mierzyć czas intensywnością odbierania wrażeń, Lu stał się wobec mnie zimny i szorstki. Coraz trudniej było mi go zrozumieć. Mówiąc do mnie połykał prawie całe fragmenty zdań. Widocznie wypowiadał je elektromagnetycznie. Na moje prośby, aby częściej przychodził do naszego pokoju i okazywał mi więcej serdeczności, odpowiadał, że ja zachowuję się jak Ro i że muszę się zmienić, jeśli chcę zrozumieć swego syna. Gdy mówił o Urpianach, wyczuwałam w jego głosie po-dziw i oddanie. Pewnego razu powiedział mi, że Urpianie postanowili zmienić moją psychikę. Dał mi przy tym do zrozumienia, że jest to jego inicjatywa i powinnam traktować ją jako dowód przywiązania do mnie. Potem kazał mi iść za sobą.

— I poszłaś? - zapytał Rene. — Nie bałaś się?

— Bałam się bardzo, ale… chciałam być razem z Lu. Wprowadził mnie do niedużego, zamkniętego pomieszczenia przypominającego owe kabiny, w których Urpianie tkwią całymi dniami. Pomieszczenie to wypełnił wkrótce mleczny opar. Możliwe zresztą, że oparu wcale nie było, tylko mój mózg odbierał fałszywe informacje. Tak czy inaczej wszystko wokół rozmazało się i znikło. Czułam tylko, że czaszki mojej dotykają jakieś zimne, twarde ostrza. Całe ciało ogarnął paraliż.

Usłyszałam głos Lu: — Niech się mama nie boi. Niech mama tylko myśli o tym, co widzi. — W tej samej chwili mgła pierzchła i ujrzałam przed sobą otwartą, pustynną przestrzeń. Ale trwało to krótko. Przestrzeń wypełniły wielkie, przezroczyste bloki jakichś budowli, potem miejsce ich zajęli Urpianie, to znów czteropalczaste ręce. Ukazywały się, znikały jakieś rysunki, schematy, wykresy, potem napisy w ludzkim języku Zetha.

Jednocześnie przez mózg mój przebiegały myśli zupełnie niezależne od woli w sposób uporczywy, natrętny. Niektórym napisom, obrazom i myślom towarzyszył jakby wstrząs elektryczny przebiegający przez ciało. Było to nieprzyjemne, męczące uczucie. Mimo to powoli oswajałam się z tym wszystkim. Zaczynałam stopniowo rozumieć, kojarzyć obrazy z pojęciami ludzkimi i impulsami. Ale to trwało krótko. Szybko ogarniało mnie zmęczenie, w głowie czułam coraz większy chaos.

Nie rozumiałam, czego ode mnie chciano. W końcu ogarnęła mnie senność i nie wiedząc kiedy, zasnęłam. Co mi się śniło — nie pamiętam. Obudziłam się w swym pokoju z silnym bólem głowy. Myśli biegły z trudem i odczuwałam nieustannie jakiś ogromny niepokój. Moje dotychczasowe życie pamiętałam jak przez mgłę. Za to wryło się świetnie w moją pamięć wszystko, co przeżyłam, widziałam, odczuwałam w owej kryształowej kabinie. Więcej — zaczynałam rozumieć i kojarzyć te pojęcia i obrazy, których dotąd nie pojmowałam. Powoli ból głowy ustępował. Gdy już poczułam się dobrze, zjawił się Lu i znowu zaprowadził mnie do tej samej kabiny.

Wszystko powtórzyło się jak poprzednio, tylko myśli i obrazy były inne. Odtąd poddawano mnie tym eksperymentom stale, z niewielkimi przerwami. Życie moje zmieniło się w jakąś piekielną, nieustającą torturę. Stopniowo zdobywałam zdolność odbierania myśli Lu. Już nie zjawiał się osobiście, wiedziałam, że mnie wzywa, choć nie słyszałam jego głosu. To wyczuwanie myśli odbywa się zresztą bez mej woli, odruchowo, tak jakbym słyszała czyjś glos.

— Ciekawe, że odgadłaś myśli Allana, widząc go tylko za pośrednictwem urpiańskiej telewizji — zauważyła Kora.

— Bo to nie leży wyłącznie w mym mózgu. Ich automaty, analizując prądy czynnościowe przebiegające w waszych mózgach, potrafią je rozszyfrować i przekazać następnie mojemu mózgowi za pomocą jakiejś niezwykłej indukcji już w takiej formie, że mogę je zrozumieć. Trzeba by tu wyjaśnić właściwie wszystko…

— Czy czytałaś również myśli Urpian?

— Próbowałam, ale nigdy mi się to nie udawało. Gdy oni mówili do mnie impulsami elektromagnetycznymi — odczuwałam chaos w głowie. Czasami nawet ukazywały mi się jakieś obrazy przed oczami i rodziły skojarzenia nie wiadomo skąd powstające i ginące natychmiast. Chciałam koniecznie zrozumieć, co do mnie mówią, ale nie potrafiłam. Było to ogromnie męczące, chwilami nawet wywoływało fizyczny ból, przebiegający przez całe ciało. Umysł ogarniało zmęczenie, a jednocześnie coś podrywało go do działania, nie dając chwili wytchnienia. Tak chyba przed wiekami odczuwano torturę pozbawiania snu.

— Długo to trwało?

— Bardzo długo. Wydawało mi się, że upływają lata cale. Stopniowo obojętniałam na wszystko. Na dawne przeżycia, smutki i radości patrzyłam jak na jakieś odległe, obce mi sprawy. Śmieszne i bezsensowne wydawało mi się dawne przywiązanie do Lu. Widywałam go zresztą coraz rzadziej. Zjawiał się najczęściej, gdy już byłam wyczerpana eksperymentami.

Nie widziałam jednak w jego oczach współczucia, raczej zdziwienie, może nawet pogardę. Właściwie było mi to obojętne. Prosiłam go tylko, aby uwolnił mnie od tej męki. Błagałam, przeklinałam… Do czego można doprowadzić człowieka!

— Czy spostrzegłaś jakieś zmiany w swym umyśle? — pytała Kora.

— W pewnych okresach czułam, że istotnie mój mózg się rozwija. To znaczy łatwiej rozumiałam to, co mówił do mnie Lu. Ostatnio zaczęłam nawet rozumieć trochę Urpian.

— Czy to wszystko przebiegało w jakimś stanie somnambulicznym?

— Chyba niezupełnie. Często przypominało jakby czytanie trudnych, zawiłych dzieł. Najczęściej wkuwanie, wbijanie sobie w pamięć metodami psychologicznymi wzorów, wykresów, definicji… Ogromna masa materiału, z którego wyławiałam tylko pewne pojęcia i myśli, przesączając je niejako przez filtr wyobraźni. Najlepiej utrwalały się w mej pamięci obrazy wzrokowe. Ale to wszystko nie było zbyt trwałe. Pojęcia plątały się, ginęły w pamięci, zlewały ze sobą. Powstawały przy tym nieprzyjemne halucynacje.

— Czy w ogóle jesteś pewna, że wzbogacili twoją wiedzę?

— To nie takie proste. Kiedy znajduję się w tym kryształowym pomieszczeniu, zdaje mi się, że wiem więcej niż kiedyś. Zresztą to trudno określić. Tak jakbym zdobywała zdolność zaglądania do jakichś szufladek, w których znajduje się już gotowa wiedza. Jak gdyby coś się nagle przypominało, a nawet zrozumiało samemu jakiś zawiły pozornie dowód matematyczny. W tej chwili jednak nie jestem w stanie określić tego, czy wiem wiele czy mało. Pytajcie! Przekonać się można tylko w praktyce.

— W jaki sposób działa telewizja urpiańska? Jak oni widzą, co się dzieje we wnętrzu naszego statku?

— To zespół stosunkowo prosty układów sześcioskośnych… spolaryzowanyfch… Przy wtórnym nałożeniu zmodulowanego… występuje tu więc zjawisko parabolicznego, a także… Przede wszystkim rezonansu… bez trudu wychwytywanego przez układ koincydencyjny i… pyłów autosterowanych.

Zoe mówiła szybko, jakby powtarzała dobrze wyuczoną lekcję. Co kilka słów urywała zdanie, rzucała w różnych odstępach jedno, drugie słowo, znów milkła na chwilę, kończąc oderwanymi, pojedynczymi określeniami.

— Niewiele z tego można zrozumieć — westchnął Jaro. — Dlaczego ciągle przerywasz, połykasz całe słowa czy fragmenty zdań.

— To są określenia, dla których nie ma odpowiednika w ludzkiej mowie.

— Możesz je jednak wytłumaczyć przez omówienie!

— Tak, ale to niezmiernie zawiła i trudna sprawa, gdyż, niestety, większość nowych pojęć kojarzy mi się w głowie z pojęciami używanymi przez Urpian. Wiele z nich przyswoiłam sobie zupełnie mechanicznie, bez głębszego zrozumienia treści. Przynajmniej tak to w tej chwili odczuwam.

— Spróbuj jednak. Wytłumacz na przykład, co to są te… te pyły autosterowane. Zoe zastanawiała się dłuższą chwilę.

— Chyba nie potrafię opisać wyłącznie w mowie ludzkiej zasady owych układów… trójpolowo… wzajemnie się przenikających. Chyba że chodziłoby wam o zupełnie uproszczone określenie.

— Niech i tak będzie.

— Pyły autosterowane widzieliśmy już nieraz, jak unosiły się w powietrzu czy w przestrzeni kosmicznej, przybierając najniezwyklejsze kształty. Z nimi to spotkaliśmy się już w Układzie Proximy. Są to układy robocze, kierowane poprzez oddziaływanie polowe ełektryczne, magnetyczne i grawienergetyczne na zjonizowane cząstki materii. Owe pyły mogą wywierać na inną materię działanie mechaniczne, chemiczne, elektryczne, magnetyczne, grawitacyjne itd. Kierowane są przez skomplikowane wielowarstwowe układy cybernetyczne.

— Jak zrozumieć określenie „wielowarstwowe układy cybernetyczne”?

— Układy sieciowe obdarzone ogromną samodzielnością, którą ogranicza tylko ogólna dyrektywa. Mogą również zmieniać zakres swej specjalizacji zgodnie z potrzebami bieżącymi i ramową instrukcją. Pamięć ich w ten sposób nie jest obciążona na stałe całą wiedzą, lecz tylko tym, co jest niezbędne do wykonania zadania. Oczywiście zawiera ona zapisy specjalizacyjne, ale w formie nie rozwiniętej, i dopiero po wyłączeniu obwodów w tej chwili niepotrzebnych następuje włączenie obwodów niezbędnych. W ten sposób uniknięto niebezpieczeństwa przekroczenia takiego stopnia komplikacji, gdy sieć pamięci poczyna sama siebie blokować i nie jest w stanie wykonać zadania. Czy chcecie jeszcze szczegółowych wyjaśnień?

— Nie. Wystarczy. Na to będzie jeszcze dość czasu.

— Więc jednak okazuje się, że wiele skorzystałaś od Urpian? — stwierdził z uznaniem Dean. Przez twarz Zoe przebiegł jakby cień.

— Niestety, jednocześnie umysł mój jakby się wyjaławiał w czasie tego procesu. Człowiek staje się jakby maszyną, automatem, zatraca wszelkie uczucia ludzkie. Pożądałam tylko nowych wrażeń, a gdy było ich zbyt wiele — pragnęłam spokoju. Reszta mnie nie obchodziła.

— A jednak wróciłaś do nas — powiedział ze wzruszeniem Rene.

— Widocznie coś jeszcze we mnie pozostało, bo gdy zjawił się Astrobolid, doznałam jakby wstrząsu. Ogarnęło mnie uczucie, którego jeszcze dotąd nie potrafię zrozumieć. Ni to ciekawość, ni to tęsknota za matką, ojcem, przyjaciółmi… Chyba tkwiły we mnie mocno resztki przywiązania do starego życia. Bo ja tam, w tym mieście Urpian, nigdy nie byłam szczęśliwa. Nawet jeśli nie odczuwałam żadnego cierpienia. Potem w ogóle przestałam wierzyć, że mogę się czuć szczęśliwa.

— Próbowałaś zerwać z tym dziwnym życiem?

— Nie wiem, czy to ma jakiś sens. Pomyślałam po prostu: — Lu, czy mam do nich wrócić? — A on mi odpowiedział myślami: — Idź do nich. Tak będzie dla ciebie lepiej. I dla mnie, i dla nich. — Dlatego tu jestem.

— Ile twój Lu miał wówczas lat? — zapytała Ingrid. — Chciałam zapytać, czy to było wówczas jeszcze dziecko — poprawiła się czując, że pierwsze pytanie nie miało sensu.

— Dziecko? Nie. Jego dzieciństwo było bardzo krótkie. Czy ja wiem? Kiedyś prosiłam, błagałam ich, rzucałam się przed nimi na kolana prosząc, aby oddali Lu radość dzieciństwa. Teraz mi wszystko jedno. Tu nie można stosować pojęć ziemskich.

— Uwaga! Uwaga! — rozległ się niespodziewanie głos Rity, która pełniła dyżur w centrali radiowej i uczestniczyła w naradzie tylko za pośrednictwem wideofonu. — Do Astrobolidu zbliża się obcy statek! Przekazuję obraz!

Na ekranie ukazała się mała, lśniąca „szpula”. Rosła szybko i wkrótce przez ściany z przezroczystego tworzywa można było dostrzeć postać ludzką.

Nagle rozległ się spotęgowany sztucznie głos:

— Jestem Lu! Włączcie przyjęcie! Śluza AZ. Ląduję! Autoprogi cofnąć! Niech nikt nie odchodzi!

— Czy go przyjąć? — spytała drżącym głosem Rita. Andrzej uniósł się z fotela. Stał chwilę nieruchomo.

— Wpuść go! — powiedział w końcu, jakby zrzucając z siebie ogromny ciężar.

„Szpula” wypełniała już cały ekran. Szybko rozpadła się na dwoje i z wnętrza jej wyszedł niewysoki, szczupły chłopiec, przedostając się na platformę śluzy. Otaczała go mgiełka gazu, która rozpłynęła się natychmiast, gdy tylko znalazł się w obrębie wewnętrznej atmosfery statku.

Rene ruszył ku wyjściu, śpiesząc na spotkanie wnuka, ale nim dotarł do drzwi, Lu był już w sali klubowej. Poruszał się w Astrobolidzie, jak gdyby przebywał tu od urodzenia.

Ciało Lu okrywał strój z niezwykłego, zmieniającego barwę tworzywa, na głowie miał niedużą, przezroczystą czapkę. Stanął na środku sali, przebiegł wzrokiem po twarzach i zatrzymał go na przewodniczącym wyprawy.

— Jestem Lu! — powiedział krótko. Krawczyk skinął głową.

— Wiem o tym. Po co do nas…

Nim Andrzej zdążył dokończyć, Lu zmarszczył brwi i przerwał mu pośpiesznie:

— Nie myśl o mnie źle, Andrzeju. I wy także — popatrzył po naszych twarzach. — Nie jestem Urpianinem. Jestem człowiekiem. Urpianie to… to nasi starsi, mądrzejsi bracia — dobierał z wysiłkiem określeń zrozumiałych dla ludzi. — Urpianie chcą nam, ludziom, pomóc! Chcą, byśmy stali się doskonalszymi istotami! Ośrodek kierowniczy Miasta Zespolonej Myśli postanowił ofiarować wam największą wartość, jaką może osiągnąć rozum. Zostanę tu z wami dwa dni ziemskie, aby przygotować wszystko. Za dwa dni ci, których wybiorę, polecą ze mną!

— Dokąd?

— Do Miasta Zespolonej Myśli!

— Ale po co? Co oni nam chcą ofiarować?

— Pomyślcie! Czyż istnieje… Czy jest coś więcej warte od mądrości wieków? Patrzyliśmy na niego ze zdziwieniem, na próżno usiłując pojąć sens owych stów, dziwacznie brzmiących w ustach młodego, najwyżej piętnastoletniego chłopca.

— Nie rozumiecie, o czym mówię — ciągnął Lu, patrząc teraz znów uważnie w oczy Andrzeja. — Powiem więc tylko to, co jest niezbędne, abyście pojęli sam sens. Wszyscy członkowie wyprawy, naszej wyprawy, będą poddani działaniu… Przyśpieszenie auto… dostosuje tempo procesów życiowych do optymalnej synergicznej wartości… Znalezienie średniej dla człowieka oznaczać będzie… warunki do skoku cywilizacyjnego… A ci, których zdolność rozrodcza odpowiada… i tu również dla wartości optymalnych… da nowe życie. Dzieci ich dadzą ludzkości zdolność czerpania… największych wartości… mądrości wieków.

Choć mówił urywanie, połykając podobnie jak Zoe całe fragmenty zdań, tym razem chyba większość z nas domyślała się, jaki jest sens tych stów. Czułam, jak lęk chwyta mnie za gardło, jak podszeptuje, by rzucić się do drzwi i uciec stąd. Ale dokąd? Widziałam, że Andrzej zbladł jeszcze bardziej, a usta mu wyraźnie drżały.

— Co rozumiecie przez mądrość wieków? — zapytał z kąta Igor z kamiennym spokojem.

Ten jego spokój, jakkolwiek wiedzieliśmy, że jest tylko pozorny, dodał nam siły.

— Spróbuję zamknąć się w ciasnych, ludzkich słowach. Mądrością wieków nazywam wiedzę, jaką od pokoleń gromadzą Urpianie. Niestety, próby na dojrzałym osobniku wykazały, że nie uda się włączyć waszych mózgów w obwody Pamięci Wieczystej, że są to mózgi pod tym względem bezwartościowe.

— Co nazywasz „Pamięcią Wieczystą”?

— Makrosystem gromadzący wiedzę i dysponujący mądrością wieków. Przystosowanie waszych ograniczonych umysłów do współdziałania z Pamięcią Wieczystą jest — niemożliwe. Istnieje tylko jeden sposób: wybiorę spośród was tych, którzy dadzą życie nowym ludziom, wytworzonym i ukształtowanym w warunkach chromosomalnej syntezy genów. Ta nowa ludzkość będzie doskonalsza od dotychczas istniejącej.

— A jeśli nie zechcemy tego, co ofiarują nam Urpianie? — zapytał Andrzej zdoławszy się już trochę opanować.

— Nie zechcecie? Ależ wy się tylko boicie! Nie bójcie się! Ja pomogę wam przełamać lęk. Ja mogę wiele. Ode mnie zależy wasza przyszłość. Ja będę decydował za was. Nie lękajcie się. Jestem jeszcze niedojrzały, ale wkrótce osiągnę wstępny stopień doskonałości. To według waszej skali czasu niedaleka przyszłość. Ja stanę się waszym przewodnikiem i dokonamy przeobrażenia ludzkiego świata. Dokonamy na pewno.

— Czy ktoś z nas zgodziłby się na to, aby… — rozpoczął Andrzej, ale Lu szybciej pochwycił jego myśl, niż ten zdołał wypowiedzieć ją do końca.

— Moja matka sama tego chciała. Zresztą, nie bójcie się cierpień. Czy nie warto wzbogacić swój umysł choćby tak jak moja matka?

— Zabraliście jej radość życia, szczęście! — wybuchnął Allan.

— A co to jest szczęście?

— My jednak nie pójdziemy za tobą — powiedział Igor twardo.

— Nie pójdziemy — powtórzyło kilka głosów.

— Nie możecie mnie nie posłuchać! — przez twarz Lu przebiegł grymas gniewu. — Ja decyduję! Mamo! Pójdziesz ze mną! Widać było, jak Zoe waha się i walczy z jego wpływem.

— Nie pójdę! — powiedziała nagle.

— Pomyśl! Zastanów się! Czujesz, co ja myślę? — wpatrywał się z napięciem w jej oczy, jakby ją hipnotyzował. — Czy ma sens przeciwstawiać się mojej woli? Ty mnie usłuchasz!

Zoe przełknęła coś z trudem.

— Tak — wyszeptała, skłaniając głowę z rezygnacją. Opadła ciężko na fotel. W oczach Lu odbił się wyraz triumfu.

— I ty, Szu, też pójdziesz!

— Nie pójdę! Na mnie twoje sztuczki nie działają?

— Musisz iść! I ty, Rene, także! Suzy, Ast i Allan — wyliczał wolno, zatrzymując wzrok na tych, których wybrał. Cofali się niepewnie.

— Pójdą wszyscy ci, których wybiorę! — powiedział władczo. — Będziecie czynić to, co postanowione! Tak być musi! Musicie to zrozumieć.

URPIANIN

— Musicie to zrozumieć! — powtórzył Lu.

Czułam, że znajdujemy się w sytuacji osaczonych zwierząt, które lada moment zostaną obezwładnione działaniem promieni paraliżujących i zamknięte w klatkach polowych w celu przewiezienia do ogrodu zoologicznego. Zwierzętom tym pozostaje tylko opór — opór do końca…

Lu stał w pobliżu drzwi i próbował w dalszym ciągu hipnotyzować nas wzrokiem. Widziałam, że wyczerpuje się szybko. Twarz jego zaczerwieniła się. Jednocześnie słabły nasze siły, i to na pewno szybciej niż jego, wzmacniane pomocą Urpian i ich niezwy-kłych maszyn.

Dlaczego jednak, jeśli Urpianie potrafią współdziałać z mózgiem Lu i widzieć przez grube ściany Astrobolidu, nie sparaliżują naszej woli za pomocą swych potężnych środków? Dlaczego bawią się z nami jak kot z myszą? Dlaczego działają drogą okrężną, pozostawiając nam swobodę… osaczonego zwierzęcia?

Lękałam się, że lada chwila Urpianom znudzi się ta zabawa i nastąpi decydujące uderzenie niszczące nasz bezcelowy chyba opór. Ale obawy nie potwierdzały się. Nasze siły poczęły wzrastać, a druzgocący cios nie spadał.

Po Andrzeju, Igorze i Szu wystąpiła z przeciwuderzeniem Kora.

— Nie, Lu! Mylisz się, sądząc, że w ten sposób udoskonalisz ludzkość — podjęła od razu próbę sięgnięcia do istoty zagadnienia.

— Widzisz tylko jedną stronę.

— To są instynkty! Ślepe instynkty — przerwał jej Lu. — Cechy niegodne istoty rozumnej!

— Nieprawda! To są uczucia! Ludzkie uczucia! Uczucie znaczy dla…

— Nic nie znaczy! — przerwał znów Lu. — Ono nie tylko nie ma żadnej wartości, ale przeciwnie, zabija w człowieku istotę rozumną! Rozumiecie? Mózg, ten najdoskonalszy instrument organizmu ludzkiego, musi pracować precyzyjnie! Panować nad wszystkim! I dlatego trzeba go oczyścić z wszystkiego, co ogranicza zdolność ścisłego logicznego rozumowania.

Oczy Lu błyszczały, a twarz zdawała się wyrażać najwyższą pogardę dla Kory i nas wszystkich.

— Im większą sprawność osiągnie myśląca sieć w swym działaniu, tym doskonalsza będzie istota rozumna! Tylko to decyduje o jej wartości — powiedział z naciskiem. Kora pokręciła przecząco głową.

— Nie! Nie! Nie masz racji! — przechwycił Lu jej myśl. — W twoim rozumowaniu jest błąd!

— Jaki błąd? — spytała Kora.

Lu mówił do Kory słowami, wyczuwając jednocześnie, co ona myśli. W ten sposób dla nas nie była to właściwie dyskusja. W dialogu powstawały co chwila luki, niedopowiedzenia.

Jedynie Zoe rozumiała prawie wszystko. Jej pełne przerażenia spojrzenie biegało z twarzy Lu na twarz Kory i z powrotem.

Zdolność wyczuwania myśli dawała Lu ogromną przewagę nad Korą, zwłaszcza że chłopiec nie działał sam. Zrozumiał to najszybciej Rene, śpiesząc Korze z pomocą. Nie mógł, co prawda, włączyć się bezpośrednio w dyskusję, ale postanowił rozproszyć nieco uwagę wychowanka Urpian.

— Lu! — zawołał niespodziewanie, przerywając dialog. — Jesteś moim wnukiem! Pozwól, że…

— Chcesz mi opowiedzieć… bajkę — przerwał mu Lu, patrząc w oczy Renego z powagą. - Twierdzisz, że to nie bajka, że to przypowieść. Nigdy moja matka tego słowa nie używała. Co ono oznacza? Tak! No, więc mów.

Lu nie czytał w pamięci Renego, mógł tylko przechwytywać myśli rodzące się w jego mózgu w danym momencie. Wiedział wcześniej, niż usłyszał, co kto powie, nie mógł jednak przewidzieć toku myśli, zanim narodziły się one w głowie mówiącego.

— Miałem kiedyś wilka — rozpoczął Rene. — Wychowałem go od szczeniaka. Był bardzo do mnie przywiązany. Nie odstępował mnie na krok. Ale miał jedną brzydką cechę, od której nie mogłem go odzwyczaić. Szczerzył kły, gdy go głaskałem. Postanowiłem wreszcie zastosować pewien zabieg chirurgiczny…

— Nie potrzebujesz kończyć — odezwał się Lu. — Wiem, do czego zmierzasz. Chcesz powiedzieć, że nie wystarczy sądzić według jednego elementu, że wszystkie cechy osobowości ukształtowane ewolucyjnie nie zrodziły się przypadkowo, że są powiązane z innymi cechami, że nie tylko zdolność rozumowania, ale również owe uczucia czy instynkty też są potrzebne.

— Jestem pewny, że…

— …że ludzie są gotowi prędzej zrezygnować z ogromnych możliwości, jakie dzięki Urpianom otwierają się przed nimi, niż wyzbyć się swych popędów i emocji, swych nawyków myślowych i iluzji. Pogląd niedorzeczny. Stany emocjonalne mają decydować o człowieczeństwie? Jeśli na tym polega człowieczeństwo, to niewiele jest ono warte! Czuliśmy wszyscy, że brakuje nam jakiegoś wspólnego ogniwa, że Lu nie potrafi zrozumieć nas, a my jego.

— Ale przecież ty sam w tej chwili podlegasz stanom emocjonalnym! — rzucił porywczo Rene. — Ogarnia cię gniew na nas, że nie rozumiemy tego, co nam tłumaczysz. Denerwujesz się. Uważasz nas za godną pogardy bandę idiotów…

Oczy Lu jakby przygasły.

— Tak! — powiedział po chwili. — Masz rację. To są uczucia ludzkie. Bo ja jestem dzieckiem ludzi. Wykarmiła mnie, wychowała Zoe. Dlatego walczę uczuciem ze swymi uczuciami. Ale mam tę wyższość nad wami, że rozum mój przewodzi w tej walce, że widzę doskonałość Urpian i wiem, gdzie przyszłość ludzkości.

Te słowa, pełne dziwacznego patosu, mogły razić w ustach kilkunastoletniego chłopca. Myśmy jednak nie widzieli w nim w tej chwili dziecka, lecz przedstawiciela innego, obcego nam świata.

— Człowiek osiąga pełnię swego rozwoju, gdy rozum i uczucia wspierają się wzajemnie — podjął Andrzej. — Tylko wówczas ludzie mogą być naprawdę szczęśliwi i pracują dla wspólnego dobra z radością i oddaniem. Chcemy się cieszyć życiem, przyrodą, która nas otacza…

— Dla wspólnego dobra! — podchwycił Lu z nową energią.— W społeczeństwie urpiańskim realizuje się najwyższe w danych warunkach zespolenie myślących jednostek. Nie ma w tym społeczeństwie miejsca na przypadkową zmienność stanów emocjonalnych jednostek i grup społecznych, na nie skoordynowane działanie.

— Ale przecież Urpianie również kierowali się uczuciami. Tęsknili do innego życia, do światła i ciepła wysyłanego przez gwiazdę — matkę życia, do swobodnie rozwijającej się przyrody. Świadczy o tym ich sztuka, którą oglądaliśmy na Urpie.

— To stare dzieje. Wątpię zresztą, aby można uważać ową sztukę za wyraz tęsknot i uczuć. Dążenie do światła, ciepła, do rozkwitającej przyrody wynikało z pełnej świadomości celu i możliwości rozwoju społeczeństwa istot rozumnych.

— A jakiż jest cel rozwoju społeczeństwa? — spytał w zamyśleniu Igor. — Powiedziałeś, że nasze obecne pokolenie jest bezwartościowe i musi być zastąpione nowym. Może zresztą niezbyt ściśle powtórzyłem twe słowa. W każdym razie sens ich był taki, że dotychczasowa ludzkość powinna ustąpić miejsca nowej ludzkości, obdarzonej przez Urpian większymi zdolnościami twórczymi. Takie ujmowanie sprawy jest krzywdzące dla człowieka. Cywilizacja nasza jest dziełem nas samych i jesteśmy z tego dumni. Nie pragniemy rozwoju cywilizacji dla samego rozwoju, lecz dla ludzi. I to ludzi tak czujących i myślących jak my. Nasi przodkowie dali z siebie wszystko, na co było ich stać.

— Właśnie o to chodzi! — podchwycił Lu. — Wszystko, na co było ich stać! Cóż znaczą osiągnięcia ludzkości wobec zdobyczy cywilizacji Urpian? Teraz dopiero otwiera się przed ludzkością możliwość prawdziwego postępu!

— Wszystko zależy od tego, jak się pojmuje postęp — odezwał się znów Andrzej. — Dla nas postęp to nie tylko lepiej skonstruowane, doskonalsze, potężniejsze maszyny! To również doskonalszy człowiek! Doskonalszy, to znaczy subtelniejszy w odczuwaniu otaczającego świata, a przede wszystkim w swym stosunku do innych ludzi. To nie tylko doskonale funkcjonująca maszyna logiczna, niezwykle sprawny transformator informacji sprzęgnięty z gigantycznym magazynem pamięci, ale przede wszystkim istota żywa, głęboko odczuwająca piękno przyrody, rozumiejąca najgłębsze przeżycia psychiczne innych ludzi i kierująca się możliwie takimi nakazami postępowania wobec innych istot, jakie pragnęłaby, aby stosowały te istoty względem niej.

— Jesteście ogromnie naiwni — przerwał Lu. — Gdyby zagłębiać się w psychikę każdego pojedynczego człowieka, gdyby brać pod uwagę jego pragnienia i zapatrywania, nie można by zrobić kroku naprzód. Indywidualność zawsze była przeszkodą w umacnianiu jedności społeczeństwa i przeobrażaniu go w najwyższą formę samoorganizacji, która zespoli miliony umysłów jednostek! — nie ustępował Lu. — Rzecz w tym, aby właśnie wytworzyć i wychować nowe pokolenie, które potrafi roztopić jednostkę w jedności. Stworzyć ludzi, których psychika będzie zespolona, jednolita, zwarta, stanowiąca nieodłączną część psychiki całego społeczeństwa. Nie ma już wówczas różnicy między jednostkami! Jest tylko jedno zjednoczone myślenie społeczeństwa, służącego wspomnianemu celowi.

— Niebezpieczne poglądy — rzucił półgłosem Szu, ale Lu nie zwracał na niego uwagi, przemawiając z coraz większym przejęciem i patosem:

— Nie ma różnic między jednostkami! Nie ma innych potrzeb jak potrzeby zbiorowości! Każdy Urpianin czuje się nieodłączna częścią tej zbiorowości! Z chwilą gdy uznaje, że nie jest już potrzebny swemu społeczeństwu, odchodzi. Tego żąda rozsądek.

— Co znaczy „odchodzi”?

— Nic na świecie nie jest wieczne. Ale koniec życia psychicznego jednostki niekoniecznie musi oznaczać jej śmierć biologiczną. Urpianie potrafią regenerować wszystkie części swego organizmu. Mogliby przedłużać życie w nieskończoność. Lecz istnieje granica chłonności… — urwał, sięgając widocznie do pojęć wyrażalnych w „mowie radiowej”.

— Ograniczona zdolność kory mózgowej do odbierania bodźców i tworzenia nowych powiązań. Czy o to chodzi? — podsunęła Kora.

— Chodzi o to, że proces gromadzenia doświadczeń życiowych nie może trwać wiecznie. Po przekroczeniu pewnego optimum istota rozumna odczuwa przesyt. Umysł jej pracuje mniej sprawnie. Całkowita regeneracja połączona z „wymazaniem” pamięci oznacza w praktyce stworzenie nowego człowieka. Decyduje tu potrzeba społeczeństwa. Jednostka taka może unicestwić się dwoma sposobami: jeśli opłaci się regeneracja — przez odnowę komórek, jeśli się nie opłaci — przez fizyczną śmierć. Ten ostatni sposób stosuje się zresztą częściej. Hodowla i wychowanie nowych osobników jest społecznie bardziej opłacalne.

— To potworne! — wybuchnęła Ingrid. — I oni chcieliby u nas stworzyć taką cywilizację?

— Co w tym złego? Jakie korzyści może przynosić gatunkowi utrzymywanie przy życiu osobników umysłowo niesprawnych? Dzięki zresztą zjednoczeniu myślowemu całego społeczeństwa urpiańskiego i świadomości tego, co stanowi jego najwyższe dobro, odchodzenie w porę jest dla każdego Urpianina nie tylko obowiązkiem, ale i zaszczytnym prawem.

Na twarzy Lu pojawił się wyraz zawodu.

— Nie zrozumieliście mnie — podjął po chwili. — Nie potraficie pojąć, jak ogromne, wprost nieograniczone możliwości otworzy przed ludzkością pomoc Urpian w doskonaleniu struktury genetycznej i społeczno-informacyjnej naszego gatunku.

— Ta doskonałość… — podjął Igor.

— Wiem, co myślisz — przerwał mu Lu — i nie masz racji. Wy mnie nie potraficie zrozumieć! Ale ja wam wytłumaczę wszystko. Zostanę tu tak długo, jak to będzie konieczne, aby zwyciężył w was rozsądek!

Umilkł, wodząc wzrokiem po twarzach.

Zoe wolno podniosła się z fotela. Twarz jej wyrażała kamienny spokój. Nie była to jednak rezygnacja czy apatia. Podeszła do Lu i stanęła wprost przed nim.

— Słuchaj, Lu! Spojrzyj mi w oczy! Ty mnie rozumiesz! — powiedziała z naciskiem. Lu patrzył na nią chwilę.

— Nie! Nie! Ja tu muszę zostać!

— Ty musisz odejść! My sami… Rozumiesz? My sami! Choć rzucali tylko fragmentami zdań, wiedzieliśmy wszyscy, jak wielka jest waga tego na wpół myślowego dialogu.

— Sądzę, że myśmy już decyzję podjęli! — powiedziała twardo Kora.

— Jakie masz prawo przemawiać za wszystkich? — odparł Lu z gniewem.

— Spytaj ich myśli.

Lu począł się wpatrywać kolejno w każdego z nas. Dotarł wreszcie do Deana.

— Ty ze mną polecisz! Dean zmieszał się i pobladł.

— Czemu się ich boisz? — zapytał Lu.

— Nie boję się, ale… — usta mu drżały.

Ogarnął mnie strach, że jeśli padnie jeszcze choć jedno słowo z ust Lu, może być za późno.

— Dean! — zawołałam rozpaczliwie. — Co się z tobą dzieje? O czym ty myślisz?!

— Nie, Daisy. Nic, nic. Nie bój się o mnie — odezwał się jakoś niepewnie. — To wszystko trzeba przemyśleć.

— Trzeba przemyśleć. Słusznie, Dean! To trzeba przemyśleć! — powtórzył Lu z naciskiem. Potem zwrócił twarz ku mnie. — Więc nie chcecie, abym tu z wami został? Cofnął się ku drzwiom.

— Nikt tu nie chce, abym pozostał. Boicie się mnie. Pomyślcie jednak o tym, co wam powiedziałem… A więc dobrze. Odchodzę — rzekł już spokojnie, zatrzymując się w drzwiach sali. — Niech Zoe mnie wezwie, gdy podejmiecie decyzję.

Po chwili nie było już go na statku.

Wiele minęło czasu, zanim zdołaliśmy opanować zdenerwowanie w takim stopniu, by można było kontynuować naradę. Pierwszy odezwał się Rene:

— Trzeba podjąć ostateczną decyzję i to możliwie jeszcze dziś. Czy wolno nam pozostawać w Układzie Tolimana? Czy wobec tego, co usłyszeliśmy przed chwilą, nie należy włączyć silników i jak najszybciej oddalić się od tej planety?

— Musimy jednak uzupełnić zapasy materii odrzutowej — rzekł z troską Wiktor.

— Można to zrobić gdzieś w bezpieczniejszej odległości od Juventy. Na przykład, na którymś z księżyców planety Lodowej — podsunęła Ast.

— Czy można tu w ogóle uważać jakąś planetę za bezpieczną?

Andrzej przechadzał się po sali, co czynił tylko w chwilach wyjątkowego wysiłku myślowego. Parokrotnie zatrzymał się przy Korze i rozmawiał z nią półgłosem. Wreszcie przerwał spacer.

— Nie! Tak nie można! — powiedział, podnosząc nieco głos. — Czeka nas walka i tę walkę musimy przyjąć. Niektórzy z nas zaczęli się wahać. Przy takim nacisku nie można się temu dziwić. Jak dotąd Urpianie nie stosują technicznych środków przymusu. Nie wiadomo jednak, co będzie jutro. Przykład Zoe jest niepokojący. Każdy z nas ma prawo do decyzji. Gdybyśmy postępowali inaczej, sprzeniewierzylibyśmy się zasadom, w których obronie występujemy. Ale tu już nie chodzi o naszą przyszłość czy nawet nasze życie. Na nas w tej chwili spoczywa odpowiedzialność za losy ludzkości. Chyba nie przesadzam, Igorze?

Kondratjew z czołem wspartym na dłoniach trwał dotąd nieruchomo w fotelu. Teraz podniósł na Andrzeja wzrok pełen troski i powagi. Nie odrzekł nic, tylko skinął w milczeniu głową.

— Czy potrafimy sprostać zadaniu? — podjął Andrzej po chwili. — Tego nie wiem.

Ale wiem, że nie wolno nam się cofnąć przed podjęciem walki. Ucieczka na nic się nie zda. Nie wiadomo, czy Urpianie nie podejmą bezpośredniej próby narzucania.ludzkości swych „dobrodziejstw”. Istnieje uzasadniona obawa, że ich pyły autosterowane już operują w Układzie Słonecznym, o czym może świadczyć niezwykła przygoda Nyma w pierścieniu Saturna.

— Czy jednak walka zda się na co? — zapytała Ingrid. — Przecież przy pierwszym starciu z ich techniką poniesiemy druzgocącą klęskę. Jeśli na Ziemi nie potrafimy odeprzeć ataku Urpian, to tym bardziej tu.

— Nieporozumienie! — przerwał jej Andrzej. — Nie może być nawet mowy o obronie. Tu konieczny jest atak!

— Atak?

— Tak. Atak. Ale nie za pomocą środków technicznych. Tu nie na tym rzecz polega, kto silniejszy, ale kto ma rację. My musimy im udowodnić, że oni nie mają racji!

— Im udowodnić?! — zawołał Dean. — Przecież to są istoty stojące intelektualnie wyżej od nas nie tylko pod względem technicznym, ale również zdolności precyzyjnego, logicznego rozumowania.

— Ścisłości rozumowania? Zgoda. Istnieje tu jednak pewne „ale”. Najściślejsze, najprawidłowsze rozumowanie traci sens, jeśli operuje fałszywymi przesłankami.

— Zaczynam już rozumieć, do czego zmierzasz — oczy Renego zabłysły.

— Mam pewną propozycję — rzekł Andrzej. — Wśród nasze) załogi ja i Kora jesteśmy najstarsi. Ja mam dwieście piętnaście lat. Kora dwieście osiem. Dzieci mieć już nie możemy. Jeśli Urpianie tego dokonają, nie pogniewamy się na nich za to. Otóż my polecimy do nich. Nie po to, aby tworzyć nową ludzkość, lecz po to, aby ich przekonać. Gdybyśmy nie wrócili, podejmiecie dalsze próby innymi metodami. Będziecie je podejmować tak długo, jak długo pozostanie w Astrobolidzie choćby jeden człowiek o normalnym umyśle.

Zapanowała cisza. Wszyscy myśleliśmy w tej chwili o jednym. Nie. Okazało się, że nie wszyscy.

— Dean! Co ty chcesz zrobić? — rozległ się niespodziewanie w ciszy głos Zoe. Patrzyła badawczo w oczy mego męża.

— Właśnie zastanawiałem się, czy nie byłoby dobrze, aby jeszcze ktoś z wami…

— Po co kręcisz? Ty chcesz lecieć — przerwała mu Zoe.

— No, dobrze. Powiem otwarcie. Chcę lecieć z wami.

— Ale powiedz, po co?

— Chcę poznać ich bliżej. Ich wiedza jest tak ogromna. Będziemy walczyć… ale… czy nie warto skorzystać z ich wiedzy? Choć trochę pozwolić im…

— Więc jednak Lu cię opętał! — wybuchnął Rene. Podbiegłam do Deana.

— Co się z tobą dzieje? Co on z tobą zrobił?

— To nie tylko wpływ Lu — sprostowała Zoe. — On chce… Sam chce… Zresztą, po co mam mówić. Niech się przekona. Niech leci!

— Niech leci z nami, jeśli chce — powiedział Andrzej”zimno.

— Słuchaj, Dean — podjęła Zoe. — Powiedz nam do końca, czego jeszcze chcesz? Spojrzał na Zoe. Wydało mi się, że widzę w jego oczach nienawiść.

— Chcę, aby ze mną poleciała Daisy — wyrzucił z siebie z rezygnacją. Czułam, że muszę go w tej chwili podtrzymać.

— Oczywiście. Jeśli tego pragniesz. Właściwie sama już wcześniej myślałam…

— Nie kłam, Daisy — odezwała się Zoe.

— Doszłam do wniosku, że jednak… że trzeba opiekować się Deanem. Znów bałabym się o niego, tak jak wtedy…

— Teraz mówisz prawdę.

— A więc poleci nas czworo — przeciął Andrzej.

— Nie wiem, czy skład jest szczęśliwy — wtrącił Igor, ale Andrzej dał mu znak ręką, aby nie oponował.

— Musimy się zastanowić, czy wezwiemy Lu zaraz czy też…

— Chyba nie — powiedział Rene. — Lepiej poczekać jakieś dwadzieścia cztery godziny. Wszystko trzeba dokładnie przemyśleć. Musimy się przygotować.

— Najgorsze, że oni i tak będą wiedzieli z góry o tym, co myślimy i zamierzamy mówić czy robić — westchnęła Kora.

— Czy to takie ważne? — odparł Andrzej.

— Może i lepiej, że czytają nasze myśli — podjął Igor. — Może w ten sposób łatwiej pojmą, że przeobrażenie ludzkości na ich modłę nie ma sensu.

Nikt nie oponował przeciw planowi Andrzeja. Rozchodziliśmy się powoli po kabinach, dyskutując jeszcze w przejściach. Deana jakby unikano. Szłam z nim w milczeniu do naszych kabin sypialnych. Już przy drzwiach windy natknęliśmy się na Zoe i Ingrid.

— Zazdrościsz mi — powiedziała Zoe do Deana. — Ale wierz mi, że to wcale a wcale nie jest szczęście.

— A jednak potrafiłaś się wyzwolić spod ich wpływu — próbowałam zmienić kieru-nek rozmowy.

— Tak. Udało mi się — podchwyciła, patrząc w zamyśleniu przed siebie. — Dopiero gdy mogłam czytać w waszych myślach, uświadomiłam sobie, że należę do was, do ludzi. A wiecie, że im silniej czułam się związana z wami, tym trudniej przychodziło mi czytać wasze myśli.

— Dziwię się, że nie odebrano ci tej zdolności od razu — rzekł Dean nieco śmielej. — Przecież to chyba oni ci pomagają.

— Tak. To znaczy ich automaty. Masz rację, Dean, to jest zastanawiające.

— Dlaczego nie przeszkodzili ci natychmiast, gdy wykorzystałaś swe zdolności czytania myśli niezgodnie z ich zamiarami?

— Tak. To dziwne. Przecież chyba zdają sobie sprawę, że już do nich nie wrócę! Oczy Zoe błyszczały radością.

— I nie żal ci? Nie żal ci Lu? — zapytał Dean szczerze. W oczach Zoe pojawił się smutek.

— Widzisz… Strasznie mi żal. Jednak…

Oparła głowę na piersi Ingrid, tak jak to często czyniła, gdy była jeszcze dzieckiem. Wiedziałam, że plącze, i czułam, że ten płacz oznacza… wyzwolenie.

KRYSZTAŁOWA WIEŻA

Zoe wezwała Lu dopiero po dwóch dniach. Przez ten czas toczyliśmy dyskusje nad wyborem najwłaściwszej metody zaatakowania urpiańskiej koncepcji przeobrażenia ludzkości. Jednocześnie podjęliśmy przygotowania techniczne.

Kora, Rene i Jaro próbowali zrealizować pomysł Włada, aby za pomocą specjalnych hełmów zabezpieczyć nasze mózgi przed wychwytywaniem i narzucaniem myśli. Czy hełmy takie spełnią pokładane w nich nadzieje, wydawało się dość wątpliwe wobec faktu, że nawet ściany Astrobolidu nie stanowiły przeszkody dla aparatów Urpian. Przede wszystkim hełmy te zaopatrzono w liczne przyrządy, których wskazania mogły rzucić nieco światła na zasady działania urpiańskich „maszyn myślowych”, a tym samym ułatwić znalezienie w przyszłości istotnie skutecznych środków obrony.

Mei-Lin, Szu i ja przygotowaliśmy prymitywny jeszcze na razie przyrząd służący do przetwarzania i zapisu dźwięków oraz fal elektromagnetycznych. Ułatwiłby on w przyszłości budowę translatora-konwernomu, który mógłby odegrać rolę tłumacza między ludźmi a Urpianami. Oczywiście, skonstruowanie takiego konwernomu możliwe było tylko przy współpracy Urpian i chcieliśmy prosić ich o pomoc. Chodziło nam przede wszystkim o to, by nie ograniczać się do pośrednictwa Lu, które — jakkolwiek wygodne — nie mogło, wobec stronniczości chłopca, gwarantować wierności przekładu. W zachowaniu Lu spostrzegliśmy wiele niepokojących objawów wskazujących, że jego rozwój umysłowy z ludzkiego punktu widzenia jest niebezpiecznie jednostronny.

Czy obraz cywilizacji urpiańskiej, wynikający ze słów Lu, był pełny? Czyż społeczeństwo w ten sposób ukształtowane mogło być społeczeństwem trwałym? Wydawało się nam niemal pewne, że Lu pominął jakieś ważne jego cechy.

Do Miasta Zespolonej Myśli polecieliśmy w maszynie kosmiczno-powietrznej z przezroczystego tworzywa, kształtem przypominającej wielką szpulę. Znajdowały się w niej tylko fotele ściśle dopasowane do ciał ludzkich.

Urpiańskie maszyny latające przyspieszało prawdopodobnie jakieś potężne pole, wytwarzane z zastosowaniem pyłów autosterowanych na większych obszarach przestrzeni. Tym razem jednak, w odróżnieniu od tego, co przeżyliśmy w kosmolocie, mimo gwałtownego zwiększania prędkości, a później hamowania, nie odczuwaliśmy w ogóle zmian przyspieszenia, które utrzymywało się na stałym poziomie 0,911 g, czyli odpowiadało ciążeniu panującemu na powierzchni Juventy. Widocznie Urpianie potrafili przyspieszać równocześnie i bezpośrednio wszystkie cząstki materii, znajdujące się w owym polu akceleracji, działając na każde ciało siłą przypominającą grawitację. Teraz stawał się zrozumiały fakt, iż z Błyskającej na Juventę lecieliśmy z przyspieszeniem 40 g, gdyż tego rodzaju równomierne przyspieszanie każdej cząstki materii nie wpływa szkodliwie na funkcjonowanie żywych organizmów. Jeśli zaś chodzi o hamowanie kosmolotu — widocznie celowo działano przyspieszeniem na organizmy, aby sparaliżować nasze ruchy i uniemożliwić nam w ten sposób podejmowanie jakichś wrogich aktów.

Od chwili opuszczenia Astrobolidu aż do wejścia i usadowienia się w przezroczystej „szpuli” otaczały nas obłoki jakby rzadkiej mgły, zastępujące skafandry. Podobny obłok widzieliśmy już poprzednio, gdy Lu przybył do nas po raz pierwszy.

Miasto Zespolonej Myśli było ogromnym skupiskiem kryształowych budowli. Niby tysiące tęczowych baniek na powierzchni przezroczystego płynu piętrzyły się one na równinie z jakąś zawiłą symetrią.

Dziwne to było miasto. Nigdzie nie mogliśmy dostrzec żadnych arterii komunikacyjnych ani nawet wąskich „uliczek”, spotykanych tak często wśród zespołów budowli przemysłowych na Błyskającej. Kryształowe gmachy stykały się ze sobą, nawet wznosiły jedne na drugich, a „spojenia” ich zarastały wąskie pasy roślinności, najczęściej o żółtych i zielonych, rzadziej pomarańczowych barwach.

Nie dostrzegliśmy żadnych urządzeń transportowych. W czasie kilkuminutowego lotu nad miastem udało nam się sfilmować zaledwie dwie postacie Urpian, poruszające się szybko w powietrzu bez jakichkolwiek aparatów silnikowych.

Całe miasto miało kształt ogromnego koła, otoczonego gęstym lasem. W centrum tego koła wznosiła się gigantyczna wieża. Jej skośne, kryształowe ściany załamywały promienie Tolimana, grając tęczową gamą barw. Środkowa część wieży wypełniona była czymś, co przypominało zwoje przewodów, łączonych różnej wielkości kulami i foremnymi ośmiościanami. W owych przewodach i kulach, jak to zaobserwowaliśmy jeszcze z Astrobolidu, poruszały się wielobarwne światełka, przykuwając w nocy wzrok fantastyczną wizją.

Nasza latająca „szpula” okrążyła ogromną budowlę i zatrzymała się na poziomie przedostatniej kondygnacji. Jakaś niewidzialna siła pociągnęła pojazd ku wieży. W chwili zetknięcia z kryształowymi blokami rozpłynął się, wchłonięty przez jej ściany.

Znaleźliśmy się niespodziewanie na środku pięciokątnej sali. Architektura była tu prosta, niemal surowa. Za przezroczystymi ścianami roztaczał się niezmiernie rozległy widok na miasto. Wypełniało ono przestrzeń niemal aż po widnokrąg, zamknięty ciemnym pierścieniem puszczy.

Staliśmy pośrodku sali, nie wiedząc, co z sobą począć. Lu, oparty o ścianę, z przymkniętymi oczami, zdawał się drzemać.

Czas upływał, a nikt się nie zjawiał. Czuliśmy, jak wzrasta w nas niepokój. Wreszcie Andrzej nie wytrzymał nerwowego napięcia. Podszedł do Lu i, kładąc mu dłoń na ramieniu, zapytał:

— Gdzie są Urpianie?

— Wszędzie — odparł Lu, nie otwierając oczu.

— Chcielibyśmy ich widzieć. Przecież nie po to tu przylecieliśmy, żeby rozmawiać z pustymi ścianami. Lu uniósł powieki.

— Zaraz ich zobaczycie. Zdejmijcie jednak hełmy. Niewiele wam pomogą, a utrudniają kontakt.

Wymieniłam z Korą znaczące spojrzenia. A więc jednak owa telepatia związana jest z kontrolą prądów czynnościowych mózgu.

— Jeśli boicie się, wystarczy, że zdejmie hełm Andrzej — odezwał się znów Lu, widząc nasze wahanie.

Andrzej bez słowa wykonał polecenie.

W tej samej chwili sufit jakby się rozwarł i na podłogę spłynęła mała trójnoga postać o ciele pokrytym szarym puchem. Z dużej, spłaszczonej głowy patrzyło przenikliwie dwoje szeroko rozstawionych oczu. Długie, sięgające niemal ziemi ręce o pięciu prze gubach zwisały nieruchomo. Tylko cztery przeciwstawne palce u każdej dłoni poruszały się szybko, zataczając jakieś zawiłe, niewidzialne linie.

— Wobec tego, że nie chcecie mego pośredniczenia, odchodzę! — powiedział Lu.

— Czekaj! — zaniepokoił się Andrzej. — W jaki sposób z nim się porozumiemy?

— Przygotowali zespół translatorów. Chcieliście tego.

— To oni już wiedzą?

Lu uśmiechnął się z satysfakcją.

— Oni bardzo wiele wiedzą.

Zanim zdążyliśmy się obejrzeć, Lu gdzieś znikł i zostaliśmy sami z Urpianinem.

— Chcielibyśmy… — rozpoczął Krawczyk, lecz urwał, bo Urpianin wpatrzył się w jego twarz i astronom odczuł jakby zawrót głowy.

— Życzenie spełnione — popłynął skądś melodyjny głos, przypominający głos Zoe. — Nie będzie badań, eksperymentów. Życzenie niezrozumiałe. Lęk niezrozumiały.

— Również chcielibyśmy, aby… — podjął Andrzej.

— Przystosowano nasze tempo do waszego.

Urpianin nie spuszczał badawczego, spokojnego spojrzenia z Andrzeja. — Nie wszystkie wasze myśli zrozumiałe — popłynął znów głos z niewidocznego głośnika. — Nie wszystko można przetłumaczyć. Zrozumiałe myśli i słowa o prostych czynnościach i pojęciach konkretnych, znanych nam i wam. Wiele pojęć ogólnych, złożonych, specyficznych dla was — bezużytecznych jako środek konwersacji. Mówcie i myślcie prostymi słowami. Ułatwi porozumienie.

Zamilkł na krótką chwilę. Tak krótką, że zanim Andrzej zdążył coś powiedzieć, znów rozległ się głos:

— Nie chcecie przekształcenia i rozwinięcia waszych umysłów? Nie chcecie dać nowego pokolenia?

— Zrozumcie, że…

— Rozumiemy. Wszystko, co mówiliście do Lu i między sobą, nam znane. Nie rozumiemy ciągu myślowego. Dużo luk.

— A wy? — odezwała się Kora.

— Zawsze „tak”, jeśli będzie to doskonalenie…

— O czym myślałaś? — zapytałam Korę, nie mogąc zrozumieć treści rozmowy. Jednocześnie ogarnął mnie niepokój, bo uświadomiłam sobie, że jednak Urpianie potrafili odczytać jej myśli, mimo iż miała na głowie hełm.

— Myślałam, czy oni zgodziliby się na eksperymenty i przekształcenie swego społeczeństwa — wyjaśniła szeptem Kora i zwracając się do Urpianina, powiedziała:

— Właśnie nam również o to chodzi, aby istotnie doskonalić, nie cofać się lub schodzić na fałszywe szlaki.

— Jak pojmujecie doskonałość? Bez przeobrażenia waszych struktur mózgowych? Bez spotęgowania sprawności przez dublomózgi? Połączyć je z obwodami Pamięci Wieczystej, a nie pełzałyby w nich wątpliwości.

— Byłoby to narzucenie nam waszego sposobu myślenia. Nic więcej.

— Boicie się. Mówicie: to nie nasz sposób myślenia. Mówicie: ludzkość rozwija się w innych warunkach. Warunki też można zmienić.

— Jeszcze by tego brakowało! — nie wytrzymałam.

— A Temidzi? — podjął Andrzej. — Przystosowaliście im warunki do potrzeb i co się stało? Zatrzymali się w rozwoju! Są żywym reliktem.

— To przeszłość. Nie wszystkie próby ich ratowania były udane. Nasi przodkowie mogli się mylić. Dziś inaczej.

— Dlaczego Temidów…

— …nie udoskonalamy teraz? Obiekt niegodny wysiłków. Bardzo tępe, prymi-tywniejsze od was istoty. Potrzeba naturalnej ewolucji. Warunki wkrótce zapewnimy. Ale nic poza tym. Synteza chromosomalna. Nie potrafią zrozumieć. Trzeba przekształcić. Całkowicie. Zbyt zawiłe. Za daleko. Pyły autosterowane nie wystarczą.

Widocznie Urpianin zapominał chwilami, że chcąc, byśmy go zrozumieli, powinien budować proste, przejrzyste zdania, od czasu do czasu bowiem rzucał niemal pojedyncze słowa, których związek coraz trudniej było chwytać.

— Dlaczego więc chcecie sobie robić tyle kłopotu z nami? — zapytał Andrzej, domyślając się trochę, o co Urpianowi chodzi.

— Wy — to jednak cywilizacja. Wystarczy Lu… Może jeszcze kilku… Wy sami siebie przeobrazicie. To sprawa bardzo prosta. Wystarczy jedna synteza, kilka kierunków. Nie potrzeba zestrajać. Temidzi nie mają nic. Trzeba za nich wszystko stworzyć. Inaczej wy. Sami. My dajemy tylko impuls.

Mimo zawiłości formy, sens tych słów nie budził wątpliwości. Niemniej należało przekonać się, czy dobrze zrozumieliśmy niektóre szczegóły. Przede wszystkim zainteresowały mnie te słowa Urpianina, które zdawały się wskazywać, że istoty owe bardzo niechętnie ingerują gdziekolwiek osobiście, że nie odbywają długich podróży, a więc tym samym nie należy spodziewać się ich wizyty na Ziemi. Oczywiście, zmniejszyłoby to znacznie niebezpieczeństwo.

Myślałam o tym bardzo intensywnie i dlatego widocznie zwróciłam na siebie uwagę Urpianina, bo niespodziewanie zmienił temat, odpowiadając na moje pytania:

— Długotrwały lot. Zmiana miejsca. Sprzeczne z naszymi potrzebami cywilizacyjnymi. Nasza cywilizacja opiera się na Pamięci Wieczystej sprzęganej nieustannie z dublo-mózgami. Społeczeństwo — to jeden wielki mózg. Jego ręce sięgające gwiazd — to mido.

— Co to jest mido?

— Przed chwilą Lu opracował zasadę oznaczeń konwersacyjnych. Niektóre nasze pojęcia są zbyt trudne, zawiłe dla was. Jak je oznaczyć w waszym głosowym języku? Nasze sygnały radiowe sprowadzić w głośnikach waszych odbiorników do prostego zestawienia dźwięków gamy. Mi — do, wysłannik pyłowy, autosterowany, połączony z zespołem pamięci i przyrządów instruujących. Mido — to nie tylko nasze zmysły i ręce. To również my sami w ograniczonym stopniu.

— Nie rozumiem.

— Wysłannik mido wyposażony we własną sprawną sieć myślącą. Mido sam przebudowuje się zgodnie z instrukcją, zdobywając specjalizację w oznaczonym kierunku. Wysłannik mido daje sobie sam radę w wielu okolicznościach. Potrafi rzeczywiście nas zastępować.

— Ale przecież nie możecie nim kierować swobodnie na odległość liczoną w latach światła? Jeśli wysyłacie mu instrukcje, to na to, aby przekonać się, jakie dają wyniki, musicie czekać wiele lat. Czy w Układzie Słonecznym działa mido?

— Działa. Wiedzieliśmy dużo o was, zanim tu przylecieliście. To, że czas płynie, niewiele znaczy. Pamięć Wieczysta jest niezniszczalna.

— Mogą jednak zajść nieprzewidziane okoliczności.

— Tak. Pierwsze mido zniszczyliście w Układzie Słońca. Drugie na drodze Proxima — Toliman. W zetknięciu z prymitywnymi, nieznanymi istotami wszystko może się zdarzyć.

Słowa te miały dla nas gorzki posmak, choć trudno było posądzić Urpianina o świadomą ironię. Milczeliśmy.

— Cóż znaczy zniszczenie paru mido? — podjął Urpianin. — Na ich miejsce wyślemy nowe, doskonalsze, lepiej przystosowane do złożonych warunków. Powstają tylko opóźnienia. Bez znaczenia dla Pamięci Wieczystej.

— Jak długo żyje Urpianin? — odezwał się Dean po raz pierwszy od naszego przybycia do kryształowej wieży.

— Odchodzi, gdy straci wartość dla społeczeństwa. A więc Lu mówił prawdę!

— To znaczy? — Dean pytał dalej. — Jak długo trwa życie przeciętnego Urpianina?

— Półtora wielkiego okrążenia, czyli około.stu siedemnastu waszych lat. W tym czasie przeżywa on więcej niż wy przez pięć tysięcy lat ziemskich. Nie chodzi o to, że życie jest ograniczone. Można tempo procesów fizjologicznych zwalniać. Można przyspie-szać — zaczynał znów mówić krótkimi fragmentami zdań. — Wydłużyć do tysiąca wielkich okrążeń. Proste. Ale zwolnione tempo utrudnia działanie: wiele wydarzeń. Nie można uchwycić. Zbyt dużo w porównaniu ze zdolnością percepcji. Mniejsze bezpieczeństwo. Zwiększenie tempa: taka sama liczba wrażeń. Wydarzenia wolniej płyną. Doskonalsza analiza. Większe bezpieczeństwo.

— A więc każdy Urpianin może dowolnie regulować tempo swego życia?

— Nie może. Dublomózg. Pamięć Wieczysta — jedno tempo. Urpianin patrzył w twarz Deana.

— Chcesz zobaczyć Pamięć Wieczystą? — rozległ się znów melodyjny głos.

— Chcę!

Urpianin powiódł po nas wzrokiem, jak gdyby czytał w naszych oczach.

— I wy też chcecie, choć się boicie. Ale na to trzeba zrównać tempo.

— Jeśli… — podjął Andrzej.

— Żadne eksperymenty. Żaden nacisk wbrew woli! — uprzedził Urpianin. — Zgadzacie się?

Nim ktokolwiek z nas zdążył odpowiedzieć, wnętrze sali wypełniła gęsta mgła. Mgła ta wystąpiła ze ścian i otoczyła nas nieprzeniknioną zasłoną. Poczułam ostry ból w głowie. Trwało to jednak krótką chwilę. Ból ustał, mgła opadła i ujrzałam, że znajduję się pod przezroczystą kopułą kryształowego „domu”.

Salka była nieduża, niemal zupełnie pusta. Tylko pod ścianami spostrzegłam dziwacznie powyginane sprzęty czy maszyny z jakiegoś różowawego tworzywa.

Naraz tuż przede mną ukazały się dwie postacie Urpian. Szły wolno, splecione długimi ramionami, kołysząc się płynnie na nogach. Zdawały się mnie nie dostrzegać.

— Co oni robią? — zastanowiłam się i zaraz usłyszałam melodyjny głos.

— Doznają przyjemności obcowania ze sobą. Cecha prymitywna, zanikająca. To nieważne. Patrz dalej.

Nie trzeba było mi o tym przypominać. Nie mogłam oderwać wzroku od tych dwóch istot, które podeszły w tym czasie do ściany i rozdzieliły się, rozchodząc na dwie strony. Każda z nich przeszła przez niewielki otwór w ścianie do ciasnej,kabiny”, opisywanej już nam parokrotnie przez Zoe. Przez sufit i ściany salki biegła gęsta sieć rurek czy innych przewodów połączonych czarnymi kulami. Po chwili przewody te poczęły migotać różnokolorowymi światełkami. Urpianie stali nieruchomo — mogło wydawać się, że śpią.

— Co oni robią? — zapytałam niewidzialnego przewodnika.

— Połączyli się z dublomózgami.

— Z dublomózgami?

— Dublomózg objął prowadzenie! Zwiększenie pojemności pamięci! Wzmożenie percepcji. Wysoka sprawność kojarzenia. Wielokanałowe ciągi logiczne. Autosterowanie całego zespołu na podstawie myśli wytycznej.

Niewiele rozumiałam z tych objaśnień. Konwernomy Urpiańskie dobierały słowa z trudnością, gdyż korzystały widocznie ze zbyt małego materiału obserwacyjnego.

Naraz usłyszałam zwrot, na który czekałam od początku owej „audycji”, i czułam, że serce bije mi gwałtowniej.

— Dublomózg łączy się z Pamięcią Wieczystą!

Ujrzałam przed sobą długie, świecące węże przewodów, potem przysłoniły je kryształowe bloki wieży, by za chwilę przeobrazić się w szeregi kul, stożków i wielościanów oplecionych zawiłymi spiralami. Wszystko to zdawało się żyć, mimo bezruchu i niezmien-ności geometrycznego kształtu. Wielotysięczne roje światełek wędrujących skomplikowanymi drogami przewodów zapalały się i gasły, to znów rozbiegały, tworząc fantastyczną feerię świateł.

— Każdy impuls… Poprzez analizatory… Ta synteza bodźców przebiega jednocześnie… Krótkotrwałe związki… w poszczególnych ośrodkach układu… gdzie utrwala się… Jakby jeden wielki zbiornik…

Wpadły mi w uszy całe zdania, ale tylko ich strzępy docierały do mej świadomości. Zaczęłam uważniej wsłuchiwać się w te słowa.

— …faktów i podstawowych elementów wszystkich koncepcji naukowych. Tu zawarte jest niemal wszystko to, co stworzył umysł urpiański od blisko czterdziestu pięciu wielkich okrążeń. Ale pojemność tej pamięci, choć ogromna, jest ograniczona. Jesteśmy bliscy wyczerpania jej rezerw. Dlatego powstaje nowy, niewymiernie jeszcze potężniejszy sztuczny umysł. W miarę rozwoju sieci rozprzestrzenia swe centra na całą powierzchnię planety.

Znów otoczyła mnie mgła. Gdy się przerzedziła, ujrzałam przed sobą rozległą pustynną równinę z barwnymi stożkami „piasku” na tle niskich, prostopadłościennych bloków.

— Błyskająca! — zawołałam odruchowo.

— Tu powstaje centralny ośrodek myśli! Będzie kierował naszymi mózgami z nieosiągalną dotąd dokładnością. Będzie przewidywał przyszłość na kilka wielkich okrążeń naprzód.

— Prognozować na setki lat naprzód?

— Na zasadach prawdopodobieństwa. Operuje całym materiałem zebranym przez wszystkich Urpian, przez wszystkie nasze przyrządy! Dysponuje całą wiedzą o naszym świecie i doznaniach każdego Urpianina, a także kontroluje jego mózg. W ten sposób będzie mógł nie tylko niezmiernie dokładnie, z wielkim prawdopodobieństwem przewidywać przyszłość całego układu społeczeństwa, ale także, chociaż w nieco mniejszym stopniu, pojedynczych osobników.

— Ale do czego to doprowadzi? Jeśli wszyscy będziecie wiedzieli, co was czeka w przyszłości?

— Osiągnięta zostanie najpełniejsza harmonia między działaniem a myśleniem. Wybór najsłuszniejszej drogi rozwoju będzie tu osiągany z ogromną precyzją.

— A nowe odkrycia? Co z nimi zrobicie?

— Będą nieustannie korygować przewidywania, dostosowywać strukturę rozwoju cywilizacji do obiektywnych możliwości, a więc zapewniać mu najkorzystniejsze warunki.

— A więc nie będziecie znali swojej przyszłości?

— Będziemy ją znali w tym stopniu, na jaki pozwoli nam wiedza zawarta w Pamięci Wieczystej. Wy również znacie swą przyszłość, tylko stopień prawdopodobieństwa jest tu znikomy.

— Czy jednak przewodnictwo dublomózgów i Pamięci Wieczystej nie oddaje was niejako w niewolę tych maszyn?

— Dublomózg, a tym bardziej Pamięć Wieczysta, nie jest samodzielnie myślącą i doskonalącą się sztuczną istotą, lecz układem sieciowym, zbudowanym dla dokonywania ściśle określonych, wyznaczonych przez nas zadań. Jest narzędziem rozszerzającym zakres działania i potęgującym sprawność naszych mózgów. W sieci dublomózgów nie ma miejsca na te procesy, które określacie jako świadomość. Teoretycznie dublomózgi mogą swą pracę wykonywać nie sprzęgając się bezpośrednio z mózgiem naturalnym. Mogą one w sposób autonomiczny odbierać i wysyłać informacje, a więc przekazywać wyniki analiz, zadawać pytania, rejestrować odpowiedzi, odbierać dyrektywy.

— A więc takie dublomózgi spełniają podobną rolę jak nasze komputery krystaliczne?

— Podobną, lecz w sposób znacznie doskonalszy. Wasze mózgi krystaliczne są w obsłudze bardzo kłopotliwe i mało sprawne. Praca powolna, rozwlekła, wielostopniowa. Sprzężenie dublomózgu bezpośrednio z siecią neuronową naturalnego mózgu podnosi w wielkim stopniu sprawność jednego i drugiego. Pośrednictwo dublomózgu umożliwia ponadto włączenie się w obwody Pamięci Wieczystej, a więc dysponowanie całą wiedzą naszego świata.

— A czy jeszcze nie potraficie tworzyć sieci obdarzonych samodzielnym życiem i świadomością?

— Potrafimy, ale nie widzimy potrzeby. Jakiż byłby cel społeczny takich tworów? Co innego mido. Samodzielne istnienie. Samodzielność, samoorganizacja programowa, percepcja selektywna, pamięć plazmowa, zdolność samodzielnego rozwiązywania problemu, ale zarazem podporządkowanie naszej woli. Decydują instrukcje.

— Myślące narzędzia?

— Więcej. Nasze przedłużone zmysły, ramiona i mózgi. Poczułam znów ostry, krótkotrwały ból głowy.

Wszystko wokół rozpierzchło się we mgle i znalazłam się ponownie w kryształowej sali wraz z Andrzejem, Korą i Deanem. Przed nami stal jak poprzednio mały, szary, nieco pochylony Urpianin, poruszając płynnie palcami.

— To jest wspaniałe! Genialne! — wołał Dean z zachwytem. — To chyba pozwala wam dysponować wprost nieograniczoną wiedzą!

— Nie ma nieograniczonej wiedzy. Ale wiedza wszystkich żyjących i nieżyjących od wielu wielkich okrążeń Urpian jest przejmowana i na zawsze zawarta w Pamięci Wieczystej. W każdej chwili jest ona do dyspozycji całego społeczeństwa i każdego pojedynczego Urpianina — melodyjny głos translatora budował zdania jakby płynniej.

— Czy w tej chwili twój mózg połączony jest z Pamięcią Wieczystą? — zapytała Kora.

— Nie istnieje taka potrzeba.

— Aż dublomózgiem?

— Tak. Mózg istoty rozumnej bez dublomózgu to bardzo ograniczony instrument.

— Czy zgodzisz się polecieć z nami do naszego statku? Chciałabym zbadać twój mózg, aby was poznać lepiej — rzuciła Kora podstępnie.

Ale Urpianin zdawał się nie dostrzegać ukrytej aluzji do doświadczeń przeprowadzanych na Zoe.

— Jeśli będę miał gwarancję bezpieczeństwa.

— A więc boisz się! — zawołałam z triumfem.

— Nie znamy tego stanu emocjonalnego. Zanikł on u nas przed wielu wielkimi okrążeniami. Życie Urpianina należy do społeczeństwa.

— A jaką wy dajecie nam gwarancję?

— Naszą wiedzę! Jeśli nie będziecie stawiać przeszkód, abym sam sobie zapewnił bezpieczeństwo, polecę z wami, choć każdy z nas niechętnie opuszcza Pamięć Wieczystą.

— A dublomózg?

— Muszę zabrać go ze sobą, gdyż na odległość tysięcy kilometrów wymiana impulsów trwa zbyt wolno wobec ograniczonej prędkości fal elektromagnetycznych.

— No to dlaczego przekształcacie Błyskającą w centralny ośrodek myśli? Wobec odległości mierzonej w dwudziestu paru minutach biegu światła…

— Nie będzie on kierować bezpośrednio naszym życiem. Do szybkiego, doraźnego działania wystarczą istniejące w tej chwili zespoły Pamięci Wieczystej.

— A więc będzie to archiwum?

— Nie znam tego słowa. Z waszych myśli wynika, że jest to jakiś zbiornik, pomieszczenie, w którym gromadzi się wiedzę pokoleń. Niech więc będzie to archiwum. Uwaga zasadnicza: łatwo dostępne każdemu Urpianinowi.

— Czy tylko w ten sposób utrwalacie swą wiedzę? — zadał z kolei pytanie Andrzej.

— Myślisz o piśmie. Nie. Nam zupełnie wystarczy Pamięć Wieczysta.

— Gdyby jednak owa Pamięć Wieczysta uległa zniszczeniu, wasza cywilizacja zginęłaby natychmiast.

— Mamy dostateczne środki, żeby się przed tym zabezpieczyć.

— A jeśli jednak?

— Dostateczne środki — to przede wszystkim rezerwa pamięci rozmieszczona w różnych punktach układu planetarnego. Za pomocą dublomózgów współdziałających z mido potrafimy w krótkim czasie, dzięki rezerwom, odtworzyć Pamięć Wieczystą. A dublo mózgów jest setki milionów. Tyle, ilu Urpian żyje na Juvencie! Jesteśmy w niewspółmiernie lepszym położeniu niż wy, Ziemianie. Jeśli jakiś kataklizm zniszczyłby całą ludzkość, pozostawiając na Ziemi tylko dwoje ludzi — osobnika męskiego i żeńskiego — ile tysiącleci potrzeba do odtworzenia ludzkości mimo waszej szybkiej rozrodczości? Niech nawet pozostaną nietknięte wasze archiwa i zbiory. Ile czasu potrzeba, aby znów zakwitła wasza cywilizacja? Do miliona specjalności potrzeba miliona ludzi, którzy potrafiliby przekształcić wiedzę w działanie. W podobnej sytuacji u nas dwóch osobników może zapewnić odbudowę biologiczną społeczeństwa w ciągu paru cyklów produkcyjno-wy-chowawczych liczonych w miesiącach ziemskich. Nasze zespoły rozrodcze potrafią spotęgować tysiące razy wykorzystanie elementów zarodowych. A wiedza? Nie ma u nas specjalizacji. Jeśli jeden Urpianin pozostanie na Juvencie — będzie dysponował całą wiedzą, włączając się poprzez dublomózg w różne obwody Pamięci Wieczystej.

— To jest genialne! — zawołał znów Dean z takim przejęciem, że ogarnął mnie niepokój, czy ten entuzjazm nie pociągnie za sobą nieprzewidzianych konsekwencji.

— Wasza sztuka jest jednak uboższa niż w czasach miast podziemnych. Tak się nam przynajmniej zdaje — zauważył Andrzej.

— Odczucia estetyczne to zjawiska uboczne. Niezbędne w warunkach prymitywnych, ułatwiające kształtowanie postawy osobnika wobec otaczającego świata. Niepotrzebne na wyższym szczeblu rozwoju cywilizacyjnego. W naszym społeczeństwie, gdy dublomózg koordynuje pracę wszystkich ośrodków nerwowych osobnika i. na podstawie doświadczeń zawartych w Pamięci Wieczystej, jednocząc się w działaniu z innymi du-blomózgami, nakreśla planowo drogę życia każdej jednostki — różne stany emocjonalne poszczególnych osobników są przeszkodą, hamulcem rozwoju. Wiele już przeszkód przezwyciężyliśmy, ale i wiele jeszcze zostało. Pozostały jeszcze u nas takie stany emocjonalne, jak pragnienie spotęgowania własnej wartości czy najgroźniejsze — dążenie do odczuwania pewnych form przyjemności zmysłowej.

— Jednak taki świat bez uczuć i dążeń osobistych, bez radości dla samego tylko odczuwania radości, bez więzów wzajemnego przywiązania, miłości między poszczególnymi osobnikami, nawet bez niepewności przyszłych losów jest strasznie jałowy i nudny.

— Dla umysłu, który potrafi się całkowicie zespolić ze swym społeczeństwem, takie osobiste odczucia stracą sens. Pozostaną tylko te stany emocjonalne, które zespalają i ogarniają całe społeczeństwo.

— Ależ to będzie świat maszyna!

— Może i tak. Ale jak najdoskonalsza! Stokroćdoskonalsza od materii żywej.

— Istnieją jednak indywidualne różnice — rozpoczął Andrzej nową myśl, przechwyconą zresztą natychmiast przez Urpianina.

— Tak. Mimo najdokładniejszej kontroli towarzyszącej procesom rozrodczym, nie ma osobników o identycznym poziomie umysłowym. Kto jest zdolniejszy, musi dawać z siebie społeczeństwu więcej. Najzdolniejsi pełnią funkcję przewodników różnych stopni.

— Czy mają oni jakieś przywileje?

— Żadnych. Wyjątek stanowi pierwszeństwo w uzyskiwaniu połączeń z Pamięcią Wieczystą, gdyż obecnie zdarza się już, że obwody są przeciążone. Jest to jednak przywilej pracy.

— A ty? — zapytałam.

— Należę do średniego stopnia.

Już od dłuższego czasu zauważyłam, że Urpianin A-Cis (bo tak w transkrypcji słownej sformułowaliśmy później jego imię) przemawia do nas coraz pełniejszą, coraz bogatszą mową ludzką. Coraz rzadziej rzucał pojedyncze wyrazy czy fragmenty zdań, coraz lepiej dobierał słowa, tworząc prawidłowe, nieraz nawet dość długie zdania. Gdy na próżno głowiłam się, jakie mogą być tego przyczyny, niespodziewanie otrzymałam odpowiedź, która nie pochodziła jednak z głośnika konwernomu A-Cisa, lecz zabrzmiała mi nad uchem nie wiadomo skąd.

— Dziwi cię wzrost sprawności translatorów. Przecież płynie czas. Gromadzą się doświadczenia, materiały. Sięgnęliśmy do Pamięci Wieczystej.

Głos umilkł, a ja przez dłuższą chwilę nie mogłam skupić się, wstrząśnięta trudnym do uwierzenia faktem, że w ciągu kilkudziesięciu minut naszego pobytu w Mieście Zespolonej Myśli mógł dokonać się tak błyskawiczny proces doskonalenia translacji.

— Istota rozumna jest nieodłączną częścią swego społeczeństwa — mówił Urpianin. — Jedynym celem jej życia jest współdziałanie nie tylko w zachowaniu, ale i doskonaleniu gatunku. Zarówno poprzez kierunkowe zmiany genotypu w całych populacjach, jak wzbogacanie zasobów informacji, jakimi dysponuje całe społeczeństwo. Cóż każdy z nas znaczy bez wiedzy i twórczej pracy pokoleń?

— Oczywiście, że tak jest — podchwycił Andrzej. — Ale my, ludzie, jednocześnie uważamy, że każdy z nas, każdy pojedynczy osobnik naszego gatunku jest jak gdyby zamkniętym w sobie światem, indywidualnością, której nie traci bynajmniej jako składnik społeczeństwa. Nie przez ujednolicenie, lecz przez różnorodność i odrębność form wzbogaca się społeczeństwo. Kiedyś, przed wiekami i ludzie też tego nie rozumieli. Ale te czasy prymitywnej socjotechniki mamy już poza sobą. Dziś w cywilizacji ludzkiej wszystko nastawione jest na stworzenie warunków jak najpełniejszego rozwoju indywidualności każdego osobnika. Psychika ludzka wtedy właśnie najpełniej może nawinąć zdolności twórcze, gdy rozwija się swobodnie.

— Co znaczy ”swobodnie”? — zapytał Urpianin, wpatrując się z uwagą w twarz Andrzeja.

— To znaczy, gdy jej poznawcze i twórcze dążenia nie są sztucznie ograniczane.

— Co znaczy „sztucznie”?

— Ograniczone środkami fizycznymi, ekonomicznymi lub psychologicznymi dla osiągnięcia doraźnych korzyści przez jednostki lub grupy społeczne dysponujące tymi środkami. Często działania takie bywały sprzeczne z naturalnymi, wytworzonymi w czasie ewolucji biologicznej, właściwościami psychiki ludzkiej. Oczywiście podział na środki naturalne i sztuczne jest w wielu przypadkach dyskusyjny, ale przecież chodzi tu nie o precyzję terminologiczną, lecz o bardzo istotne wskazanie praktyczne. Poparte zresztą w pełni odczuciami społecznymi.

— Ufacie odczuciom, a nie rozumowi i wiedzy? W tonie pytania przekazanego przez konwernom nie wyczuwało się ani zdziwienia, ani też wyższości. Raczej jakby nutę żalu czy współczucia, ale chyba było to złudzenie.

— Historia nasza nauczyła nas — podjął wolno, dobierając słów Andrzej — że nie należy ufać wyłącznie ani rozumowi i nauce, ani też odczuciom i instynktownym reakcjom społeczności. Nie znaczy to, że wolno lekceważyć któreś z nich. Cenimy wysoko rozum, ale z pozoru instynktowne reakcje obronne zbiorowisk ludzkich, zwłaszcza wyrażające się w nastrojach i dążeniach społecznych, bywały zadziwiająco trafne i wyprzedzały diagnozy i prognozy naukowe. Nie jest też przypadkiem, że człowiek od tysiącleci przywiązuje tak wielką wagę do swobody w podejmowaniu decyzji.

— Swobody? — zareagował natychmiast Urpianin. — To omam. To regresywne złudzenie — poprawił się czy może próbował wyrazić myśl precyzyjniej. — Nie ma swobody w podejmowaniu decyzji. Zawsze działają czynniki determinujące decyzję. Żaden osobnik i żadna społeczność nie ma swobody działania. Każda decyzja, świadoma czy nieświadoma, instynktowna, jest uwarunkowana mnogością czynników, które ją determinują. Nawet kiedy najbardziej świadomi alternatywności dokonujecie wyboru drogi postępowania, to też nie jest to akt całkowicie swobodny, lecz uświadomienie sobie wagi czynników wpływających na waszą decyzję.

Spojrzałam na Andrzeja — widać było, że z coraz większym trudem zachowuje spokój.

— Wybacz, ale to, co mówisz, ma dla nas tylko wartość banalnych stwierdzeń — powiedział, patrząc hardo w oczy gospodarzowi. — Nawet jeśli ten deterministyczny opis jest teoretycznie prawidłowy, wyciąganie z niego wniosku, że wolność jest iluzją, to praktycznie bardzo niebezpieczna teza, której negatywne społecznie skutki znamy dobrze z historii ziemskich ruchów politycznych i religijnych. Wiara w przeznaczenie, świadomość fatum, niezależnie od tego, czy odwołuje się do powszechnego determinizmu czy też boskich wyroków, praktycznie prowadzi donikąd!

Urpianin również nie spuszczał wzroku z Andrzeja.

— Używasz pojęć, których nie rozumiem — popłynął melodyjny głos z translatora. — Muszę poznać waszą historię. Lu też powinien ją poznać. Wybacz banalne stwierdzenia. Ważna jest konkluzja: decyduje wiedza. Rozwój psychiki nie kierowany świadomie przez wiedzę społeczności kierunkują różne czynniki przypadkowe i nieprzypadkowe. Poznanie i tworzenie niezgodne z potrzebami społecznymi to marnotrawstwo.

— Skąd wiecie, jakie są te potrzeby? — wtrąciła się do rozmowy Kora.

— Pamięć Wieczysta wie, czego trzeba każdemu Urpianinowi.

— Każdemu trzeba tego samego? Urpianin nie wyczul ironii w pytaniu Kory.

— Każdy ma inny zakres zadań, obowiązków, uprawnień. Są też różnice w dyspozycyjności umysłowej, fizycznej, skłonność do powstawania nawyków. To wszystko wiadome Pamięci Wieczystej za pośrednictwem dublomózgu. Ale osobnicze zróżnicowanie potrzeb nieznaczne w porównaniu z potrzebami społeczeństwa jako całości.

— No dobrze — powiedział Andrzej. — Ale w ten sposób, ujednolicając potrzeby i kierunkując z góry inicjatywę poznawczą i twórczą, ograniczacie możliwość wielkich przewrotów nowatorskich. To co dziś wydaje się niezgodne z potrzebami społecznymi, jutro może okazać się niezwykle cenne dla dalszego postępu. Przecież nie sposób rozwijać wiedzę, dokonując tylko nieznacznych zmian i ulepszeń.

Konwernom Urpianina milczał przez dłuższą chwilę, w przeciwieństwie do niemal natychmiastowych reakcji tak charakterystycznych dla dotychczasowego przebiegu dialogu.

— Wielkie, gwałtowne zmiany prowadzą do chaosu i skłócenia myśli. Tylko przewroty kontrolowane przez Pamięć Wieczystą, poprzedzone próbami na modelach myślowych, można uznać za zgodne z potrzebami naszej społeczności.

— W jaki sposób mierzycie postęp? — znowu wtrąciła się Kora. — Co jest jego miernikiem?

— Zasoby wiedzy zawarte w Pamięci Wieczystej. Ich nieustanny wzrost.

— Czy wzrost ten przebiega liniowo czy może wykładniczo? — zapytał nieśmiało Dean. Wydało mi się, że w ten sposób próbuje zwrócić na siebie uwagę Urpianina i już chciałam mu po cichu przygadać, gdy, ku memu zaskoczeniu, Andrzej i Kora uznali widać pytanie za bardzo ważne, rozwinęli bowiem temat, próbując przyprzeć gospodarza do muru.

— Chcielibyśmy zapoznać się nie tylko z ogólną tendencją wzrostu wiedzy, ale również dowiedzieć się, jak przebiegał ten wzrost, nasilał się lub słabnął w różnych okresach od czasu waszego przybycia do Układu Tolimana i budowy Pamięci Wieczystej — powiedział Andrzej wyjaśniającym tonem. Kora zaś uzupełniła:

— Chodzi nam o dane dotyczące nie tylko ilościowych wskaźników tempa gromadzenia informacji, ale przede wszystkim jakościowych. Jakie stosujecie kryteria wartości wiedzy? Mam na myśli konkretne wskaźniki, a nie ogólnikowe stwierdzenia na temat społecznej użyteczności danej informacji. A może nie wolno ci udzielać nam informacji na ten temat?

Urpianin stał nadal nieruchomo jak posąg, tylko wzrok przeniósł na Korę.

— Dlaczego nie zapytacie wprost: czy tempo wzrostu naszej wiedzy nie słabnie? — zapytał po krótkim milczeniu translator. — Odpowiadam: nie słabnie, ale nie jest tak szybkie jak w okresach maksymalnej dynamiki. Dlatego budujemy nową Pamięć Wieczystą.

Urpianin, chyba po raz pierwszy, nie kwapił się z odpowiedzią na nasze pytania. Kora nie miała jednak zamiaru rezygnować.

— Czy kłopoty, jakie macie z Pamięcią Wieczystą, wynikają tylko z przyczyn technicznych? A może i na to pytanie nie wolno ci odpowiedzieć? — wyraźnie próbowała sprowokować gospodarza do ostrzejszej reakcji.

Okazało się jednak, że metoda ta, tak skuteczna w dyskusjach z Lu, w grze słownej z Urpianinem całkowicie zawodzi, a prowokacyjne pytania łatwo potrafi odwrócić ostrzem przeciw nam.

— Wiedza niekompletna prowadzi do mylnych wniosków — stwierdził sentencjonalnie konwernom. — Chcecie wiele wiedzieć i będziecie wiedzieć, jeśli zechcecie skorzystać z wiedzy zawartej w Pamięci Wieczystej. Ale nie oczekujcie od razu odpowiedzi: tak, nie na każde pytanie. Musicie poznać mnogość uwarunkowań, pojąć związki przyczynowe. Wasz umysł działa zbyt wolno, a wy boicie się przyspieszenia.

— Nie o to chodzi — zaprzeczyła Kora.

— Czego więc się boicie? Przecież nie udoskonalenia waszych umysłów.

— Boimy się utraty wolności!

— Nie rozumiem.

— Boimy się, że przestaniemy decydować o swych losach. Że będziecie o nich decydować wy, pośrednio lub bezpośrednio.

— Nie rozumiem. Przecież wasza społeczność, przyjmując nasza pomoc, właśnie de cyduje o swych losach. O osiągnięciu wyższego stopnia doskonałości, sprawności, bezpieczeństwa zbiorowego i indywidualnego, zdolności do obrony przed ślepymi siłami natury. Społeczność nie zespolona wiedzą staje się bezwolnym przedmiotem działania tych sił.

— Jeśli wzrost niezależności wobec sił natury trzeba opłacić utratą własnej osobowości, jest to cena nie do przyjęcia dla człowieka. Ludzie chcą być sobą, chcą być istotami podobnymi psychicznie i fizycznie do swych przodków. Chcą samodzielnie podejmować decyzje i to zarówno dotyczące ich spraw osobistych, jak i zbiorowości, do której należą.

— Czego więc się boicie? Dublomózgi i Pamięć Wieczysta właśnie pomagać będą ludziom w podejmowaniu decyzji.

— To nie byłyby decyzje samodzielne.

— Znów nie rozumiem. Bez dublomózgów i Pamięci Wieczystej też wasze decyzje zależą od wielu czynników: od waszej wiedzy, inteligencji, zdolności myślowego modelowania… Nie rozumiem obaw.

— Obawiam się, że bardzo trudno będzie wam to zrozumieć, jeśli nie zapoznacie się bliżej z dziejami ludzkości oraz istotnymi różnicami między obecną budową waszego i naszego organizmu społecznego.

Andrzej pojął w lot, do czego zmierza Kora, i natychmiast skonkretyzował propozycję:

— Mamy w naszym statku bazie bogaty zbiór opracowań i dokumentów historycznych, które gotowi jesteśmy ci udostępnić. Pod warunkiem, że i wy ułatwicie nam poznanie waszej historii i zasad działania systemu, którego jesteś przedstawicielem. A chodzi tu chyba o odmienności o bardzo istotnym znaczeniu dla wzajemnego zrozumienia. Wasz organizm społeczny, jak mogę wnioskować z tego, co już widziałem oraz z tego, co usłyszałem od ciebie i Lu, sterowany jest centralnie przez pewnego rodzaju mózg złożony z najlepiej przygotowanych do tych zadań Urpian przewodników, ich dublomózgów i Pamięci Wieczystej. Czy tak?

— Tak, w bardzo uproszczonym, prymitywnym ujęciu — potwierdził gospodarz.

— Nasz obecny organizm społeczny może nie jest tak doskonały, tak sprawny i zasobny w wiedzę jak wasz, ale jest rezultatem naszych doświadczeń historycznych i jak na razie w pełni odpowiada naszym potrzebom. Ludzkość, i to zarówno pojedynczy człowiek, jak i całe społeczeństwa, przez wiele wieków byli zbyt często nie podmiotem, a przedmiotem sterowania. Człowiek chce czuć, że współdecyduje o swym życiu, o warunkach, o sposobie rozwiązywania problemów, przed jakimi staje. To właśnie nazywamy wolnością. Przez wieki człowiek o nią walczył, nie zawsze najrozsądniej, ale z uporem i ogromnym poświęceniem. Teraz, gdy ją wreszcie osiągnął w skali powszechnej, w całym Układzie Słonecznym, nie pozwoli jej sobie odebrać.

— Wolność prowadzi do chaosu i marnotrawstwa.

Andrzej uśmiechnął się, a w oczach jego dostrzegłam jakby wyraz dumy.

— Niekoniecznie — odparł z naciskiem. — Dezorganizacja bywa często następstwem oscylacji wywołanych przesterowaniem systemu. Można stworzyć strukturę społeczną, w której ludzie nie tylko poczują się wolni, ale rzeczywiście potrafią korzystać z wolności. Jedną z głównych, choć nie jedyną przyczyną niewolenia ludzi przez ludzi by! niedostatek dóbr i chęć władania siłą, jaką daje ich posiadanie. To ludzkość ma już poza sobą. Produkcja, dystrybucja, konsumpcja dóbr, zarówno materialnych, jak kulturalnych regulowana jest samoczynnie na podstawie lokalnych informacji dostarczanych przez system komputerów. Prawidłowość jego działania gwarantuje wzajemna kontrola dublujących się układów.

Jest to więc system przypominający w działaniu układ wegetatywny organizmu żywego. Współczesna ludzkość tworzy samoorganizujący się i samodoskonalący organizm, na który składają się niezliczone grupy społeczne o pełnej autonomii i samodzielności. Powstawanie tych grup i rozpad wynika wyłącznie z bieżących potrzeb ludzi, którzy je tworzą, rola zaś tych tworów w procesie samosterowania się społeczeństwa zależy wyłącznie od ich przydatności społecznej, a więc fachowości, inicjatywy czy zgodności podjętych działań z potrzebami środowiska. W przypadku spraw spornych, zwłaszcza gdy inicjatywa wymaga znacznych środków materialnych, można zawsze zasięgnąć rady innych ludzi i maszyn myślących. Niektóre zresztą z tych grup tworzą ciała względnie trwałe, jak na przykład komisje nadzorujące realizację złożonych i kosztownych przedsięwzięć. Ich bezpośredni wpływ na losy jednostek jest jednak zredukowany niemal do zera.

— Żadnych ograniczeń?

— Oczywiście są ograniczenia swobody jednostek i grup, ale dotyczą one tylko działania mogącego zakłócić funkcjonowanie jakichś ważnych życiowo układów. Niewielkie lokalne zakłócenia są nawet pożądane dla stymulacji naturalnych odruchów samoobrony. Nadmierna stabilizacja nie sprzyja twórczej aktywności, a często prowadzi do stresów rozładowywanych w działaniu niezgodnym z potrzebami społeczności. Kiedyś były z tym nawet duże kłopoty, ale od dwóch stuleci powszechnie stosowany system wychowania indywidualnego i zbiorowego zapobiega dość skutecznie reakcjom społecznie negatywnym. Młodzież.wkraczająca w życie jest już zresztą w domu rodzinnym odpowiednio przygotowywana do tego, aby potrafiła w pełni wykorzystać te swobody, zgodnie nie tylko z własnymi, ale i społecznymi potrzebami.

Andrzej mówił i mówił, a ja zaczęłam żałować, że nie ma wśród nas Szu lub Igora, których wiedza socjologiczna była z pewnością znacznie rozleglejsza i głębsza. Przesadnie różowy obraz cywilizacji ludzkiej, przedstawiany przez Andrzeja, był chyba przyjmowany z dużą nieufnością, gdyż Urpianin zbywał go z reguły milczeniem, nawracając uparcie do rzekomej naszej krótkowzroczności w pojmowaniu postępu i ograniczoności umysłowej, spowodowanej przerostem ośrodków popędów i emocji w ludzkim mózgu.

— Jeśli na działalność istot ludzkich tak wielki wpływ wywierają emocje i uczucia, i nie chcecie tego wpływu ograniczyć z różnych, waszym zdaniem ważnych, powodów, dlaczego wasi przewodnicy nie próbują nimi sterować? — wypytywał się Urpianin. — Przecież wasz poziom techniczny umożliwia takie programowe działanie.

Tu na szczęście z odpowiedzią pośpieszyła Kora:

— Kilkaset lat temu, gdy na Ziemi toczyły się jeszcze walki o prawo do wolnego życia, niektóre grupy rządzące podejmowały takie próby. Ale od z górą trzech wieków stosowanie tego rodzaju metod jest całkowicie zakazane. Nie znaczy to, że popędy i emocje nie podlegają różnego rodzaju regulacyjnym oddziaływaniom, ale staramy się, aby owe czynniki, pobudzające lub hamujące, działały możliwie w sposób naturalny, a nie były tworzone sztucznie. Nie chodzi przecież o narzucanie wszystkim jakichś arbitralnie stworzonych ograniczeń w sferze emocji, podobnie jak nie chcemy krępować swobody myślenia i wymiany poglądów.

— Jakie regulatory? Jakie mierniki?

— Regulatory zewnętrzne i wewnętrzne. Zewnętrzne to obowiązujące w społeczeństwie ludzkim zasady postępowania i wartościowania postaw, wytworzone i utrwalone w doświadczeniu ogólnospołecznym. Nie mniej ważne, a może jeszcze ważniejsze, są regulatory wewnętrzne, mierniki psychiczne, których wzorce zapisane zostały w mózgu każdego pojedynczego człowieka w procesie wychowania i obcowania z innymi ludźmi.

— Tak jest i u nas — podchwycił Urpianin. — Dublomózg przyspiesza i wzmacnia ten zapis. To usprawnia myślenie.

— Tak, ale nie tylko o to chodzi. Nasze doświadczenie uczy, że niezbędne do prawidłowego rozwoju gatunku jest zarówno to, co usprawnia procesy prawidłowego rozumowania, jak i to wszystko, co pozwala nam lepiej i głębiej odczuwać więź z innymi istotami naszego gatunku, a także co stanowi nasz świat przeżyć wewnętrznych.

Normy moralne i zasady postępowania muszą być wsparte nie tylko słusznością logiczną, ale przede wszystkim uczuciami, jakie wywołują. Uczucia społeczne człowieka związane są nierozdzielnie z doznaniami wynikającymi z więzi kulturowej, z bogactwa emocji, jakich dostarcza nam nie tylko poszerzanie wiedzy i władzy nad naturą, ale także twórczość estetyczna: literatura, teatr, sztuki plastyczne, muzyka. Nie wiem, czy pojmujesz, o co mi chodzi? Chcę powiedzieć, chcę ci wytłumaczyć, że na to, czym jest człowiek, składa się nie tylko sprawny aparat myślowy, ale także pragnienia, marzenia, emocje. A więc radość…

— Radość można zapisać w pamięci i odtworzyć w dublomózgu!

— Nie rozumiemy się. Nie chodzi nam o proste doznawanie rozkoszy, lecz głęboko sięgający w psychikę ludzką proces doznawania radości twórczej, radości z życia, z odczuwania piękna przyrody…

— Czyli naturalne psychiczne bodźce rozwoju cywilizacyjnego. Na niższym szczeblu rozwoju niezbędne. Na szczeblu wyższym może je w pełni zastąpić, i to w stopniu o wiele doskonalszym, przewodnictwo dublomózgu i Pamięć Wieczysta.

— A więc koło się zamknęło — westchnęła Kora z rezygnacją. — On swoje i my swoje. Andrzej jednak nie miał jeszcze zamiaru dać za wygraną. Przeciwnie, przygotowywał się właśnie do głównego ataku.

— Załóżmy, że wasze społeczeństwo jest, a jeśli nie jest, Io będzie w przyszłości, idealnie zharmonizowane i że nie wystąpią żadne niezamierzone skutki waszego działania. Ale czy istnieje dostateczna gwarancja, że wasza struktura społeczna, narzucona społeczeństwu ludzkiemu, nie spowoduje nieprzewidzianych następstw, nie wywoła niebezpiecznych zaburzeń.

— Wiem, o czym myślicie! Niepokoi was Lu. Czujecie, że może stać się waszym przewodnikiem. Ale przecież takie jest logiczne prawo rozwoju. Ten, kto wie najlepiej, co robić, kto ma umysł najdoskonalszy, będzie przewodził. I dlatego Lu powinien stać się w przyszłości waszym przewodnikiem.

— Jeśli uznamy jego przewodnictwo. Ale przecież…

— Że my go wam przysyłamy? A cóż w tym złego? Jeśli jego umysł jest doskonalszy od waszego, nie widzę podstaw, abyście nie mieli przyjąć jego przewodnictwa.

— A jeżeli on…

— Trzeba stworzyć takie warunki, aby wykluczyć niebezpieczeństwo działania przeciw społeczeństwu. Gwarancją będzie sprawność dublomózgu Lu i Pamięć Wieczysta. Wasza Pamięć Wieczysta — zastrzegł głos z konwernomu — przez was zaprojektowana, zbudowana, wypełniona wiedzą, zgodnie z waszymi potrzebami.

— A jeśli Lu będzie decydował o tych potrzebach?

— To niemożliwe! Przecież przede wszystkim rozum! To decyduje. Myślicie o niebezpieczeństwie…

Głos umilkł. Czyżby Urpianie zastanawiali się nad tym, że to, co mówią prymitywne istoty z Ziemi, nie jest pozbawione sensu?

Milczeliśmy również, oczekując dalszych słów gospodarza, gdy naraz uniósł się on w górę i znikł w obłoku mgły, który ukazał się pod sufitem.

Zostaliśmy sami, ale tylko na chwilę, bo znów nie wiadomo skąd zjawił się przed nami Lu. Widocznie „audiencja” była skończona.

Jak potoczą się dalej nasze losy, Lu nie wiedział albo też nie chciał powiedzieć. Był małomówny i zimny, jeśli w ogóle można nazwać jego poprzedni stosunek do nas ciepłym. Odpowiadał na pytania monosylabami, spełniając raczej funkcję wykonawcy poleceń niż gospodarza.

Przeprowadził nas, a właściwie przewiózł z wieży za pomocą jakichś urządzeń antygrawitacyjnych czy magnetycznych do kulistej budowli w głębi miasta. Znaleźliśmy tam przygotowaną już dla nas kwaterę, odtworzoną na wzór pomieszczeń sypialnych i jadalni Astrobolidu. Autouniwer żywnościowy pracował znakomicie i po zjedzeniu kolacji w towarzystwie milczącego Lu poszliśmy spać pełni niezwykłych wrażeń i niepewni, co nas spotka jutro.

Następnego dnia juventyńskiego nie zjawił się ani Lu, ani żaden z Urpian. Byliśmy nie na żarty zaniepokojeni, zwłaszcza że nie udało się nam nawiązać łączności z Astro-bolidem.

Nasza swoboda ruchu była bardzo ograniczona. Poza kwaterą i ogrodem przylegającym do budowli najbliższe tereny miasta widzieliśmy tylko spoza przezroczystych murów. Mogliśmy co prawda obserwować Urpian, ale to niewiele dawało korzyści. Ruchy ich były szybkie, gwałtowne, widocznie tempo naszych procesów psychicznych pozostało normalne.

Tego popołudnia spaliśmy niespokojnie, nerwowo. Czuliśmy się jak więźniowie w dawnych wiekach po pierwszym dniu pobytu w celi.

Wieczorem przyszedł jednak Lu i zawiózł nas ponownie do kryształowej wieży. Czekał już tam A-Cis. Tym razem Lu pozostał z nami, dyskusja bowiem skoncentrowała się na problemach tłumaczenia mowy radiowej Urpian na język ludzki. Pokazywano nam przez telewizor myślowy (jeśli można tak nazwać owe przeżycia z pogranicza snu i jawy) różne obrazy, sceny z życia Urpian i ludzi na Ziemi; konfrontowaliśmy pojęcia i ustalaliśmy słownictwo. Podczas tej roboczej dyskusji ustaliliśmy zasady fonetycznego tłumaczenia zbyt skomplikowanych pojęć urpiańskich, przyjmując zresztą w pełni propozycję Lu. Wówczas też po raz pierwszy padło imię A-Cisa, jakie w naszej mowie nadaliśmy naszemu gospodarzowi.

Do spornych problemów sprzed dwóch dni nie powróciliśmy. Tylko raz, nie pamiętam już przy jakiej okazji, A-Cis zadał Deanowi pytanie, które przejęło mnie nowym niepokojem.

— Dean! Chciałbyś mieć dziecko doskonalsze od siebie? Dean zmieszał się ogromnie, spojrzał na mnie niepewnie, ale nic nie odpowiedział. A-Cis jednak wyczytał odpowiedź w jego myślach i chciał sprawę postawić otwarcie.

— Chciałbyś, aby twoje dziecko było takie jak Lu? Powiedz głosem! Dean skinął głową.

— Tak. Chciałbym, aby moje dziecko było istotą doskonalszą od nas. Tak doskonałą jak Lu — powiedział z wielkim przejęciem. Spojrzałam na niego ze strachem.

— Dean! Co ty mówisz?!

— Cóż w tym złego? Czy nie wolno już w naszym świecie marzyć?

— Ależ, Dean! Czy ty nie rozumiesz?

Poruszył się niespokojnie, jakby chciał gdzieś uciec. Widziałam, że szuka wzrokiem oparcia u A-Cisa, ale ten tylko patrzył na mnie, to znów na niego z powagą, czytając w skupieniu nasze myśli.

Chciałam wyjaśnić tę sprawę z Deanem w cztery oczy po kolacji, lecz znów zjawił się w naszej kwaterze Lu.

Tym razem był znacznie rozmowniejszy. Powiedział nam, że A-Cis jest zadowolony z dotychczasowych rozmów i że niektóre sprawy zostały już w dużym stopniu wyjaśnione. Nie chciał jednak powiedzieć, jakie to sprawy.

Potem Lu poszedł za Deanem do naszej sypialni i powiedział;

— Ty byś chciał…

— Tak.

— W waszej czwórce są dwie kobiety. Kora i Daisy. Kora jest już bardzo stara.

— Daisy to moja żona.

— Wiem. A-Cis twierdzi jednak, że nie jest to najlepszy zestaw.

— Nie jest najlepszy? — Dean przybladł i spojrzał na mnie jakoś dziwnie. Poczułam, jak przez ciało moje przebiega lodowaty chłód.

— Ale ja chcę! — stwierdził Dean stanowczo.

— Jednak ona nie chce — odparł Lu, patrząc na mnie zimno.

— Tak. Ja nie chcę! — powiedziałam z naciskiem.

— Słuchaj, Daisy — odezwał się znów Dean. — Chcieliśmy mieć dziecko. Mówiliśmy, że pod koniec wyprawy. A jeżeli masz urodzić dziecko w ogóle, to…

— Nie! Nie! To zupełnie co innego!

— Tak. Zupełnie co innego. I dlatego muszę cię przekonać. Jeśli Lu i A-Cis nam pomogą, jeśli dokonają syntezy genów, nasze dziecko będzie w dziejach świata drugim człowiekiem o możliwościach Urpian. Człowiekiem doskonałym. Nasza córka będzie Mogła stać obok Lu na czele ludzkości. Będzie przewodziła miliardom ludzi! Taka okazja zdarza się tylko raz.

— Dean! Co ty ze mnie chcesz zrobić?! — Z trudem panowałam nad sobą.

— Niczego nie chcę z ciebie zrobić! Chcę po prostu, abyś była matką żony Lu. Chcę tylko naszego dobra. Spojrzałam z lękiem na Lu. Uśmiechał się.

— Nie chcę! — krzyknęłam z rozpaczą. — To okropne!

— Czego się boisz? Wystarczy korekcja chromosomalna. Może zresztą przy całym procesie asystować Kora. Będziesz miała pewność…

— Kora nigdy nie zgodzi się uczestniczyć w takich zabiegach!

— Dean! Chodź ze mną — odezwał się niespodziewanie Lu. Dean przeniósł wzrok na niego.

— Z tobą? — zapytał niepewnie.

— Czy chcesz iść ze mną? — powiedział ponownie Lu, podchodząc do ściany, która rozstąpiła się przed nim na kształt bajkowego Sezamu.

Dean zawahał się, potem ruszył za Lu jakby zahipnotyzowany.

— Nie odchodź! — zawołałam za nim. Ale on już mnie nie słyszał.

JAK ZŁY SEN

A-Cis przybył do Astrobolidu w początkach listopada wraz ze mną, Andrzejem i Korą. Dean pozostał na Juvencie. Od dramatycznej rozmowy w trzecim dniu naszego pobytu w Mieście Zespolonej Myśli widziałam go zaledwie raz, i to z daleka. Usłyszałam tylko przez głośniki konwernomów A-Cisa, że Dean czuje się dobrze i ściśle współpracuje z Lu.

Statek kosmiczny A-Cisa, zakotwiczony w pobliżu śluzy Astrobolidu, miał kształt kuli, a właściwie ogromnej gruszki o kryształowych ścianach. W jego wnętrzu można było dostrzec elipsoidalny twór przypominający jeżowca przykrytego przezroczystym kloszem. Był to ów niezwykły przyrząd, zwany przez Lu i A-Cisa dublomózgiem. Natychmiast nasi fizycy, konstruktorzy i fizjologowie pod przewodnictwem matema-tyczki i logiczki Tai zajęli się szczegółowym zbadaniem tego skomplikowanego zespołu cybernetycznego.

A-Cis nie wzbraniał im dokonywania eksperymentów na sobie. Przeciwnie — często zachęcał nawet do doświadczeń i podsuwał oryginalne pomysły, dzięki którym łatwiej było nam zrozumieć wiele złożonych procesów fizyko-chemicznych zachodzących w du-blomózgu. Tak jak przypuszczaliśmy, była to sieć niezmiernie skomplikowana, skonstruowana na podstawie tych samych zasad i formuł matematycznych, za pomocą których można opisać działanie układu nerwowego człowieka czy innej myślącej istoty.

A-Cis nie czuł się jednak dobrze w naszym świecie. Niemałe znaczenie miało tu z pewnością zwolnione tempo procesów fizjologicznych. Poddawał się temu w imię ułatwienia kontaktu słownego, prawdopodobnie na wyraźne polecenie swych przewodników. Męczyły go też z pewnością, mimo pomocy dublomózgu, nieustanne pytania i eksperymenty dwudziestu paru Ziemian, którzy nie dawali mu spokoju.

Ja współpracowałam z nim nad rozszerzeniem metod wymiany myśli, korzystając pośrednio z pomocy wszystkich kolegów. Czy współpraca z A-Cisem była łatwa? Na pewno nie, chociaż czynił ogromne wysiłki, aby mi ułatwić zrozumienie trudnych pojęć, jakimi nieustannie operował. Ponadto, w pierwszej fazie znajomości, nie mogłam się przyzwyczaić do jego wyglądu, a badawcze spojrzenie dwojga szeroko rozstawionych oczu napełniało mnie długo niepokojem. Później oswoiłam się z tym, a nawet zaczęłam żywić do A-Cisa pewnego rodzaju sympatię, jakkolwiek pomieszaną z dużą dozą rezerwy i nieufności.

Mimo stałego doskonalenia konwernomów i coraz łatwiejszej wymiany prostych myśli, stosunek Urpian do nas nasuwał w dalszym ciągu wiele wątpliwości. Co prawda, w zachowaniu A-Cisa można było zauważyć pewne pocieszające zmiany. Nie podkreślał już w tak nieprzyjemny sposób, że traktuje ludzi jako istoty niższego gatunku. Mogło to jednak wypływać ze względów taktycznych, w celu pozyskania naszego zaufania.

Urpianie przewyższają nas ogromnie sprawnością procesu rozumowania, nie mówiąc już o wiedzy, jaką dysponuje ich Pamięć Wieczysta, ale niekiedy można zaobserwować u nich ogromne zawężenie horyzontów, a nawet pewnego rodzaju tępotę. Te „zaćmienia” umysłowe dotyczą najczęściej wszystkiego, co wiąże się z doznaniami emocjonalnymi, z uczuciami estetycznymi i moralnością.

Niemniej każdy dzień pobytu A-Cisa w Astrobolidzie przyczyniał się do szybkiego wzbogacenia naszej wiedzy. Postęp dotyczył zresztą nie tylko dziedziny sztucznych mózgów i samosterowania, określonej ogólnie przez Urpian jako automatocebria, ale również wielu problemów dotyczących struktury materii, problemów antycząstek i antygrawitacji, jak też zdobyczy ściśle technicznych: wyzwolenia blisko dziewięćdziesięciu ośmiu procent energii masy spoczynkowej, budowy silników fotonowych i praktycznych metod przemiany postaci energii występujących w mido.

Także w naukach biologicznych zaznaczały się perspektywy znacznego postępu, zwłaszcza w inżynierii genetycznej, w sterowaniu procesami metabolicznymi i kierunkowaniu ewolucji Urpianie wyprzedzili nas znacznie. Osobną, bardzo trudną do zgłębienia dziedzinę wiedzy stanowiła ta gałąź cybernetyki, która w powiązaniu z fizjologią i psychologią zajmowała się techniką czytania myśli i uczuć. Opanowanie jej wymagało jednak jeszcze wielu studiów przygotowawczych.

Gdyby nie sprawa Deana, można by nawet sądzić, iż stosunki między nami a Urpianami powoli, ale systematycznie zaczynały się stabilizować. Ja ze swej strony robiłam wszystko, aby w jakiś sposób przez A-Cisa i Lu nawiązać łączność z Deanem i namówić go do powrotu. Niestety, bez skutku. Lu zjawiał się w Astrobolidzie bardzo rzadko, a ponadto podejrzewałam, że specjalnie mnie unika. Kiedyś jednak udało mi się go przyłapać i zagadnąć o Deana.

— Dean wróci tu wkrótce — odrzekł swobodnie.

— I zostanie?

— Zostanie. Będziecie razem.

Gotowa byłam go ucałować za tę dobrą nowinę. Nawet stare urazy do Lu jakby przybladły.

Również A-Cis potwierdził tę wiadomość, dodając jednocześnie, że Dean ma pozostawioną całkowitą swobodę działania… w granicach bezpieczeństwa.

— Jego przyjazdu nie będę ani opóźniał, ani też przyspieszał, ale lepiej byłoby, gdyby Dean został jeszcze na Juvencie — powiedział jakoś zagadkowo, lecz nie udało mi się nic więcej z niego wydobyć. A-Cis miał brzydki zwyczaj wyłączania się niespodziewanie z rozmowy i wówczas nie było siły, która by skłoniła go do odpowiedzi na najprostsze pytanie.

W tydzień po tej rozmowie Dean zjawił się w Astrobolidzie. Ubrany był w zwykły strój ekspedycyjny, pod nim miał jednak przezroczystą, obcisłą szatę urpiańska.

W chwili gdy stanął w progu pracowni, zauważyłam natychmiast, że dzieje się z nim coś niedobrego. Twarz miał bladą, zmęczoną. Zapadnięte głęboko oczy płonęły chorobliwym blaskiem.

Byłam sama, a jednak w pierwszej chwili zdawał się mnie nie dostrzegać. Nagle skoczył ku mnie z okrzykiem:

— Daisy! Tak się cieszę, że znów będziemy razem! Wziął mnie w ramiona.

— A jednak nie chciałeś wrócić. — Nie mogłem. Chciałem jak najbliżej, jak najlepiej poznać ich życie.

— Myślałam, że o mnie zapomniałeś. Źle wyglądasz, Dean. Czy nie jesteś chory?

— Nie. Czuję się świetnie. Nic mi nie jest. To tylko zmęczenie. Musiałem ciężko pracować, aby jak najwięcej skorzystać. Czas nagli.

W oczach jego pojawił się na moment i zgasł jakiś nieprzyjemny błysk.

— I do jakich doszedłeś wniosków?

— Nie mówmy o tym. To nieważne — przerwał mi pośpiesznie, nerwowo.

— To nieważne… — przytaknęłam i, starając się okazać mu jak najwięcej serdeczności, dodałam: — Nie przejmuj się niczym. Byłam niemal pewna, że jeśli nawet zrozumiał swój błąd, nie przyzna tego otwarcie. Odkąd go znałam, a znaliśmy się od dzieciństwa, zawsze uważał to za uwłaczające jego godności.

Uśmiechnął się do mnie nie wiedząc, co mi odpowiedzieć.

— Zostaniesz? — zapytałam.

— Zostanę, a jeśli nawet musiałbym wrócić na Juventę, to na bardzo krótko. Przyleciałem, bo naprawdę brakuje mi ciebie — mówił z dawną szczerością. Pomyślałam, że jednak nie jest zupełnie normalny.

— A więc boisz się mnie — powiedział nagle. — Podejrzewasz, że mnie przeinaczyli. Nie masz racji. Jestem zupełnie normalny. Przyleciałem, bo mi ciebie brakuje. Zorientowałam się że, podobnie jak Zoe, posiadł zdolność odgadywania myśli.

— Tak. Czytam w twych myślach — podchwycił z uśmiechem. — Teraz nic się nie ukryje przede mną.

— Nigdy nic nie ukrywałam przed tobą. Wiesz najlepiej. Zmieszał się trochę. Przyszło mi na myśl, że może dlatego właśnie odszedł z Lu. Przechwycił tę myśl natychmiast.

— Nie myśl, że czytanie myśli jest szczytem, do którego dążę. Sięgam znacznie wyżej — znów zauważyłam jakiś chorobliwy błysk w jego oczach. Uprzytomniwszy to sobie stropił się nieco i zmienił temat.

— Chciałbym, abyś poznała bliżej Lu. To nie jest wcale bezduszny robot, jak go niektórzy u nas nazywają. To niezwykle mądry chłopiec. Przyszły geniusz. Czy wiesz, że już teraz wprowadził szereg udoskonaleń do dublomózgów? Nawet Urpianie uznali to za rewelację, choć oni chyba niczemu się nie dziwią. I nie jest to żaden maniak zapatrzony w siebie. Przeciwnie — gotów oddać wszystko dla ludzkości. On naprawdę czuje się związany z nami. Nie wiem, za co go tak znienawidziliście.

— Bynajmniej. Tu żadnej roli nie odgrywa nienawiść.

— Wiem — przerwał mi gwałtownie. — Ty myślisz, że to tylko strach. To nie tylko strach! To obawa przed koniecznością zerwania z dotychczasowymi nawykami, z ciasnym, ograniczonym myśleniem. Kiedyś, przed stu trzydziestu pięciu laty, gdyśmy jako Celestianie poznali ten świat, wydawał się nam ideałem. Okazuje się jednak, że nasze umysły, umysły Celestian, łatwiej pojmują głęboki sens rozwoju świata. Ich umysły są skostniałe. Ich przeraża perspektywa przemiany sposobu patrzenia na świat. Ich przeraża konieczność dziejowa, jaką jest wyższy, urpiański stopień zespolenia myśli i zorganizowanego działania. Oni boją się zrosnąć w jedno planowo działające ciało. Nie chcą podporządkować się woli mądrzejszych i widzących lepiej przyszłość przewodników. Po prostu egoizm przez nich przemawia.

Zapalał się coraz bardziej i czułam, że ten nowy Dean daleki jest od Deana dawnego, sprzed miesiąca czy roku. Moje myśli znów go zreflektowały. Spojrzał na mnie spokojniej i powiedział:

— Nie ma jednak potrzeby tym się martwić. To wszystko da się jeszcze naprawić. Może zresztą ja nie mam racji. Tego wieczoru zjedliśmy kolację w nastroju niemal tak pogodnym jak przed przybyciem do Układu Alfa Centauri. Dean odpowiadał chętnie na pytania dotyczące-jego pobytu u Urpian.

Okazało się, że brał udział, tak jak i ja, w udoskonalaniu zespołu translatorów i z własnej woli był przez cały okres nieobecności poddany działaniu urządzeń przyspieszających tempo procesów fizjologicznych. Przeważnie pracował z Lu, który usiłował wzbogacić jego umysł, ale jakie osiągnęli rezultaty — wykaże praktyka. Mówił, że Lu przybędzie niedługo do Astrobolidu, aby przedstawić wszystkim opracowany przez siebie plan współpracy z Urpianami, zmierzający do wykorzystania wszystkich ich zdobyczy z pożytkiem dla cywilizacji ludzkiej. Dean nie reagował na zaczepki Renego, który nie szczędził cierpkich uwag pod adresem swego wnuka — Lu.

Zoe zjawiła się dopiero pod koniec kolacji. Ponieważ A-Cis opuszczał na kilka dni Astrobolid, chciała przedtem wyjaśnić do końca problemy dotyczące istoty promieniowania wywołującego zaburzenia psychiczne u ludzi, którego działanie zaobserwowaliśmy jeszcze w Układzie Proximy.

— No i cóż, Zoe? Straciłaś już swe zdolności telepatyczne? — zawołał Dean, witając się z nią i odpowiadając sam sobie dodał: — Ach tak, więc jednak w dużym stopniu…

— Nie ciesz się. Jeśli zostaniesz w Astrobolidzie i ty również staniesz się normalnym człowiekiem — odparła Zoe uszczypliwie.

— O czym tak długo gadałaś z A-Cisem? — usiłowałam zmienić temat rozmowy.

— Zainteresował się sprawą kradzieży mumii. Musiałam mu przegrywać taśmy.

— Jakiej mumii? — zdziwił się Dean, gdyż nie słyszał ostatniej audycji z Ziemi i nie wiedział o tej sensacji.

Pośpieszyłam więc z wyjaśnieniem:

— Wczoraj w audycji z Ziemi usłyszeliśmy interesującą ciekawostkę. Bo chyba inaczej trudno to nazwać. W czasie geologicznych sondowań ultradźwiękowych w pobliżu morza Rosa na Antarktydzie natrafiono na dużą skamieniałość o masie około trzech ton. Początkowo przypuszczano, że to zwykły meteoryt sprzed stu trzydziestu milionów lat, gdyż tyle wynosił wiek osadów dennych, w których dokonano odkrycia. Jednak już wstępne badania wykazały, że jest to, co prawda, meteoryt, ale nie zwykły kamienny czy żelazny, lecz krzemoorganiczny.

— To rewelacja, jakiej chyba świat nie widział! — zapalił się Dean.

— Właśnie! Urpianie również zainteresowali się odkryciem. Ale wracam do tematu. Otóż polecenie zbadania meteorytu otrzymał zespól astrobiologa Rama Gori. Zanim jednak przystąpiono do szczegółowych analiz, meteoryt został skradziony.

— Skradziony?

— Tak. Jest to pierwszy wypadek kradzieży w laboratorium naukowym chyba od trzech wieków. Trudno zresztą zrozumieć przyczynę przywłaszczenia sobie znaleziska.

— Chyba jakiś wariat!

— Oczywiście. To jest najbardziej prawdopodobne. Sensacja tym większa, że jak wynika z prześwietlań bryły, które Ram Gori zdążył jeszcze dokonać, bolid nie powstał z jakiegoś jednolitego tworzywa krzemoorganicznego. Na zdjęciu widać wyraźnie jakby skamieniałą mumię jakiejś istoty o wielu odnóżach, otoczoną czymś w rodzaju grubego kokona. Ale to są tylko zdjęcia. Bryła zniknęła. Niektórzy złośliwi dziennikarze posądzają nawet profesora Gori, że ukrył znalezisko, gdyż okazało się ono zwykłym meteorytem. Inaczej mówiąc, posądzają go, że bał się kompromitacji.

— A skąd ukradziono tę bryłę? Trzy tony to nie bagatela!

— Leżała na podwórku instytutu. Mógł w nocy nadlecieć ktoś i zabrać. Przecież na pewno nikt nie pilnował…

— No i co na to A-Cis?

— Cóż może powiedzieć? — odrzekła Zoe. — Mogłam mu pokazać tylko prześwietlenia. Ale to wszystko mało. A-Cis jest jednak zdania, że może to być istotnie mumia jakiejś istoty krzemoorganicznej. Twierdzi, że oni, Urpianie, uważają za bardzo możliwe, iż gdzieś istnieją nawet myślące istoty krzemoorganiczne. Że tak powiem — silihomidzi.

— No i co jeszcze powiedział?

— Dyskutowaliśmy przede wszystkim o moralnej ocenie czynu. Chodzi o to, że dla Urpian problem przywłaszczenia sobie czegokolwiek jest zupełnie niezrozumiały. W ich społeczeństwie, jak twierdzi A-Cis, zjawisko kradzieży zaniknęło bardzo wcześnie. Musiałam sprawę szeroko przedyskutować z A-Cisem, gdyż fakt kradzieży mumii uznał on po prostu za szczególnie jaskrawy dowód prymitywizmu psychiki ludzkiej.

— Bo też tak jest! — rzekł z westchnieniem Dean.

— Nie można upraszczać zagadnienia. Obecnie kradzież jest na Ziemi zjawiskiem niezmiernie rzadkim i to z reguły patologicznym. Musiałam to A-Cisowi wytłumaczyć i przy okazji dyskusja przeniosła się na problem moralności. Są to bardzo ważne sprawy i zdaje się dotąd przez nas nie doceniane. Tu będzie można znaleźć wspólną płaszczyznę dyskusji. A-Cis zdawał się podzielać nasze zdanie, że istnieją pewne zasady moralne obowiązujące w całym wszechświecie.

— To znaczy obowiązujące wszystkie istoty rozumne!

— Oczywiście. Chociażby prawo każdej istoty do życia i rozwoju. Zasady postępowania takie, by, oczywiście w granicach własnego bezpieczeństwa — jak mawia A-Cis — zapewnić najlepsze warunki życia innym istotom.

— Czyli „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”? — wtrącił Rene.

— Coś w tym sensie. Z tej zasady może wynikać wiele praw obowiązujących wszystkie istoty.

— Ale czy ta zasada może obowiązywać w stosunkach między istotami stojącymi na różnym szczeblu rozwoju? — zauważył Dean.

— Te same wątpliwości miał A-Cis. Zdawał się jednak zgadzać ze mną, że w stosunku do istot rozumnych, nawet tak prymitywnych jak Temidzi, powinna obowiązywać.

— A ty sądzisz, że powinna obowiązywać w stosunku do wszelkich istot żywych? — zaśmiał się Dean.

— Tak.

— Nawet do roślin i bakterii?

— Nawet do roślin. Bakterie to inna sprawa. Obowiązuje tu jednak zasadnicze zastrzeżenie: w obronie własnego życia można niszczyć inne życie. Powody muszą być ważkie. Żadnego życia nie wolno niszczyć bezmyślnie, bez potrzeby, dla zabawy czy własnej wygody. Nie wolno go odmieniać i przekształcać według własnego widzimisię!

— No, zdaje się, że mocno przeholowałaś — uśmiechnął się Rene, a Kora dorzuciła:

— Jeśli to wszystko powiedziałaś A-Cisowi, na pewno był bardzo zdziwiony.

— Nie bójcie się. Ograniczyłam się do istot rozumnych. Może macie rację, że to przesada, ale…

— Życie jest największym skarbem wszechświata — dokończył Allan.

— Właśnie to miałam na myśli — Zoe posłała mu uśmiech tak rzadki ostatnio na jej ustach.

— Chodź ze mną, Daisy! — usłyszałam nad uchem szept Deana. Uścisnął mi delikatnie dłoń.

Wstaliśmy z foteli i podążyliśmy ku drzwiom windy. Rozmowa toczyła się dalej, tylko Zoe podniosła się i dogoniła nas przy wyjściu.

— Słuchaj, Dean!

Odwróciliśmy się ku niej. Patrzyła uparcie w oczy mego męża.

— Pamiętaj! Ty tego nie zrobisz! — powiedziała z naciskiem.

— Ależ, Zoe! Co ty pleciesz? Twoje podejrzenia są bezpodstawne… Zoe jakby się zmieszała.

— Może…

— Ty już czytać myśli nie potrafisz — podjął śmielej. — Plączą ci się. Ja nic złego nie miałem na myśli — odsunął ją od drzwi i wszedł do windy, pociągając mnie za sobą.

Gdy wysiadaliśmy, wydawał mi się trochę zmieszany. Jednak jego uśmiech był szczery.

— Chodźmy do naszej kabiny — powiedział cicho.

Był niezwykle czuły i serdeczny. Gdy wziął mnie w ramiona, zapomniałam o wszyst- kim, co w ostatnim czasie poczynało nas dzielić. Tak długo tęskniłam do tej chwili. Czułam się ogromnie szczęśliwa.

— Zostaniesz matką — szepnął mi Dean do ucha. — Urodzisz córkę… W tej chwili uświadomiłam sobie, że przybył tu nie tylko dla mnie.

— Dean! Co masz na myśli mówiąc, że…

— Tak bym chciał, aby Lu… Synteza jest bezbolesna… Odsunęłam się od niego z przerażeniem.

— Nie! Nie!

— Daisy! Nie doprowadzaj mnie do… — rozpoczął innym już tonem i urwał. Zdawało mi się, że w oczach jego dostrzegam obłęd. Zerwałam się z tapczanu.

— Do czego? Do czego mam cię nie doprowadzić? — zapytałam przygotowana już na wszystko.

Objął mnie gwałtownie wpół i przygarnął do siebie. Uczułam, iż jakiś zimny, metalowy przedmiot dotknął mego czoła. Jednocześnie w głowie zaczęło mi szumieć, a całe ciało ogarnął bezwład.

Przed oczyma zaczęły mi tańczyć i zamazywać się strzępy obrazów: ściany kabiny, twarz Deana, jego ręka wzniesiona nad moją głową, ręka, w której błysnął mi na moment jakiś czarny, owalny przedmiot.

Chciałam się wyrwać z jego objęć, ale nie byłam w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Czułam, że zapadam się gdzieś w dół, w przepaść…

Obudziłam się w niedużej, jasno oświetlonej sali, o ścianach i suficie z mleczno-białego „szkła”. Tylko jedna ze ścian była przezroczysta i widać było za nią urpiański ogród z pomarańczowymi, żółtymi i zielonymi roślinami.

Leżałam na dziwacznym tapczanie pokrytym miękkim, podobnym w dotyku do puchu, piankowym tworzywem. Kilka sprzętów, niewątpliwie przeznaczonych dla ludzi, między innymi stolik, szafka i fotele, dopełniało umeblowania.

Wstałam z tapczana i zakręciło mi się w głowie. Byłam osłabiona jak po długiej męczącej chorobie. Podeszłam do przezroczystej ściany. Nigdzie nie spostrzegłam nawet śladu otworów wejściowych. W ogrodzie panowała cisza i spokój. Mimo że miałam na sobie zwykłe ubranie — wideofonu nie było.

— Dean! — zawołałam głośno. Nie usłyszałam odpowiedzi.

Zaczęłam bić pięściami w ściany. Były one miękkie, elastyczne, uginające się pod dotykiem i nie wydawały żadnego odgłosu.

Podeszłam do stolika. Stało tam jakieś zamknięte naczynie z trzema rurkami. Prawdopodobnie znajdował się w nim płyn odżywczy. Uniosłam naczynie w górę i upuściłam z niedużej wysokości na stół. Spadało wolno, niezwykle wolno. A więc moja zdolność odbierania wrażeń została wzmożona.

Zaczęłam znów nawoływać, wzywać Deana, Lu, A-Cisa. Ale nikt się nie zjawiał. Byłam uwięziona. Niewątpliwie znajdowałam się na Juvencie, może nawet w Mieście Zespolonej Myśli.

Uważnie obejrzałam swe ciało. Niestety, potwierdzały się najgorsze obawy: znalazłam liczne ślady przyssawek, zacisków i elektrod.

A więc dokonano na mnie eksperymentu. Będę musiała urodzić, tak jak Zoe, Urpianina. Jak to się jednak stało, że koledzy pozwolili Deanowi zabrać mnie nieprzytomną z Astrobolidu? A może nie byłam nieprzytomna? Może tylko nie pamiętam? Może Dean podporządkował moją wolę swej woli i wszystkim zdawało się, że sama chcę z nim lecieć? Na pewno A-Cis był z nimi w porozumieniu.

Niespodziewanie jedna ze ścian jakby się rozstąpiła i do pokoju weszła mała, szara postać.

Poznałam.

— A-Cis! Gdzie ja jestem?

— Tam gdzie chciałaś.

— Ja? To nieprawda! Coście ze mną zrobili? Urpianin patrzył na mnie ze zwykłym spokojem.

— Nie ja cię tu przeniosłem — rozległ się melodyjny glos translatora — ani też żaden z Urpian.

— A więc Dean i Lu? I tyś im na to pozwolił?

— Ja im nie wydawałem takiego polecenia. Mają pełną swobodę działania w granicach bezpieczeństwa, tak jak każdy Ziemianin.

— Gdzie ja…

— Jesteś w Mieście Zespolonej Myśli, w domu Deana i Lu.

— A co dzieje się z Deanem? W jaki sposób zabrał mnie ze statku?

— Poszłaś sama. Dean i Lu znajdują się w tej chwili w Astrobolidzie.

— Poszłam sama? A więc…

— Tak. Stało się. Urodzisz córkę, która ma być żoną Lu i matką nowej ludzkości.

— Nowej ludzkości? Co Lu i Dean robią w Astrobolidzie? — zapytałam gwałtownie.

— Lu wciela w życie swój plan. Dean mu pomaga.

— A Andrzej, Igor, Kora? A inni? Zoe? Nie stawiają oporu?

— Już nie.

— To wyście do tego doprowadzili! Chcecie naszymi rękami…

Skoczyłam ku A-Cisowi wpółprzytomna z gniewu i rozpaczy. Nie dosięgły go jednak moje ręce. Natrafiłam na… pustą przestrzeń. To był tylko obraz wytworzony przez telewizory Urpiańskie.

— I co? Co teraz będzie? Co z nami będzie?

Czułam, że za chwilę padnę jak Zoe przed A-Cisem na kolana i będę błagać o litość. Choć wiem, że te istoty nie znają litości ani współczucia.

— Co z wami będzie? — powtórzył konwernom pytanie i po chwili dodał z naciskiem: — Macie wolną wolę. Tak jak chcieliście.

— Nie mamy żadnej wolnej woli! Wyście nam ją odebrali! Lu i Dean to narzędzia! Ślepe narzędzia! Wasze narzędzia!

— Nie! Jeśli nawet Dean i Lu narzucili swą wolę twoim towarzyszom, ty w tej chwili nie jesteś we władaniu Deana i Lu. Twój umysł jest wolny.

— Ale jestem zamknięta w tych pięciu ścianach!

— Już nie. Możesz w każdej chwili opuścić tę salę.

— Jak to możliwe? Dlaczego?

— Jesteś w Mieście Zespolonej Myśli. Jesteś u nas, Urpian. Myśmy zaś przyrzekli wam, że nie będziemy ingerować w pracę mózgu tych, którzy tego nie chcą. Ty nie chcesz…

— I nic nie działacie? — przerwałam. — Dlaczego ty nie lecisz do Astrobolidu? Nie przeciwstawiasz się temu, co chce uczynić Lu wbrew naszej woli?

— To nie nasza sprawa.

— Nic nie robicie, bo wam na tym zależy. Bo plany Lu to wasze plany!

— Działaj sama, jeśli chcesz. Mido czeka.

— Oczywiście, jeśli tylko będę mogła, to polecę! Czy jednak potrafię przeciwstawić się Lu? Czy istnieje choć jedna szansa na tysiąc?

— Przeciwstawisz się, jeśli zechcesz.

Głos płynący z translatora był spokojny i zimny.

— Muszę jednak cię przygotować…

W tej samej chwili uczułam, że skórę całego mojego ciała zwilża jakaś chłodnawa ciecz. Pokrywa twarz, płynie między włosami, ścieka po szyi, ramionach, plecach… zastygając w dobrze znany mi elastyczny strój noszony przez Lu, Deana, a dawniej Zoe.

— Chcesz już lecieć? Czasu mało…

— Tak. — Otoczył mnie obłok mgły. Jakaś siła uniosła mnie w górę.

— Co mam robić? Jak działać? — zawołałam do niewidocznego A-Cisa.

— Będziesz robić to, co uznasz za słuszne! Przekonamy się, jak potraficie kształtować swe losy!

Głos zamilkł i nie usłyszałam go więcej.

Otaczająca mnie mgła zrzedła i ujrzałam, że jestem zawieszona między gwiaździstym niebem a ogromnym globem planety.

Czas wlókł się wolno.

Usiłowałam skupić myśli, rozważyć na chłodno sytuację. Ale byłam tak zdenerwowana i wytrącona z równowagi dziwnym zachowaniem się Urpian, że nie potrafiłam skoncentrować uwagi na żadnym problemie.

Setki pytań cisnęło mi się do głowy: Co zastanę w Astrobolidzie? W jaki sposób przeciwstawię się Lu? Dlaczego Urpianie wysłali mnie do Astrobolidu? Czyżby zrozumieli swój błąd? A może to podstęp? Albo jakiś nowy eksperyment? A może, po prostu, na podstawie wiedzy gromadzonej przez długie wieki i po przeanalizowaniu wszystkich faktów doszli do wniosku, że ich plan przeobrażenia ludzkości może przynieść nam tylko szkodę? Może zadecydowało tu sięgnięcie przez I.u Deana siłą po władzę? Wszystko to było dla mnie wielką niewiadomą.

Nie wiem, jak długo leciałam. Zdawało mi się, że upłynęło wiele godzin.

Wreszcie ukazał się przede mną wielki kadłub Astrobolidu. W trzech miejscach z powierzchnią statku stykały się wierzchołki stożków z pyłów autosterowanych. A więc Lu korzystał z pomocy mido.

Do wnętrza Astrobolidu dostałam się bez trudu. Śluza była czynna.

Na korytarzach, w kabinach i laboratoriach panowała cisza. Nikt, nawet psy nie wybiegły mi na spotkanie. Znalazłam zresztą dwa na korytarzu. Leżały nieruchomo jakby pogrążone w sztucznym śnie. Trzeci stał przy wejściu do windy, zwracając ku mnie łeb tak powolnym, że ledwo dostrzegalnym ruchem.

Czułam potęgujący się z minuty na minutę niepokój. Ale nie był to strach — raczej świadomość odpowiedzialności i niewiara we własne siły.

Dotarłam wreszcie do sali klubowej. Tu zastałam wszystkich. Siedzieli bez ruchu w fotelach: Igor, Kora, Wład, Suzy, Will, Andrzej, Zoe, Allan… Mieli oczy szeroko otwarte, utkwione w jeden punkt sali.

Tam, w kolistym wgłębieniu przeznaczonym do tańca, dostrzegłam Lu i Deana. Zajęci byli obsługą jakiejś dziwnej machiny z półprzeźroczystego tworzywa, która nie wiadomo skąd znalazła się w Astrobolidzie. Dwie pary płyt, dostosowanych kształtem do sylwetki ludzkiej i pochylonych pod kątem czterdzieści pięć stopni do poziomu podłogi, oplatały zwoje przewodów, a właściwie długich, ruchliwych ramion wyrastających z gruszkowatych kadłubów jakichś sztucznych potworów. Te automaty „ośmior-nice” biegały swymi cienkimi mackami po ciałach dwojga ludzi, zawieszonych nieruchomo w powietrzu między płytami.

Podeszłam bliżej i poznałam. To byli Rene i Ingrid. Twarze ich wydawały się zupełnie pozbawione życia. Martwe, bez wyrazu oczy spoglądały w sufit.

Dean stał za machiną, opierając dłonie na grubym, lśniącym pręcie. Głowę jego nakrywał przezroczysty hełm, podobny do dużego słoja odwróconego do góry dnem. Wzrok pełen skupionej uwagi przenosił raz po raz z twarzy Ingrid na twarz Deanego.

Również Lu miał na głowie hełm, tylko nieco mniejszy, uwieńczony za to „koroną” srebrzystych prętów przypominających elektrody. Był do mnie zwrócony plecami, a położenie głowy zdawało się wskazywać, że patrzy na Deana. Ręce miał opuszczone swobodnie po obu stronach ciała, palce wykonywały w powietrzu szybkie, płynne ruchy, podobne do ruchów palców A-Cisa, gdy po raz pierwszy rozmawialiśmy z nim w kryształowej wieży.

— Już połączone. Możesz wyłączyć — dobiegły mnie słowa, choć nie słyszałam żadnego głosu. Wiedziałam jednak, nie wiadomo skąd, że to powiedział Lu.

Macki „ośmiornic” uniosły się w górę i zamarły w bezruchu. Ciało Renego opadło wolno na płytę, potem zsunęło się z niej na podłogę. Wstał o własnych siłach i rozejrzał się wpółprzytomnie dokoła.

Stawiając nogi jak automat, doszedł do fotela i opadł nań ciężko. Ruchy jego były powolne, twarz stężała.

W tej samej chwili Allan podniósł się z fotela i podążył ku machinie jakby w śnie hipnotycznym. Inni nie poruszyli się nawet.

— Zestaw dodatni — dotarły do mej świadomości tym razem słowa Deana.

— Przygotuj się! — rozkazał Lu.

Allan zaczął bez słowa ściągać z siebie bluzę. Twarz jego wyrażała przerażenie. Tymczasem Lu uwolnił już ze stołu operacyjnego Ingrid.

— Zoe! Przygotuj się! — padło znów polecenie zimno, nieubłaganie. Byli tak zajęci, że nie zwrócili dotąd na mnie uwagi.

Z fotela wstała Zoe.

Dean spojrzał w jej kierunku i na twarzy jego odbiło się ogromne zdziwienie.

— Daisy? Tutaj? — uświadomiłam sobie jego myśli.

— Co wy z nimi robicie? — zawołałam głośno i natychmiast pochwyciłam niespodziewaną odpowiedź Deana.

Tam, w żywych organizmach ludzkich, dokonywano syntezy cech dziedzicznych. Przygotowywano nowe pokolenie ludzi podobnych do Lu.

Co robić, aby przerwać ten szaleńczy eksperyment — pomyślałam z przerażeniem.

— Dean natychmiast przechwycił moją myśl. Czułam, jak ogarnął go na moment strach. Pomyślał, że nie wolno dopuścić, abym dowiedziała się, że…

I w tej chwili oddał broń w moje ręce. Wiedziałam już, co mam robić.

Przyskoczyłam do Lu i jednym szarpnięciem zerwałam mu z głowy ową błyszczącą „koronę”.

Rzucił się ku mnie, próbując pochwycić i odebrać mi ten dziwny przyrząd, który pozwalał mózgowi ludzkiemu panować nad zespołami mido. Byłam jednak szybsza. Wiedziałam, że muszę uciekać, gdyż nie potrafię obchodzić się ze swą zdobyczą.

W drzwiach jeszcze raz obejrzałam się za siebie. Lu biegł tuż za mną. Przez moment nasze oczy spotkały się.

Jeśli ona rozkaże zespołom, by się zatrzymały… — wyczułam w jego myślach.

Niemal machinalnie wcisnęłam sobie na głowę obiema rękami ów niezwykły kask. Jednocześnie dostrzegłam wprost nad sobą wzniesioną dłoń Lu z jakimś krótkim, czarnym prętem.

Niech staną wszystkie zespoły mido! — pomyślałam rozpaczliwie.

Nim oślepił mnie błysk, ujrzałam przed sobą wykrzywioną gniewem twarz Lu, a potem… potem pełne przerażenia i determinacji oczy Deana.

Straciłam przytomność.

Gdy otworzyłam oczy, nade mną połyskiwał w blasku lamp podniesiony klosz naszego starego medautomatu. Obok mnie stali Kora, Will, Zoe i… Dean.

— Co to było? — zapytałam z wysiłkiem.

— Już minęło — odpowiedziała Kora głosem, w którym wyczułam wzruszenie. — Już wszystko minęło.

— Jak zły sen — dorzuciła cicho Zoe.

Płyta medautomatu opadła wolno w dół. Po chwili dostrzegłam przed sobą rozsunięte drzwi. Prowadziły one z sali operacyjnej do holu. Na progu stała mała, nieco pochylona postać Urpianina.

Poznałam A-Cisa. Wydało mi się, że na twarzy jego dostrzegłam serdeczny uśmiech. Ale to było złudzenie — przecież Urpianie nie wiedzą, co to śmiech…

MÓWI A-CIS

Mówi do Was A-Cis — członek społeczności zjednoczonej rozumem, bytującej kreatywnie w Układzie Alfa Centauri1, penetrator i sublimator czwartego stopnia do zadań specjalnych, od Waszego przylotu koordynator działań programowych.

Mówię o zdarzeniach dwustronnie widzianych na życzenie Waszej mikrospołeczności— reprezentantów makrospołeczności Ziemian zamieszkujących Układ Słoneczny.

Okres pierwszy — rozpoznawczy

W trzydziestym siódmym interwale znaczonym piętnastego wielkiego okrążenia2 obserwatorzy strefy zewnętrznej Świata Starego Życia przekazują wiadomość: w obszarze kontrolowanym pojawiło się kuliste ciało sztuczne o przyspieszeniu ujemnym, wytwarzanym odrzutem zjonizowanych cząsteczek. Ekstrapolacyjnie określony cel lotu — układ planetarny Proximy.

Z Centrum Myśli Przewodniej drugiego stopnia, poprzez Ośrodek Koordynacji stopnia trzeciego, mój dublomózg otrzymuje polecenie: A-Cis przejmie pełną koordynację działań przewidzianych programem refadore3.

Dublomózg obejmuje prowadzenie na tysiąc osiemset siedem sila 4, łącząc moją pamięć z Pamięcią Wieczystą. Wiem już: masa, kształt i zasada napędu sztucznego ciała wykluczają, aby była Io nasza sonda międzygwiazdowa, wysłana z Układu Proximy przed piętnastoma wielkimi okrążeniami. Nigdy nasi przodkowie nie budowali rakiet w kształcie kuli — sztuczne ciało pochodzi spoza naszego świata.

Nowe dane potwierdzają poprzednie. Kontrola wsteczna zapisów informuje, że na 6,26 obrotu Juventy5, przed wejściem ciała w strefę kontrolowaną, zarejestrowano krótki przekaz typu widmowego.

Łączę się z zespołem analiz sześciowarstwowych. Niechaj G-.Fis, mój „partner radości”6, nie próbuje wkroczyć w moje myśli. Trzeba bez zwłoki wyjaśnić, co odwiedziło Układ Proximy.

Gromadzą się wątpliwości. Kierunek lotu nie przesądza o pochodzeniu ciała. Jego antyapeks jest kątowo położony blisko Słońca. Gdyby jednak założyć, że kula porusza się po drodze najkrótszej, przebiegałaby w odległości kilkaset razy większej od promienia układu planetarnego tej gwiazdy. Jeśli sztuczne ciało wyruszyło z Układu Słońca, dlaczego brak sygnału ostrzegawczego obserwatorów mido penetrujących ten układ?

Kolejne połączenie z Pamięcią Wieczystą daje odpowiedź warunkową: Układ Słońca obserwowany jest przez mido od ponad siedmiu wielkich okrążeń, z jedyną przerwą spowodowaną prawdopodobnie zniszczeniem obserwatora eksplozją nuklearną. Sonda mido przed 1,72 wielkiego okrążenia wybrała jako teren uzupełniania masy i energii skupisko małych ciał, obiegających pierścieniem drugą z najmasywniejszych planet Słońca. Zniszczenie sondy nastąpiło w czasie szukania dogodnego obiektu. Na jednej z brył pierścienia Ziemianie wzbudzili sztucznie reakcję jądrowoświetlną. Przyciągnęła ona uwagę mido, które podążyło w kierunku promieniującego obiektu.

W odległości 6,6 km od źródła światła sonda dostrzegła sztuczne ciało o napędzie odrzutowym i skierowała się ku niemu. We wnętrzu ciała zauważyła Ziemianina i zgodnie z instrukcją zaktywizowała się informatycznie. Obiekt promieniujący znajdował się po przeciwnej stronie 0,4 km od sondy. Obiekt przeszedł nieoczekiwanie w stan eksplozywny. Ostatni meldunek optyczny: obraz Ziemianina we wnętrzu sztucznego ciała — ruch głowy i oczu świadczy o spostrzeżeniu naszej sondy.

Brak dowodów, że eksplozja była zamierzonym aktem zmierzającym do zniszczenia mido. Mogła wynikać również z planu badawczo-technicznego Ziemian.

Strata obserwatora spowodowała lukę informacyjną trwającą dziewiętnaście małych okrążeń7. Od tego czasu obowiązuje zasada wysyłania co najmniej pary mido. Brak meldunków o startach Ziemian do lotów międzygwiezdnych przed i po tej luce. Przy-jecie, że start kulistego obiektu nastąpił w czasie przerwy w obserwacjach, nie wyjaśnia jednak odchylenia od optymalnego toru 8.

Wnioski z analizy emisji własnej kulistego obiektu: jest to statek międzygwiezdny, w którym przebywają istoty żywe. Przybysze są istotami średnio inteligentnymi, o myśleniu analogowym, wyobrażeniowo-pojęciowym, prymitywnie logicznym, o pamięci trójwarstwowej niedublowanej i ograniczonym zakresie intelektosiazy 9. Ich reakcje psychiczne przebiegają w tempie pierwotnym, bardzo powolnym, kilka razy wolniejszym niż u Urpian Starego Życia. Istoty te należy zaliczyć do węglowców ciepło-twórczych. Doznania radiowe bardzo słabe, sidomire 10 prawdopodobnie zupełnie nie rozwinięte lub w zaniku. Dźwiękowcy.

Przekazuję wyniki przewodnikowi C-F. Analizuje on cały mój myślogram i potwierdza jego słuszność. Konkluzja: W rachubę wchodzą dwa najbliższe ośrodki życia węglowców ciepłotwórczych — Procjon lub Słońce. W ciągu ostatnich pięciu wielkich okrążeń nie brakowało dowodów, że cywilizacja istot zamieszkujących Ziemię rozszerzyła się na cały układ planetarny Słońca. Możliwe, że podjęły one w okresie luki informacyjnej lot międzygwiezdny. Procjon jest mniej prawdopodobny z uwagi na redofare11 podobne do naszego.

W siódmym obrocie Juyenty od pierwszego meldunku otrzymuję wiadomość, że statek międzygwiezdny wylądował na księżycu planety naszych przodków 12. Z obserwacji wynika, że przybysze podjęli prace konstrukcyjne. Prawdopodobnie zostaną tam na czas dłuższy. Analiza konfrontacyjna obrazów z zapisami Pamięci Wieczystej potwierdza przewidywania — są to Ziemianie.

Okres drugi — penetracyjny

Przewodnik C-F przekazuje mi prowadzenie simido13 całej strefy Proxima Centauri. Przygotowuję program penetracji. Siedemdziesiąt pięć obrotów Juventy później osiągam zwrotny kontakt z mido operującym w Świecie Starego Życia.

Obserwuję teraz Ziemian z bliska przez wiele sila. Są to istoty stosunkowo duże — wzrostem dorównują Temidom14, masa ciała dwukrotnie mniejsza. Nie odznaczają się ruchliwością, chociaż procesy fizjologiczne w ich organizmach przebiegają szybciej niż u Temidów. Rozbudowują gniazda i przetwarzalnie. Poziom techniki: wstępna faza automatocerebrii. Zidentyfikowałem wiele procesów technologicznych. Budują nowe, prawdopodobnie badawcze statki międzyplanetarne.

Ziemianie marnują wiele czasu i energii na opracowywanie programów szczegółowych. Niedostatek autoorganizacji procesów technologicznych. Brak pamięci zbiorowej sprzęganej neurofizjologicznie z poszczególnymi osobnikami. Duże skłonności do działania grupowego przy łączności somatycznej dominującej nad myślową. Bardzo ograniczona rola przewodników.

Przybysze należą do jednego gatunku, można jednak wyodrębnić kilka odmian różniących się kolorem skóry i ukształtowaniem kostno-mięśniowym. Największe różnice (kościec, organy wewnętrzne) należy przypisać różnicom płci. Potwierdza to zapisy Pamięci Wieczystej — Ziemianie dzielą się na dwie płcie.

Włączam się na wiele sila w obwody Pamięci Wieczystej, aby poznać wszystko, co wiemy o świecie Ziemian. Raporty mido obejmują bogate dane dotyczące warunków fizycznych panujących na Ziemi i innych planetach Układu Słonecznego, rozwoju życia w tym układzie oraz cywilizacji tam powstałej.

Zadanie pierwszego stopnia: stwierdzić, po co przybyli wysłannicy cywilizacji słonecznej do Układu Proximy. Wykorzystać możliwość krótkodystansowych obserwacji i eksperymentów. Sprzyjająca okoliczność: Ziemianie znajdują się w nowych dla nich warunkach i prawdopodobnie nie wiedzą o naszym istnieniu.

Potwierdzenie hipotezy, że Ziemianie przybyli w celach poznawczo-penetracyjnych. Gromadzenie wiedzy pochłania im wiele czasu. Przyrządy ich są mało precyzyjne i niedostatecznie scerebrowane. Wiele czynności Ziemianie wykonują samodzielnie, korzystając wyłącznie z własnych osobniczych ośrodków mózgowych, a nierzadko i mięśni. Wytrwałością usiłują wyrównać niedostatek zdolności organizacyjnych. W kilku przypadkach konieczność interwencji mido. Przykład: sonda badawcza uszkodzona przy przejściu przez chromosferę Proximy. Zamiast zmniejszyć prędkość i wylądować na księżycu Urpy, zwiększyła prędkość i zagroziła zderzeniem ze statkiem badawczym. Nie doszło do katastrofy tylko dzięki dyrektywie dla mido: czuwać nad bezpieczeństwem Ziemian. Pojazd, skierowany do naszego układu, będzie przejęty i zahamowany w pobliżu Tolimana B.

Niektóre zaobserwowane takty wymagają dalszych szczegółowych studiów z udziałem Ośrodka Koordynacji stopnia trzeciego. U Ziemian występują okresowe odchylenia od normy w niektórych procesach fizjologicznych, związane z naszym cyklem łączności midoresol15 .U osobników szczególnie podatnych mogą pojawić się reakcje psychosomatyczne. Samo przejście stożka fali prowadzącej simido przez teren działań Ziemian nie wywołuje zaburzeń. Jednak analiza poprzez dublomózg wykazuje nieprzypadkową zbieżność zasłabnięcia Ziemianina z napromieniowaniem wtórnym dodomi. Okazuje się, że niektóre fadoremi16 wywołują, gdy brak dostatecznych osłon, zaburzenia w czynnościach centralnego ośrodka nerwowego tych istot. Zwłaszcza gdy podatny osobnik znajduje się w pobliżu mido, może dojść nawet do utraty przytomności.

Ziemianie prowadzą badania planet Proximy. Znajdują dowody naszego istnienia i — jak wynika z obserwacji — nie mogą pojąć, co się z nami stało. Ich penetracje można podzielić na pięć faz.

Pierwsza faza: Badania zdalne fizykochemicznych cech gwiazdy, zdalne obserwacje planet.

Druga faza: Badania bezpośrednie najdalszych planet. W szczególności planety Nokta i szczątków księżyca Urpy służącego do zmiany orbity Temy. Szczegółowe studia nad życiem na Temie. Nawiązanie przyjaznych kontaktów z Temidami, tendencja do antropomorfizowania tych wysoce prymitywnych tubylców.

Trzecia faza: Badania Urpy. Wejście do wnętrza planety za pomocą specjalnie w tym celu skonstruowanych pojazdów. Jeden z nich uległ zagładzie. Potwierdza to raz jeszcze prymitywność metod. Ziemianie nie cenią swego życia. Nie widzą właściwych zadań automatocerebrii. Nie wykorzystane prawidłowo odkrycia. Przykład: wykrycie korelacji między zakłóceniami biostazy, obecnością mido i emisją związaną z simido nie otwarło drogi do fadoremi.

Czwarta faza: Badania naszych starożytnych miast na Urpie. Analiza synchropro-mienna wskazuje, że kształtują w swych mózgach w zasadzie prawdziwy obraz naszej cywilizacji. Mimo ogólnie niskiego jeszcze poziomu wykorzystania techniki, na niektórych odcinkach na podstawie refadomire17 nadspodziewanie wykazują znaczną sprawność intelektostazy.

Piąta faza: Koncentracja badań na technologii Świata Starego Życia. Reorganizacja grup penetracyjnych. Zdalne obserwacje układów planetarnych Tolimana A i B, z koncentracją uwagi na Błyskającej. Pod koniec tej ostatniej fazy demontaż niektórych gniazd na Temie i Urpie. Przystąpienie do budowy dwóch różniących się znacznie konstrukcją statków międzygwiezdnych. Większy, o silniku jonowym, to przebudowany statek, w którym Ziemianie przybyli do Układu Proximy. Statek mniejszy, z silnikiem fotonowym, jest kilkakrotnie szybszy. Zbudowano go na podstawie zasad konstrukcyjnych naszych statków z okresu przed opuszczeniem Świata Starego Życia przez.naszych przodków.

Ziemianie przebywali w Układzie Proximy przez blisko pięć małych okrążeń. Wyruszają w nowych statkach w kierunku Tolimana B. Dlaczego nie kierują się ku Juvencie?

Pierwszy startuje statek jonowy z osiemnastoma Ziemianami. Po czterdziestu siedmiu obrotach Juventy podąża za nim statek fotonowy z sześcioma Ziemianami i wyprzedza go po następnych osiemdziesięciu sześciu obrotach Juventy. Niewielkie, uwarunkowane barierą biologiczną, przyspieszenie. Tor lotu i moment przejścia z rozpędzania na hamowanie wskazuje, że zmierzają ku Błyskającej. Czy nie potrafią stwierdzić, że to świat laremi sidore18 i nie mają tam czego szukać?

Proponuję ograniczony kontakt według wariantu trzeciego. Przewodnik C-F przekazuje Centrum Myśli Przewodniej moją prośbę o decyzję. Nieprzewidziane wydarzenia wymagają ponownego redomi19.

Eksplozja nośnika fotonowego statku Ziemian — na niespełna dwadzieścia siedem obrotów Juveniy przed celem.

Przyczyna: zderzenie z niewielką masą materii — resztkami uszkodzonej sondy, zniszczonej w snopie fotonów silnika statku podczas hamowania. Brak lub zawodność środków ochrony konstruowanych przez Ziemian. Błąd w koordynacji naszych systemów kontrolnych strefy zewnętrznej Układu Tolimana.

Dublomózg włącza mnie w obwody Pamięci Wieczystej dla wtórnej analizy ciągu zdarzeń. Przewodnik C-F łączy się z Centrum Myśli Przewodniej. Ocena stopnia mojej odpowiedzialności jest słuszna. Przypadek nie usprawiedliwia błędów. Pamięć Wieczysta nie zawodzi. Zawiódł mój ograniczony, stary mózg, zbyt ociężale współpracujący z dublomózgiem. Centrum uznaje jednak moje odejście za niewskazane. Przewodnik C-F nakazuje mi kontynuację działań koordynacyjnych i skorygowanie programu zgodnie z bieżącymi potrzebami.

Dokładniejsze obserwacje tego, co pozostało ze statku Ziemian, ujawniają ograniczony stopień zniszczeń. W ocalałej części przebywają istoty żywe. Ta część — statek do lotów kosmiczno-atmosferycznych — nie uszkodzona, lecz pozbawiona środków-napędowych.

Z analizy toru ruchu inercjalnego wynika, że statkowi grozi unicestwienie w atmosferze Tolimana B. Wobec niemożliwości samodzielnej zmiany toru pozostaje wychwyt.

Wysyłamy ośmiokrotny zespół mido. Drugie nie przewidziane wydarzenie: w czasie prób sygnalizacji obrazowej dwa mido zaatakowane strumieniem cząstek dezintegru jących. Atak całkowicie niespodziewany — zespół nie zdążył wytworzyć przeciwmaterii. Natychmiast po meldunku o ataku łączę się z przewodnikiem C-F i przez dublomózg z Pamięcią Wieczystą.

Pamięć Wieczysta stwierdza: Ziemianie nie powinni mieć zamiarów agresywnych. Zniszczenie mido mogło nie być zamierzone. Przypadek automatyzmu technicznego lub niezrozumienie intencji.

Niemniej konieczna jest ostrożność. Rozwój intelektostazy u Ziemian jest znacznie niższy niż u nas, a ich zwyczaje nie zostały zbadane w stopniu wystarczającym na to, by przewidzieć każde ich posunięcie.

Analogia między zniszczeniem mido w Układzie Słońca przed 1,72 wielkiego okrążenia i obecnym jest ograniczona i nie pozwala na ostateczne stwierdzenie, czy Ziemianie działali w sposób zamierzony.

Polecenie dla mido: wychwyt w warunkach pełnego bezpieczeństwa. Uniemożliwić Ziemianom wszelkie działania. Przystąpić do analizy synchropromiennej. W punkcie zerowym — stworzyć warunki całkowitej swobody ruchu. Niech Ziemianie lecą dokąd zechcą.

Muszę zachować maksimum ostrożności. Ziemianie to istoty prymitywne, naiwne, nieobliczalne.

Okres trzeci — empiryczny

Lasolla — małe, zielone sześcionogi o długich skrzydłach wyginęły przed siedemdziesięcioma siedmioma wielkimi okrążeniami, jeszcze na Urpie. Były tak ciekawe, że gdy któreś z nich dostało się przypadkowo w stożek fal wielkiej częstotliwości i ginęło, świecąc silnym blaskiem, setki, a nieraz nawet tysiące lasolla zlatywało się w to miejsce i również ginęły, nim zdołały pojąć niebezpieczeństwo. To przyczyniło się do szybkiej ich zagłady.

Przybysze z Ziemi przypominają lasolla. Istoty, których procesy fizjologiczne przebiegają w zwolnionym tempie, już ze swej natury są bardziej narażone na niebezpieczeństwo niż te, których tempo reakcji jest szybsze. Czy niedoskonały mózg jest zdolny do tworzenia trwałych wartości cywilizacyjnych?

Ziemian pociąga każde niebezpieczeństwo. Są niebezpieczni nie tylko dla samych siebie. Swoim nie skoordynowanym programowo, nie przemyślanym systemowo i zakłócanym nieustannie emocjami oddziaływaniem na otaczającą materię zakłócają raz po raz planowy, zamknięty ciąg naszych działań. Wnoszą czynnik dezorganizacji w nasze uporządkowane życie.

Przykłady: lądowanie na Błyskającej, rozproszenie zespołu, zatrzymanie sisimi20 własnym ciałem, doprowadzenie do katastrofy własnego statku w przetwórni. Utrzymanie ich przy życiu wymagało zakłócenia różnych cyklów.

W warunkach Błyskającej Ziemianie nie są w stanie sami zapewnić sobie bezpieczeństwa.

Wnioski przekazane przewodnikowi C-F:

Konieczność pomocy — możliwie bez jawnego sterowania ich działaniem. Zapewnić Ziemianom jak najdalej posuniętą reaktywność spontaniczną, także u pojedynczych osobników, w granicach bezpieczeństwa. Stwarza to najkorzystniejsze warunki obserwacji i eksperymentu. Połączyć obie grupy Ziemian przebywające na Błyskającej, a jednocześnie ograniczyć ich zdolność ruchu. Poinstruować w tym celu sześć zespołów mido. Podjąć niezwłocznie wielowarstwowe badania — do analizy synchropromiennej włącznie. Rozszerzyć zakres eksperymentowania. Badania intelektostazy przeprowadzać również za pomocą tworzenia miraży, przeskoków czasowych i luk pamięciowych. Stwierdzić, w jakim stopniu i zakresie można i należy pomóc tym istotom w rozwoju, przyspieszając jego tempo.

Postuluję wstrzymać realizację opracowanego przeze mnie sześciowariantowego programu nawiązania bezpośrednich kontaktów i ograniczyć jeszcze bardziej naszą ingerencję w ich działania poznawcze dla łatwiejszego śledzenia procesu gromadzenia i wykorzystywania wiedzy.

Centrum Myśli Przewodniej drugiego stopnia poleca opracować dwuwariantowy program eksperymentalny. Zebrać dane do wstępnej oceny przydatności gatunku zamieszkującego Układ Słońca do siredosi21. Przeprowadzić eksperymentalne zapłodnienie osobnika żeńskiego w warunkach korekty genetycznej w celu stwierdzenia możliwości wyhodowania doskonalszej istoty ludzkiej. Zaprojektować i uzgodnić z Centrum wskazania dotyczące wyboru osobników eksperymentalnych; otrzymuję rozszerzony zakres pełnomocnictw jako sublimator czwartego stopnia.

Łączę mój dublomózg na sześćset pięćdziesiąt cztery sila z Pamięcią Wieczystą. Opracowuję projekt wskazań do siredosi:

Rodzice udoskonalanego genetycznie osobnika powinni być osobnikami możliwie młodymi, o wyższym niż przeciętny dla tego gatunku wskaźniku intelektostazy i zainteresowaniach ułatwiających kontakty międzycywilizacyjne. Obserwowaną u niektórych osobników większą podatność na oddziaływania fasido22 nie należy traktować jako wskazanie do siredosi. Występuje u nich tendencja do tworzenia podgrup społecznych skłonnych do przeciwstawiania się przewodnikom nadgrup.

Korekta genetyczna powinna być ograniczona do kreacji cech ułatwiających kontakt z dublomózgiem i Pamięcią Wieczystą, a eliminującej lub ograniczającej właściwości psychofizjologiczne utrudniające pełne zespolenie myślowe i wprowadzające elementy dezorganizacji w społeczność zespoloną.

Przewodnik C-F przekazuje mój projekt Centrum Myśli Przewodniej. Po dwudziestym siódmym sila nadchodzi decyzja: przystąpić do realizacji programu. Materiał genetyczny: osobnik żeński — zajmujący się programowo poszukiwaniem kontaktu z nami, oraz osobnik męski — przewodnik w badaniach dziejów naszej cywilizacji Świata Starego Życia.

Proponuję, aby w toku eksperymentu dokonać próby cofnięcia patologicznych zmian w ośrodkach wzrokowych kory mózgowej osobnika żeńskiego (Zoe). Zmiany te spowodowane zostały nie zamierzonym działaniem mido w początkach pobytu Ziemian w Układzie Proximy. Argument za propozycją: powodzenie zabiegu terapeutycznego ułatwi funkcję macierzyńską, a więc realizację eksperymentu. Wniosek przyjęty.

Eksperyment, zgodnie z przyjętym programem, zrealizowany pomyślnie. Proces rozwoju płodu przebiega prawidłowo z programowym przyspieszeniem.

Wniosek nagły: dalszy pobyt Ziemian na Błyskającej nieracjonalny i zbyt kosztowny. Przejawiają zamiar uszkodzenia wysoko wyspecjalizowanego ośrodka informacyjno-za-sileniowego. Z analizy wielowarstwowej wynika, że chodzi tu o prymitywną i niedorzeczną próbę nawiązania z nami łączności. Proponuję:

— Przenieść Ziemian na Juventę za pomocą grawistatku. Uniemożliwić im wykorzystanie środków technicznych do zakłóceń naszego życia.

— Sprowadzić eksperymentalnie do naturalnych warunków rozwoju.

— Rozszerzyć zakres oddziaływania na osobnika zapłodnionego (Zoe) dla sprawdzenia, czy można przyspieszyć rozwój dojrzałego osobnika.

Wniosek przyjęty. Wynik realizacji:

Sztucznie pierwotne warunki pozwalają poznać niektóre zwyczaje Ziemian. Droga ewolucyjna przypomina nieco naszą. Rokuje to pewne nadzieje, zwłaszcza po zastosowaniu syntezy chromosomalnej genów. Mój,partner radości” G-Fis przejmuje kontrolę poprzez dublomózg nad czworonogiem męskim (Ro), żyjącym w jednokierunkowej symbiozie z Ziemianami, a w szczególności z najmłodszym osobnikiem żeńskim (Zoe). Czworonóg ma ograniczone pole świadomości i charakteryzuje go niemal zupełny brak imelektostazy. Staramy się nie przerywać symbiozy.

Ziemianie stosunkowo łatwo przystosowują się do nowych warunków, mimo wąskiego zakresu intelektostazy. Chyba nawet łatwiej niż my. Duża plastyczność ustroje

Przyśpieszenie rozwoju nowego osobnika (Lu) o cechach zaplanowanych daje wyniki pozytywne. Również pozytywny wynik regeneracji wzrokowych ośrodków nerwowych osobnika macierzystego (Zoe), co powinno zwiększyć podatność tego osobnika na nasz wpływ. Po dwudziestu czterech obrotach Juventy od urodzenia nowej istoty przejmujemy pełną kontrolę nad jej rozwojem.

Zgodnie z programem przewiduje się cztery fazy działań kreatywnych.

Pierwsza faza: Rozwój sidomire. Wszystko wskazuje na możliwość kontaktu. Cecha trwała, gdyż wytworzona w wyniku syntezy chromosomalnej genów.

Druga faza: Zwiększenie pojemności pamięciowej mózgu naturalnego.

Trzecia faza: Rozbudowa połączeń do współdziałania z dublomózgiem.

Czwarta faza: Rozbudowa połączeń do współdziałania z Pamięcią Wieczystą. Ujawnienie szkodliwych przesunięć w polu świadomości. Ograniczenie wpływu stanów emocjonalnych.

Młody osobnik eksperymentalny (Lu) rozwija się na razie dwukierunkowo. Jest to konieczne, by nie stracił kontaktu z Ziemianami. Wzrost masy ciała. Rozszerzenie kontaktu. Stopniowe przesunięcie czynników wychowawczych. Opór osobnika macierzystego (Zoe).

Możliwości czterofazowego rozwoju ośrodków mózgowych u dojrzałych osobników bardzo ograniczone: jedynie faza druga, częściowo trzecia dla celów kontaktowych.

Rozszerzenie zakresu eksperymentowania w celu przyspieszenia rozwoju psychicznego żeńskiego osobnika (Zoe). Mała chłonność sieci, słabość i ograniczoność połączeń międzyobwodowych. Trzeba zwiększyć intensywność procesów fizjologicznych i wzmocnić prądy czynnościowe. Trudności potęgują się w fazie trzeciej — przy próbach przyłączenia sieci neuronowej do obwodów dublomózgu. Przyczyna: ukształtowana inna struktura biologiczna.

Przy zwiększeniu pojemności pamięci i podniesieniu.ogólnej sprawności umysłu okresowe zawężenia świadomości. Długotrwałe oddziaływanie nie przynosi oczekiwanych wyników. Postęp coraz mniejszy.

Po analizie, wespół z przewodnikiem C-F, eksperymentowanie na osobniku żeńskim (Zoe) zawiesza się na czas nieokreślony.

Rozwój młodego męskiego osobnika eksperymentalnego (Lu) rokuje wielkie nadzieje. Niekiedy wykazuje on większą sprawność psychiczną od naszej, zwłaszcza w sytuacjach koniecznych ograniczeń połączeń z obwodami Pamięci Wieczystej. Wylania się wiele nowych koncepcji wymagających analizy.

Współpracuję teraz ściśle „z przewodnikiem C-F. Przewodnik C-F łączy się coraz częściej z przewodnikami: F-Gis, H-A i D-F, a oni z dalszymi zespołami naddyspo-zycyjnymi Centrum Myśli Przewodniej. W ciągu ostatniego obrotu Juventy sięgnęliśmy aż czterokrotnie do obwodów Rady Ustalającej Przyszłość.

Powstaje możliwość przyspieszenia rozwoju cywilizacji Ziemian przez:

— Zwiększenie zawartości tlenu w atmosferze Ziemi i ustawienie właściwej proporcji solfare 23.

— Ograniczenie, a następnie całkowity zanik płodności istot o dotychczasowych cechach genetycznych.

— Masowe wytwarzanie osobników o doskonalszych cechach sieci mózgowej. Mogą one zastąpić w ciągu paru wielkich okrążeń bezwartościowe pokolenia Ziemian.

Okres czwarty — kreacyjny

Po analizie wtórnej, trwającej dwanaście obrotów Juventy, czyli aż do przylotu głównej grupy Ziemian w statku jonowym, Centrum Myśli Przewodniej postanawia:

— Sprowadzić tę grupę wypróbowaną już metodą sygnalizacji naśladowczej na Juventę.

— Wyodrębnić z grupy osobników najlepiej przystosowanych do dania życia osobnikom o doskonalszej sieci.

— Rozpocząć natychmiast hodowlę osobników nowych z zastosowaniem chromoso-malnej syntezy genów w momencie zapłodnienia na podstawie dotychczasowych doświadczeń.

Operacją kierować będzie bezpośrednio młody osobnik eksperymentalny (Lu) w stałym kontakcie myślowym ze mną. Przypuszcza się, że wpływ jego na innych osobników powinien być wystarczający, by uniknąć jakichkolwiek oporów, zwłaszcza że nie chcemy rezygnować z zasady pozostawienia Ziemianom pełnej swobody działania w granicach bezpieczeństwa.

Już we wstępnej realizacji planu występują nie przewidziane przeszkody. Chociaż młody osobnik eksperymentalny przejawia wiele inicjatywy w oddziaływaniu na mikro-społeczność Ziemian, stawiają oni zorganizowany opór.

Mimo nacisku rezonansowego wspomaganego dublomózgiem Lu nie może zdobyć przewodnictwa. Jedynie on rozumie doniosłość naszej pomocy.

Opór Ziemian ma charakter bierny.

Łączę się znów z przewodnikiem C-F i za jego pośrednictwem z kolejnymi zespołami naddyspozycyjnymi. Tu już nie wystarczy zwykła analiza synchropromienna.

O co chodzi Ziemianom? Nie są oni zdolni pojąć swym prymitywnym umysłem sensu naszego działania; ale może również nasz umysł jest zbyt skomplikowany, aby wczuć się w ich prymitywny sposób rozumowania?

Przyśpieszenie adaptacji drogą rezonansu — niemożliwe. Zastosowanie ladofado24 — przedwczesne i niedostatecznie opracowane dla Ziemian.

Usunięcie jednej przeszkody stwarza inną.

Projekt wizyty Ziemian w Mieście Zespolonej Myśli. Centrum wyraża zgodę. To, co zobaczą, powinno wywrzeć dodatni wpływ na poziom intelektostazy tych istot. Bezpośrednia wymiana informacji może ułatwić wyjaśnienie podłoża oporu i opracowanie skutecznych metod przekonania Ziemian, że chcemy ich dobra.

W spotkaniu biorą udział: dwoje przewodników mikrospołeczności Ziemian i para osobników niższego stopnia, która — zdaniem Lu — nadaje się doskonale do kreacji genetycznej.

Korzyści dwustronne z wizyty niewątpliwe, lecz ograniczone. Tylko jeden z osobników przejawia dodatnie zainteresowanie siredosi. U trojga innych wyraźne zainteresowanie ujemne, wzrastające lub malejące zależnie od treści wymienianych informacji.

Rozmowa z Ziemianami poszerzyła znacznie naszą wiedzę o osobliwościach ich mentalności jednostkowej i społecznej. Wniknięcie jednak głębiej w mechanizm ludzkiego myślenia i zaskakujących reakcji emocjonalnych wymaga dalszych obserwacji, doświadczeń i analiz.

Wnikliwego zbadania wymagają także następujące motywy upartego odrzucania naszej pomocy. Zdaniem Ziemian:

1. Odgórne programowe sterowanie mózgami ludzkimi za pośrednictwem dublo-mózgów nie jest korzystne społecznie, gdyż działa uniformizująco i ogranicza możliwości samodoskonalenia się osobniczego, które warunkuje postęp cywilizacyjny i kulturalny społeczności Ziemian. — Do ich umysłów nie przemawia argument, że różnorodność dróg myślenia prowadzącego do jednego celu i inicjatywę twórczą można programowo stymulować. Twierdzą, że ich historyczne doświadczenie prowadzi do przeciwnych wniosków. Trzeba sprawdzić, czy tak było rzeczywiście.

2. Obecna struktura zapewnia korzystne warunki samodoskonalenia się i rozwoju ludzkości jako organizmu społecznego i nie ma potrzeby jej zmieniać. Różni się ona krańcowo od struktury społeczności Zjednoczonej Rozumem, ale to nie dowodzi jej niższości czy niedojrzałości. Ziemianie twierdzą, że zcentralizowane systemy programowego sterowania działały u nich długo i ustąpiły w sposób naturalny miejsca systemowi automatycznej regulacji i wzajemnego sterowania autonomicznych układów tworzących organizm społeczny, bardziej wiążącemu człowieka z przyrodą i ułatwiającemu rozwój jego sił twórczych. — Jeśli to, co mówią Ziemianie, zgodne jest z prawdą, należy ze szczególną uwagą zbadać tę strukturę, której trwałość nie wydawała się dotąd możliwa.

3. Ziemianie nie mogą dopuścić do zaniku lub znacznego ograniczenia swych popędów i emocji, gdyż rozum bez nich staje się martwym przetwornikiem informacji. Przejęcie funkcji generatora wzmocnień i pobudzeń przez dublomózg, uważają za odczlo-wieczenie istoty ludzkiej. — Konieczne jest ustalenie, które z biologicznych czynników aktywizujących umysł osobnika są rzeczywiście niezbędne i nie do zastąpienia przez programowe działanie dublomózgu. Wyniki badań mogą mieć ważne znaczenie nie tylko w realizacji programu udoskonalenia gatunku ludzkiego, ale być może także w rozwiązywaniu naszych problemów z doremi 25.

4. Przyspieszanie procesów neurofizjologicznych i metabolicznych organizmu ludzkiego zubaża intelekt, gdyż ogranicza więź człowieka i społeczności z przyrodą.i zdolność doznań estetycznych stąd wynikających. Jest to typowo atawistyczne podejście do zagadnienia. Argument, że naturalną drogą rozwoju jest uwolnienie się od tych atawizmów, zupełnie nie dociera do ich świadomości.

5. Udoskonalanie gatunku z pomocą inżynierii genetycznej i doprowadzenie do zaniku gorszych gatunkowo odmian pozostaje w sprzeczności z zasadami etycznymi, obowiązującymi w społeczeństwie ludzkim. Jest to typowo ziemskie postawienie sprawy na głowie. Przecież w toku doskonalenia gatunku zmienia i doskonali się również moralność, której nowe, bardziej użyteczne społecznie kanony zastępują stare, zdezaktualizowane. Jak dotąd w tej sprawie brak wspólnego języka.

6. Spostrzeżenia powyższe nie negują wartości gatunku zamieszkującego Układ Słoneczny jako materiału genetycznego do siredosi. Mimo bowiem stwierdzanych zahamowań rozwojowych są to istoty inteligentne, dociekliwe, zdolne do myślenia koncepcyjnego, a ich geny łatwe do rekombinacji programowej. Moja poprzednia ocena ich reakcji w czasie pobytu na Błyskającej wymaga znacznego skorygowania. Trafność niektórych pytań — przykładowo: tempo wzrostu wiedzy i rzeczywisty cel budowy drugiej Pamięci Wieczystej — może świadczyć, że nie doceniamy potencjalnych możliwości myślenia intuicyjnego.

Obszerne relacje z rozmów — uzupełnione spostrzeżeniami dotyczącymi zdolności Ziemian do organizowania więzi psychicznej pomiędzy poszczególnymi osobnikami — przekazuję przewodnikowi C-F i Centrum Myśli Przewodniej. Człowiek jest istotą niebezpieczną i bardziej skomplikowaną, niż przypuszczaliśmy pierwotnie. Trzeba poddać jeszcze szczegółowym badaniom jego zdolności tworzenia myślowych struktur międzyosobniczych. Proponuję zawiesić realizację programu do czasu umocnienia pozycji Lu jako przewodnika. To umocnienie osiągnąć można dwoma sposobami: poprzez pomoc Lu i moją w zaspokajaniu głodu poznawczego Ziemian oraz pozyskiwanie osobników dostrzegających już niektóre korzyści społeczne i osobiste siredosi.

Po dwustu dwunastu sila otrzymuję odpowiedź Centrum. Uświadamia mi ono, że ulegając obłudnej i kłamliwej argumentacji Ziemian, popełniłem wiele błędów, fałszywie interpretując swe spostrzeżenia. Jest oczywiste, że:

1. Powoływanie się Ziemian na ich doświadczenie historyczne jest niczym więcej jak próbą wywołania zamętu w naszych słusznych poglądach na ogólne prawidłowości rozwoju cywilizacji we wszechświecie. Chcą zyskać na czasie.

2. Nie należy ufać temu, co mówią Ziemianie o swojej cywilizacji. Nawet jeśli jest to w ich mniemaniu prawda (na co zdaje się wskazywać analiza synchropromienna ich procesów myślowych), nie wolno zapominać, że tego rodzaju prymitywne inteligencje skłonne są do nieświadomej selekcji informacji ukierunkowanej intencjonalnie.

Struktura organizacyjna społeczności przedstawiona przez Ziemian jest ich życzeniem, a nie rzeczywistością. Wiedza Pamięci Wieczystej przeczy możliwości działania takich struktur, gdyż nieuniknienie wiodą one do chaosu. Jeśli świat Ziemian nie ulega dezintegracji, jest z pewnością sterowany przez niejawnych przewodników lub dofasi26, nad którym Ziemianie utracili kontrolę, nie uświadamiając sobie tego. Nasza pomoc może i powinna uwolnić umysł Ziemian z tych złudzeń.

3. Nie wykazałem dostatecznej saldo mimire27, próbując hipotetycznie przyjąć, że niektóre argumenty Ziemian rzekomo przemawiające przeciw zminimalizowaniu wpływu popędów i emocji na ich psychikę są jakoby słuszne. Jedyne rzetelne kryterium przy-datności tych czynników do samodoskonalenia gatunku stanowi nasza wiedza zawarta w Pamięci Wieczystej jako zapis doświadczeń zgromadzonych w toku programowego samodoskonalenia organizmu społecznego.

4. Z analizy wymiany informacji podczas spotkania wynika, że nie skupiłem dostatecznej uwagi na zagadnieniu przyspieszenia procesów fizjologicznych. Nie wykorzystałem bogatych materiałów dotyczących korzystnych efektów bioakceleracji i nie wskazałem na możliwość programowej stymulacji doznań określanych przez Ziemian jako estetyczne.

5. Moja argumentacja dotycząca aspektów moralnych udoskonalania gatunków, jakkolwiek prawidłowa, nie może wywołać zmian w świadomości osobników genetycznie nie udoskonalonych, a więc niezdolnych do myślenia zespolonego. W opracowaniu bardziej skutecznej argumentacji powinien pomóc Lu.

6. Wymieniona w przykładach rzekoma dociekliwość i trafność spostrzeżeń Ziemian nie wynika z większej sprawności rozumowania intuicyjnego u Ziemian, ale z godnej potępienia mojej własnej nieostrożności (niektóre wypowiedzi zwróciły uwagę Ziemian na problemy wzrostu naszego potencjału intelektualnego). Moje błędy mają źródło w przecenianiu doskonałości swego umysłu i niebezpiecznej skłonności do szukania nowych dróg poznawczych bez pełnego oparcia się na wiedzy i autorytecie Pamięci Wieczystej.

Potwierdzam słuszność krytyki i oczekuję decyzji ostatecznej. Wiem, że zasługuję na surową karę. Centrum Myśli Przewodniej konsultuje się z Radą Ustalającą Przyszłość. Decyzja: Nie mam prawa do odejścia ostatecznego, gdyż to nagroda i przywilej. Zmiana funkcji wykluczona z uwagi na moją znajomość przedmiotu i ograniczony czas, nie wystarczający na przygotowanie następcy. Polecenie: przyspieszyć tempo gromadzenia informacji o Ziemianach i ich cywilizacji, czerpać dane przede wszystkim z ich pamięci technicznych. Przyspieszyć realizację programu misoldo 28, nie włączając się bezpośrednio w działania, lecz udzielając jak najpełniejszej pomocy Lu. Zakres mojej samodzielności pozostaje bez zmian, pełna odpowiedzialność za wyniki.

Przewodnik C-F stwierdza, że właściwe wywiązanie się z tych obowiązków daje mi szansę pełnego przywrócenia zaufania Centrum.

Mój umysł przepełnia wola jak najsumienniejszego zrealizowania programu. Widocznie jednak biomózg jest już stary, nie wszystkie procesy przebiegają w nim prawidłowo, gdyż coraz częściej, w miarę postępów w działaniach, rodzą się w nim wątpliwości, które pomoc dublomózgu i dostęp do Pamięci Wieczystej nie w pełni rozprasza. Dotyczą one głównie stosunku Ziemian do Lu i Lu do Ziemian.

Ziemianie traktują Lu jak obcego, choć jego psychika ma wiele cech ludzkich. Sa wśród nich cechy oceniane przez Ziemian pozytywnie, są i takie, które uważają za ne- gatywne i chcieliby, aby zanikły. A właśnie te ostatnie odgrywają u niego coraz większą rolę, w miarę jak napotyka trudności w stosunkach nawet ze swą matką. Obawiam się, że powstałe w ten sposób błędne koło dodatniego sprzężenia zwrotnego Lu może próbować rozerwać siłą. Czy obawiam się słusznie? Co mam robić w takiej sytuacji? Kontaktuję się z przewodnikiem C-F, ale on nie chce mi udzielić rady. Prawdopodobnie jest to sprawdzian mojej umiejętności rozwiązywania problemów.

Przewodnictwo Lu skłonny jest uznać tylko jeden Ziemianin — Dean. Jest to osobnik o wielu cechach korzystnych programowo — w miarę inteligentny, zdolny do myślenia abstrakcyjnego, wytrwały w pracy, obowiązkowy i operatywny. Jest ambitny, pożąda wiedzy i ceni naszą wyższość. Jedyną, typowo ludzką słabość — podatność na bodźce emocjonalne — można znacznie osłabić, jeśli wyrazi taką chęć.

Dean to dobry materiał genetyczny. Niestety, jego „partnerka radości” — Daisy, stanowiąca równie dobry materiał do syntezy kreatywnej, nie przyjmuje jego argumentów i nie uznaje przewodnictwa Lu.

Ziemianie próbują zwlekać. Prowadzą z Lu dyskusje niczego nie wyjaśniające. Już nie można dłużej czekać. Przewodnik C-F daje mi do zrozumienia, że nie wolno mi opóźniać działań. Lu domaga się kontroli nad zespołami mido do lokalnych działań submolekularnych. Twierdzi, że partnerka Deana gotowa jest poddać się syntezie kreatywnej jako pierwsza w serii programowej. Nie pytam, jak to osiągnął, bo czytam w jego myślach, że coś chce skryć przede mną. Po co komplikować i tak trudną sytuację?

Działania rozpoczęte, a mnie znów ogarniają wątpliwości, czy postąpiłem słusznie. Już wiem, że Lu przekazał mi nieścisłe informacje: nie mogąc przekonać Ziemianki, udostępnił Deanowi falasol 29. Rozumiem celowość tego kroku, choć nie jest on zgodny z zasadami moralnymi Ziemian. Obawiam się jednak, że jest też niezgodny z generalną dyrektywą Centrum Myśli Przewodniej, która mówi przecież o nienarzucaniu niczego siłą. Wiem, że już teraz cofać się nie można i nie należy. Muszę jednak sprawdzić, czy wątpliwości moje są uzasadnione. Może falasol było tylko wyzwalaczem ukrytych pragnień?

Przeprowadzam rozmowę z partnerką Deana. Niestety, po ustąpieniu działania falasol jej wrogi stosunek do programu udoskonalenia gatunku ludzkiego nie osłabł, lecz przeciwnie — jeszcze się umocnił. Oskarża mnie o złamanie przyrzeczeń.

Nie wiem, co mam czynić. Cokolwiek zrobię, a nawet jeśli zachowam bierność — nie uchroni mnie to przed słusznymi zarzutami Centrum Myśli Przewodniej. Tak czy inaczej muszę podjąć decyzję, kierując się zasadą większej korzyści społecznej. Ale czy korzyść naszej społeczności zawsze jest i będzie zbieżna z korzyścią społeczności Ziemian? O czym ja myślę? Jak mogę mieć wątpliwości?

Nie mam już ani jednej sila na konsultację. Czy zresztą ktoś mi jej udzieli? Ale czy jest coś, na czym mogę się oprzeć podejmując decyzję? Jest! Dyrektywa generalna. Nic nie narzucać siłą, to znaczy dać Ziemiance Daisy szansę przeciwstawienia się zamierzeniom Lu. Po działaniu falasol i syntezie kreatywnej ma ona jeszcze zdolność łączności radiomyślowej.

Umożliwiam Daisy powrót do statku Ziemian. Trwa właśnie realizacja programu syntezy kreatywnej, przeprowadzana przez Lu z pomocą zespołów mido. Według mojej oceny szanse Daisy jako przeciwniczki Lu były niewielkie. Na sukces jej składają się: atawistyczna zdolność przyspieszonej półświadomej percepcji i bezzwłocznego reagowania w warunkach szczególnego zagrożenia, przypadkowy splot sprzyjających okoliczności, niedostateczne zdyscyplinowanie myślowe Lu i wspomniana już podatność Deana na bodźce emocjonalne. Analiza przebiegu wydarzeń prowadzi do ważnych wniosków:

Niektóre atawistyczne mechanizmy obronne mogą być w trudnych sytuacjach użyteczne.

Istoty pochodzenia ludzkiego, będące produktem syntezy kreatywnej, łatwiej wyzbywają się gatunkowych więzi społecznych, a zwłaszcza uczuć moralnych, trudniej zaś przebiega u nich proces zastępowania ich dyrektywą utrwaloną w pamięci świadomej i nieświadomej. Dyrektywa taka, w nieoczekiwanych sytuacjach krytycznych, gdy może opóźnić rozwiązanie problemu i osiągnięcie celu działania, bywa łatwo przekraczana. Lu, chcąc odzyskać władzę nad mido, gotów był zniszczyć strukturę pamięci, a więc osobowość Daisy, ważąc się na czyn skrajnie amoralny również z naszego punktu widzenia. Dążenie do realizacji celu spowodowało zwężenie pola świadomości i stłumienie korygujących kontrbodźców wyobrażeniowych.

Bardzo trudno spowodować u Ziemian zanik więzi międzyosobniczej typu uczuciowego. Wątpliwe jest, czy większe zmiany w tym mechanizmie były niekorzystne społecznie. Wpływ intelektu Lu na Deana okazał się słabszy od uczuciowej więzi Deana z Daisy i wyzwolił jego działanie zgodnie z moralnym nakazem, bez logicznej analizy zagadnienia.

Nie jest istotne, że sparaliżował działanie Lu (śmiertelnie zagrażające Daisy) prymitywną siłą fizyczną. Ważne jest, że podjął prawidłową decyzję zadziwiająco szybko i działanie jego było skuteczne — nie tylko nie dopuścił do objęcia przez Lu kontroli nad mido, ale stworzył warunki do przywrócenia świadomości i swobody działania innym Ziemianom. Chyba żaden Urpianin nie zdobyłby się na tak szybkie i skuteczne działanie, jeśli tempo jego procesów fizjologicznych nie byłoby szybsze niż przeciwnika.

Po tym, co się wydarzyło. Ziemianie chcą niezwłocznie wracać do swego macierzystego układu planetarnego. Proszę przewodnika C-F o krytyczną ocenę mego postępowania i dalsze dyrektywy.

Czekam dwa tysiące sześćset pięćdziesiąt osiem sila na odpowiedź. Jest krótka. Nie zawiera analizy krytycznej moich decyzji, a tylko dwie dyrektywy Rady Ustalającej Przyszłość:

Nie utrudniać Ziemianom opuszczenia naszego świata; jeśli zechcą — udzielić im pomocy techniczno-energetycznej.

Polecieć osobiście do Układu Słonecznego statkiem naszym lub Ziemian, jeśli wyrażą na to zgodę, jako przedstawiciel naszej cywilizacji. Zapoznać się osobiście z warunkami tam panującymi i rzeczywistą strukturą społeczną tego gatunku. Wszystkie zgromadzone informacje przekazywać systematycznie na Juventę. Dalsze dyrektywy otrzymam po wyruszeniu w drogę.

Nikt z Urpian nie latał dalej niż do Układu Proximy. Pragnienie podróży kosmicznych jest nam od dawna obce. Urpianin oderwany od swej społeczności, odcięty od Pamięci Wieczystej, staje się istotą samotną, a Io oznacza najwyższą karę. Czy zamiarem Rady było wymierzenie mi kary? A może także chodzi o to, żebym przekonał się naocznie, jak bardzo się mylę w swych sądach o Ziemianach? A jeśli to jeszcze jedna szansa wypełnienia misji, którą tak źle koordynowałem? Jednego jestem pewny: jest to decyzja mądra, daleko wybiegająca w przyszłość i muszę dać z siebie wszystko, aby przyniosła oczekiwane korzyści Urpianom i Ziemianom.

Ziemianie zgodzili się na mój udział w ich powrotnym locie. Daisy, która jest moją sisolfa30 w statku Ziemian, powiedziała mi, że początkowo zdania były podzielone, ale w końcu uznali mą wizytę na Ziemi za celową. Konieczne jest lepsze wzajemne poznanie.

Po trwających osiemdziesiąt sześć obrotów Juventy przygotowaniach technicznych oraz porządkowaniu i uzupełnianiu zgromadzonych przez Ziemian informacji naukowych ich statek wyrusza w drogę. Żadnych instrukcji jeszcze nie otrzymałem, choć środki łączności z Juventą mam zapewnione. Przewodnik C-F nie odpowiada na moje wezwania, a mój dublomózg nie otrzymał dotąd połączenia z Pamięcią Wieczystą. Czy i kiedy prawo dostępu do niej będzie mi przywrócone? Mój „partner radości” również milczy. Może otrzymał przywilej ostatecznego odejścia?

Daisy namówiła mnie do przygotowania relacji z tego, czego byłem świadkiem i uczestnikiem od chwili ich przybycia do naszego świata. Spełnienie jej prośby może przyczynić się do wyjaśnienia Ziemianom, a także i sobie samemu, dlaczego stało się to, co się stało…

Spisuję wszystko, co najważniejsze, jak pamiętam ja i mój dublomózg, nic nie ukrywając i nie zmieniając. Daisy ma rację — to bardzo ważne, jeśli mamy wzajemnie się zrozumieć i zaufać.

Wierząc, że tak będzie, mówił do Was A-Cis.

Przypisy do relacji Urpianina A-Cisa opracowane przez Daisy Brown

Nie chcąc Czytelnikom niepotrzebnie utrudniać orientacji, nazwy obiektów astronomicznych podajemy w terminologii ludzkiej.

2 Wielkie okrążenie — swoista dla mieszkańców układu podwójnego gwiazd Tolimana miara czasu, wynosząca ok. 80,1 roku. Jest to okres dzielący kolejne zbliżenia tych gwiazd w wyniku — obiegu Tolimana A po wydłużonej orbicie przez Tolimana B.

3 Refadore — wielowariantowy program działań w przypadku pojawienia się nieznanego obiektu kosmicznego — domniemanego sztucznego tworu cywilizacji nieurpiańskiej. Program zawiera sześć wariantów działań, stosowanych zależnie od wyników rozpoznania (m. in. zagrożenia, jakie stanowi obiekt dla cywilizacji urpiańskiej): a — nadzór niejawny, b — nadzór jawny bezkonta-ktowy, c — nadzór jawny z próbami kontaktu, d — działanie odstraszające, e — działanie obronne z ostrzeżeniem, f — działanie obronne bez ostrzeżenia. Warianty a i b były wobec nas realizowane. Zakres czynności związanych z realizacją wariantów c,d,e i f nie jest znany nawet A-Cisowi, który co prawda w toku podejmowanych czynności koordynacyjnych otrzymał informacje szczegółowe z Centrum Myśli Przewodniej, ale tylko dotyczące realizowanego wariantu, a innymi niż a i b nie miał — jak twierdzi — czasu ani potrzeby bliżej się zainteresować.

4 Silą — urpiańska jednostka czasu równa 0,062 s.

5 Czas obrotu Juventy wokół osi — 32,2 h.

6 „Partner radości” — określenie bliskiej więzi międzyosobniczej dwóch Urpian, którą należy traktować raczej jako bliską przyjaźń oficjalnie usankcjonowaną niż związek małżeński. Na obecnym, wyższym poziomie cywilizacji zapłodnienie, rozwój płodu, aż do narodzin nowego osobnika odbywa się metodą in vitro w specjalnych zakładach prokreacyjnych. Urpianie są istotami dwupłciowymi i niegdyś tworzyli rodziny podobne do ludzkich, jednak ich zdolności rozrodcze zanikły.

Prawdopodobnie do zaniku doprowadzono świadomie, gdyż obecny poziom urpiańskiej inżynierii genetycznej pozwoliłby z pewnością przywrócić tę zdolność. Instytucja „partnerów radości” będąca ostatnim śladem czasów „zwierzęcej rozrodczości” i partnerskiej więzi seksualnej zostanie w przyszłości — jak twierdzi A-Cis — zastąpiona całkowicie więzią ogólnospołeczną.

7 Małe okrążenie — urpiańska miara czasu analogiczna do naszego roku. Jest to okres obiegu planety Juventa wokół Tolimana A, liczący 418,3 dnia ziemskiego.

8 Odchylenie to spowodowane zostało skierowaniem Astrobolidu na tor lotu Celestii, czego Urpianie nie mogli wiedzieć, gdyż po zniszczeniu mido nie obserwowali startu ekspedycji międzygwiezdnej. Tor ten jest odchylony o dwadzieścia osiem stopni od teoretycznego toru wyprawy Astrobolidu do gwiazd Alfa Centauri, gdyby nie zboczyła ona z drogi w celu zbadania tego dawnego sztucznego księżyca Ziemi. Różnice w kierunku lotu Celestii i Astrobolidu wynikają stąd, że lot Celestii do Układu Alfa Centauri miał trwać dziewiętnaście tysięcy sześćset lat, a po tym czasie układ ten, w wyniku ruchu własnego, będzie się znajdował w innym zupełnie punkcie nieba niż w dwudziestym szóstym wieku. |

9 Intelektostaza — homeostaza rozumu i wiedzy — niedoskonała próba przeniesienia z języka Urpian do ludzkiego języka naukowego bardzo złożonego pojęcia dotyczącego sprawności umysłowej istot rozumnych. Obejmuje ono takie zdolności psychiczne, jak inteligencja, wiedza, myślenie twórcze, traktowane jako czynniki procesu samoorganizacji intelektualnej.

10 Sidomire — narządy przystosowane do wysyłania i odbioru sygnałów elekromagneiycznych.

11 Redofare — pojęcie niejasne, dotyczące właściwego Urpianom kierunku rozwoju cywilizacji; prawdopodobnie chodzi tu o problemy związane z samouzależnieniem się od uniwersalnych magazynów informacji i wynikającym stąd izolacjonizmie kosmicznym.

12 Światem Starego Życia nazywają Urpianie krążącą wokół gwiazdy Proxima Centauri planetę I, którą my nazwaliśmy Urpa (stąd dawni mieszkańcy tej planety to Urpianie). Glob ten, na którym niegdyś kwitło życie, był kolebką ich gatunku, lecz na skutek przygaśnięcia gwiazdy macierzystej zmienił się przed dwoma tysiącami lat w lodową pustynię. Urpianie przenieśli się z Układu Proximy do Układu Tolimana tysiąc czterysta pięćdziesiąt lat temu.

13 Simido — szeroki zakres pełnomocnictw dotyczących złożonych działań technicznych i organizacyjnych, związanych z kontrolą i instruowaniem zespołów mido.

14 Temidzi — istoty rozumne zamieszkujące Temę, planetę krążącą wokół gwiazdy Proxima Centauri. Poziomem umysłowym odpowiadają pitekantropowi. Ich reakcje psychiczne są znacznie wolniejsze niż u człowieka.

15 Midoresol — bardzo złożona i niezbyt dla nas jasna technika przekazywania energii i informacji, których odbiorcami są obdarzeni dużą samodzielnością „wysłannicy pyłowi” (mido).

16 Fadoremi, dodomi — wiązki promieniowania korpuskularnego złożonego z różnych cząstek elementarnych, służące przekazywaniu informacji i energii (?) dla mido. Promieniowanie to powoduje zaburzenia w czynnościach mózgu ludzkiego.

17 Refadomire — dyspozycje psychiczne ukształtowane w wyniku skomplikowanych układów od-ruchów. W znacznym uproszczeniu

— instynkt, intuicja.

18 Laremi sidore — w bardzo ogólnym, uproszczonym ujęciu — świat wrogi życiu, zaludniony przez samoczynnie działające struktury sztuczne.

19 Redami — najprawdopodobniej-jakaś złożona biurokratyczna procedura związana z rewizją programu działań. Na czym polega

— nie udało się ustalić.

20 Sisimi — zespól ruchomy, wykonawczy, transportowy. Nazwa zautomatyzowanego pojazdu zatrzymanego przez D.Brown.

21 Siredosi — treści tej nazwy nie udało się dotąd w pełni rozszyfrować. Z wypowiedzi A-Cisa wynika, że chodzi tu nie tylko o udoskonalenie genetyczne rodzaju ludzkiego, ale również o jakieś inne cele, sięgające daleko poza rzekome korzyści dla cywilizacji Ziemian. Urpianin unika wy-raźniejszego sprecyzowania, co ma na myśli. Jest to chyba temat zakazany, na który jednak próbuje on w ostrożny sposób zwrócić naszą uwagę, wbrew zaleceniom swych przełożonych. Prawdopodobnie chodzi tu o jakieś ważne dla samych Urpian i ich cywilizacji problemy, w których rozwiązaniu miała wziąć udział przeobrażona na ich modłę ludzkość.

22 Fasido — chodzi tu o większą wrażliwość niektórych członków naszej ekspedycji na ekologiczne aspekty działalności ludzi w obcym świecie i szczególne zainteresowanie kontaktami międzycy-wilizacyjnymi. Czy, a jeśli tak, to w jakim stopniu, wiąże się to z jakimś oddziaływaniem kosmicznym (naturalnym lub sztucznym) — jak to sugeruje wypowiedź A-Cisa — nie udało się stwierdzić.

21 Solfare — prawdopodobnie całość czynników kształtujących przebieg procesów fizjologicznych zachodzących w istotach żywych.

24 Ladofado — metoda oddziaływania na mózg. Nie udało się dotąd skłonić A-Cisa do wyjaśnienia, na czym ona polega. Wiadomo tylko, że towarzyszą jej poważne zakłócenia przebiegu prądów czynnościowych w korze mózgowej.

25 Doremi — chodzi tu prawdopodobnie o zmniejszanie się tempa wzrostu zasobów wiedzy gromadzonej w Pamięci Wieczystej. A-Cis wypowiada się niechętnie na ten temat. Być może doremi wiąże się z siredosi (patrz przyp. 21).

26 Dofasi — sztuczny intelekt.

27 Saldo mimire — pojęcie złożone, prawdopodobnie oznacza wiarę w autorytety traktowaną jako wartość społeczna, chociaż A-Cis twierdzi, że pojęcie wiary w takim znaczeniu, w jakim my go używamy (pozarozumowa, nie oparta na logicznych dowodach akceptacja jakiegoś przekonania), w języku Urpian nie istnieje.

28 Misoldo — opracowany przez Lu wariant operacyjny programu chromosomalnej syntezy genów w celu wyhodowania doskonalszego gatunku człowieka.

29 Falasol — zminiaturyzowane urządzenie o nie znanej nam konstrukcji, umożliwiające wprowadzenie człowieka w stan przypominający głęboką hipnozę.

30 Sisolfa — osoba służąca pomocą w adaptacji do nowych warunków, opiekunka i przewodniczka o ograniczonych uprawnieniach nadzorczych. Funkcja nie mająca obecnie odpowiednika w społeczeństwie ludzkim.

Część II

Żywy krzem

DALEKI BRZASK

Na pogodnym niebie Procjon wyróżniał się złotawym blaskiem w gwiazdozbiorze Małego Psa. Silva przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego, aż Bernard Kruk zapytał:

— O czym myślisz, kochana?

— Chcę tam polecieć — odparła cicho.

Bernard uniósł się lekko na rękach. Powiódł wzrokiem nad wachlarzami palm, nieco czarniejszych od reszty nocy. Dobrze wiedział, o jaką gwiazdę chodzi Silvie. Ta sprawa miała głębokie korzenie. Kilkanaście lat wcześniej Silva zaliczona była w skład wyprawy mającej zbadać Układ Syriusza.

Wtedy znali się od niedawna. Bernard z uwagi na charakter swojej pracy nie mógł ani opuścić placówki, którą reorganizował, ani też liczyć na zakwalifikowanie w poczet załogi statku międzygwiezdnego. I wtedy Silva całkiem niespodziewanie zrzekła się uczestnictwa w ekspedycji.

Była pierwszą kobietą, przy której pozostał tak długo. Czasami zadawał sobie pytanie, czy kocha ją na tyle, aby z nią spędzić całe życie. Nie rozmawiali o tym nigdy, choć Silvę zapewne nieraz nurtowały te same myśli.

Wspólny lot ku gwiazdom rozstrzygnąłby ten problem — w każdym razie na kilkadziesiąt lat. Nawiązując do jej ostatnich słów, powiedział wesoło:

— Ja także patrząc w żółtawe oko Procjona mam wrażenie, iż mruga właśnie do nas, przyzywając gościnnie w te dalekie strony przeorane zaledwie myślą człowieczą l przeczuciem nieznanego. Polecimy, Silvo. Właściwie już dawniej tak postanowiłem.

Silva położyła się na zielonej murawie. Jej jasnopiwne oczy odbijały gwiaździste niebo. Nie odwracając się w stronę Bernarda, zapytała:

— Czemu nie powiedziałeś mi o tym?

— To miała być niespodzianka. Wiem, co powiesz: że gdybym ci się wcześniej zwierzył, byłaby to także niespodzianka. No, ale cóż — myśleliśmy jednocześnie o tym samym. Bardzo to lubię…

— Oj, Ber, Ber — odparła żartobliwie. — Gdybyś jeszcze z pól roku ukrywał tę nie- spodziankę, poleciałbyś sam. Przecież ja nie mogę z dnia na dzień opuścić Ziemi i wszystkich spraw, które z nią się wiążą.

— Nie bądź taka pewna, że poleciałbym sam. Może w ogóle bym nie poleciał — rzucił w zamyśleniu i ciepłym spojrzeniem objął jej kształtną kibić ledwo zarysowaną w mroku.

Silva chciała cos powiedzieć, lecz jej uwagę zwróciła nagła zmiana w zachowaniu Bernarda. Stał wyprostowany, z dłońmi nad czołem, jak gdyby zasłaniał oczy przed jakimś rażącym blaskiem. Po chwili szybko chwycił infralornetkę, mierząc nią w kierunku widnokręgu.

Dopiero teraz dziewczyna spostrzegła, że w tamtej stronie wyraźnie pojaśniało. Bladoróżowy rumieniec krasił dalekie pasmo górskie, wznosząc się jakby piramidą zwróconą podstawą ku górze.

— Świta. Jakie to piękne — zachwyciła się Silva. Bernard zaprzeczył:

— W tych stronach noc polarna dopiero nastała. Ale może to być zorza polarna. Zresztą zaraz sprawdzę.

Wyjął maleńki spektroskop, sprzągł go z aparatem fotograficznym i po chwili oglądał zdjęcie widma. Znieruchomiał z wrażenia.

— Wykluczone. To nie może być zorza polarna — powiedział z pewnym zdziwieniem i zamilkł, znów podnosząc infralornetkę do oczu.

Silva wstała i oparłszy głowę na ramieniu Bernarda wtopiła wzrok w zagadkową dal. Odniosła wrażenie, iż niebo poróżowiało mocniej i szerzej.

— Co to znaczy? — spytała bardzo cicho.

Ponieważ Bernard trwał w bezruchu, powtórzyła to samo jakoś ostrzej, bardziej przejmująco.

— Poczekaj, niech zbiorę myśli — rzucił Bernard.

Przypiął infralornetkę do pasa i obejmując Silvę ramieniem, uniósł głowę tak, iż gwiazdy świeciły mu prosto w oczy. Miał dziwne uczucie, że starczy wyciągnąć rękę, by je ścisnąć w garści jak robaczki świętojańskie.

— Patrzysz w gwiazdy? — spytała Silva nieco uspokojona. Milczał.

— Powiedz wreszcie, co znaczy ta zorza? — ciągnęła. — Czyżbyś pragnął, abym zaczęła się bać?

— Nie rozumiem — oznajmił wolno, a widząc jej zdziwienie dopowiedział: — To znaczy, nie rozumiem, co wyraża blask, który raz przygasa, to znów ogarnia całe połacie nieba. Tym bardziej że nieraz pozory mylą. W tym przypadku chyba na pewno — dodał wolno jak gdyby do siebie.

— A jakie przypuszczenie ci się nasuwa? — spytała Silva. Nad lękiem wzięła w niej teraz górę ciekawość.

— To wygląda na ogromny, przepotężny wulkan — powiedział spokojnym głosem. — Rodzaj widma też dopuszcza taką możliwość.

— Ja wcale nie odnoszę tego wrażenia — odparła Silva. — Byłam świadkiem paru efektownych wybuchów. Pamiętam, jak wspólnie podziwialiśmy Etnę sześć lat temu, w fazie najbardziej niespokojnej. To wyglądało przecież zgoła inaczej.

Ten argument nie przekonał Bernarda.

— Masz słuszność, gdy chodzi o porównanie samego widoku. Weź wszakże pod uwagę, że wtedy przebywaliśmy zaledwie kilka kilometrów od krateru. Mogliśmy aż tak się zbliżyć, bo komputer sprzężony z aparatami rejestrującymi przebieg zjawiska nie przewidywał takiej erupcji gazów, która okazałaby się niebezpieczna na naszym stanowisku obserwacyjnym. Efekt polegał przede wszystkim na spływaniu potoków lawowych po zboczu.

— Sądzisz, że to się dzieje daleko? — spytała Silva.

— O, bardzo daleko — skwapliwie potwierdził. Zaraz jednak zgłosił zastrzeżenie:

— Jeśli to w ogóle wybuch wulkanu. Nadal mam wątpliwości. Cokół Antarktydy to stara, z dawien dawna okrzepła płyta. Tylko wschodni jej kraniec. Ziemia Wiktorii, przejawia ożywioną działalność sejsmiczną. W tamtym rejonie, na wyspie Rossa, wznosi się potężny i niespokojny Erebus.

— A jak można inaczej wytłumaczyć to dziwne zjawisko? — indagowała Silva. Bernard zastanowił się.

— W tej chwili nie wiem. Widzisz, kochana, na myśl o wulkanicznej genezie tego blasku naprowadził mnie jeszcze jeden szczegół. Spójrz na niebo ponad nami. Silva zadarła głowę do góry.

— Zachmurzyło się — powiedziała spokojnie.

Również Bernard stwierdził, że gwiazdozbiory, błyszczące jeszcze przed kilkoma minutami, teraz zniknęły z pola widzenia. Nie przyjął tego spostrzeżenia obojętnie. Był to nowy argument na potwierdzenie hipotezy o wulkanicznym pochodzeniu zjawiska, przed którą bronił się, jak mógł, bo jej nie dowierzał.

— Czemu milczysz? — spytała Silva, spostrzegając zdumienie Bernarda.

— Chyba to jednak wulkan… — odparł niepewnie. — Teraz naprawdę nic nie rozumiem.

— A co chciałeś pokazać mi na niebie? — przypomniała dziewczyna.

— Kwadrans temu nad nami iskrzyły się gwiazdy. Tylko wokół tej dziwnej zorzy, zarówno wszerz, jak do góry, przestwór był całkiem czarny. Pomyślałem, że chmura pyłu zaciemnia widoczność. Na dziś nie planowano zachmurzenia. Zresztą musiałbym być o tym powiadomiony. Ta chmura, która zajęła teraz większą część nieba, jest chyba wulkanicznego pochodzenia.

— Właściwie cóż w tym nadzwyczajnego? — zastanowiła się Silva. — Wszak nieraz w czasach historycznych wulkany uznawane za wygasłe wznawiały swoją działalność. Chociażby katastrofalny wybuch Wezuwiusza w siedemdziesiątym dziewiątym roku. A ponadto niektóre wulkany powstały dość niedawno. Przecież Pericutin, teraz jeden z najokazalszych na Ziemi, dopiero w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku zaczął usypywać swój stożek, a na dobre rozhulał się w dwudziestym drugim wieku.

Przedtem rozciągały się tam płaskie pola uprawne.

— Tak — powiedział Bernard w zamyśleniu. — To, co mówisz, jest słuszne…

— Ale? — zapytała dziewczyna przekornie.

— Zgadłaś. Jest w tym wszystkim poważne „ale”, które jeszcze w tej chwili każe mi wątpić. Czynne wulkany zgrupowane są tylko na pewnych obszarach kuli ziemskiej, stosunkowo ciasnych. Tam też zdarzają się trzęsienia ziemi, występują gejzery, fuma-role bądź otwarte jeziora lawy, znane zwłaszcza na Jawie. Są to krainy geologicznie młode, niespokojne, gdzie pod cienką warstwą skał działają potężne siły wnętrza planety. Powtarzam natomiast, że Antarktyda — zwłaszcza w tej stronie, skąd dobiega łuna — jest starą płytą lądową.

Milczeli dłuższą chwilę, po czym Bernard szybkim ruchem ujął podręczny nadaw-czo-odbiorczy aparat radiowy. Nastawił na odpowiednią falę i czekał sygnału.

Z głośnika popłynął jednostajny szum, przez który nierytmicznie przebijały się ni to warkliwe trzaski, ni to zawodzenia — przeciągłe, niemożliwe do rozpoznania.

Sekundy wlokły się coraz uciążliwiej, a kiedy już splatały łańcuszek minut, Bernard nie wytrzymał: zaczął manipulować gałką strojenia zrazu powoli, a potem coraz bardziej nerwowo. Zmieniał falę — raz, drugi, trzeci. Nie skutkowało. Tylko chwilami mogło się zdawać, że dobiega ludzki głos, jednak zbyt zniekształcony, aby go zrozumieć.

Rozdrażnienie Bernarda udzieliło się Silvie, lecz nie chciała tego okazać. Powiedziała tym łagodniej:

— Spróbuję sprawdzić na moim… Bernard ruchem ręki poprosił ją o ciszę.

Rzeczywiście coś się działo w odbiorniku. Poprzez szumy i trzaski przebijały dźwięki, które można było rozpoznać jako rozmowę. Co pewien czas padały ochrypłe, pojedyncze słowa nie powiązane z sobą.

— …jak Krakatau świadczy, że… — powtórzyła Silva z lękiem w oczach. — Przyrównują dzisiejsze zjawisko do słynnego wybuchu z tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego roku? Wszak to była najsilniejsza erupcja w czasach historycznych!

— Przyrównują… — powtórzył Bernard machinalnie.

— Spróbuję sprawdzić na moim aparacie — ponowiła Silva. — Może twój jest uszkodzony.

Powtórzyło się jednak to samo. Poszczególne słowa, wynurzające się z chaosu od przypadku do przypadku, nie wyjaśniały niczego. Niektóre zdawały się potwierdzać i wzmagać zagrożenie, lecz łatwo było o błąd w interpretacji.

Bernard podjął jeszcze jedną próbę: odszedł sto kroków i nawiązał łączność z Silva. Aparaty pracowały bez zarzutu. Oboje głowili się, co udaremnia odbiór na większe odległości.

— Może silny wybuch na Słońcu? — spytała Silva; — Pamiętasz, jak kiedyś przez kilka godzin nie mogliśmy z sobą rozmawiać? Byłeś w Japonii, a ja na Grenlandii. Potem wystartowaliśmy prawie równocześnie, rozmijając się w locie. Pamiętasz?

Jakże mógłby zapomnieć! Dokładnie pamiętał miesiąc, dzień, porę dnia. Przytulił ją mocno i pocałował w rozchylone ciepłe usta. Jak w ogromnym perspektywicznym skrócie nad podziw wyraziście stanęły mu przed oczami wszystkie dni, które rzuciły Silvę w jego ramiona. — Czy to nie jest złowieszcze? — pomyślał z nieokreślonym lękiem. — Podobno tuż przed śmiercią człowiek widzi swoje życie właśnie tak.

Silny wstrząs omal nie zwalił ich z nóg. Bernard wparł się mocno stopami w pokryty murawą miękki grunt. Silva patrzyła mu w twarz oczami zalęknionego dziecka. Bladoróżowa łuna nieba odbijała się w jej wilgotnych źrenicach.

— Co to? — zapylała po chwili.

— Nie wiem. To znaczy — poprawił się Bernard — jak widzisz, trzęsienie ziemi. Oczywiście… Tylko nie mam pojęcia, jak to rozumieć, czym je tłumaczyć. W tej okolicy gwałtowny wstrząs tektoniczny?

— Czy to ma związek z tamtym? Wydaje się, że na pewno. Dziewczyna przypomniała sobie, iż Bernard nie może dostać połączenia radiowego z Instytutem Ochrony Człowieka.

— Spróbuj jeszcze przez BS — doradziła. — Chyba że to jakieś zaburzenie jono-sferyczne. Może burza magnetyczna? Może silne rozbłyski słoneczne?

— Wykluczone. Dziś rano nie było żadnego komunikatu.

KATAKLIZM

Zanim Bernard i Silva zdecydowali się polecieć do Bieguna Południowego, odległego o sześć godzin lotu, wiele się zmieniło w przyrodzie: Przerażające znaki na niebie i ziemi nakazywały czujność, rozwagę i szybkość działania.

Jako człowiek dwudziestego szóstego wieku Bernard pojęciem „odpowiedzialność” ogarniał to, co zawierało się w ramach codziennej moralności. Ta zaś za jedyne i wyłączne zło uznawała krzywdzenie drugiego człowieka. Dawno przeminęły czasy wodzów i zdobywców, tyranów i męczenników. Nowy czas był prawdziwą erą człowieka, buj-ności życia i najpełniejszej wolności, której nie krępowało nic prócz nakazów sumienia. Nie musiano kontrolować ludzi, ich pracy i poczynań, gdyż każdy kontrolował sam siebie. Katastrofy pociągające tragiczne ofiary zdarzały się sporadycznie, lecz prawie nigdy nie były zawinione przez ludzi. Stanowiły po prostu złe owoce kapryśnego przypadku i ograniczoności ludzkiej wiedzy. Instytut Ochrony Człowieka rejestrował i badał wszelkie nieszczęśliwe wypadki. Nie miało to jednak charakteru śledztwa, tylko służyło poszukiwaniu sposobów jeszcze skuteczniejszego ograniczenia ich na przyszłość. Bernard Kruk, jako przewodniczący instytutu, koordynował te prace.

Nigdy wszakże dotąd nie zetknął się z kataklizmem na tak ogromną skalę. Nie znał dokładnie istoty tych dramatycznych wydarzeń, a ich rozmiarów zaledwie się domyślał. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie może to być katastrofa lokalna.

Najgorsze nadeszło wówczas, gdy podejrzana zorza poczęła przygasać i wreszcie skryła się w nieprzeniknionej ciemności. Już dawno zniknęły gwiazdy. Wszechobecna czerń wchłaniała bliższe i dalsze otoczenie. Bez okularów, przekształcających promieniowanie podczerwone w światło widzialne, nie dałoby się dostrzec własnej wyciągniętej dłoni.

Nastawiwszy okulary na największą jasność nocnego widzenia. Bernard i Silva mogli wprawdzie rozpoznać niektóre przedmioty bardziej odcinające się od otoczenia, lecz w dali, tam gdzie zgasła krwawiąca niedawno łuna, jak zła wróżba rozpanoszyły się słupy dymów (a może chmur?) wrośnięte w ziemię i w niebo niczym gigantyczne drzewa.

Równocześnie występowały zagadkowe, niespokojne zmiany w otoczeniu. Temperatura powietrza wzrastała, i to coraz gwałtowniej. Termometr przekroczył już graniczną wartość dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, charakterystyczną dla terenów objętych nocą polarną. Kiedy osiągnął trzydzieści stopni. Bernard nie miał wątpliwości, że stoją w obliczu przeogromnego wybuchu wulkanu. Można było wnioskować, że mieszkańcy rozległych obszarów zostali zaskoczeni, a w bezpośrednim sąsiedztwie wybuchu nikt nie ocalał. W myślach Bernarda liczba ofiar dwoiła się, troiła, dziesięciokrotniała. Antarktyda — najpóźniej zagospodarowana część świata — nie była zaludniona tak gęsto jak inne kontynenty, gdyż ze względu na specyfikę klimatu znaczne połacie zamieniono w rezerwaty przyrodnicze, a ludzkie osiedla rozgościły się przeważnie pośród przepastnych ogrodów.

Założywszy aparaty plecowe, pospiesznie wzbili się w górę. Bez dyskusji postanowili lecieć do Bieguna Południowego. Pojęcie to miało dwojakie znaczenie. Określało nie tylko geograficzny punkt, przez który przechodzi oś obrotu kuli ziemskiej, gdzie wszystkie drogi wiodą z północy na północ, lecz również piękne, nowoczesne miasto, jedną ze światowych metropolii.

Historia powstania tego miasta wiązała się z wielkimi odkryciami geograficznymi w dwudziestym wieku. W Międzynarodowym Roku Geofizycznym 1957/1958, przeszło pół wieku po zdobyciu bieguna przez Amundsena i Scotta, spotkały się tam — jak wcześniej było uzgodnione — ekipy amerykańskie i radzieckie. Założonej wtedy stacji nie zasypały śniegi, gdyż człowiek miał ją stale w swojej pieczy. Jako placówka badawcza rozrastała się z roku na rok. W początkach dwudziestego pierwszego stulecia była już miastem badaczy osiedlających się tu przeważnie na okres paroletni, najczęściej z rodzinami.

Później, gdy przystąpiono do regulacji klimatu świata, Antarktyda stała się frontem walki z przyrodą i terenem późniejszego z nią przymierza. Nie można było stopić lodowców, gdyż podniosłoby to poziom oceanów o kilkadziesiąt metrów. Zastosowano więc tak zwaną zasadę termosu. Po wstępnych zabiegach częściowej niwelacji gruntu pokryto lody warstwą termoizolacyjną. Na tym nowym podłożu zasadzono leśne rezerwaty, pola uprawne i kwitnące gaje, a pięknie rozbudowująca się stolica szóstej części świata zachowała prostą nazwę z czasów, gdy pionierzy zgrabiałymi z zimna rękami wbijali w lód żelazne słupy i klecili drewniane baraki.

Warunki lotu Bernarda i Silvy stawały się coraz trudniejsze. Dokuczało im gorąco, które przywodziło na myśl suchą piekielną łaźnię. Powietrze było mętne, drobniutki pył wulkaniczny bardzo ograniczał widoczność; tylko chwilami sięgała dwustu metrów — przy nastawieniu okularów podczerwonych na największą ostrość.

Zboczyli nieco, aby przynajmniej część drogi lecieć nad obszarem rozległego rezerwatu przyrody polarnej, gdzie pozbawiona izolacji warstwa lodowa utrzymywała temperaturę niższą od zera. Okazało się jednak, iż stale zalegająca tu gruba pokrywa śnieżna stopniała niemal zupełnie, tworząc jeziora mętnej wody zmieszanej z szaroczerwonawym pyłem. Miejscami potoki toczące się po zboczach wzniesień przypominały strugi mocno rozwodnionego szlamu.

Silne parowanie stwarzało klimat cieplarniany, co w połączeniu z wzrastającym zapyleniem powietrza utrudniało oddychanie. Każdy wdech parzył i dusił. Potęgowało się pragnienie.

Oboje poczęli jednocześnie odczuwać ból głowy, co mogło być objawem zatrucia. Wyczuwało się słaby zapach siarkowodoru, a nie można było wykluczyć, że atmosfera zawiera również tlenek węgla w niebezpiecznych ilościach. Nie mieli masek tlenowych ani żadnych przyrządów do analizy chemicznej. Któż by zabierał je naparodniową zwykłą wycieczkę?

Co prawda MC na razie tylko nieznacznie się zaróżowtł, lecz nie wiadomo jak długo będą zmuszeni lecieć w zatrutej atmosferze.

Częste zmiany zapachów wskazywały na pasmowe rozchodzenie się mas powietrza z domieszką gazów wulkanicznych o dość zróżnicowanym składzie. Przez kilka minut przebywali w strefie znacznego stężenia siarkowodoru, po czym znikł on zupełnie, atmosfera zaś nie wykazywała żadnych zmian poza słabym zakurzeniem.

Jednakże nie byli jeszcze za kręgiem zatrutego oddechu wulkanu. Widoczność raptownie skurczyła się do kilku metrów. Drażniący pyl czynił dalszy lot niezmiernie uciążliwym i zmuszał do stałej, bacznej obserwacji podręcznych urządzeń radarowych, jakie wchodziły w skład aparatów plecowych.

Każda chwila nieuwagi mogła pociągnąć zderzenie z pojazdem powietrznym; ludzie gremialnie usiłowali opuścić ten przeklęty obszar. Rakiety mknęły oczywiście znacznie wyżej.

Radiowa łączność, przelotnie nawiązana z kilkoma takimi samymi autolotnikami, nie pozwoliła rozpatrzeć się w sytuacji. Z dosyć sprzecznych danych wyłaniał się ogólny wniosek, że chodzi o gigantyczny wybuch wulkanu na którymś z amerykańskich połud- ników — u brzegów Antarktydy lub w obrębie jednego z pobliskich archipelagów. Było to daleko na zachód od sejsmicznych rejonów Ziemi Wiktorii oraz Wyspy Rossa z kulminacją Erebusa.

Bernardowi nie udało się dotąd pochwycić kontaktu z ludźmi, którzy znajdowali się w niebezpiecznej bliskości wybuchu. Świadkowie z terenów dość oddalonych od siebie nie tylko widzieli podobny rozbłysk i gaśnięcie łuny, lecz również odczuwali taki sam silny wstrząs. Większość z nich potraktowała go jako ostrzegawczy sygnał nakazujący ucieczkę z okolic katastrofy. Można było wnioskować, że ognisko wstrząsu tektonicznego było na znacznej głębokości i trzęsienie ziemi obiegło dużą część kontynentu. Niektórzy spośród przygodnych informatorów twierdzili, że przed godziną jeszcze słyszeli wielokrotnie wezwania SOS. Liczba ofiar musiała być ogromna.

— Zawróćmy — prosiła Silva.

— Dokąd? — zdziwił się Bernard.

— Do wody. Nieważne, jaka jest. Już nie mogę wytrzymać z pragnienia. Dopiero co minęli spienioną rzekę nieobecną na mapach, której rwący nurt — ży-wiołowo torujący sobie drogę przez pola, gaje, miasta, ogrody — unosił połamane gałęzie, drzewa, rozmaite przedmioty użytkowe, a nawet letniskowe domki. Bernard bał się, że mętna, odrażająca woda może zawierać trujące substancje wybuchu wulkanicznego.

— Nie możemy się cofnać kochana — powiedział serdecznie, ale stanowczo. — I czas nagli, i tamta woda była naprawdę niebezpieczna. Może spotkamy jakieś czyste źródło…

Uciął w pół słowa zrozumiawszy, że wyrwało mu się z ust kłamstwo. Nie wierzył w czy-sta wodę na trasie. Wyrzucał sobie to tanie pocieszenie Silvy, lecz nie chciał go sprostować.

Dłuższy czas lecieli w milczeniu. Widoczność znacznie się poprawiła, dzięki czemu zaryzykowali zwiększenie prędkości. Dawno już minęli rezerwat przyrody polarnej. Bernard obawiał się, że dalszy wzrost temperatury doprowadzi do topnienia lodowca pod warstwą izolacyjną, co zniweczyłoby możliwość ponownego zasiedlenia Antarktydy. Toteż przeraził się spostrzegłszy pod sobą dość obficie tryskające źródło. Silva, zauważywszy je, krzyknęła, że ląduje. Opadł obok niej.

Ciecz była przezroczysta i sprawiała wrażenie źródlanej wody. Bernard nie mógł jej zbadać pod względem chemicznym. Mimo to wiedział, że odradzanie Silvie napicia się z pewnością nie poskutkowałoby. Zresztą on sam odczuwał dojmujące pragnienie.

Dziewczyna pochyliła twarz nad taflą małego, powoli wypełniającego się wgłębienia. Zaczerpnąwszy dłońmi trochę upragnionego płynu, nie zaczęła jednak pić łapczywie, jak spodziewał się Bernard. Rozwarłszy dłonie wylała ciecz, która dopiero teraz, opadając ciągliwie i bezgłośnie, sprawiała wrażenie galaretowatej masy. Równocześnie grymas bólu wykrzywił jej twarz.

— Gorące? — spytał Bernard z przejęciem.

— Sparzyłam się — oznajmiła. — Ale nie jak ukropem; raczej żrącym kwasem. Bernard starannie oczyścił strumieniem dezynfekującego aerozolu dłonie Silvy, które piekły ją nieznośnie. Korciło go zbadać choćby pobieżnie, jaki to płyn, lecz dziewczyna porywczo zaoponowała:

— Nie dotykaj tego paskudztwa!

Przyznał jej słuszność. Przypatrzył się bacznie zawartości bajorka. Wyglądała na półpłynną substancję krystaliczną. Bernard podawszy Silvie pastylki orzeźwiajece, też połknął dwie. Nie skutkowały jednak, gdyż było za duszno. Wzlecieli w powietrze, kierując się według kompasu wprost na Biegun Południowy.

Kiedy Silva zaczęła zostawać w tyle. Bernard, zwolniwszy lot, zapytał z niepokojem:

— Czyżby twój silnik tracił moc?

— Nie. To ja… — zabrzmiała cicha, jakby zawstydzona odpowiedź. Głos był Stłumiony, nienaturalny.

Kiedy wylądowali. Bernard stwierdził z przerażeniem, iż Silva nie może utrzymać się na nogach. Położył ją na trawie delikatnie rozgarnąwszy warstwę pyłów, które wzbiły nieprzezroczysty, duszący obłok.

MC dziewczyny przybrał barwę pomarańczową, a po chwili czerwoną. Szybkie postępy choroby wymagały natychmiastowego klinicznego leczenia. Bernard popatrzył na mapę bezradnie: mieli przed sobą prawie pięćset kilometrów lotu. Cofanie się oznaczało przybliżenie do rozszalałego żywiołu. Zresztą dokąd mieli się cofnąć? Na dotychczasowej trzystukilometrowej trasie zastali teren doszczętnie wyludniony; dalej było chyba jeszcze groźniej. A w metropolii z pewnością ktoś pozostał. Musiał też jak najspieszniej przybyć do instytutu, by kierować akcją ratowniczą. Wkrótce powinni osiągnąć pas osiedli i rozproszonych willi okalających rezerwat, który minęli.

Bernard nie mógł ani zostawić Silvy na miejscu, ani pozostać z nią. Obszar był zagrożony pod wieloma względami. Żałował, że nie miał czym określić natężenia promienio twórczości. Daleko posunięta jonizacja powietrza nasuwała podejrzenie, iż cała okolica jest skażona. W ostatniej fazie lotu trudno było rozmawiać przez radio nawet na małą odległość.

Niewiele myśląc. Bernard mocno przytroczył Silvę do siebie i uruchomił aparat odrzutowy.

Wzbili się ciężko w powietrze. Lecąc nisko oglądali widoki, które nie napawały otuchą. Lasy, przeważnie iglaste, powiędły od suchego skwaru. Ziemia, przysypana delikatnym popiołem wulkanicznym, świadczyła o zagładzie i całkowitym zniszczeniu.

Silvę trawiła silna gorączka, którą Bernard czuł poprzez jej ubranie. Dziwiło go bardzo, że tabletki lecznicze nie skutkowały. Tymczasem powietrze jakby troszkę ochłodło, choć tylko do poziomu skwarnego dnia w tropikach. Liczył, że oddalili się od strefy zagrożenia. Widoczność była jednak nadal bardzo zła. W aparacie radiowym buczał jednostajny, złowróżbny szum. Zachodziła obawa, że coraz częstsze porywy gwałtownego wiatru przypędzą ciężkie chmury pyłowe.

Rozciągnięta na wznak Silva leżała na tarasie opustoszałej willi. Bluzę miała rozpiętą, głowę lekko odchyloną do tyłu. Najbardziej niepokojąca była wysoka gorączka. Bernard już teraz w ogóle nie pojmował, dlaczego utrzymywała się, mimo niewątpliwego przedawkowania środków na jej uśmierzenie. Sprawa wyglądała groźnie, lecz on nie mógł nic na to poradzić.

Dziewczyna miała zamknięte oczy. Mocno nabrzmiałe, do krwi popękane wargi nieregularnie rozchylała w bolesnym grymasie. Bernard śledził gorący jej oddech. Bardzo nierówny, coraz słabszy puls kazał spodziewać się najgorszego. Zawieszony na szyi MC miał barwę wiśniową.

— Pić! — dobiegł uszu Bernarda cichutki szept.

Nie miał pewności, że go naprawdę słyszał. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie uległ złudzeniu.

Zbiornik na wodę był pęknięty i pusty. Pompy nie działały.

Nie było czasu na szukanie wody. Choć upał nieznacznie zelżał, a powietrze trochę się oczyściło, złe wieści nie pozwalały zostać tam dłużej. Zaraz po wylądowaniu Bernard spotkał dwie studentki, które na chwilę przerwały podróż powietrzną do Dancji, portu z przeciwległego wybrzeża kontynentu. Można było wnioskować z ich relacji, że niespełna sto kilometrów od miejsca, gdzie się znajdowali, nastąpiło pęknięcie gruntu połączonego z wylewem olbrzymich ilości lawy. Na razie skośnie wiejący wiatr ratował ich przed skutkami nowego kataklizmu. Chociaż potoki lawy mogły nie dojść do miejsca, w którym przebywali obecnie, jednak przy zmianie kierunku wiatru należało spodziewać się znacznego podwyższenia temperatury. Groziło to również dalszym zanieczyszczeniem atmosfery szkodliwymi gazami.

Mózg Bernarda pracował gorączkowo. Ze względu na stan zdrowia Silvy powinien był jak najprędzej lecieć z nią do walki. Co prawda automat, noszony pod skórą przez każdego człowieka, dokonywał z chwilą ustania pracy serca zastrzyku przedłużającego stan śmierci klinicznej do czterdziestu kilku godzin, ale była to niewielka pociecha.

Nie ulegało wątpliwości, że Silva umiera. Próby przywrócenia jej do przytomności nie powiodły się. Zapas paliwa w aparacie plecowym ledwo wystarczał na dotarcie jednej osoby do Bieguna Południowego, i to przy umiejętnym gospodarowaniu oraz dużej szybkości podróżnej.

W związku z dezorganizacją wywołaną przez kataklizm trudno było liczyć na uzupełnienie paliwa po drodze. Bernard długo rozważał, jaki kierunek lotu obrać. Mógł utknąć z pustym silnikiem w jakiejś niebezpiecznej okolicy. Obawy jego potęgował fakt, że dalekie huki, których kierunek trudno było ustalić, wskazywały na niepokojący rozwój wydarzeń.

Wniósł Silvę do wnętrza willi i ułożył na tapczanie. Była nieruchoma, żadne iskierki życia nie tliły się w matowej, a dziwnie czerwonej twarzy. Obrzuciwszy wzrokiem MC, zadrżał: jeszcze przed chwilą jarząca się tarcza była teraz czarna, co oznaczało śmierć kliniczną. Słabo świecący punkt w środku uspokajał, że aparatura działa, zapobiegając rozpadowi tkanek.

Tuż przed startem przyłożył dłoń do policzka dziewczyny. Wydawało mu się, że jest jeszcze gorętszy niż przedtem. A w każdym razie znacznie bardziej od otaczającego powietrza. Choć nigdy nie interesowała go medycyna, nie chciał uwierzyć, że gorączka podnosi się nadal w stanie śmierci klinicznej. Trudno było jednak zaprzeczać faktom.

Jeszcze bardziej przerażało Bernarda, że musi zostawić Silvę samą, nieświadomą własnego istnienia pośród tego nieszczęsnego pustkowia, gdzie nagła katastrofa wymazała zieleń drzew, stłumiła głosy ludzi, brzęczenie pszczół, śpiew ptaków i odarła niebo z czaru gwiazd.

OBOWIĄZEK

— Colibrea pogrążyła się pod ziemię. Ocalała część Północnego Przedmieścia. Głębokość obsunięcia ponad sto metrów. Dno zapadliny wypełniła lawa…

— Jak szybko wypełniła? — zapytał porywczo Franek Skiepurski.

Na ekranie wideofonu zatroskaną twarz młodego człowieka pokryły bruzdy namysłu.

— Chyba natychmiast — odrzekł niepewnie.

Franek siedział nieruchomo przy biurku. Nie byt to pierwszy meldunek tego typu. Co gorsza, wszelkie dane kazały przypuszczać, że nie ostatni.

— Czternaście zespołów ratowniczych w rakietach B-X, dziewięć typu C-4 i statek księżycowy uczestniczące w ewakuacji okolic zniszczonej Malwy nie wróciły do bazy i nie dają znaku istnienia…

Spieczone od gorąca wargi wyrzucały te słowa szybko, monotonnie, na pozór beznamiętnie.

Franek myślał gorączkowo o wydarzeniach tragicznych i niepojętych, które toczyły się jak lawina w ciągu ostatnich godzin, przygniatały swoim ogromem, oszałamiały. Centralny konkryt, czyli zespół mózgów krystalicznych znajdujący się właśnie w Biegunie Południowym, był przeciążony zadaniami podawanymi mu gorączkowo przez wielu uczonych. Elektroniczny kolos przeprowadzał nieprzerwanie drobiazgową analizę sytuacji, wypluwał mową świetlnych wykresów wnioski, domysły, propozycje, lecz mimo to nie mógł zadowolić swoich odbiorców. Chwila nie miała sobie równych w ludz kiej pamięci. A nawet w ludzkiej historii! Uczeni wymagali od siebie dużo, od centralnego konkrytu jeszcze więcej, a mimo to tajemnica straszliwej katastrofy, w zasięgu której pod burą dymną zasłoną leżała trzecia część kontynentu, wciąż pozostawała zagadką. Ziemia, ziejąca ogniem, zapadająca się gwałtownie, to znów strzelająca w górę całymi kilometrami sześciennymi skał, zdawała się żywym potworem opętanym żądzą mordu.

Niszczycielski oddech wulkanu nie zdążył jeszcze dotrzeć do Bieguna Południowego i poza silnym, upalnym wiatrem nie dostrzegano żadnych anomalii w przyrodzie. Olbrzymia lampa jądrowa, wisząca na wysokości dwóch kilometrów, oświetlała go — jak każdej nocy polarnej — białym dziennym światłem. Gdyby nie mrowie ludzkie ogarnięte grozą, nic by nie zakłócało spokoju tego miasta o harmonijnej, pięknej architekturze.

Przestronne arterie i rozległe place roiły się od przyjezdnych z połowy kontynentu, którzy w ostatnim momencie opuścili zagrożony obszar, tu spodziewając się znaleźć bezpieczny azyl, wyjaśnienie niepojętych zjawisk, obronę przed rozprzestrzeniającym się kataklizmem.

Niektórzy patrzyli na uroki otoczenia tak, jak gdyby chcieli po raz ostatni wrazić w pamięć wszystko to, co za chwilę stanie w morzu dymu i ognia. Silny blask sztucznego dnia, który mimo pogodnego nieba uniemożliwiał widzenie gwiazd, nie pozwalał również ocenić, czy ściana dymów, o której wiedziano, że jest odległa najwyżej o trzysta kilometrów, przybliża się czy też cofa napierana przez wiatr. Niemal zupełny brak łączności radiowej z terenami objętymi kataklizmem wzmagał lęk i osamotnienie przybyszów. Stwierdzono gwałtowny wzrost promieniotwórczości na obszarach objętych katastrofą, co z kolei silnie jonizowało powietrze. Wciąż doskwierał brak szczegółowych informacji.

Jedynym źródłem danych o ruchach obłoków pyłu i dymu były kosmiczne stacje naukowe, a zwłaszcza sztuczne księżyce, których orbity przebiegały nad Antarktyda. Ostatnio napływały uspokajające wieści: dymna ściana pod wpływem bocznego wiatru powoli, lecz nieustannie cofała się.

Napływały też regularne meldunki ze wszystkich stacji sejsmologicznych. Z miejscowości, gdzie zakłócenia uniemożliwiły łączność radiową, raporty posyłano rakietami. Według tych wszystkich doniesień wstrząsy podziemne występowały rzadziej i były słabsze, a ponadto bardzo oddalone. Nie nadchodziły wiadomości o sile wybuchów nowo utworzonych kraterów. Ogólne zagrożenie Bieguna Południowego oraz afrykańskich i australijskich południków przebiegających przez Antarktydę zdawało się zmniejszać.

Taką sytuację zastał Bernard, gdy — półżywy z wyczerpania i niepokoju o Silvę — ciężko opadł na taras Instytutu Ochrony Człowieka.

Jakże tragicznie przeżywał swą decyzję pozostawienia Silvy w stanie śmierci klinicznej na zagrożonym obszarze! Powinien łatwo ją odnaleźć, bo zaznaczył na mapie dokładnie współrzędne, ale to nie zmniejszało jego obaw. Nie wiedział, co zastanie w Biegunie Południowym, a przecież powinien natychmiast wysłać po Silvę rakietę sanitarną.

Franek powitał Bernarda z głęboką ulgą. Od początku tragicznych wypadków stracił z nim kontakt; nawet nie wiedział, czy żyje. Kierował wprawdzie ak<ją ratowniczą jako jego zastępca i by! zdecydowany czynić to w dalszym ciągu, ale wciąż nurtowała go obawa, czy działa dość sprawnie. Nie bał się odpowiedzialności, którą wypadki obarczyły właśnie jego, lecz był przeświadczony, ze Bernard jako świetny organizator lepiej zapanuje nad sytuacją.

Bernarda łączyły z Frankiem więzy serdecznego koleżeństwa. Teraz w jego towarzystwie nie czuł się tak samotny. Uważnie słuchał relacji z wydarzeń ostatnich godzin. Liczby ofiar niepodobna było ustalić nawet w przybliżeniu. Paruset uczestników ekip ratowniczych zaginęło bez wieści. Zapewne większość spośród nich nie żyła.

Z niektórymi obszarami ogarniętymi klęską udało się już nawiązać łączność radiową. Najbardziej dziwiło, iż związek pomiędzy zniszczeniami wywołanymi działalnością wulkaniczną a promieniotwórczym skażeniem pozostawał nadal zagadkowy. Należało sądzić, że istniał chociażby ze względu na równoczesne wystąpienie obu zjawisk. Niemniej nasilenie ich było bardzo różne w rozmaitych miejscach. Nadto pewne tereny sąsiadujące z wybuchem wulkanu nie były skażone, gdy tymczasem niemal na przedmieściach metropolii ujawniono spore obszary o silnym natężeniu promieniowania. W najbliższych godzinach trzeba było określić i zasięg, i tempo rozprzestrzeniania się ogniska radioaktywności.

O sytuacji w rezerwacie przyrody, opodal którego Bernard zostawił Silvę, informacje były fragmentaryczne. Pochodziły bądź od ratowników, którzy przelatywali nad tymi obszarami, bądź też od uchodźców posługujących się aparatami plecowymi.

Liczba meldunków rosła z każdą minutą. Przeważały prośby o ewakuację. Ale tylko w nielicznych przypadkach wysyłano ratowników, ponieważ wciąż ich brakowało. Niektóre pojazdy wracały z dużym opóźnieniem, inne w ogóle nie wracały. Niemal równocześnie z przybyciem Bernarda odleciał ostatni zespół pojazdem powietrznym mogącym zabrać dwudziestu pięciu ludzi. Spodziewano się powrotu kilku dużych statków, lecz tylko od jednego dotarła wiadomość, że wyląduje wkrótce z transportem uchodźców.

Bernard gorączkowo badał wszystkie te sprawy. W jego wyobraźni wciąż odżywała tragiczna chwila pożegnania Silvy. Czekała otoczona pustką, na kilkadziesiąt godzin zabezpieczona zastrzykiem przed groźbą zapadnięcia w nieodwracalny stan śmierci biologicznej. To dodawało mu teraz otuchy, że zdąży. Musi zdążyć!

Miał jednak czym niepokoić się poważnie. Gdy znajomemu lekarzowi, który tego dnia dyżurował w instytucie, wspomniał o wzroście gorączki Silvy już po zarejestrowaniu przez konkryt śmierci klinicznej, ten pokręcił głową z niedowierzaniem.

Położenie jego było o tyle kłopotliwe, że musiał sprostać jednoczesnemu wykonywaniu dwóch całkiem odrębnych zadań. Kierował rozkładem lotów ratowniczych, co wymagało dużej elastyczności w modyfikowaniu decyzji pod naporem sytuacji zmieniającej się z minuty na minutę, a ponadto zdalnie sterował inteligentnym łazikiem wysłanym po Silvę.

Obrawszy taką drogę ratowania ukochanej, nie miał sobie nic do wyrzucenia. Posianie po nią załogowej rakiety wprawdzie załatwiłoby sprawę szybciej, uważałby to jednak za nadużycie swego stanowiska. Najmniejsze bowiem statki ratownicze, przeznaczone dla czterech osób, w ekstremalnych warunkach mogły pomieścić trzynastu pasażerów. Z okolic natomiast, gdzie zostawił Silvę, nie miał na razie żadnych wezwań.

Gdy wrócił Franek, który przez jakiś czas przyjmował pojazdy przywożące ofiary kataklizmu, Ber powierzył mu koordynowanie kursu rakiet i w ten sposób mógł zająć się tylko prowadzeniem łazika.

Był to aparat na tyle samodzielny, że w normalnych warunkach z powodzeniem dawał sobie radę bez jakiejkolwiek kontroli. Teraz jednak, z uwagi na pośpiech. Bernard chciał mu dopomóc w dotarciu do celu.

Usprawiedliwia! się przed samym sobą — nie bezpodstawnie — że prowadząc robota na trasie paruset kilometrów, zdobędzie lepsze rozeznanie w rozwoju wypadków. Nadto mógł nawiązać kontakt z ludźmi na szlaku, udzielić pomocy im samym bądź dowiedzieć się o jeszcze innych potrzebujących ratunku.

Po dotarciu natomiast do Silvy ingerencja w działania podejmowane przez łazik była nieodzowna. W chwili wysyłania go Bernard nie rozporządzał żadnym wyspecjalizowanym radiozwiadowcą z wbudowanym odpowiednim wyposażeniem diagnostycz-no-terapeutycznym. W tej sytuacji lekarz poradził mu nie opóźniać akcji i wysłać zwykły łazik szperacz nastawiony na odszukanie chorej i jej pospieszny transport. Umówili się, że, z chwilą dotarcia aparatu do Silvy, lekarz zbada ją zdalnie i w razie potrzeby za pomocą łazika przeprowadzi jakiś zabieg leczniczy, do czego pod ludzką.kontrolą był zdolny każdy automat zwiadowczy.

W chmurach pyłów, które coraz częściej okrywały wszystko nieprzeniknioną zasłoną, pagórkowaty krajobraz tańczył w oczach. Z burych, gęstych mgieł chwilami wyłaniały się sygnalizatory i wejścia do szybów świadczące o tym, że pod uprawną ziemią pracują potężne zestawy automatów obsługujących kombinaty przemysłowe, które na miejscu przetwarzają skarby kopalne tych obszarów.

Przy wzrastającej liczbie mieszkańców Ziemi trzeba było raz na zawsze rozładować zagęszczenie na jej powierzchni. Hasło: „Pod ziemię!” objęło przemysł, laboratoria, wielkie biblioteki książkowe, szpulowe i komputerowe oraz wszelkie urzędy. Alarm podniesiony z tego powodu przez zbiurokratyzowanych urzędasów skwitowano wzruszeniem ramion. W skali światowej akcja ta zwolniła miliony kilometrów kwadratowych powierzchni, dotąd marnowanej na urządzenia nie wymagające ani uśmiechu słońca, ani oddechu wolnej podniebnej przestrzeni.

Teraz jednak nic nie przypominało tu krajobrazu sprzed katastrofy. Rozległy i piękny kraj, jeszcze wczoraj tętniący bujnym życiem, wyludnił się całkowicie. Gorąca pustynna śmierć objęła we władanie wszystko, co tak niedawno było właśnie symbolem życia.

Bernard określił na mapie położenie i zmarszczył brwi. Czyżby zabłądził? Znajdował się nad rezerwatem polarnym. Blisko dwieście kilometrów dzieliło go od willi, w której zostawił Silvę.

Siedział nieruchomo kilkadziesiąt metrów pod ziemią w jednej z kabin Instytutu Ochrony Człowieka i nie spuszczał oczu z przestrzennego ekranu; odnosił wrażenie, iż coraz mniej panuje nad łazikiem.

Zamglone kontury krajobrazu, oglądanego z małej wysokości, chwilami zlewały się w bezkształtną masę. Kiedy całkowicie rozpłynęły się w czerni. Bernarda ogarnął niepokój.

Specjalny system przekaźników radiowych sprzęgniętych ze stacjami kosmicznymi pozwalał kierować łazikiem nawet przy znacznej jonizacji powietrza. Jednak w każdej chwili łączność mogła się pogorszyć, a nawet całkowicie zerwać. Wskazywały na to gęste chmury pyłów, przez, które robot radiozwiadowca mknął teraz do wyznaczonego celu. Promieniotwórczość powietrza związana była przypuszczalnie z zanieczyszczeniem popiołami wulkanicznymi.

A tymczasem najświeższe meldunki przerażały, były wręcz apokaliptyczne. Jedno z miast zostało naraz wyrzucone w powietrze, powstały na jego miejscu potężny krater zalała magma, obszar zaś wokół niego zasypały pyty wulkaniczne. W promieniu siedemdziesięciu kilometrów nikt nie ocalał. Dwa mniejsze osiedla zostały w krótkim czasie pokryte lawą, która wdarła się również do największej na kontynencie przetwórni węgla kamiennego, doszczętnie niszcząc podziemne urządzenia kombinatu.

Rozmiary katastrofy pogłębiało wyraźne już gdzieniegdzie topienie się lodowca grubego miejscami na trzy kilometry. Tworząca się w ogniskach wybuchów wulkanicznych para wodna pod olbrzymim ciśnieniem wysadzała zwały lodu, które całymi kilometrami sześciennymi strzelały w górę. Wprawdzie ten rodzaj straszliwych wybuchów na razie ominął rezerwat przyrody, ale któż mógł zaręczyć, że podobne zniszczenia lada chwila nie ogarną tamtych okolic?

Bernard raz po raz ocierał chustką kroplisty pot spływający mu po czole i policzkach: jego oczy roziskrzyły się nagłą nadzieją. Przetarł powieki wierzchem dłoni dla nabrania pewności, że nie śni. Oto wszechwładna na obrazie ciemność ustąpiła raptownie. Miejsce jej zajęła szeroka płaszczyzna, wprawdzie monotonna szarością osadzonych pyłów, lecz dokładnie widoczna, podobna z góry do jednobarwnej kołdry, którą przykryto uśpiony świat. Niska tundrowa roślinność gdzieniegdzie strzelała kępkami w górę.

Spojrzał na przyrządy. Łazik sprawiał się bez zarzutu. Właśnie opuszczał rezerwat. W tych warunkach za pół godziny powinien być przy Silvie. Bernard wyobrażał sobie, jak z oddalenia czterystu kilkudziesięciu kilometrów ułoży ją delikatnie na elastycznych noszach, dostosowanych do tego typu transportu powietrznego. Później wzbije się ostrożnie w powietrze i dowiezie Silvę w miejsce na razie bezpieczne, gdzie czeka ją powrót do życia.

Nagle skroś obrazu przebiegło kilka błysków. Bernard zadrżał z niepokoju. Zakłócenia nabrały żywiołowego charakteru: ekran upstrzyły drgające błyski. Przyrządy stwierdzały, że łazik tylko sporadycznie odbiera polecenia. Potem ekran pokryła mleczna mgła, a robot nie reagował na żadne rozkazy.

Zagubienie radiozwiadowcy wstrząsnęło Bernardem do głębi. Ale fakt, że odmówił on posłuszeństwa w terenie zdawałoby się nie narażonym na przerwanie łączności radiowej, kazał mu wnikliwiej rozpatrzeć przyczyny jonizacji atmosfery. Wydawało się naturalne, że jest ona związana z radioaktywnością popiołu wulkanicznego. W takim razie jonizacja musiała być wydatniejsza na tych obszarach, gdzie wiatr przypędzał wulkaniczne chmury aniżeli tam, gdzie promieniowały tylko pyły uprzednio osadzone na powierzchni gruntu.

Bernard połączył się z zespołem uczonych i polecił zbadanie tej zagadki. Natychmiast skorzystano z łazików, które znajdowały się w drodze po rannych i zabłąkanych; rozkazano robotom pobierać próbki powietrza oraz pyłu osadzonego na ziemi.

Już wstępna analiza danych dała odpowiedź zaskakującą. Okazało się bowiem, że delikatny pył, zawarty w próbkach silnie zanieczyszczonego powietrza z wysokości kilku set metrów, nie wykazywał absolutnie zadniej radioaktywności. Natomiast popiół już osadzony na ziemi był wtórnie promieniotwórczy. Nasuwało to przypuszczenie, że promieniuje stały grunt i powierzchniowe warstwy skalne. Próbki geologiczne pobrane za pomocą płytkich sond potwierdziły ten stan rzeczy. Minerały leżące najwyżej zawierały znaczne domieszki pierwiastków promieniotwórczych rodziny uranu i toru oraz pochodnych produktów tych substancji. Radioaktywność szybko malała w miarę zagłębiania się sond. Czterdzieści metrów pod powierzchnią nie było już śladów promieniotwórczości. Dotyczyło to wszystkich rodzajów skat, nawet granitu, z którego, począwszy od dwudziestego pierwszego wieku, uzyskiwano uran na skalę przemysłową.

Co dziwniejsze, głębiej położone warstwy zostały w wyniku procesów na razie nie zbadanych całkowicie wyjałowione z promieniotwórczych substancji. Jakiś nie znany czynnik wypchnął je ku powierzchni, powodując skażenie terenu. Kombinat myślowy w Biegunie Południowym dostał z kolei i tę zagadkę do rozwiązania. Co spowodowało wypieranie atomów pierwiastków promieniotwórczych z warstw głębszych na powierzchnię, z tak żelazną konsekwencją i oszałamiającą szybkością?

Bernard zdawał sobie sprawę, że nadzieja uratowania Silvy bardzo zmalała. Wprawdzie wiedziano, że łazik, który miał ścisłe instrukcje, samodzielnie leci ku wskazanemu miejscu i, jeśli nieprzewidziane przeszkody nie udaremnią mu tego, ułoży Silvę na noszach i przywiezie ją. Niestety, owe nieprzewidziane przeszkody mogły być tak różnorodne, że wystąpienie ich było bardzo prawdopodobne.

Skażenie terenu mogło udaremnić łazikowi wszelką orientację: mógł też zostać zaskoczony przez niszczący udar sejsmiczny.

Bernard rozważał w najwyższym zdenerwowaniu tę dramatyczną sytuację. Nie rozporządzał w tej chwili żadnym odpowiednim pojazdem. Wprawdzie spodziewano się przylotu kilku mniejszych i większych statków, ale czekały na nie tysiące ludzi zagrożonych w miastach, letniskowych osiedlach i przygodnych biwakach lub zaskoczonych w drodze przez wrogie żywioły. Ich wołanie o ratunek odbijało się o ziemię i niebo na różnych zakresach fal radiowych. A celem tych wezwań był właśnie on. Kierował wielką akcją ratowniczą, pierwszą za swojego pokolenia, a nawet pierwszą od bardzo dawnych czasów — od kiedy ludzie zaprzestali wojen. Czy Silva — sama jedna, bezbronna, porażona śmiercią — mogła w tej sytuacji być głównym przedmiotem troski Bernarda, chociaż pozostawała nim w jego sercu?…

Gdy statek z grupką ludzi wyratowanych z jakiegoś płonącego miasta oznajmił swe przybycie. Bernard przeżył ostatnią, najcięższą próbę. Przerzucił pospiesznie stos raportów i wydobył jeden, odłożył go, pomyślał, przejrzał nerwowo dalsze, aż wzrok jego spoczął na meldunku z okolic Ziemi Galileusza. Wycieczka trzydzieściorga dzieci wraz z wychowawcą pozostała w silnie zagrożonym terenie.

Bernard spojrzał raz jeszcze na odłożoną kartkę, ale dołączył ją do reszty i polecił pilotowi udać się po dzieci, podając dokładne współrzędne ich miejsca pobytu.

Chociaż Biegun Południowy trzymał się jeszcze i poza uciążliwym skwarem nie było tu niepokojących zjawisk przyrodniczych, naukowcy skupieni w Instytucie Ochrony Człowieka stanęli w obliczu nowych, jeszcze bardziej niepokojących faktów.

Wszystko zaczęło się od nadziei, ba! — prawie pewności uratowania Silvy. Bernard aż zadrżał z wrażenia usłyszawszy sygnał łazika wysłanego po dziewczynę. Radiozwia-dowca meldował, że wykonał zadanie, zabrał Silvę i zbliża się z nią do bazy. Powinien przybyć za dwadzieścia minut. Gdy nadeszła wiadomość o wylądowaniu robota, Bernard był przekonany, że Silva ocalała.

Tym okrutniejszym ciosem była dla niego wiadomość, że łazik przywiózł trupa dziewczyny, której już nic nie zdoła przywrócić życiu. Boleść po utracie ukochanej nie mogła jednak przysłonić niepojętych okoliczności, jakie towarzyszyły tej śmierci. Przeprowadzona przez lekarza sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci biologicznej była wysoka temperatura ciała. Jeszcze teraz wynosiła ona czterdzieści siedem stopni, czyli znacznie przekraczała temperaturę powietrza. Powód tego szokującego zjawiska pozostawał nie wyjaśniony. Brak śladów ognia na ubraniu wykluczał możliwość pożaru. Zapisy warunków atmosferycznych na trasie lotu upewniały, iż temperatura powietrza nie przekroczyła czterdziestu jeden stopni. Wyższa była natomiast wewnętrzna ciepłota organizmu — i to jeszcze wiele godzin po śmierci. A więc Bernard nie pomylił się, mówiąc o rozgrzaniu ciała już w stanie śmierci klinicznej.

Dalsze godziny poważnie skomplikowały sytuację. Żywiołowa ulewa, połączona z niesamowitym nasileniem piorunów, przypominająca najgwałtowniejsze tropikalne burze, nie ustawała ani na chwilę, a meldunki z terenu wskazywały, że zasięgiem swym ogarnęła znaczną część kontynentu. Spienione potoki brudnej wody, aż gęstej od zanieczyszczeń produktami wulkanicznymi, wiązały spęczniało niebo z ziemią, na której działo się coraz gorzej.

Łączność radiowa była z minuty na minutę coraz bardziej ograniczona. Kosmiczne stacje przesyłowe nie mogły już sprostać zadaniom. Zaznaczone barwnie na specjalnej mapie wielkiego monitora obszary radiowo nieczynne rozszerzały się zastraszająco. Trzecia część Antarktydy, świecąca wiśniową czerwienią, była niema na wszystkich zakresach fal. Powleczone żółto regiony utrudnionego odbioru radiowego obejmowały jeszcze rozleglejsze krainy. Co gorsza, zielony obszar wokół Bieguna Południowego kurczył się zastraszająco, aż wreszcie pochłonęła go żółtość, a potem czerwień. Biegun Południowy tracił łączność radiową ze światem i korzystano już niemal wyłącznie z pomocy rakiet pocztowych.

Bernard wysilał się jak mógł, odbierał komunikaty o sytuacji i przekazywał je tam, gdzie były najniezbędniejsze. Wspierał go w tym Franek, lecz coraz częściej dane docierały w strzępach, więc trudno było na nich polegać. Obaj zdawali sobie sprawę, że wkrótce zarówno nasłuch, jak nadawanie będą bezcelowe.

Tymczasem szczególne poruszenie wywołała wiadomość, że lekarz dyżurny instytutu, który dokonał sekcji zwłok Silvy, zapadł na tę samą chorobę. Podejrzewając dużą jej zaraźliwość, zakazał wstępu do jednego z mniej używanych pomieszczeń, które zamie-nił w szpitalną separatkę dla siebie. Tłumaczył, że korzysta z najlepszego zautomatyzowanego sprzętu diagnostycznego i terapeutycznego, a izolacja jest jedyną gwarancją, że choroba się nie rozprzestrzeni. Co godzinę przekazywał też własne spostrzeżenia.

Badania te nabierały szczególnej wagi w obliczu ostatnich meldunków z miasta, do-noszących o czterech przypadkach tajemniczych zachorowań z objawami niepokojąco wysokiej gorączki, która nie dawała się obniżyć.

Wydawało się, że lekarz panuje nad sytuacją, gdy nagle jak grom z jasnego nieba komputery przekazały wiadomość o jego śmierci.

Po dramatycznej naradzie z naukowcami i władzami metropolii Bernard zarządził ewakuację Bieguna Południowego. Chorych, dotkniętych tą zagadkową chorobą, izolowano i przewieziono do szpitala w Pretorii.

Wideofonicznie włączył się Franek, który z pobliskiego gabinetu kierował przygotowaniami do ewakuacji miasta.

— Pochwyć natychmiast centralę europejską — powiedział bardzo szybko i zniknął z ekranu.

Warszawę było słychać źle. Z chaosu trzasków i zgrzytów Bernard wyłowił zaledwie urywki słów. Zrozumiał, że podawano dane o promieniotwórczym skażeniu nowych obszarów. Po chwili komunikat się urwał. Bernard połączył się z Frankiem dla wyjaśnienia sprawy. Odpowiedź przeraziła go: tereny ogarnięte katastrofą leżały nie tylko na Antarktydzie.

W ROK PÓŹNIEJ

Kosmoport Warszawa, położony na przedpolach tej wielkiej metropolii europejskiej, od dłuższego czasu tętnił anormalnym pośpiechem. Było to ściśle związane z sytuacją, jaka ogarnęła kulę ziemską. Nieszczęsne wydarzenia, zapoczątkowane w lipcu dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego czwartego roku na Antarktydzie, rozprzestrzeniły się z zatrważającą szybkością na inne lądy. Gdy po dwóch miesiącach ustalono, iż bezpośrednim bodźcem wybujałej aktywności wulkanicznej i wypychania pierwiastków promieniotwórczych ku powierzchni gruntu są po raz pierwszy stwierdzone na Ziemi bakterie krzemowe, objęły już one destrukcyjną działalnością niemal całą półkulę południową, a ogniska ich stwierdzono również w Tunezji, w Indiach, a nawet na Alasce.

Nazwano je silikokami albo krzemowcami, co początkowo rozumiano tak, że koloidalne tworzywo ich komórek — analogiczne do naszego białka — oparte jest na krzemie, który zastępuje tam węgiel, podstawowy składnik organizmów zwierzęcych i roślinnych zasiedlających Ziemię. Tymczasem w rzeczywistości krzem występował w tych zaskakujących drobnoustrojach nie zamiast węgla, lecz jako pierwiastek towarzyszący, w zastępstwie azotu wszelkich rodzajów białek, jakie znamy.

Nawiasem mówiąc, wbrew rozpowszechnionym tu i ówdzie poglądom, przeważała opinia, że wyłącznie węgiel może pełnić rolę podstawową we wszelkich strukturach żywych typu białkowego.

Te drobnoustroje zabójcze dla ludzkości nie mogły powstać na Ziemi — ani w przeszłości, ani też obecnie — bo zamarzłyby z kretesem w jej klimacie. Początkowe sugestie jakoby one żyły od bardzo dawna na głębokości kilkunastu kilometrów, a dopiero teraz gwałtownie podążały ku powierzchni, podwyższając ciepłotę skał, również nie miały logicznego uzasadnienia. Warunki w głębszych warstwach skalnych nie uległy istotnym zmianom od paru miliardów lat. Nic więc nie usprawiedliwiało twierdzeń o nagiej, żywiołowej ekspansji tych mikrobów ku światłu i — z punktu widzenia ich wymagań środowiskowych — ku nieznośnemu zimnu.

W Układzie Słonecznym tylko na powierzchni Merkurego bakterie te mogłyby podczas trwania tamtejszego dnia znaleźć — przynajmniej pod względem temperatury — warunki odpowiednie do rozwoju. Nie stwierdzono ich tam jednak ani żywych, ani skamieniałych, jak również nie natrafiono na jakikolwiek ślad ich istnienia teraz albo w przeszłości tego małego globu.

Tak więc sprawa krzemowców, tysiąckroć niebezpieczniejszych dla ludzi niż bakterie dżumy lub cholery w dawnych wiekach, kiedy ludzkość trapiły jeszcze choroby infekcyjne, nadal pozostawała największą nie rozwiązaną zagadką przyrody Ziemi.

Strasznych przybyszów wszechstronnie zbadano pod mikroskopem, zmierzono, opisano ich sposób życia, optymalne warunki rozwojowe, nawet skłonności, zwyczaje, odporność na działanie trucizn, substancji żrących, niskich i wysokich temperatur. Ten ogromny materiał poznawczy o silikokach gromadziły setki zespołów wyposażonych w najsprawniej działające konkryty. Miały one znaleźć sposób na całkowite wytępienie silikoków, zapobieżenie ewentualnemu ich pojawieniu się w przyszłości i przywrócenie przyrodzie Ziemi dawnej harmonii.

Był to jednak plan nie dający się spełnić na poczekaniu. Wszelkie opracowane metody walki okazały się nie dość radykalne: bakterie krzemowe, wyniszczone w jednych okolicach nakładem olbrzymich środków, ze zdwojoną zaborczością atakowały inne obszary.

Liczba czynnych wulkanów wzrosła z czterystu kilkudziesięciu do trzynastu tysięcy, przy czym niektóre nowe kratery w ciągu krótkiego czasu wyrzucały większą masę produktów wulkanicznych aniżeli wszystkie dawniej istniejące czyniły to podczas stulecia.

Drugim, nie mniej katastrofalnym efektem działalności silikoków był olbrzymi wzrost promieniotwórczości skał powierzchniowych. Miejscami szedł on w parze z działalnością nowo powstałych wulkanów i trzęsieniami ziemi, wyprzedzając je albo występując jako zjawisko wtórne. W innych przypadkach radioaktywne skażenie terenu było — przynajmniej na razie — jedynym dowodem obecności złowrogich bakterii.

Wskutek nadmiernego stężenia radioaktywności ogromne przestrzenie zgoła nie nadawały się do zamieszkania przez ludzi. Po innych można było chodzić tylko w ochronnych butach, w maskach lub w skafandrach. Promieniotwórczość podłoża zakażała powietrze i to w takim stopniu, że nawet na terenach, gdzie nie było silikoków, rośliny uprawne i.zwierzęta hodowlane nie nadawały się do spożycia. Już w czasie procesu asymilacji u roślin oraz oddychania zwierząt atomy promieniotwórcze przenikały do ich organizmów. Dołączając się do przyjmowanych za pośrednictwem pokarmu, kumulowały się i odkładały w różnym stężeniu w rozmaitych narządach.

Wprawdzie nic stanowiło to bezpośredniego zagrożenia dla ludzkości, gdyż w dobie szeroko rozwiniętej syntetycznej produkcji pokarmów dało się wykreślić z jadłospisu wszelką żywność o pochodzeniu naturalnym, przełamując pewne nawyki i upodobania. Również eliminując skażone pasze z karmy żywego inwentarza oraz siejąc rośliny na plantacjach sztucznie utrzymywanych w czystości, można było zachować przy życiu nawet przez długi czas zarówno stada podstawowe poszczególnych gatunków zwierząt. jak superelity zbóż, wartościowe sadzonki drzew leśnych i parkowych oraz wzorowe sady umożliwiające masowe zaszczepianie zrazów korzystnych odmian drzew owocowych. Niestety jednak nie zmieniło to faktu, że dzika flora skazana była na powolne, a fauna znacznie szybsze obumieranie.

Także ryby ujawniały znaczny stopień uradioaktywnienia. Próbki pobrane z dna oceanicznego wykazały, że chociaż podwodnych wulkanów powstało niewiele, pokryte morzami cztery piąte kuli ziemskiej było na dennych pokładach skalnych całkowicie skażone promieniotwórczością. Pociągało to groźbę nie tylko rychlej zagłady wszelkiego życia w wodzie, lecz również stopniowego ogrzewania się oceanów.

Prawie doszczętnie stopniały lody obu biegunów, co podniosło poziom mórz o czterdzieści kilka metrów. Trzeba było wybudować prowizoryczne porty, bo dotychczas istniejące zostały zalane.

Ludzkość mobilizowała wszystkie siły i środki, by bronić życia i cywilizacji. Mimo nadziei zwycięstwa należało brać pod uwagę także najgorszą ewentualność: emigrację na inne globy.

Było to jednak chwytanie się brzytwy przez tonącego. Dostosowanie warunków ja-kiejkolwiek planety w Układzie Słonecznym do tego, by mogli zamieszkiwać ją ludzie pod gołym niebem, wymagało przy aktualnym stanie techniki co najmniej dwóch stuleci. Co prawda ze sprawozdań nadsyłanych przez międzygwiezdną ekspedycję Astrobolidu, która przed dwudziestu czterema laty wyruszyła w powrotną drogę, zdawało się wynikać, że korzystając z doświadczeń Urpian można by znacznie przyspieszyć proces adaptacji przyrody planet do potrzeb ludzkości, jednak w nowo powołanym Komitecie Obrony Ludzkości nie brakowało działaczy, którzy wyrażali poważne wątpliwości, czy wobec próby narzucenia ludziom urpiańskiego modelu społeczeństwa, bezpieczne byłoby przyjmowanie pomocy tych istot w jakiejkolwiek formie. Zresztą dopiero w początkach grudnia dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego czwartego roku załoga Astrobolidu dowiedziała się o tragicznych wydarzeniach na Ziemi i pierwsze potwierdzenie odbioru tej wiadomości powinno nadejść pod koniec kwietnia przyszłego roku.

Tak czy inaczej z ostateczną decyzją w sprawie pomocy Urpian należałoby poczekać do powrotu międzygwiezdnego statku we wrześniu dwa tysiące pięćset sześćdziesiąte- go szóstego roku, a tymczasem czas naglił i przygotowania do akcji przesiedleńczej musiały być niezwłocznie podjęte. W rachubę wchodziły tylko Mars i Wenus.

Na Marsie, w gruncie rzeczy łatwiejszym do skolonizowania, brakowało bazy dla takich poczynań: istniały tam tylko placówki badawcze z nielicznymi, często zmieniającymi się załogami. Wenus natomiast pokrywały dość liczne ośrodki naukowe; niektóre miały już parusetletnią tradycję. W ostatnich dziesiątkach lat kilkanaście spośród nich przekształciło się w niewielkie osady, nabierając charakteru kolonizacyjnego, choć na małą skalę. Najczęściej byty to okręty, hermetycznie odizolowane od otoczenia i swobodnie pływające po oceanie, który zalewał ponad dziewięćdziesiąt osiem procent powierzchni planety. Powstała konieczność sztucznej klimatyzacji siedzib, ich zupełnego odcięcia od świata zewnętrznego, jak również stworzenia od podstaw wielu gałęzi przemysłu, a szczególnie produkcji żywności syntetycznej. Tamtejsza przyroda nie dostarcza bowiem żadnych produktów bezpośrednio nadających się do spożycia.

— Nie przesądzając, czy uda się uchronić Ziemię dla ludzi, w związku z niebezpiecznym już stężeniem promieniotwórczości powietrza, przystąpiono do ewakuacji dzieci. Obawa przed genetycznymi zmianami wywołanymi radioaktywnością kazała chronić ludzkość przed degeneracją przyszłych pokoleń.

Tego dnia z kosmodromowego lotniska Warszawy miało odlecieć trzydzieści okrętów przestrzeni. Każdy z nich zabierał osiem tysięcy dzieci. Kilkuset inspektorów z Komitetu Obrony Ludzkości krzątało się po tym wielkim porcie komunikacji międzyplanetarnej. Podstawowym ich zadaniem było nie dopuścić do przeniesienia silikoków na Wenus, gdyż w skwarnym klimacie miałyby ułatwiony rozwój. Zdawano sobie w pełni sprawę, że zakażenie Wenus krzemowcami — wobec niemożności szybkiego stworzenia tam odpowiednio potężnej bazy technicznej do pokonania ich — kazałoby zrezygnować z tej planety jako schronienia dla uciekinierów z Ziemi. Pozostawałby Mars, na którym nie poczyniono dotąd żadnych przygotowań imigracyjnych.

Bernard Kruk podszedł do niewielkiej, lśniącej rakiety, która właśnie wylądowała. Wysiadł z niej mężczyzna w podeszłym wieku, o bujnej siwej czuprynie. Był to Tom Mallet, członek Najwyższego Kongresu Federacji Amerykańskiej, obecnie jeden z przywódców Światowego Komitetu Obrony Ludzkości.

Przeszli parę kroków w milczeniu. Potem Bernard zaczął składać sprawozdanie ze stanu przygotowań ewakuacyjnych.

Tom zatroskanym wzrokiem patrzył przed siebie.

— Uzgodniłem z Rem — powiedział matowym głosem — że wszystkie, nawet prowizoryczne pola lądowań statków na Wenus zostaną również zdezynfekowane kwasem RARC. W połączeniu z absolutną sterylnością tego lotniska oraz samych kosmodromów powinno to być należytym zabezpieczeniem.

— Tym bardziej — dorzucił Bernard — że na razie cała Europa jest obszarem czystym.

— Jak długo? — retorycznie zapytał Tom. — Na Półwyspie Pirenejskim już dwukrotnie pojawiły się silikoki zawleczone z Tunisu. Tylko szczęśliwe wykrycie ich już we wstępnym stadium zaatakowania niewielkich skrawków ziemi do głębokości kilkudziesięciu centymetrów pozwoliło zdusić w zarodku te niebezpieczne ogniska— zresztą nakładem olbrzymich środków.

Tom wciągnął głęboki oddech i kontynuował:

— Pomimo wszystkich — dokuczliwych zresztą — zarządzeń ograniczających ruch ludności, pomimo profilaktycznej dezynfekcji pasów nadbrzeżnych oraz środków transportu, któż zaręczy, że jutro silikoki nie pojawią się znowu gdzieś w Europie w takiej ilości, że nie zdołamy powstrzymać ich naporu? A jeśli to przekleństwo przyjdzie ze wschodu? Ognisko, które od Bajkału rozprzestrzeniało się na środkową Syberię, zostało wprawdzie zlokalizowane, lecz nie wiemy, na jak długo. Jest ono wyjątkowo zaborcze i przeżera ziemię na znaczną głębokość. Obecnie stosowane środki tu nie pomogą.

Tom zasępił się. Pionowe bruzdy ostrzej niż zwykle pożłobiły jego wysokie czoło, a duże czarne oczy wyrażały bezsilną boleść. Zdawało się, ze chce coś powiedzieć, ale się waha. Wreszcie dał upust temu, co go tak nurtowało.

— Widzisz, Ber — powiedział serdecznie — to, co ci powiem, dowodzi słabości, ale człowiek nie może być zawsze silny. Czasami łamie się jak skrzywdzone dziecko. Albo jak starzec — dodał z wysiłkiem. — Jestem stary. Przeżyłem wspaniałe rzeczy i żałuję, że doczekałem tego roku; że nie umarłem w spokoju. Właściwie powinienem odpędzać takie myśli, bo jestem potrzebny. Ale, niestety, tak jest…

— To zresztą nieważne — ciągnął po chwili. — Prawie sto czterdzieści lat temu jako trzynastoletni chłopak mieszkałem w Celestii. Jak potrafiłem, pomagałem twemu pradziadowi, także Bernardowi Krukowi, w walce o udaremnienie zniszczenia statku lecącego z Ziemi, który niósł nam wolność.

Dwadzieścia lat później stanąłem na Ziemi. Blask słońca raził mnie w oczy. Błękit nieba zachwycał najpiękniejszą barwą, jaką mógłbym wymarzyć. Sunące po nim obłoki, nigdy takie same, były wtedy i są dla mnie do dziś tworem niezrównanego artyzmu przyrody. Potem porwało mnie i bez reszty pochłonęło życie pod tym niebem. Brałem w nim udział bujny i namiętny, chyba mocniej i głębiej ceniąc sobie to, co stworzyła ludzkość, gdyż nie urodziłem się na Ziemi. Doczekałem bardzo późnych lat. Ale czyżbym po to ich doczekał, by teraz patrzeć na agonię ludzkiego świata? Patrzeć na zniszczenia ogarniające lądy i morza, patrzeć na postępującą zagładę, której nie potrafimy opanować?

Ta rozpacz starego człowieka, jednego z przywódców ludzkości, wywarła wstrząsające wrażenie na Bernardzie. Wydało mu się nagle, że sam jest zbyt mało czynny, że nie daje z siebie wszystkiego w tej powszechnej walce o życie, pełnej poświęceń i determinacji. Długo patrzył na przyjaciela swego pradziadka, na Toma Malleta, którego droga do ojczyzny wiodła poprzez setki miliardów kilometrów kosmicznej pustki.

Rzucił tylko:

— Doczekasz zwycięstwa.

Zastanowił się przez chwilę, czy powiedział to serio. Czy nie posunął się do taniego pocieszenia bez pokrycia. Ale na sprostowanie było za późno. A Mallet milczał z jakimś nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Spojrzawszy przypadkowo na ścianę kosmoportu Bernard drgnął.

20 lipca 2565 roku.

Świetlne cyfry wiecznego kalendarza przypominały mu to, czego i tak nie był w stanie zapomnieć.

— Rok temu… — w roztargnieniu powiedział głośno do siebie.

— Co takiego? — spytał szczebiotliwy głosik tuż za nim. Mała jasna główka zadarta do góry dopominała się odpowiedzi.

— Powtórz! — nalegała dziewczynka. — Nie chcesz? To ja sama powtórzę: „Rok temu” — wysylabizowała trochę śmiesznie. Może chciała naśladować jego głos, ale nic z tego nie wyszło.

— Powiedz, co było rok temu — dopominał się w dalszym ciągu ośmioletni brzdąc. Bernard zbierał myśli.

— Dobrze. Zaraz ci powiem — rzucił obiecująco.

Rok temu stało się bardzo wiele… Jak miał to wyjaśnić dziecku? Z pewnością pamiętała, tylko nie mogła wiedzieć, że akurat dziś upływa rok. Wszystko rozumne na Ziemi pamiętało i musiało pamiętać o tamtym. Ona także przeżywała to z całą ludzkością — po swojemu, w swoim dziecięcym wymiarze.

A Bernard? Także widział to po swojemu… Każdy człowiek widzi właśnie po swojemu każdą rzecz. Skrzydła nienaturalnej zorzy, która oblała rumieńcem ostatnią noc jego i Silvy. Później lot… Zatruta rzeka… Śmierć i nadzieja zmartwychwstania. I druga śmierć Silvy.

— Widzisz… — zaczął z wahaniem — rok temu na Antarktydzie wybuchły wulkany, zatrzęsła się ziemia, powietrze było pełne dymu i kurzu. Potem zrobiło się bardzo gorąco i duszno, lunety ulewne deszcze, popłynęły błotniste rzeki. Już w pierwszych dniach katastrofy zginęło mnóstwo ludzi. Potem wiesz, co było…

— Potem na całym świecie zaczęło się dziać bardzo źle — wyrecytowała dziewczynka tak, jakby odpowiadała w czasie lekcji na zadane pytanie. Przez chwilę myślała, potem rzuciła z zaciekawieniem:

— Ty się nazywasz Kruk, prawda?

— Tak — odparł Bernard.

Nie zdziwił się tym pytaniem. Wielu ludzi znało go przecieżz telewizji, zwłaszcza w ostatnich miesiącach.

— Uratowałeś mi życie — powiedziała bardzo naturalnie.

Akcja, którą Bernard kierował w ciągu minionego roku, ocaliła od śmierci całe zastępy ludzi. Ewakuowano przecież miasta. Ba, w późniejszym okresie nawet kraje i rozległe połacie kontynentów. Czy jednak on sam, bezpośrednio, uratował komuś życie? Czul się zażenowany oświadczeniem nie znanej mu dziewczynki. Ona zaś podjęła:

— To było tak: Pojechaliśmy z nauczycielem całą klasą na Ziemię Galileusza. Była to wycieczka. Na tydzień. Bo ty nie wiesz, że ja mieszkałam u mamusi w Afryce. W takim dużym, starym mieście, które się nazywa Johannesburg. Kiedy tam zaczęło być źle, to mamusia zabrała mnie do Europy.

Mała odsapnęła chwileczkę.

— Aha, ale mam powiedzieć, jak uratowałeś mi życie. To było rok temu, jak mówisz. Pierwszy raz widziałam noc polarną. Strasznie mi się podobało, że tak bez przerwy trwa noc, że nie świta. Ale gdzieś daleko zaczęło się rozjaśniać i powiedziałam, że świta. Ja pierwsza to powiedziałam. Zdziwiłam się i inne dzieci też się zdziwiły, bo nauczyciel nam mówił, że będzie noc przez ten tydzień naszej wycieczki i później jeszcze przez cały miesiąc. A teraz nauczyciel też powiedział, że Io nie świta. Ale nie umiał nam wytłumaczyć, dlaczego tam daleko niebo jest różowawe…

— Patrzyłaś wtedy na gwiazdy? — przerwał Bernard nieoczekiwanie.

— A jakże, patrzyłam. Były ładne. Potem już nigdy nie oglądałam takich ładnych gwiazd.

On też patrzył. I Silva patrzyła. Patrzyła w te same gwiazdy i chciała polecieć tam, daleko, razem z nim.

Dziewczynka ciągnęła opowiadanie:

— Potem nie było gwiazd. I nic było powietrza. Tylko okropny kurz, od którego się krztusiłam. Nauczyciel powiedział, że musimy czekać na rakietę, która nas zabierze. Czekaliśmy bardzo długo. Nie wiem ile godzin, ale bardzo długo. Już staliśmy po kolana w tym kurzu, który był gorący, aż parzył nogi. Później, w domu, leżałam w łóżku, a mamusia smarowała mi nogi maścią i owijała bandażem. Były takie brzydkie, czer wone i skóra z nich schodziła. A w tym kurzu nie mogliśmy się położyć, bo nauczycie! powiedział, że udusilibyśmy się. Teraz już Bernard nie słyszał słów dziewczynki. W myślach wrócił do wspomnieli z tamtego dnia.

— Dlaczego tak późno przysłałeś po nas rakietę? — uparcie pytało dziecko.

— Nie mogłem wcześniej — odparł Bernard z wysiłkiem. Dziewczynka wciągnęła powietrze i powiedziała rezolutnie:

— Ale uratowałeś mi życie. A wiesz, od kogo to wiem? Od mamusi. Mamusia powiedziała mi wtedy, że właśnie ty uratowałeś mi życie. I przykazała, abym to zawsze pamiętała.

Bernarda opadły wspomnienia. Rok temu siedział przy biurku w Instytucie Ochrony Człowieka wraz z Frankiem Skiepurskim. Ze Wszech stron nadciągały meldunki: rozpaczliwe wołania o pomoc. Czekał powrotu rakiet. Na razie wszystkie były w akcji. Myślał wtedy o Silvie, która leżała bezbronna w samotnej willi, w pobliżu rezerwatu zamienionego w martwą pustynię pyłów wulkanicznych. Myślał o tysiącach ludzi konających z duszności, pragnienia, wyczerpania; myślał o całych miastach, daremnie oczekujących ewakuacji, i znowu o Silvie. Nerwowo przekładał plik kartek. Jedna z nich podawała miejsce pobytu studenta z Sydney, który wybrał się na samotną wycieczkę. Czekał w rezerwacie przyrody polarnej zaledwie osiemdziesiąt kilometrów od Silvy. Bernard zastanawiał się, czy posłać po nich oboje mający przybyć pojazd. Odłożył kartkę. Potem natrafił na informację o wycieczce trzydziestu uczniów z Johannesbur-ga. Nauczyciel określił w meldunku sytuację dokładnie tak jak opowiadała dziewczynka. Nadleciała właśnie rakieta — jedyna, jaką rozporządzał.

Rakietę wysłał po dzieci. Przybyły szczęśliwie, cała trzydziestka z nauczycielem. A jedno z nich stało teraz przy nim i mówiło po prostu: — Uratowałeś mi życie.

— Jak się nazywasz? — zapytał Bernard.

— Gina Hammersted — odpowiedziała. Bernard przybladł.

Niewiele brakowało, abyś była moją córką — pomyślał. A głośno powiedział;

— Twoja mamusia ma na imię Rem, prawda? Dziewczynka energicznie skinęła głową.

— A gdzie mama jest teraz? — spytał.

— Na Wenus. Właśnie lecę do mamy.

.— Do mamy… — powtórzył Bernard w zamyśleniu. Po chwili dodał:

— Znam twoją mamę od bardzo dawna. Dawniej niż ty chodzisz po świecie. Masz takie same miedziane oczy jak mama.

— Wiem o tym — odparła Gina z dziewczęcą zalotnością.

Bernard wpadł w pogodniejszy nastrój. Trochę ubawiła go mała. Znał ją zresztą z fotografii, lecz jako trzyletniego szkraba. W ostatnich latach widywał Rem rzadko — na różnych konferencjach, i to przeważnie za pośrednictwem telewizji. Wiedział, że prędzej czy później spotkają się. Teraz zapragnął, żeby to nastąpiło jak najprędzej.

— O czym wiesz? — zapytał matą przekornie. — Ze masz oczy jak mama, czy że ja twoją mamę znam.

— Wiem i jedno, i drugie — oznajmiła. — Mamusia nieraz mówiła o tobie.

— Doprawdy? — wyrwało się Bernardowi. Był szczerze ucieszony tą wiadomością.

NOWA POLSKA

Wobec wzmagającego się zaciekawienia planetą Wenus, na którą przeniesiono już sporą część ludzkości, korespondent wychodzącego w Warszawie „Magazynu Międzygwiezdnego” przeprowadził wywiad z profesorem Adamem Bandore, który jako astronom i egzobiolog, równie zamiłowany i jednakowo kompetentny w obu tych dziedzinach, należy do czołowych znawców przyrody Wenus, a zwłaszcza tamtejszego życia.

— Nawet najzagorzalsi przeciwnicy ingerowania w dziką dotąd, me skażoną cywilizacją naturę na Wenus nie mogą teraz generalnie przeciwstawiać się postępującemu tam osadnictwu, a tylko pragną modyfikować je, na przykład budując wielkie sztuczne wyspy, w rodzaju dryfujących promów, nakryte laką samą kopułą jak wyspy naturalne. Zapobiegłoby to katastrofalnemu niszczeniu tamtejszego życia. Tymczasem korespondent ”Szperacza Nowości” zamieścił w ostatnim numerze tego pisma spekulacje, czy udałoby się pójść na kompromis. Chodziło o takie połowiczne zmiany warunków klimatycznych pod kloszami, by znośnie czuli się w nich zarózcno ludzie, jak wenusjańskie rośliny i zwierzęta. Czy popierasz te dążenia?

— Nie chciałbym urazić ani ciebie, ani wspomnianego publicysty, ale pytanie jest źle postawione. Cóż tu można popierać bądź zwalczać? W tym przypadku połowiczne zmiany środowiska pociągnęłyby niechybną zgubę wszelkich ustrojów żywych z obydwu planet.

— Autor tego artykułu powołuje się z jednej strony na powstanie obu biosfer w zbliżonych warunkach fizykochemicznych, z drugiej zaś podkreśla zwielokrotnienie możliwości inżynierii genetycznej, jeśli sięgniemy do technik stosowanych przez Urpian.

— Poruszasz dwie różne sprawy. Istotnie klimat Praziemi sprzed czterech miliardów lat, kiedy w jej oceanie przepojonym związkami organogenicznymi powstawały pierwociny życia, przypominał — choć niezupełnie — dzisiejszą.Wenus. Był jednak wyraźnie chłodniejszy, atmosfera zaś zawierała tylko śladowe ilości tlenu. Wszakże od tamtych czasów zarówno klimat Ziemi, jak życie na niej, przeszły tak olbrzymią drogę, że wszelkie porównania tracą sens. Być może ówczesne praorganizmy, a nawet ich potomkowie miliard lat później jako tako rozwijaliby się na teraźniejszej Wenus, ale to nie ma praktycznego znaczenia.

Co do drugiej sugestii, mam nadzieję, że nikt nie myślał poważnie o przekształcaniu ludzi; o kolejnym wypróbowaniu syntezy chromosomalnej, która wywołała tyle wrzawy i oburzenia… Jeśli zaś chodzi o organizmy wenusjańskie, sprawa też nie wytrzymuje krytyki. Po pierwsze, brak czasu na taką akcję w skali biosfery. Po drugie, byłoby to coś równie karykaturalnego jak obdarzanie człowieka zmysłem radiowym oraz psychiką obcych kosmitów. Sensowniejsze wydaje się tworzenie szczelnie izolowanych rezerwatów morskich i lądowych, bardziej przypominających przeogromne wiwaria o po wierzchni co najmniej setek hektarów, jako pierwotnych siedlisk z zachowaniem naturalnych warunków.

— Wenus jako planeta wodna powinna mieć mniej odrębnych rodzajów biotopów niż Ziemia. Czy ten potoczny pogląd jest słuszny?

— Raczej tak. Nie znaczy to jednak, by strefa życia była tam ujednolicona. Brak pól lodowych, skalistych gqr i wszelkich towarzyszących im formacji (wobec zbyt gwałtownej erozji) oraz jakichkolwiek rodzajów pustyń i stepów (wskutek nadmiernej ilości opa-dów) kompensują inne formacje, których nie znamy u nas. Nie mówiąc o tym, że najwyższe ziemskie temperatury, zarówno wody, jak powietrza, z punktu widzenia Wenus stanowią ziąb, który prawie się tam nie zdarza.

— Czy mógłbyś przedstawić wszystkie strefy życia na Wenus?

— Za dużo tego. Raczej wymienię najważniejsze. Główne są trzy: dno morskie, toń wodna oraz powierzchnia lądu i wysp. Tylko pierwsza strefa nie ma podgrup. Drugą dzielimy na toń bez styczności zarówno z podłożem, jak z lustrem wody, następnie górną warstwę oceaniczną kontaktującą się z atmosferą i wreszcie szelf wokół Ziemi Joersena; dochodzą bieżące i stojące wody słodkie na tym jedynym lądzie. Trzecia strefa obejmuje powierzchnię pływających wysp oraz Ziemię Joersena.

Podgrupy dzielą się — na wiele nisz ekologicznych. Przykładowo: pośród oceanu pola wodorostów, które stanowią wyspy in statu nąscendi; na już okrzepłych wyspach — warstwy podpowierzchniowe i dno obmywane wodą; na Ziemi Joersena — gleba, bagna, zakrzewione obszary przypominające busz.

— Czy rozróżnianie na Wenus zwierząt i roślin jest prawidłowe, czy tez czynimy to wyłącznie dla lepszej poglądowości?

— Jest to naturalny podział, zgodny z przyjętym przez biologię kryterium samożyw-nych roślin i cudzożywnych zwierząt.

— Czym tamtejsze rośliny najbardziej różnią się od naszych?

— Wieloma istotnymi cechami. Wymienię najbardziej rzucające, się w oczy. Przede wszystkim nie są zielone, bo zamiast chlorofilu zawierają inne porfiryny. Podstawowa barwa części miękkich, od pomarańczowej do czerwonej poprzez wiele pośrednich odcieni, zapobiega przegrzaniu. Choć można je podzielić na krótkożyciowe i długożycio-we, pierwsze z nich nie odpowiadają naszym formom jednorocznym, ponieważ na Wenus pory roku prawie się nie zaznaczają. We Oorze lądowej krótkożyciowe nazywamy dla wygody ziołami, a długożyciowe krzewami. Jedne i drugie drewnieją dopiero po śmierci; jest to jakby przyspieszony proces zwęglania. Za życia mają mięsiste pędy, a na nich rozbuchane porowate narządy asymilacyjne podobne do gąbek. Przeważnie płożą się warstwowo; tak powstaje specyficzny busz. Brak drzew o typowym pniu. Rośliny wodne przypominają gronorosty roznoszone prądami morskimi.

— Czy większe różnice obu biosfer zaznaczają się w faunie czy we florze?

— Trudno powiedzieć. Jedne i drugie są na tyle swoiste, że — poza odosobnionymi wyjątkami form skrajnie oryginalnych, które, zdawałoby się, nigdzie nie pasują — każde dziecko pozna, skąd pochodzi dany eksponat. Pozornie najbardziej zbliżone do siebie są drobnoustroje z obu planet. Ale podkreślam: tylko pozornie. Dla badaczy tego zawsze szokującego przyrodniczego fenomenu, jakim jest życie, właśnie one są najciekawsze.

— Jedni mówią, ze najinteligentniejsze wenusjańskie zwierzęta osiągnęły poziom gło-wonogów, inni — że szympansów. Przebąkuje się nawet o prawie rozumnych wodniakach. Kto ma słuszność i skąd się w ogóle biorą lak rozbieżne opinie?

— Z kłopotliwości porównywania zwierząt z różnych planet, więc nie spokrewnionych z sobą. Mówiąc najprościej, one zachowują się diametralnie inaczej. Czasami pomiędzy dwoma grupami o przypuszczalnie podobnym poziomie rozwoju — jednej z Wenus, a drugiej z Ziemi — trudniej uchwycić podobieństwo reakcji na bodźce zewnętrzne niż między człowiekiem a owadem…

— W potocznym odczuciu podobny poziom rozwoju dotyczy inteligencji zwierzęcia.

— W moim również.

— Czemu w takim razie mówisz: ”przypuszczalnie podobny poziom rozwoju”? Kto jak kto, ale przecież ty potrafisz ten poziom dokładnie ocenie.

— Jednak podtrzymuję tryb warunkowy.

— Dlaczego?

— Wskutek zawodności metod mierzenia inteligencji zwierząt w ogóle, a cóż dopiero przedstawicieli odrębnych planetarnie gniazd życia!

— Ale fauna wenusjańska jest bardzo zróżnicowana, dla nas nadzwyczaj egzotyczna. A ty na razie wymieniłeś tylko drobnoustroje.

— Wiem, że większym powodzeniem cieszą się formy okazale, silne, nawet budzące strach. Nie brak ich na Wenus. Ze względów zrozumiałych przyrodę tej planety znamy o wiele słabiej niż ziemską. Dopiero teraz mogą podziwiać ją nie tylko szczupłe zespoły badaczy i grupki turystów, ale miliony osadników. Zresztą stykają się z nią rzadko, sami w skafandrach i skłopotani innymi sprawami. A zoologowie załamują ręce nad pogłębiającym się zagrożeniem coraz to nowych gatunków czy nawet dużych grup systematycznych.

— Podział fauny wenusjańskie j na gromady oraz niższe i wyższe od nich jednostki taksonomiczne niewiele, mówi przeciętnemu miłośnikowi przyrody z braku punktów stycznych z tym światem zwierząt, jaki on zna. Z drugiej strony, fachowcy pomstują, ilekroć my, dziennikarze, porównujemy tamte formy na przykład do kręgowców albo gadów, ryb, głowono-gów. Jak mógłbyś po swojemu, zwięźle, a przystępnie, przedstawić wenusjański zwierzostan?

— Rzeczywiście zwalczamy porównania, o których mówisz. Ot, posłużę się może najpospolitszym. Często czytam o „bezkręgowcach” z Wenus. Nawet jeśli wziąć je w cudzysłów, nadal wiszą w próżni. U nas bezkręgowce przeciwstawiamy kręgowcom, ale tych brak na Wenus. I tak można po kolei zbijać zasadność podobnych spekulacji. Z wyjątkiem jednego, bardzo ogólnego określenia: tkankowców. Te zasiedlają wszelkie wenusjańskie biotopy, o jakich wspominałem na początku. Z reguły są zmiennocieplne i oddychają tlenem, zresztą w sposób nader rozmaity.

— A jak byś je podzielił zwięźle i zrozumiale?

— W tym tkwi szkopuł. Kogo fauna z Wenus obchodzi, powinien sięgnąć po szczegółowe opracowania…

— Osobiście zachęcam do lektury twojej książki „Życie na Wenus”. To plon ilu lat badań?

— Na Białej Planecie spędziłem dziewięć lat. W książce zawarłem także rezultaty odkryć moich kolegów i poprzedników. Jeden człowiek nie może poznać całej biosfery, nie przesadzajmy…

Ale nie odpowiedziałem na twe poprzednie pytanie, bo mi przerwałeś. Wtedy padła nazwa: tkankowce. Otóż popularnie, a co najważniejsze: bez popełnienia błędu, można wenusjańską faunę bardziej złożoną od drobnoustrojów podzielić na tkankowce niższe i wyższe.

Te pierwsze są silnie zróżnicowane. Spotykamy je dosłownie wszędzie. Żadne nie fruwają ani pełzają. Ich lokomocje to chód, bieg, skoki albo pływanie. Wyspy i Ziemię Joersena zamieszkują formy drobne, do rozmiarów zająca. Żyją na powierzchni gruntu, w glebie i w gąszczu roślinności. Wodnych jest więcej, przeważnie są dobrymi pływakami. Zasiedlają wszechocean aż do dna. Spotykamy wśród nich największe zwierzęta wenusjańskie o masie słonia. Oczywiście przeważają gatunki małe i średnie. Większość to drapieżcy. Z fauny tej można wydzielić przypowierzchniowych pływaków oddychających tlenem atmosferycznym. W atlasach stanowią gros zwierząt wodnych, ale to odzwierciedla tylko większą ich dostępność. Mieszkańców głębin bowiem znamy bardziej fragmentarycznie.

— A tkankowce wyższe? Wokół nich narosło najwięcej kontrowersji.

— Bo nie mają nawet dalekich odpowiedników w ziemskiej faunie. Również pod względem biotopu. Tylko z ich przyczyny wydzieliłem dno morskie jako jedną z trzech wielkich stref życia. Zwierzęta te nie opuszczają podłoża, gdyż nic umieją pływać.

— Dlaczego właśnie tych mieszkańców dna wyróżniasz jako tkankowce wyższe?

— Gdyż stopniem rozwoju rodowego prześcignęły inne zwierzęta na Wenus. Chyba Io jest głównym źródłem nieporozumień. Jak ich nazwano! Głowonogi, ośmiornice, mądrzy wodniacy… Nawet quasi-kosmici! A prawda jest taka, że prócz posiadania chwytnych ramion typu macki — budową i zachowaniem niewiele mają wspólnego z glowonogami lub innymi mieszkańcami mórz na Ziemi; ramiona te nawet nie służą im do pływania. Także nic nie wskazuje, by mogły być ogniwem ewoluującym do istot rozumnych. Po prostu w faunie wenusjańskiej osiągnęły najwyższy stopień rozwoju układu nerwowego. Dla ścisłości powinno się powiedzieć: pseudonerwowego, ale już darujmy sobie taką precyzję. Gdyby u nas istniały wyłącznie niższe zwierzęta, miałoby sens porównywać tamtą grupę do glowonogów, ponieważ one jaskrawo odbiegały poziomem inteligencji od pozostałych gromad bezkręgowców.

— Czy jest poprawnie nazywać je siedmiornicami? TY unikasz lego określenia w książce o Wenus. Poprzestajesz na nazwie łacińskiej ich gromady oraz niższych jednostek taksonomicznych.

— Rzeczywiście nie przepadam za tym terminem, bo nasuwa porównanie z ośmiornicami. Ale przyjął się i ma uzasadnienie w siedmiu chwytnych ramionach tych zwierząt. Potocznie przecież nie będziemy stale mówić o wyższych tkankowcach.

— Powiedz jeszcze naszym Czytelnikom, jak przebiegają prace na Wyspie Einsteina, czego dotyczą i czy noszą charakter wyłącznie naukowy. To ostatnie wiąże się z bezczelnymi pomówieniami, które wszyscy znamy. Chcemy usłyszeć twoją autorytatywną opinię.

— Zacznę od końca. Oszczerstwa, o których wspominasz, zarzucają badaczom z Wyspy Einsteina poddawanie dzieci wzmożonej dawce tak zwanego promieniowania omega, w charakterze testu stopnia szkodliwości jego wpływu na organizm ludzki. Jest to taki sam bezsens, jak owo wyssane z palca promieniowanie omega. Nie wiem, kto dba o sianie zamętu. Rozwikłaniem tej pożałowania godnej łamigłówki ma się zająć specjalna komisja. Stwierdzam z całą mocą, że prowadzi się tam badania ściśle naukowe i nic ponadto. Kierują nimi tak renomowani biologowie, jak Szatkowski i Cierniom. Byłem z nimi dwa miesiące i jestem gotów współodpowiadać za wszystko, cokolwiek dzieje się na Wyspie Einsteina, również teraz.

— Więc czego dotyczą te badania?

— Mówiąc najprościej mechanizmów naporu roślin i zwierząt na jałowe obszary. Podam przykład z naszego podwórka. Dwudziestego siódmego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego roku najpotężniejszy w czasach historycznych wybuch wulkanu Krakatau rozsadził dwie trzecie wyspy na Malajach, wyrzucając w powietrze osiemnaście kilometrów sześciennych materiału skalnego. Ledwo kamienny wrak pozostałej resztki zdążył ostygnąć, zaborcze życie już zaczęło szturmować nowy, posępny, martwy świat. Ćwierć wieku później doliczono się tam stu kilkudziesięciu gatunków roślin i dwa razy tyle zwierząt, nie wyłączając kręgowców. Choć potem jeszcze trzykrotnie tamtejsze życie zostało zgładzone erupcją wulkanu — fauna i flora, które rozwijały się bez zakłóceń przez ubiegłe dwieście lat, są prawie identyczne jak wszędzie w tym regionie Archipelagu Malajskiego.

Otóż pomiędzy Krakatau a Wyspą Einsteina mamy wyraźną zbieżność. Czterdzieści sześć lat temu ten pływający drobiazg o średnicy dziewięciu kilometrów akurat dryfował w miejscu wybuchu podwodnego wulkanu. Gorące gazy, popiół, wrzenie oceanu — wszystko to złożyło się na dokładne wyjałowienie wyspy. Osobiście uczestniczyłem w tych ustaleniach jako student. Później — podobnie jak na Krakatau — ten mały światek ożywili napływający goście roślinni i zwierzęcy. Oba procesy przebiegały jednak inaczej. Krakatau zasiedlali oni przede wszystkim przybywając powodziowym nurtem rzek z Jawy i Sumatry, wypchnięci w morze na kłodach drzew. Na Wyspę Einsteina zaś życie przenikało głównie podczas częstego zderzania się i obijania o siebie wenusjańskich wysp.

Nadto chcemy sprawdzić, czy w tej młodej biocenozie ciśnienie mutacji jest przyspieszone oraz badamy pewne finezje ukierunkowań doboru naturalnego. Prace te mają doniosłe znaczenie dla biologii w ogóle, a nie tylko wenusjańskiej.

Białe morze obłoków kłębiło się coraz bliżej. Bernard podał lornetkę Ginie i zapytał po chwili:

— Dobrze widzisz?

— Chyba tak — odparła dziewczynka niepewnie. — Ale zaraz nastawię ostrość.

— Umiesz wyregulować? — zapytał Bernard.

— Umiem — odparła rezolutnie, kręcąc ostrożnie boczną gałką.

— Chmury! Jakie ładne, bielusieńkie! — zawołała radośnie. — To zaraz wejdziemy w te chmury. Będzie ciemno, słońce zgaśnie i gwiazdy — entuzjazmowała się dziewczynka.

— Nic z tego — odparł Bernard. Gina była mocno zawiedziona.

— Dlaczego? — zapytała niemal płaczliwie.

— Bo już przestajemy się obniżać — wyjaśnił Bernard. — Nasz statek nie wyląduje na powierzchni planety. Jest na to zbyt duży. Zatrzymamy się w kosmoporcie, który okrąża Wenus jako jej sztuczny księżyc.

— I co dalej? — dopytywała się Gina.

— Później dużo rakiet wahadłowców będzie podążać na Wenus tam i z powrotem, wiele razy. Aż wyładują nas wszystkich. Poznasz Wyspę Nadziei, ogromną pływającą płytę tego globu.

— Czy ona zawsze tak się nazywała? — ciekawiło Ginę.

— Nie zawsze. Parę miesięcy temu ktoś tak ją określił, może w luźnej rozmowie… Nazwa spodobała się, bo rzeczywiście wszystkie nadzieje wiążemy z zamieszkaniem tutaj; przynajmniej na razie. Więc tak już zostało, choć nie przemianowano wyspy oficjalnie: brakło czasu na takie głupstewka. Teraz nikt nie używa dawnej nazwy Pływająca Europa.

— A jak długo będę leciała wahadłowcem? — indagowała Gina w dalszym ciągu.

— Około kwadransa. Tylko musimy poczekać na naszą kolejkę. Akcja przewozu ludzi potrwa kilka godzin.

Na Wenus, w warunkach wolnej przestrzeni, łączność radiowa była jedyną forma porozumiewania sią osób idących nawet tuż obok siebie. Skład chemiczny atmosfery, ciśnienie i temperatura wykluczały bowiem poruszanie się bez skafandra poza obszarami szczelnie izolowanymi o sztucznej klimatyzacji.

Rem Hamersted spodziewała się wizyty Bernarda. Nie umiałaby powiedzieć, czy ja cieszy, chociaż w żadnym wypadku nie była jej obojętna.

Dobrze wiedziała, że Bernard prędzej czy później przybędzie na Wenus w związku z akcją przesiedleńczą, która z tygodnia na tydzień wzmagała się gwałtownie. W pływających osadach robiło się coraz ciaśniej, nowo budowane nie nadążały za rosnącymi potrzebami. Rem, której powierzono kierowanie tą kosmiczną wędrówką ludów, żądała wciąż nowych środków technicznych w celu przygotowania Wenus na przyjęcie kolejnych milionów przybyszów, mających rozgościć się tu na czas niewiadomy.

Kiedy w dwudziestym pierwszym stuleciu pionierska rakieta z załogą przebiła gruby płaszcz obłoków otulających Wenus, oczom odkrywców odsłonił się bezkresny, spieniony ocean. Potwierdziła się popularna w dwudziestym wieku hipoteza amerykańskich astronomów, Mentzla i Whipplea, iż cała powierzchnia tej planety jest szczelnie zalana grubym płaszczem wodnym.

Astronauci wiedzieli zresztą — na podstawie znacznie wcześniejszych zwiadów wenusjańskich próbników — o istnieniu jedynego lądu stałego, który zajmował pięćdziesiątą drugą część powierzchni planety, czyli był trochę mniejszy od Europy. Ta wystająca z wszechoceanu niewysoka płyta, uwieńczona pasmem Wierchów Kopernika — prastarych gór, z dawien dawna rozkruszonych ha łagodne pagórki — była terenem pierwszego lądowania śmiałków z Ziemi. Tu mieściły się stare baraki Joersena, przed wiekiem przekształcone w klimatyzowaną stację naukową Tilneya i Zujewy. Nie rozbudowywano jej później, w myśl uchwały ograniczającej nawet powoływanie placówek badawczych na tym jedynym wenusjańskim lądzie stałym, który ogłoszono ścisłym rezerwatem. Zresztą cała Wenus była planetarnym parkiem narodowym wyłączonym nie tylko z osadnictwa, lecz nawet z masowej turystyki. Dopiero najazd krzemowców, który zdezorganizował życie całej ludzkości, również te sprawy postawił na głowie.

Prawie całą powierzchnię Wenus stanowił ocean bez kresu i początku, choć przewalające się po nim fale najczęściej nie mogły obiec globu dookoła, nawet jeśli nie uderzyły w Ziemię Joersena. Tu i ówdzie wynurzały się sponad tafli niskie placki lądów… właściwie nie będących lądami. Nie były to bowiem, jak na Ziemi, płyty kontynentów przytwierdzone do stałego podłoża, lecz pływające wyspy o grubości kilkudziesięciu metrów. Powstały poprzez gromadzenie się przez niezliczone miliony lat żywych i martwych substancji lżejszych od wody.

Ich trzonem były dryfujące z prądami wielkie skupiska roślin morskich, również teraz często podziwiane w postaci ceglastych bądź amarantowych plam odstających od ponurych, zazwyczaj brudnosinych bezkresów. Okolicznością sprzyjającą tworzeniu się wysp było to, że wszystkie rośliny wenusjańskie — zarówno wodne, jak i lądowe — dopiero po śmierci drewniały, ulegając procesom przyspieszonego zwęglania. W wodzie morskiej nie butwiały ani nie tonęły. Lepiszcze, cementujące takie zaczątki wysp, stanowiła lawa w rodzaju pumeksu, jako produkt podmorskich erupcji oraz bardzo zbliżony doń materiał, tak samo lżejszy od wody, powstały ze sklejenia się unoszonego długi czas na falach popiołu wulkanicznego. Wyspy już okrzepłe zasiedlał z czasem świat roślinny i zwierzęcy typu lądowego.

Struktura obiektów pływających sprawiała, że wenusjańskie wyspy nie miały stałego położenia na globie, a zmianom podlegały nawet ich kształty i rozmiary: niektóre pękały na dwie lub więcej części, by odpłynąć od siebie, inne scalały się mniej lub bardziej trwale. Tak samo niestałe były archipelagi, które raz po raz wymieniały między sobą pojedyncze wyspy lub całe ich zespoły; czasami rozpadały się zupełnie, to znów odtwarzały w innej konfiguracji. Dlatego mapy Wenus wydawano na bieżąco, podobnie jak codzienną gazetę.

Na jednej z największych wysp, obszarem i kształtem przypominającej Grenlandię, zwanej teraz Wyspą Nadziei, zdążono już wznieść monumentalny kompleks miast i osiedli. Trudno powiedzieć, które z tych określeń lepiej oddaje nader złożony charakter tych urządzeń, mających umożliwić ludziom życie w tym obcym dla nich, gorącym świecie. Były to klosze z przezroczystych tworzyw sztucznych wznoszone na planie koła. Teraz podjęto budowę pięciu największych, o średnicach ponad sto kilometrów.

Przy gigantycznej budowie jednego z nich, do której wciągnięto tysiące najnowo-cześniejszych uniwerproduktorów o sprawności podyktowanej wymogami czasu, Bernard odszukał Rem.

Weszli do śluzy. Bernard szybko rozpiął skafander, jakby miał dość radiowego, dialogu i tylko czekał na tę sposobność.

— Dziękuję ci — powiedział głosem drżącym że wzruszenia.

— Za co? — spytała.

— Za Nową Polskę — odparł wolno. — A może się mylę? — dodał po chwili z zatroskaniem w głosie.

Oboje byli stremowani. W ubiegłych dziesięciu latach spotkali się dwa, może trzy razy podczas pracy, a ostatnio rozmawiali wideofonicznie zaraz po śmierci Silvy. Ale to były zaledwie przerywniki. Ber pamiętał Rem z czasów ich miłości przed czternastu laty.

Stwierdził z zachwytem, że wcale się nie zmieniła. Jej wielkie bursztynowe źrenice pałały tym samym magnetycznym blaskiem, którego kiedyś bardzo długo nie mógł zapomnieć. Kręcące się włosy o miedzianym odcieniu fantazyjnie okalały piękną twarz, opaloną na oliwkowozłoty kolor. Cerę miała świeżą, niemal dziewczęcą. Zupełnie jak wtedy… Uświadomił sobie, że jest znacznie starsza od niego i uśmiechnął się na myśl, jakie to przecież nieważne.

— O czym pomyślałeś? — zapytała Rem, aby przerwać kłopotliwe milczenie.

— Czy pamiętasz, jak powiedziałaś kiedyś, że jesteś za stara dla mnie?

— Miałam trzydzieści osiem lat, a ty niecałe dwadzieścia.

— Cóż z tego? Powinnaś była wymyślić jakiś sensowniejszy argument. Albo wyznać wprost, że przestałem ci się podobać. Patrzę teraz na twoją tryumfującą młodość i czuję to jeszcze mocniej.

Rem zamyśliła się. Powiedziała miękko, przyjaźnie:

— Pamiętasz, Ber?

Skinął głową i zamilkł na chwilę… Pamiętał wszystko. Miłość ich po pół roku zakończyła się niespodziewanie. Rem tak chciała i na to nie było rady. W kilka lat później Bernard spotkał Silvę. Potem Rem urodziła córeczkę, którą dziś poznał — dziecko uratowane przez niego z wulkanicznego piekła Antarktydy.

Zamyślił się nad tym wszystkim. Nie ufał przyszłości, serdeczna pamięć natomiast ocaliła dużo jasnych chwil z przeszłości. Wiele z nich rad by wskrzesić. Spojrzał na Rem z wyrzutem sięgającym tamtych lat i szybko opuścił wzrok, nie chcąc, aby dostrzegła żal w jego oczach.

Usiedli na wygodnej ławce pod niewysokim, ale symetrycznie rozrośniętym dębem. Kilkanaście tych drzew tworzyło ładną grupę w obrębie skweru, który okalał uzbrojone zespołem śluz wejście do tego dziwnego miasta. Jeszcze trzy miesiące temu hulał tu wiatr w ciągnących się od nadbrzeża zaroślach wenusjańskie) morwy. Ta morwa niewiele przypominała swoją imienniczkę ani w ogóle jakąkolwiek ziemską roślinę, a potoczna. nazwę zawdzięczała żerowaniu na niej pewnych drobnych zwierzątek snujących nić trwałą jak jedwab. Nie służyła im jednak do okręcania kokonów, tylko do szycia bardzo pomysłowych gniazd.

Skoro tylko ukończono budowę wielkiego klosza przykrywającego na Wyspie Nadziei krąg pod jeszcze jedno miasto, a następnie wyparto stamtąd atmosferę, wprowadzając wyprodukowane na miejscu ziemskie powietrze, zarówno ta niby-morwa, jak wszystkie inne rośliny i zwierzęta zginęły prawie natychmiast. Po oczyszczeniu obszaru z tych żałosnych szczątków zaprojektowano ulice. W ciągu niewielu godzin stanęły ciasno domy z prefabrykatów, przeważnie strzeliste wieżowce, choć na Ziemi od dawna przeważało przytulne, rozproszone budownictwo. Tu jednak chodziło o miejsce, którego wciąż brakowało.

Pomimo drastycznego oszczędzania przestrzeni nie zapomniano o zieleńcach. Porosły je ziemskie drzewa oraz krzewy ze strefy ciepłej i umiarkowanej, chwilowo otulone mikroklimatem kilkadziesiąt razy przyspieszającym procesy wzrostu. Metoda ta, znana od dawna ogrodnikom całego świata, znalazła szerokie zastosowanie przy kolonizacji Wenus. Wprawdzie można było bez kłopotów regenerować powietrze, używając odpowiedniej aparatury, ale człowiek wychowany w uwielbieniu dla przyrody do normalnego samopoczucia potrzebował żywej cząstki krajobrazów swojego świata.

Bernard wpatrywał się dłuższą chwilę w Rem. Oboje tak namacalnie odczuwali ciężar milczenia, które zapadło po ostatnim jej pytaniu i było jakże wymowną odpowiedzią na nie, że Rem wcale nie zdziwiła się, gdy usłyszała drżące niepewnością słowa:

— Powiedz, co będzie z nami?

Czuła się dziwnie. Kiedyś byli razem przez pięć miesięcy. Cóż z tego? Nie umiałaby powiedzieć w tej chwili, czy to krótko czy długo. Tylko jakby niedawno… Zawsze se-lektywna pamięć wzbraniała się rozcieńczyć tamte dni rzeką czasu, która rozwidliwszy swe koryta, dla każdego z nich popłynęła osobno, zgarniając w krąg swych oddziaływań inne treści i inne widoki. Od tamtych czasów wiedzieli o sobie mało. Ileż więcej wiedzieli o katastrofie, która na samym początku przyniosła śmierć Silvie i omal nie pozbawiła życia Giny!..

Rem uprzytomniła sobie w tej chwili, że siedzi przy niej człowiek, z którym nie tylko wiązały ją wspomnienia dawnej miłości. To właśnie on wyzwolił jej córkę z wulkanicznego koszmaru Antarktydy.

Bernard patrzył na przezroczysty sufit gigantycznego klosza okrywającego miasto przesiedleńców. Miasto, które nazywało się Nowa Polska i po wsze czasy będzie tak oznaczone na mapach Wenus.

Nowa Polska…

Może mocniej od innych czul więź ze skrawkiem Europy, z którym jego dziad, William Kruk, związał swe życie. Syn przedostatniego prezydenta Celestii — Bernarda Kruka i Stelli Summerson, ożenił się w roku dwa tysiące czterysta siedemdziesiątym z Polką — Ter Wysocką, i osiadł w Gdańsku, pracując jako ichtiolog w miejscowym Instytucie Oceanograficznym. Tam przyszedł na świat Stefan Kruk, ojciec Bernarda.

Polska…

Przeraził się. Wydało mu się, że tamtej Polski już nie ma, że spalił ją ogień i zalały wody. I że tylko to, co spostrzega naokoło, stanowi Polskę — nową, ale jedyną, bo żadnej innej już nie ma.

Bernard ocknął się jak z koszmarnego snu. Polską istniała przecież jako jeden z obszarów jeszcze nie nawiedzonych przez przeklęte mikroby. Nawet porty i nadbrzeża nie zostały zalane. Gdy poziom oceanów zaczął się podnosić, zagrodzono Bałtyk, łącząc wypiętrzoną tamą Danię ze Szwecją.

Dlaczego Rem nazwała to miasto Nową Polską? Dlaczego? Milczała, a on nie śmiał pytać.

INWAZJA Z KOSMOSU?

Profesor Bandore nawet w ferworze zaciętej dyskusji co pewien krótki czas lustrował swoją „magiczną tablicę”, jak nazywano precyzyjny automat, który analizował meldunki obserwacyjne ze wszystkich pływających wysp i z Ziemi Joersena. Stanowiła ona główne zabezpieczenie przed groźbą rozprzestrzeniania się bakterii krzemowych na Wenus. Zespół konkrytów czuwał nad pracą przyrządów sygnalizujących nierównomierny rozkład temperatury w glebie, zmiany chemiczne, skoki napięć elektrycznych i wzrost lub spadek promieniotwórczości. Chodziło o wykrycie zakażenia bakteriami. Mimo daleko posuniętej ostrożności można było się tego spodziewać każdego dnia; oby tylko w fazie bardzo wczesnej, gdyż penetracja tych mikrobów w głąb gruntu niezmiernie utrudniała późniejszą walkę.

„Magiczna tablica” mieniła się rozmaitymi barwami poszczególnych pól i świetlnych guziczków i tylko cichy szum i leciutkie trzaski mogły u nie wtajemniczonego budzić najgorsze przeczucia. Nie było jednak podstaw do niepokoju. Aparat miał alarmować w razie wykrycia fizykochemicznych zmian związanych z obecnością krzemowych drobnoustrojów, które zaraz po zjawieniu się przetwarzają środowisko w myśl własnych życiowych wymagań.

Bandore zapalał się, uzasadniając swój punkt widzenia:

— Bakterie te nie mogły powstać na Ziemi z wielu względów. Przede wszystkim w naturalnych warunkach naszej planety nie mają żadnych szans rozwoju. To tak, jak byśmy chcieli wmówić w siebie, że na Plutonie zacznie prosperować życie typu ziemskiego przy dwustu kilkudziesięciu stopniach mrozu.

— Silikoki same wytwarzają sobie dogodne warunki — wtrącił Bernard. Egzobiolog nie zwlekał z odparciem zarzutu.

— Cóż z tego? — odrzekł. — Natura jest wprawdzie ślepa i nigdzie nie ma żadnego Wielkiego Mózgu, który by kierował narodzinami światów oraz powstawaniem życia na nich. Jednak nie stanowi ona zlepku przypadkowych rzeczy i zdarzeń bez związku. Ogólny przebieg zjawisk cechuje jak najdalej posunięta logika. Dzieje się tak dzięki powszechnym prawom przyrody, których rodowód staramy się zgłębić, gdyż jest to problem tylko i wyłącznie naukowy.

Zauważ tę logikę: U nas życie powstało z górą trzy miliardy lat temu. Na Wenus też mniej więcej w tym czasie. W obu przypadkach opiera się ono na białku ściśle węglowym bez domieszki krzemu — nie przez jakiś kaprys przyrody, lecz jako wynik warunków panujących na tych globach. Biosfera każdego z nich miała swój własny oryginalny początek: własne odrębne formy wyjściowe współbrzmiące ze specyfiką otoczenia.

Jeśli na Ziemi nie powstały istoty krzemowe, choć potrzebnego tworzywa w postaci krzemu było pod dostatkiem — to właśnie z tej przyczyny. Nonsensem byłoby więc sądzić, że teraz, kiedy życie oparte ściśle na węglu opanowało bez reszty powierzchnię naszej planety, miałyby z jej przyrody wyłonić się krzemowce. Ewolucja od białka węglowego do krzemowego jest niedorzecznością.

— A jak się rodzi biosfera krzemowa?

— Tego nie wiemy. Zwłaszcza pierwsze stadia, formy bezstrukturalne: odpowiednik koacerwatów w biosferze węglowców, to dziewicze pole domysłów. Z pewnością życie to nie powstaje w wodzie, choćby pod dowolnie dużym ciśnieniem, kiedy jej temperatura wrzenia wzrasta maksymalnie do dwustu dwudziestu stopni Celsjusza; silikokom byłoby nadal zimno. Ponieważ narodziny życia — obojętnie jakiego rodzaju — najłatwiej sobie wyobrazić w zbiorowisku cieczy, wolno przypuścić, że prakolebkę tych mikrobów stanowiły jakieś krzemowe oleje mineralne rozgrzane do kilkuset stopni. Na Ziemi nigdy nie było takiego środowiska. Bandore zadumał się.

— Ale przecież sam mówisz — rzucił Bernard — że o pierwocinach żywego krzemu, jeśli wolno tak nieściśle się wyrazić, nie wiemy nic pewnego. Może więc gdzieś na Ziemi istnieją warunki dogadzające takim procesom. Na przykład w okolicach wulkanicznych albo na odpowiedniej głębokości, gdzie temperatura sprzyja temu rodzajowi życia…

— Wydaje się to niemożliwe — przerwał Bandore.

— Dlaczego? — zagadnął Kruk.

— Bo jeśli silikoki mogłyby powstać w obecnej dobie, to w okresach tworzenia się życia, a zwłaszcza wcześniej, klimat naszej planety był dla nich znacznie korzystniejszy.

Bernard nie dawał za wygraną.

— Skąd wiesz, że nie powstały wtedy?

— Skąd wiesz, że jakiś nie znany czynnik, powiedzmy zablokowanie wyjścia na powierzchnię, nie zmusił ich do wegetowania w jakiejś gorącej jamie na głębokości kilku kilometrów?

Bernard urwał uświadomiwszy sobie, że to nie brzmi przekonująco. Egzobiolog sięgnął do argumentów, których należało się spodziewać.

— Ekspansywność oraz, użyję tego słowa, zaradność silikoków, wyklucza taką sytuację. Nie ma cudów, mój drogi. Któż uwierzy, że to świństwo, które teraz potrafi przedrąźyć w ciągu doby kilkanaście metrów najtwardszej skały, przez miliardy lat potulnie siedziało w ziemi jak w pudełeczku?

Profesor Bandore od dłuższego czasu występował z hipotezą najazdu, którą żywo dyskutowano. Twierdził on, że krzemowe bakterie przedostały się na Ziemię z zewnątrz wraz z upadkiem jakiegoś meteorytu, we wnętrzu którego tkwiły miliony lat w stanie anabiozy. Prując atmosferę, bolid ten częściowo zamienił się w parę, a bryła, która spadła, miała tuż pod oblepioną powierzchnią warstwę minerałów rozgrzanych do kilkuset Stopni. Pod wpływem tego bodźca silikoki ożyły. Po ostygnięciu meteorytu, odczuwając dotkliwe zimno, skorzystały ze swych zdolności wydatnego podnoszenia temperatury skał. Nie mogąc utrzymać takiego mikroklimatu w obrębie małej kamiennej bryły, zaczęły drążyć podłoże i w krótkim czasie stworzyły na znacznych przestrzeniach dogodne warunki do życia. Odtąd rozmnażały się w olbrzymich ilościach, atakując kontynenty.

Zapanowało dłuższe milczenie, a Bandore bacznie zlustrował „magiczną tablicę”. Nie spostrzegłszy żadnych podejrzanych oznak znowu skierował wzrok na Bernarda. Ten zapytał, nawiązując do hipotezy swego rozmówcy:

— Ale czy z tych wszystkich okoliczności wynika, że silikoki muszą być przybyszami z innej planety?

— Moim zdaniem tak — odparł uczony. — W ogóle istnieją tylko dwie możliwości: albo te drobnoustroje są ziemskiego pochodzenia, albo kosmicznego. Ponieważ pierwsza wydaje się nieprawdopodobna, zostaje druga. Zresztą nie upieram się przy mojej hipotezie w tej formie, w jakiej ją wyraziłem na początku. Myślę nawet, że silikoki mogły przywędrować do nas niekoniecznie we wnętrzu meteorytu.

— Ale przecież stwierdzono — wtrącił Bernard — że nad okolicą Gór Jodłowych pięć miesięcy przed katastrofą przeleciał okazały bolid. Sejsmografy wprawdzie nie zanotowały jego upadku, lecz niewykluczone, że niewielka masa, utraciwszy prędkość kosmiczną kilkadziesiąt kilometrów nad ziemią, mogła dotrzeć do powierzchni.

— Oczywiście — potwierdził egzobiolog. — Jednakże nie daje to pewności, że meteor spadł, a tym bardziej nie dowodzi, że właśnie on musiał być nosicielem silikoków. Bernard zdziwił się.

— Zbijasz argument przemawiający za twoją hipotezą.

— Myślę obiektywnie. Przy tym bynajmniej nie rezygnuję z przeświadczenia, że te przeklęte bakterie przywędrowały z kosmosu. Dostrzegam wszakże inną drogę, którą mogły przybyć do nas.

Widząc zaciekawioną minę Bernarda, uczony kontynuował:

— Przyszło mi na myśl, że stary poczciwy Arrhenius może miał rację. Nie w generalnej linii swego rozumowania, ale w naszym konkretnym przypadku. Słyszałeś o nim? Bernard przecząco potrząsnął głową. Bandore wyjaśniał:

— U progu dwudziestego stulecia działał szwedzki astronom Svante Arrhenius. Był to okres, kiedy sprawa pochodzenia życia, zwłaszcza w świetle dzieła Darwina, zaprzątała wiele umysłów. Uznając, iż życie na Ziemi ulegało nieustannym przemianom oraz że dzisiejsze zwierzęta i rośliny są wynikiem długotrwałego, nieustannego różnicowania się form, przekształcania się jednych gatunków w inne, nie miano jasnego pojęcia, w jaki sposób to życie powstało, jak wyglądały jego pierwociny i w ogóle jakim sposobem materia martwa przeobraziła się w żywą. Już wówczas ludzie nauki nie dopuszczali nawet myśli o tym, aby życie mogło być cudownego pochodzenia albo istnieć wyłącznie na Ziemi. Gubiono się jednak w domysłach co do samego powstawania życia. Odkrycie w tym czasie „kanałów” na Marsie, które uważano za sieć urządzeń irygacyjnych zbudowanych przez rozumnych włodarzy tej planety, również działało silnie na wyobraźnię. Bandore odetchnął głębiej i opowiadał dalej:

— W takiej atmosferze podniecenia umysłów Arrhenius ogłosił teorię panspermii. Dziś ma ona znaczenie wyłącznie historyczne.

— A przecież brałeś w rachubę możliwość restytuowania jej — wtrącił Bernard.

— Tak — odparł Bandore. — Ale bardzo wycinkowego. Na razie tylko w odniesieniu do krzemowców. Zresztą słuchaj, jeśli cię to ciekawi. Bernard umilkł.

— Otóż w skrócie hipoteza Arrheniusa wygląda mniej więcej tak: wszechświat jest zapłodniony. Życie jest wieczne. Zarodniki tego wiecznego życia nieustannie krążą po wszystkich obszarach kosmosu. Gdziekolwiek padną na podatny grunt, rozwijają się i z biegiem epok dają początek formom stojącym na coraz wyższych piętrach rozwoju.

— Ale w jaki sposób mogą paść na podatny grunt; konkretnie na Ziemię? — zapytał Bernard.

— Arrhenius sądził, że zarodniki życia podróżują na promieniach światła. To brzmi jak poetycka metafora, niemniej z punktu widzenia fizyki jest najzupełniej realne. Zastrzeżenia padły z ust biologów.

Umilkł na chwilę:

— Tak, mój drogi — mówił dalej, dostrzegając nieco zdziwiony wzrok Bernarda. — Przypomnij sobie, co wiesz o ciśnieniu światła.

— Że w pogodny dzień wywiera nacisk z siłą około pół kilograma na kilometr kwadratowy.

— O to mi chodziło — podjął z zapałem. — A taką opinię wypowiedział i doświadczalnie udowodnił rosyjski fizyk Lebiediew. Działo się to w roku tysiąc dziewięćsetnym, czyli w czasach, o których mowa. Obliczenia wykazały, że ciała tak drobne jak zarodniki bakterii mogą pod ciśnieniem światła gwiazd odbywać nawet najdalsze podróże po bezkresnych szlakach wszechświata.

— Ale przecież to nie wyjaśniło, mimo wszystko, samego procesu powstawania życia — zauważył Bernard.

— Spekulatywna teoria Arrheniusa nie pretendowała do odpowiedzi na to pytanie. Dlatego niektórzy spirytualiści popierali ją jako rzekomy dowód nadprzyrodzonego pochodzenia życia.

— Zarzuty podniesione przez biologów — ciągnął Bandore — Arrhenius i jego zwolennicy zdołali odeprzeć. Chodziło o wątpliwości, czy życie w stanie utajonym oprze się działaniu bardzo niskiej temperatury, zbliżonej do zera bezwzględnego, jaka panuje w przestworzach międzyplanetarnych. Jednak okazało się, że zarodniki bakterii przez dłuższy czas trzymane w płynnym helu nie przepadły i znakomicie rozwijały się po przeniesieniu ich w korzystne warunki.

Natomiast nieco później, już po śmierci Arrheniusa, kiedy jego teoria nie cieszyła się zbytnią popularnością, biologowie dobili ją odkryciami fizyków. Okazało się mianowicie, że to, co przywykliśmy nazywać próżnią kosmiczną, zawiera nie tylko pewne ilości materii substancjalnej, więc składającej się z atomów, lecz także różnego rodzaju promieniowania, bardzo szkodliwe dla życia typu ziemskiego. Wchodzi tu w grę między innymi zarówno promieniowanie nadfioletowe, rentgenowskie, gamma, jak również promieniowanie kosmiczne, o którym wówczas wiedziano tylko, że są to niewiadomego pochodzenia protony i inne elementarne cząstki materii prawie tak szybkie jak światło, a przez to niosące kolosalną energię. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że zarodniki znanych na Ziemi bakterii właśnie z tej przyczyny nie mogłyby przeżyć podróży choćby do najbliższego” układu planetarnego.

— A silikoki?

— Otóż to!.. — podjął Bandore po krótkiej chwili. — Z tego, co wiemy o nich, taka śródniebna podróż nie powinna zaszkodzić ich zarodnikom. Żaden rodzaj promieniowania elektromagnetycznego nie jest w stanie naruszyć równowagi wewnętrznej ich komórek, jak to się dzieje w przypadku wszelkiego życia ściśle węglowego. Natomiast taki zarodnik, centralnie trafiony cząstką kosmiczną, powinien rozpaść się na kilka sa modzielnych, zdolnych do życia w sprzyjających warunkach. Zamiast śmierci nastąpi tu rozmnożenie.

— W tych niepokonanych maleńkich naszych wrogach jest coś ze starożytnej legendy o Hydrze — dorzucił Bernard w zamyśleniu. — Ale czy jesteś pewien takiej ich odporności podczas długotrwałego przebywania w przestworzach kosmicznych? Przecież nie przybyły z Układu Słonecznego, bo nie ma ich na żadnej z planet. Ta podróż musiała trwać wieki całe.

— Kto wie ile. Może miliony…

— Miliony stuleci? — powtórzył Bernard jakby z zatrwożonym podziwem.

— A tak — potwierdził Bandore. — To całkiem możliwe. Układy planetarne są przecież rzadko rozmieszczone w przestrzeni, choć stanowią bogactwo większości gwiazd. Pytałeś, czy jestem pewien odporności silikoków na wpływ różnych promieniowań. Sądzę po ich własnych upodobaniach. Na obszarach opanowanych przez siebie wypychają pierwiastki promieniotwórcze z głębszych warstw, zakażając powierzchnię w stopniu zabójczym dla wszelkiego ziemskiego życia.

— Ale same pozostają także w skałach wyjałowionych z promieniotwórczości — zauważył Bernard.

— Wiem, że znoszą i takie środowisko — odparł Bandore. — Dla nas jest istotne, że czują się dobrze również na terenach silnie radioaktywnych, które w ten sposób wyludniły. Aby ten cel osiągnąć, taszczą grudki promieniotwórczych pierwiastków, które w krótkim czasie uśmierciłyby każdą ziemską bakterię.

— A co sądzisz o olbrzymiej celowości działania zmierzającej do usunięcia z Ziemi wszelkiego rodzimego życia? W tym szaleństwie jest metoda — dokończył Bernard z naciskiem.

— Instynkt — odparł Bandore. — Tylko i wyłącznie instynkt… O to ci chodziło? Chyba nie posądzasz silikoków o rozumne działanie?

— Silikoków — nie. Ale…

— Ich domniemanych mocodawców? — podchwycił egzobiolog.

— Tak. Znasz te podejrzenia, bo coraz głośniej o nich nie tylko w sensacyjnej prasie.

— Sam się poważnie nad tym zastanawiałem — odparł Bandore. — Urpianie… produkcja silikoków… rozprzestrzenianie ich przez mido… Urwał, zbierając rozproszone myśli.

— To jest efektowne przypuszczenie. Koliduje z moją hipotezą, co w żadnym razie nie świadczy przeciw niemu. Ktoś z nas się myli. Albo… prawda wygląda jeszcze zupełnie inaczej.

— Co o tym sądzisz? — indagował Bernard wolno, z przejęciem. — Nie pytam z prostej ciekawości. Koniecznie chcę znać twoją opinię.

Zaległa cisza, w której szmery „magicznej tablicy” i towarzyszące im migotania świetlnych pól przemawiały zagadkowym, ekscytującym memento.

Bandore rozchylił dłonie w geście niepewności.

— Cóż mogę powiedzieć? Że ta hipoteza ma prawdopodobieństwo większe od zera?… Owszem, ma. Ale to niczego nie wyjaśnia i jest raczej chowaniem głowy w piasek. W tej rozmowie nadmieniłem — podjął po chwili — że silikoki są albo ziemskiego, albo kosmicznego pochodzenia. Tymczasem tu wystąpiłby szczególny przypadek podważający to logiczne założenie. Bakterie te powstałyby na Ziemi, lecz jako sztuczny wytwór przybyszów z kosmosu.

— Czy syntetyczna produkcja takich drobnoustrojów jest w ogóle możliwa? — spytał Bernard.

— Oczywiście. Przecież one to zaświadczają swoim istnieniem.

— Wszak mogą stanowić formy naturalne. Tak uważasz ty i tak sądzi większość ludzi — odparł Ber trochę zdziwiony.

— Zrozum, że nie ma istotnej różnicy między sztucznym a naturalnym. W dawnych wiekach dzierżący władzę demagogicznie głosili, że człowiek nigdy nie będzie miał zdolności kreatywnych, gdyż tylko Bóg je ma i tylko jemu to wolno. Kiedy w roku tysiąc osiemset dwudziestym ósmym Wцhler dokonał pierwszej w dziejach syntezy związku organicznego — mocznika, koła zachowawcze przyjęły ten sukces 7. niemałym zgorszeniem. Gwałtowne kontrowersje towarzyszyły tryumfom inżynierii genetycznej w końcu dwudziestego wieku, ale choć niektóre z obaw były słuszne, nie przeszkodziło to tworzeniu żywych organizmów już z całkiem sztucznych elementów.

— Dziś wiemy — ciągnął Bandore — że ponieważ nigdzie nie ma ani boskich działań, ani żadnej siły życiowej, zarówno możliwości natury, jak rozumnego mózgu są dokładnie jednakowe. Różnią się bowiem tylko tempem działań sprawczych. Przyroda, operująca metodą prób i błędów, potrzebuje milionów lat na to samo, co wynalazczy umysł osiąga w krótkim czasie.

Innymi słowy, każda nowość fizyki, chemii bądź biologii (także jeśli dotyczy ewoluowania praw przyrody) może być zdublowana przez istotę rozumną, jeśli ta jest dostatecznie mądra. I odwrotnie: co potrafimy zrobić sztucznie, przyroda czyni w sposób naturalny gdzieś w innym miejscu i w innym czasie. Spytam cię, choć to nie ma wpływu na bieg wydarzeń, czy ty osobiście wolałbyś, żeby silikoki miały związek z Urpianami?

— W żadnym razie! — gwałtownie zaprzeczył Bernard. — I to z dwóch ważkich przyczyn. Po pierwsze, Urpianie tak jaskrawo górują nad nami nauką i techniką, że nie chciałbym być ich przeciwnikiem. Po wtóre, lic/ę właśnie na pomoc Urpian w walce z krzemowcami. Tymczasem muszę zwalczać coraz liczniejszych stronników odtrącenia tej pomocy z obawy, że może ona nie być bezinteresowna.

Egzobiologa zaintrygowało to wyznanie. Nim jednak zdążył otworzyć usta, „magiczna tablica” rozdzwoniła się długo, przeciągle, złowieszczo.

Alarm ten postawił obu rozmówców na równe nogi. Patrzyli sobie w oczy zgnębieni, przytłoczeni tym dzwonkiem i ponurą treścią, jaką on wyrażał. Upłynęła minuta, która im się wydala bardzo długa. Może najdłuższa w życiu…

Wreszcie egzobiolog wolno poruszył ręką i przycisnął guzik dzwonka, który natychmiast umilkł.

Potrzeba było dłuższej chwili, aby Bandore ochłonął z wstrząsającego wrażenia na tyle, że mógł rozejrzeć się w sytuacji. Na razie nie była groźna. Aparat miał zlecenie wykryć obecność silikoków, skoro tylko przejawią słabą działalność, powodując choćby na maleńkim, kilkunastometrowym skrawku ziemi zachwianie naturalnych fizykochemicznych warunków. Mógł to być zresztą fałszywy alarm, wywołany drobnym zwichnięciem równowagi pewnych parametrów klimatycznych przyjętych dla danego miejsca, bez udziału krzemowców. Możliwość takich niespodzianek istniała zawsze, tym bardziej że lepsza była przesadna czujność niż ryzyko jakiegokolwiek zaniedbania.

LINIA OBRONY

Jedna z większych pływających wysp, prawie doszczętnie zamieniona w plac budowy kilkunastu osiedli różnorodnych rozmiarów, otrzymała nazwę Nowej Afryki — na pamiątkę kontynentu w znacznej mierze opanowanego przez krzemowce. W tym czasie już tylko w równikowym centrum Czarnego Lądu mieszkali ludzie toczący desperacką walkę nie tyle o zwycięstwo, co przedłużenie pobytu na tej straconej placówce, by doczekać swojej kolejki przesiedlenia na Wenus.

Kompleks pospiesznie wznoszonych miast Nowej Afryki miał pomieścić wiele milionów ludzi. Kończyły budowę zespoły pompujące glomen: przezroczysą masę plastyczną, z której wytapiano klosz nakrywający całą konstrukcję. Za podstawę największego z tych miast wyjątkowo nie obrano kota, by lepiej wyzyskać linię brzegową z wcinającym się w ocean owalnym przylądkiem. Dlatego kształt klosza przypominał dwie elipsy skośnie nakładające się na siebie.

Radiogram Bandore poderwał na równe nogi budowniczych tego osiedla, gdyż dotyczył właśnie ich rejonu. Dobrze znana instrukcja nakazywała w ciągu kwadransa odizolować miejsce pojawienia się silikoków.

Tymczasem Bandore pozostał przy swojej „magicznej tablicy”, kierując akcją przez radio. Ze zmian barwy mieniących się pól, z falistych linii wykresów, z naelektryzowa-nych iskrzących wizjerów na bieżąco tworzył sobie w myśli wierny obraz tych zmian, jakie zachodziły na zagrożonym skrawku Nowej Afryki. Uczony miał już pewność, że sygnalizowane niebezpieczeństwo nie było fałszywym alarmem. Ognisko silikoków zajmowało zaledwie kilka arów powierzchni. Trzeba było jednak na miejscu stwierdzić, na ile przeniknęły w głąb. W najlepszym wypadku akcja ratunkowa wymagała wyjałowienia setek tysięcy ton ziemi. Należało liczyć się z możliwością przenikania drobnoustrojów dość daleko od właściwego obszaru ich niszczycielskich działań.

Flotylla sześciu dużych statków pasażerskich z gwizdem pruła atmosferę Wenus na pułapie kilku kilometrów, stale utrzymując się poniżej chmur. Nad skrajem Nowej. Afryki lecący przodem Bernard Kruk dal znak do lądowania. Trzeba było opuścić się na wyspę po zewnętrznej stronie najbliżej odlewanego klosza. Przed szeroką bramą wjazdową, w obecnym stanie budowy miasta nie zaopatrzoną jeszcze w śluzę i zespół urządzeń przepompowujących powietrze, zapowiedzianą stuosobową grupę operacyjną oczekiwały dwa autokary atomowe. Po gładkiej jak stół magistrali szybko podjechali do zagrożonego miejsca.

— Uwaga! Nie przekraczajcie grubej niebieskiej linii! — odezwał się niski bas w słuchawkach.

Bernard drgnął. Poznał glos Malleta. Lecz zanim mógł opanować zdziwienie, zanim zdążył w pełni uświadomić sobie, co musi odczuwać Tom, dawny Celestianin rozmiłowany w ludzkiej Ziemi i w ludzkiej kulturze, ujrzał jego samego.

Widok dostojnego starca z siwą czupryną, z oczami pałającymi gniewem, z ręką wzniesioną przez chwilę jakimś nieokreślonym gestem, musiał wstrząsnąć każdym. Teraz Bernard spostrzegł szeroki błękitny pas oddzielający zagrożony teren. Kierując wzrok wzdłuż tej linii łatwo było zauważyć, że stanowi ona luk obszernego koła.

Niedaleko od nich głośny syk nieustannie przeszywał powietrze. To zespół automatów, nieświadomych klęski tego nie narodzonego jeszcze miasta, lepił z uporem jego przezroczysty dach. Z rur przesuwających się kilkadziesiąt metrów nad powierzchnią płynny glomen tryskał jednostajnym strumieniem, który z sekundy na sekundę zastygał, oddzielając coraz to nowe partie ziemi od szarego nieba nieustannie zasnutego chmurami.

Cały obszar wewnątrz niebieskiego koła obficie zlewano stężonym kwasem fluorowodorowym, którego olbrzymie cysterny, sprowadzone z Wyspy Nadziei, bez przerwy lądowały na rampach towarowych. Oddziały techniczne Komitetu Obrony Ludzkości, przeszkolone na Ziemi do akcji przeciw krzemowcom i wyposażone w specjalne skafandry chroniące organizm zarówno przed silikokami, jak i żrącym kwasem, dezynfekowały hektar za hektarem.

Grupa operacyjna Bernarda miała włączyć się do tej akcji. Na razie było to jednak zbyteczne, bo prace obronne nie wymagały wielu ludzi. Samorzutnie przybyłe z Wyspy Nadziei ekipy ratownicze, złożone przede wszystkim z kobiet i młodzieży, były zbyt liczne i miejscami sprawiały kłopoty organizacyjne. W tej sytuacji Bernard zastanawiał się nad odesłaniem swoich ludzi. Najpierw wszakże chciał lepiej poznać rozmiary inwazji krzemowców.

Wiadomości usłyszane od Toma były raczej uspokajające. Siedlisko silikoków w promieniu czterdziestu metrów zniszczono, wyparowując ziemię aż do dna wyspy. Na miejscu przeprowadzonej operacji powstało okrągłe jeziorko, a właściwie okno na ocean. Niegdyś pionierzy badań na Wenus także wycinali w tworzywie pływających wysp podobne stanowiska obserwacyjne, tylko znacznie mniejsze.

Rem stała mocno wparta nogami w ziemię, bokiem do wiatru, którego gwałtowny podmuch z łatwością mógłby ją obalić, uderzając w skafander niby w płaski prostokątny żagiel. Przytrzymując infralornetkę obiema rękami, z zaniepokojeniem wpatrywała się w horyzont.

Bernard, jakby wyczuwając jej zdenerwowanie, zapytał uspokajająco:

— Widnokrąg wolny? Powiedz, Rem.

Spojrzała na niego, to znów na wzburzony ocean, i rzuciła jakoś bezbarwnie:

— Czy ja wiem…

Bernard wziął infralornetkę z jej dłoni. Rzeczywiście: tam, gdzie wody i chmury łączyły się w jedno, ciemniała jakaś wąska kreska o niewyraźnych konturach.

— Czy to ląd? — spytała Rem.

Na Wenus, gdzie poza Ziemią Joersena nie było stałych lądów, nazywano tak pływające wyspy. Bernard odpowiedział:

— Niekoniecznie ląd. Czasami chmury odbijają się tak w oceanie, czasami mgła zagęszcza barwy na widnokręgu. Zresztą zaraz sprawdzę.

Poprawił przypięcie aparatu plecowego i już uczynił krok, aby oddaliwszy się uruchomić go, ale Rem szybkim ruchem chwyciła go za rękę.

— Czyś oszalał? W taką pogodę? — wskazała dłonią rozhuśtane bałwany, które z wściekłym hukiem wlewały się na brzeg.

— Kiedy ja nie chcę tam lecieć — bronił się. — Z wysokości stu metrów powinienem ustalić, czy to brzeg.

— Domyślam się, ale tego nie zrobisz — ucięła krótko.

W tej stanowczości Rem wydała się Bernardowi jeszcze piękniejsza niż zwykle.

— Nie zrobisz tego — ciągnęła — bo nie ma sensu narażać się. Poza tym musimy ustalić aktualne położenie Nowej Afryki w stosunku do innych wysp, naradzić się z Tomem i radą na Ziemi. Jest bardzo mało czasu na powzięcie decyzji.

Chociaż w warunkach planety wodnej walka z silikokami była prostsza, należało za wszelką cenę zapobiegać docieraniu ich na Wenus, gdyż pociągało to zbyt wiele niepowetowanych strat. A łatwo było tego uniknąć, gdyż tylko bardzo szczególne okoliczności pozwoliły krzemowcom wtargnąć na Jutrzenkę. Kiedy kulisy tej pożałowania godnej sprawy wyszły na jaw. Tom pienił się z gniewu.

Chyba nigdy nie widziano go tak wzburzonego. Zwykle zrównoważony, mówiący cichym, niskim głosem, teraz dawał upust swemu zdenerwowaniu. Rem słuchała jego słów przejęta i pełna wstydu. Bądź co bądź koordynowała akcję imigracyjną na Wenus. Choć Tom nie nadzorował działań Rem i na dobrą sprawę nie musiała mu się z niczego tłumaczyć, onieśmielał ją jako autorytet moralny. Czuła się winna, choć nadal nie wiedziała, w jaki sposób mogła zaradzić nieszczęściu oraz jakie środki ostrożności podjąć teraz, by nie powtórzyć błędów.

Tymczasem Mallet, który już trochę ochłonął, wysunął te same wątpliwości:

— Nie jesteśmy władni ani ograniczyć swobody podróżowania, ani kontrolować tras rakiet poza rejsami pasażerskimi. Karta Wolności jednoznacznie i raz na zawsze tego zabrania. Niezależnie od tego czas wielkiej próby narzuca zupełnie nowe, dawniej zbędne rygory, które każdy winien sam sobie narzucić. O problemie „dzikich” imigrantów wiedziałaś? — nagle zwrócił się do Rem.

— Tak — potwierdziła, siląc się na spokój. — Nie wydawało mi się to problemem sensu stricto, tylko serią odosobnionych przypadków. W myśl postanowień, które skonsultowałam z tobą, kosmoporty na Wenus, a także wszystkie prowizoryczne pola lądowań rakiet, zdezynfekowaliśmy kwasem RARC według ustalonych norm stężenia i dozowania.

— Mówisz o zabezpieczeniach technicznych, którym nie sposób zarzucić cokolwiek — odrzekł Tom już ze zwykłym opanowaniem w głosie. — Ale tu narosły kłopoty ludzkie, że tak powiem, więc zgoła odrębne. Jeśli wspomniałem o problemie, jaki stwarzają nie uzgodnione z nikim przeloty z Ziemi na Wenus, podejmowane na własną rękę, to nie z powodu ich masowości. Tutaj źle mnie zrozumiałaś. Chodzi o coś zgoła innego.

Nie liczba tych wypadków przeraża, tylko ich geneza i zaraźliwa aura, jaką stwarzają. Są tak bardzo symptomatyczne, że nie chcemy i nie możemy przejść nad nimi do porządku dziennego. Po krótkiej chwili Tom wyjaśniał:

— Ot, zatrzymajmy się na przykładzie pechowego pojazdu, który sprawił całe to zamieszanie. Kilkunastoosobowa rakietka. Czemu nie wylądowała albo w którymś kosmoporcie, w czym nikt by jej nie przeszkadzał, albo na jednym z prowizorycznych bez-obsługowych lotnisk należycie zdezynfekowanych? Zwróćcie baczną uwagę, na co narażała się załoga, omijając procedurę podyktowaną li tylko względami bezpieczeństwa. Już osiągnąwszy pobliże Wenus, pojazd nie zatrzymał się na kosmodromie satelitarnym ani nie wszedł samodzielnie na orbitę parkingową, by stamtąd wypatrzyć radarem miejsce do lądowania. Z brawurą piratów astronauci wtargnęli w chmury wprost z przestrzeni międzyplanetarnej, ryzykując zderzenie z innym statkiem powietrznym, utonięcie w oceanie, gdyby najbliższa wyspa była zbyt daleko, bądź wreszcie przebicie klosza któregoś z miast. Co za lekkomyślność!

Ber i Rem przytaknęli skinieniem głowy.

— Nie wiem, czy już były katastrofy wywołane taką brawurą, czy dopiero mamy się ich spodziewać — dorzucił Tom w zadumie. — Wprost trudno mi pojąć, jakiego sko-łowacenia umysłów mącącymi w głowach plotkami trzeba na to, żeby ludzie postępowałi jak szaleńcy. Powtarzam: kto im bronił wylądować w porcie rakietowym, komfortowo i bezpiecznie?

— Najgorsze, że to się powtarza — wyznała Rem z zatroskaniem. — Co mamy robić, żeby ktoś znów nie przywlókł silikoków jutro albo za tydzień?

— Właśnie powołuję komisję do wykrycia kanałów, jakimi siane są niepokoje i dezinformacja. Bo to nie są zjawiska przypadkowe! Zapraszam was do współpracy. Jesteście mi oboje bardzo potrzebni.

Meldunek o postępach penetracji krzemowców przerwał rozmowę.

Groźba, że silikoki wezmą górę nad ludźmi, kazała przedsięwziąć skrajne środki obrony. Pierwszy alarm podniósł Bandore, który śledząc wskazania „magicznej tablicy”, dostrzegł nieznaczny wzrost promieniotwórczości prawie całej Nowej Afryki, nie wyłączając jej partii brzegowych, najbardziej grożących dalszym rozwleczeniem zarazy. Ponieważ sieć kontrolna sprzężona z „magiczną tablicą” obejmowała samą powierzchnię wysp, należało niezwłocznie przedsięwziąć sondowanie aż do spodu. Już po kwadransie otrzymano wyniki z kilkunastu miejsc. Odpowiedź była jak najgorsza: mikroby rozeszły się spodem po znacznej części wyspy, wypychając pierwiastki radioaktywne ku powierzchni.

Wskutek niewielkiej grubości tych tworów substancji promieniotwórczych było tam tyle, że stężenie ich nie stanowiło groźby dla ludzi. Okoliczność ta jednak nie zmniejszała niebezpieczeństwa w razie rozpanoszenia się silikoków również na innych pływających wyspach. Wprawdzie sam wzrost radioaktywności nie mógł wypłoszyć stąd mieszkańców, jak nagminnie bywało na Ziemi. Nie istniała również obawa groźnych zaburzeń tektonicznych w obrębie planety, gdyż lądy nie przylegały do jej twardej skorupy. Jednak już sam fakt rozprzestrzenienia się krzemowców wykluczał możność zasiedlenia tych obszarów przez ludzi.

Z gruntu odrębne formy życia, antagonistyczne co do wymagań środowiskowych, musiały zwalczać się w każdym miejscu i czasie. Silikoki nie mogły żyć w temperaturach odpowiednich dla człowieka. Toteż w świecie ze swego punktu widzenia potwornie zimnym robiły wszystko, aby kosztem otoczenia, a często i biosfery, ogrzać siebie. Wykorzystały w tym celu potężny arsenał środków, o którym na razie zebrano tylko fragmentaryczne dane. Ale już one pozwalały zrozumieć niepodobieństwo jakiegokolwiek współbytowania ludzi z krzemowcami. Nie gardziły one również ludzkim organizmem jako terenem zamieszkania, a ponieważ był dla nich zbyt zimny, w wyniku skomplikowanych procesów fizykochemicznych powodowały szybko postępujące zwęglenie białka po zgonie ofiary, podwyższając temperaturę jej ciała do stu kilkudziesięciu stopni. Człowiek umierał, dosłownie spalając się.

Dotarcie tych intruzów na Wenus było dotkliwą klęską wskutek strat, jakie przyszło ponieść, uszczuplając i tak skąpy areał powierzchni osiedleńczej. Natomiast walka z nimi przebiegała znacznie łatwiej niż na Ziemi. Silikoki bowiem nie znoszą wody. Nawet w stanie wrzenia paraliżuje ona te drobnoustroje, które w glebie potrafią się otoczyć izolacyjną warstewką skutecznie chroniącą je przed chłodem. Na Ziemi opanowały wprawdzie podmorskie pokłady denne, nie wyłączając głębokich zapadlisk oceanicznych, ale zawsze wkraczały tam poprzez ląd. Tym sposobem mogły przesiedlać się z kontynentu na kontynent.

Tak jak wszędzie, w czasie podmorskiej wędrówki wyprowadzały pierwiastki promieniotwórcze z głębszych warstw ku górze, w tym przypadku osadzając je na dnie morskim. Przez to ogrzały oceany i zakaziły je na tyle, że wszelkie surowce biologiczne pochodzące z mórz nie nadawały się już do jedzenia pod żadną postacią. Przed przemysłem spożywczym stanęło trudne zadanie wielokrotnego zwiększenia produkcji czysto syntetycznej żywności. Nowe zakłady budowano już na Jutrzence, głównie w obrębie Wyspy Nadziei.

Poza Ziemią Joersena — był to rezerwat ścisły, nadal nie zagospodarowany wobec napastliwych wystąpień Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus — nie było na tym globie ani skrawka stałego lądu. Ponieważ głębokość wszechoceanu niemal wszędzie poza szelfami Ziemi Joersena przekraczała dwa kilometry, zarówno wtargnięcie silikoków w dno oceaniczne, jak ich przeniesienie się na dalsze wyspy natrafiało na spore trudności. Oba te przypadki były jednak do pomyślenia w pewnych okolicznościach. Bakterie krzemowe mogły zostać przeniesione z wyspy na wyspę przez pływające ciała stale. Jeszcze prawdopodobniejsze wydawało się zakażenie pokładów dennych jakąś grudką oderwaną od podłoża i swobodnie opadającą w głębię, tym bardziej że nie wysuszone drewno niektórych krzewów wenusjańskich tonęło, podobnie jak na Ziemi dereń i różne inne gatunki.

Po oceanie przewalały się jeszcze długie fale. Sztorm jednak ustał. Tom, Rem i Ber odetchnęli z ulgą. Szalejąca bowiem od kilku godzin wichura stwarzała groźbę rozwleczenia silikoków jednym z wymienionych sposobów. Tom ujął nerwowo maleńki głośnik nadajnika radarowego.

— Czekamy na telewizyjne przekazanie mapy. Wszak nie ma czasu do stracenia — podniósł głos.

Upłynęła jeszcze dłuższa chwila, nim przed telewizorem, mającym kształt metalowego pręta z nawiniętą siatką przewodów, zadrgało powietrze. Pole sił zastępujące ekran rozbłysło zarysami wysp, z początku niewyraźnymi. Po kilku sekundach obraz okrzepł na tyle, że pozwalał rozeznać się w położeniu.

Każda poważniejsza wichura mocno spychała wyspy głównie w kierunku równoleżnikowym. A ostatnio w tym rejonie planety jeden sztorm gonił drugi. Dlatego trudno było przewidzieć, co aktualnie sąsiadowało z Nową Afryką.

Tymczasem na telewizyjnej mapie obszar okalających ją wód był na ogół czysty. Jeśli nie liczyć Wyspy Einsteina, która znacznie przybliżyła się do niej, najbliższe płynęły o trzysta kilkadziesiąt kilometrów.

— Lepiej, niż przypuszczałam — rzuciła Rem. — Ale co zrobimy z tym drobiazgiem? — wskazała ręką Wyspę Einsteina. — Jest widownią zbyt frapujących badań biologicznych, abyśmy jej się pozbyli z lekkim sercem. A tak blisko stad…

Milczeli.

Tom pomyślał, że z lekkim sercem nie oddaje się ani piędzi ziemi w Układzie Słonecznym. A cóż dopiero ziemi na Wenus, ziemi pływającej, tak skąpo przez naturę wyprowadzonej na światło z zatopionych wodą czeluści; ziemi, która teraz miała być ocaleniem dla ludzkości.

Powiedział wolno, jakby z wysiłkiem:

— Trzeba powiadomić biologów prowadzących tam badania, aby się wycofali. Natychmiast! Rem i Ber spojrzeli na Toma. Ciężko westchnął i Odpowiedział:

— W tej grze nie możemy żałować żadnej karty. Chodzi o ludzkość!

SŁOŃCE W GŁĘBINACH

Od chwili pojawienia się krzemowców Nowa Afryka przewędrowała w wyniku silnego sztormu sześćdziesiąt kilka kilometrów. Znacznie mniejsza od niej Wyspa Einsteina podróżowała w tym czasie dwukrotnie prędzej i wpłynęła na wody opuszczone przez Nową Afrykę, którą silikoki przeżerały już w najlepsze.

Musiała więc podzielić los tej ostatniej. Zbyt straszna była groźba zadomowienia się na Wenus mikroskopijnych prześladowców ludzkości, aby cokolwiek ryzykować. Toteż Mallet nawet nie wysłuchał do końca prośby profesora Szatkowskiego z tamtejszego instytutu, by ze względu na przełomową fazę unikatowych badań oszczędzić wyspę, jeśli nie stwierdzi się na niej silikoków. Bardzo grzecznie, ale stanowczo powtórzył polecenie natychmiastowego usunięcia stamtąd personelu, z prawem zabrania do rakiety dającego się wywieźć wyposażenia oraz wszelkich materiałów, które razem z obsada Wyspy Einsteina zostaną poddane kwarantannie.

Uwzględniając zarówno ruch Nowej Afryki, jak prędkość i kierunki występujących w tym rejonie prądów oceanicznych, naniesiono na mapę obszar dna morskiego, na który mogły przedostać się z tej wyspy cięższe od wody okruchy zakażone silikokami.

Po rozważeniu sytuacji Tom Mallet wraz z Berem, Rem i kilkoma specjalistami z różnych dziedzin wydali odpowiednie zarządzenia. Przede wszystkim polecili przygotować do transportu powietrznego bombę termojądrowe typu HC, której energię miał podać z Ziemi przez radio centralny konkryt. Było to bowiem zadanie zbyt poważne, aby superkomputery zbudowane ostatnio na Wenus mogły udzielić autorytatywnej odpowiedzi. Chodziło o wyparowanie wielu miliardów ton materii, które mogły być zakażone krzemowymi bakteriami. W grę wchodziły dwie wspomniane wyspy, rozległy szmat dna morskiego pod tymi formacjami i zawarte między nimi masy wody. Trzeba było dokładnie ustalić odległość miejsca eksplozji od dna oraz siłę energetyczną bomby, jakiej należało użyć.

Niebezpieczny był to eksperyment: podwodny wybuch bomby wodorowej na znacznej głębokości nigdy dotąd nie został przeprowadzony.

W drugiej połowie dwudziestego wieku dokonywano całych serii próbnych wybuchów bomb atomowych i wodorowych. Początkowo wskutek odległości przestrzeni kosmicznej, a później konwencji zabraniających skażenia jej obszarów przylegających do układu Ziemia — Księżyc, doświadczeń tych nie przeniesiono poza obręb naszej planety. Na Ziemi przeprowadzano je rozmaicie: na skalnej powierzchni, lustrze wody, w atmosferze, pod ziemią albo płytko pod wodą.

Początkowo skutki tych lekkomyślnych poczynań nie rzucały się w oczy, a głównym argumentem przeciwników wypróbowywania broni jądrowych była groźba wybuchu wojny atomowej — rozmyślnie albo przez przypadek. Tymczasem jednak zmiany w przyrodzie kumulowały się. Najwcześniej zrozumiano, że zagrożona jest roślinność. Każdy wybuch łączył w wysokiej temperaturze tlen i azot, tworząc tlenek azotu, który przenikał do stratosfery i stale przekształcał się w kwas azotowy, bez obaw spłukania przez deszcze, gdyż ponad pułapem chmur. Żrące jego działanie niszczyło bakterie glebowe przyswajające azot z powietrza, co groziło wyniszczeniem roślin, a tym samym wszelkiego życia na Ziemi.

Dochodziło do tego wiele innych zgubnych procesów. Zaburzenia klimatyczne oraz skażenia promieniotwórcze rozległych obszarów, a w pewnym stopniu całej powierzchni planety, jak również skutki genetyczne ujawniały się wolno, ale permanentnie, i późniejsze ich łagodzenie zaabsorbowało kilka pokoleń.

Dopiero w sto lat po zaprzestaniu wszelkich prób z bronią jądrową nauka była w stanie wykazać, że stało się to pięć minut przed dwunastą, i ludzkość — podobna do brzdąca nieświadomie bawiącego się zapałkami — miała naprawdę szczęście. Niedługie bowiem jeszcze kontynuowanie tej zabawy z ogniem atomowym wywołałoby — prócz innych nieszczęść — chaos olbrzymiej liczby mutacji w obrębie wszystkich gatunków roślin i zwierząt, oczywiście nie oszczędzając także ludzi. Byłaby to nieobliczalna degeneracja życia na Ziemi.

Użycie bomby wodorowej, zadecydowane teraz w obliczu groźby opanowania Wenus przez silikoki, stanowiło pierwsze odstąpienie od zawartej wówczas konwencji. Jako akt niezbędnej samoobrony nie budziło niczyjego sprzeciwu.

Stwarzało to też jedyną sposobność do wyciągnięcia bezpośrednich wniosków z tego typu eksplozji głębinowej, która mogła nigdy się nie powtórzyć. Uczeni oczywiście nie poniechali tej okazji. W krótkim czasie rozmieścili zespoły bardzo różnorodnych aparatów do przeprowadzenia wszechstronnej — jakościowej oraz ilościowej — analizy wybuchu. Kamery filmujące trzysta milionów obrazów na sekundę, przyrządy do rejestrowania i pomiarów wszystkich rodzajów wysyłanych promieniowań elektromagnetycznych i korpuskularnych, zdalnie sterowane rakiety i wiroloty tworzące nader skomplikowane laboratoria do badania przebiegu samej eksplozji oraz wtórnego oddziaływania jej skutków.

Zjawiska towarzyszące podmorskiemu wybuchowi bomby wodorowej na znacznej głębokości od dawna dość dobrze przewidywano. Blisko sześćset lat wcześniej groźba, że może on spowodować nieprzewidziane skutki, powstrzymała od takiej próby rządy mocarstw przelicytowujących się swoimi osiągnięciami w tej dziedzinie. Używano bomb jądrowych do straszenia wojną jeszcze wtedy, gdy każde dziecko wiedziało, że buńczucznie zapowiadana ogólnoświatowa rozprawa, trzecia z kolei, jest niemożliwa, bo zniszczyłaby biosferę Ziemi. Już po pierwszej konwencji w tej sprawie nie przeznaczono ani jednego zbiornika wodnego do celów badawczych.

Przy wybuchu głębinowym wytworzona fala ciśnienia mknie z prędkością znacznie przewyższającą rozchodzenie się fal głosowych w wodzie, czyli tysiąc czterysta metrów na sekundę. Po osiągnięciu przez tę falę obszaru dość oddalonego od centrum wybuchu szybkość jej będzie dążyć do zrównania się z tą wartością. Ponieważ są to fale kuliste, ich energia maleje w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do odległości, a więc znacznie wolniej niż przy podobnym wybuchu na powierzchni Ziemi, gdy tworzące się fale płaskie słabną proporcjonalnie do kwadratu odległości. Eksplozja wywołana w głębinach oceanu mogła poczynić znaczne szkody na przeciwległej stronie Wenus, gdzie biegnący po łukach wielkich kół zespół fal opasujących całą planetę gwałtownie zde-rzy się z sobą. Nastąpi to po ośmiu godzinach od chwili wybuchu.

Przestrzenna mapa globu informowała, co znajduje się w tamtym niebezpiecznym miejscu: w promieniu stu dwudziestu kilometrów szumiał ocean.

Tuz za krawędzią tak zakreślonego koła znajdowało się zgrupowanie wysp. Jedna z nich, prawie okrągła, o średnicy dziewięciu kilometrów, unosiła miasto, nazwane Rotterdam na pamiątkę największego portu w Europie, który od kilku miesięcy tkwił na dnie Morza Północnego. Tylko to jedno ludzkie osiedle leżało w sferze mogącej uchodzić za zagrożoną. Sprawę ratowania jego mieszkańców włączył Tom do materiałów przedstawionych konkrytowi. Wprawdzie ostateczny plan zabezpieczenia przebywających tam szesnastu tysięcy dzieci przed wtórnymi skutkami przygotowywanej eksplozji zależał od opinii wielkiego robota, lecz Tom wraz z Berem zastanawiali się nad środkami ochrony. Choć należało przewidywać, że wyspa nie rozpadnie się, jednak każde gwałtowniejsze pęknięcie mogło rozerwać u podstawy powłokę klosza, wpuszczając trującą atmosferę do wnętrza. Znacznie większe ciśnienie na zewnątrz gwałtownie przyspieszyłoby ten proces.

Jeszcze przed powzięciem decyzji w sprawie Rotterdamu umieszczono, na wniosek Bernarda, wzdłuż trzeciej części jego linii brzegowej siedemdziesiąt silników, które przesuwały wyspę, z prędkością czternastu kilometrów na godzinę, z miejsca, gdzie miała rozejść się krytyczna fala. Na wszelki wypadek też zgromadzono w Rotterdamie flotyllę rakiet mających w razie niebezpieczeństwa w trzech partiach ewakuować miasto, które istniało dopiero trzy tygodnie.

Odpowiedź konkrytu potwierdziła, że wielkie miasta położone najbliżej miejsca wybuchu nie były zagrożone. Należało jedynie na niektórych stanowiskach wystawić pewną liczbę falochronów, aby złagodzić uderzenia nacierających fal oceanicznych blisko podstawy klosza.

Kwestia Rotterdamu natomiast wymagała zastanowienia. Wyspa miała opuścić niebezpieczną strefę za osiem godzin, czyli właśnie w chwili przewalania się fali powrotnej. Zainstalowanie dodatkowych silników w celu wzmożenia prędkości płynięcia Rotterdamu wiązało się z generalną przebudową całości urządzenia i wymagało czasu, toteż opóźniłoby spełnienie zadania zamiast je przyspieszyć. Rem dołączyła argument, że dzieciom, które doświadczyły wielu dramatycznych scen, warto oszczędzić szoku wywołanego huśtaniem podłoża, do złudzenia przypominającym trzęsienie ziemi, jakie większość z nich przeżyła w ojczyźnie.

Zwłoka w przeprowadzeniu wybuchu zwiększyłaby groźbę zawleczenia krzemowców przez prądy morskie w strefę, która nie ulegnie wyparowaniu. Chodziło zwłaszcza o mało zbadany Równikowy Prąd Głębinowy, który płynął pod terenem zakażonym. Ocierając się o dno mógł rozwłóczyć silikoki po skalnym podmorskim płaszczu Wenus. A to oznaczało oddanie planety na ich pastwę.

Postanowiono ewakuować na pewien czas dzieci z Rotterdamu na Wyspę Nadziei. Operacja ta zajęłaby cztery godziny. Należało wykonać ją opóźniając wybuch, chociaż Tom był zdania, że można wyzyskać do przeprowadzenia tej akcji osiem godzin, jakie upłyną od eksplozji do uderzenia powrotnej fali. Jednak Rem, Ber i kilku członków Rady stanowczo się temu sprzeciwiło.

Tymczasem zabezpieczono falochronami Rotterdam i inne miasta narażone na mniejszy impet fal.

Badacze zajęli pozycje przy tablicach synchronizujących wyniki pomiarów aparatury rejestrującej przebieg wybuchu. W ten sposób obsadzono sztuczne księżyce, rakiety i kilkanaście stanowisk na rozmaitych wyspach.

Tom Mallet, Rem i paru obserwatorów z Komitetu Obrony Ludzkości stało przy oszklonej ścianie hermetycznie zamkniętej kabiny coleoptera, wiszącego nieruchomo na wysokości pięciu kilometrów. Brakowało tylko przedstawiciela Towarzystwa Obrońców

Przyrody Wenus, który jakoś nie pokwapił się zawiadomić, że nie przybędzie. Spodnia warstwa chmur wznosiła się znacznie ponad nimi; atmosfera była na tyle przejrzysta, że przez infralornetki dało się śledzić ocean aż po bardzo daleki krąg horyzontu.

Pod nimi leżała tafla wód, ogromna, pozornie płaska jak stół, upstrzona majaczącymi w dali plamami wysp. W odległości trzystu kilometrów spoczywała nieruchomo przycupnięta do dna morskiego jak zaczajony drapieżnik „czysta”, czyli nie zakażająca wtórnie terenu bomba wodorowa.

Tom znów spojrzał na zegarek.

— Za półtorej minuty — powiedział drżącym głosem.

— Czy trzeba zaopatrzyć lornetkę w szkła przyciemniające? — spytała Rem.

— Nie — odpowiedział szybko Tom. — Przy wybuchu głębinowym kula ognista jest widoczna tylko jako silne świecenie wody ponad miejscem eksplozji. Rem spojrzała na zegarek. Niemal wszyscy poszli za jej przykładem.

— Dziesięć sekund — oznajmił Tom z przejęciem.

Kilka par oczu patrzyło uważnie na daleką czerwoną boję, którą połączono z bombą przewodem, by za jej pośrednictwem impuls radiowy wysłany z Wyspy Nadziei mógł spowodowyć wybuch.

Przyczepiony do szyby przyrząd mierzył zmiany ilości ładunków elektrycznych w atmosferze. Pewne wahania pod tym względem występują stale, zwłaszcza pod wpływem burz, które wywołują ruch ładunków elektrycznych w obrębie chmur, jak również pomiędzy ich zwałami a taflą oceanu. Na Wenus olbrzymia siła piorunów jeszcze potęgowała to zjawisko. Jednakże zmiana wywołana wybuchem jądrowym jest nader charakterystyczna ze względu na swą gwałtowność. To nagłe zagęszczenie ładunków elektrycznych ogarnia całą planetę niemal jednocześnie, gdyż od miejsca eksplozji rozprzestrzenia się z prędkością światła.

Wskazówka przyrządu raptownie uskoczyła w prawo, a przestrzeń wód wokół boi zabłyszczała nienaturalnie. Jasność tę zgasił niezwykły deszcz: bił od wody ku niebu rozszalałym snopem małych kropli, wypchniętych do góry przez falę uderzeniową znacznie szybciej od pędu kuli karabinowej. Pienisty ślad gładzi rozchodził się na wszystkie strony.

Przebieg zjawiska zmieniał się w ułamkach sekund. Z kolei kula gazowa przebiła powierzchnię wód, tworząc gardziel objętości wielu kilometrów sześciennych. Mocarnie runął w nią ocean i pionowo wystrzelił cylindryczny komin, wyrzucając w górę kilkadziesiąt miliardów ton wody. Wydmuchnięta przezeń kula gazowa — wytworzona z produktów wybuchu samej bomby, wyparowanej wody, dennych warstw skalnych oraz obu wysp — rozkołysała na jego szczycie olbrzymi charakterystyczny grzyb. Przez infralornetkę można było dostrzec jego kontury. Opadanie wody i odłamków skalnych wyrwanych z głębszych partii dna wywołało kotłowaninę, w wyniku której grzyb przybrał kształt kalafiora.

W dziesięć sekund po wybuchu u podstawy komina zerwała się fala kilkukilometro-wej wysokości, pierzchająca koncentrycznie na boki.

Rem odruchowo zasłoniła oczy dłonią.

— Tego nasi uczeni chyba nie przewidzieli! — zawołała z przerażeniem.

— Masz na myśli tę gigantyczną falę? — spytał znajdujący się między nimi fizyk. Skinęła głową.

— Przecież to koniec — powiedziała z wysiłkiem. Fizyk pospieszył z uspokajającym wyjaśnieniem:

— Ta fala nie stanowi, jak się tobie wydaje, jednolitego wału wodnego. To tylko obłok mgły. Patrz, jak stopniowo przesuwa się skośnie ku górze!

— Istotnie! — zawołała Rem z ogromną ulgą.

— Za pięć minut utworzy ona zwały chmur warstwowo-kłębiastych. Po godzinie spadną z nich obfite deszcze.

Stali wpatrzeni w morze. Pod nimi przemknął z chyżością pocisku garb strasznej fali, która z tej wysokości wyglądała niegroźnie, jak krąg na tafli jeziora wywołany rzuconym kamieniem.

Tom odetchnął głęboko. Spojrzał na zarys grzyba wtopionego w wysokie wenusjańskie chmury, które przebijał swoją kopułą na pułapie pięćdziesięciu kilometrów. Rozrastał się jeszcze poziomo, docierając ponad ich stanowisko obserwacyjne.

Sędziwego męża stanu opadły wspomnienia z młodości. Mglisto zarysowała mu się Celestia, w której jako młody człowiek pierwszy raz powitał Ziemię. Patrzył teraz na monstrualny grzyb i cieszył się jak dziecko, że w tej olbrzymiej chmurze wód i skał, wzniesionej słońcem zapalonym przez człowieka, znaleźli zagładę najeźdźcy z innych światów: maleńkie krzemowe bakterie, które przynajmniej na tym globie nie będą. już zagrażać ludziom.

GORĄCA ŚMIERĆ

Silikoki — to była już nazwa historyczna. Pochodziła od pierwszych bakterii krzemowych, jakie ludzie rozpoznali. Od tego czasu odkryto ich całe mnóstwo. Niektóre kształtem nieco przypominały istniejące na Ziemi bądź zniszczone w przeszłości gatunki krętków, gronkowców, paciorkowców i wielu innych drobnoustrojów. Inne wymykały się wszelkim porównaniom z mikroflorą i mikrofauną Ziemi. Dotyczyło to zwłaszcza najmniejszych, wirusopodobnych, dostrzegalnych tylko pod mikroskopem elektronowym. Nie nadawały się do sklasyfikowania, gdyż mogły kilkadziesiąt razy na sekundę radykalnie zmieniać kształt, a w ciągu pół minuty dostosować funkcje swego organizmu do bardzo różnorodnych zadań, zależnie od potrzeb, jakich wymagała sytuacja.

Walka z silikokami przybierała na sile. Do tej nieubłaganej wojny w obronie ludzkości wprzęgnięto wszelkie środki, jakimi rozporządzano. Stawało się bowiem prawie pewne, że bakterie krzemowe nie działają same z siebie, lecz są kierowane przez potężny mózg. Nikt nie oglądał Silihomida, nawet brakło przypuszczeń co do wyglądu tej istoty, a jednak miała ona już nazwę wymawianą z nienawiścią przez miliardy ludzi. Był to konsekwentny w działaniu, nadzwyczaj niebezpieczny wróg: gatunek istot rozumnych, które zapragnęły dostosować klimat Ziemi do własnych potrzeb.

W sztabie Komitetu Obrony Ludzkości pozornie panował spokój. Dyżurowało nieraz kilka osób, a często całymi godzinami siedział tam tylko Ber, otoczony samorejestru-jącymi aparatami, które podawały dane o sytuacji. Koordynowanie działań operacyjnych stawało się coraz bardziej kłopotliwe ze względu na utrudnioną łączność radiową i luki w informacjach. Wprawdzie opracowywanie danych zawartych w meldunkach całkowicie przejęły sztuczne mózgi, lecz i one w wielu przypadkach nie były w stanie odtworzyć brakujących partii zapisu. Toteż ostateczne relacje obfitowały we fragmenty określone jako niekompletne, wątpliwe bądź zgoła nie rozszyfrowane.

Inwazja silikoków podzieliła świat na wiele rejonów, zarówno pod względem obrony czynnej, jak i biernej. Ta ostatnia określała stopień zagrożenia na danym obszarze, czyli niezbędny typ skafandra i maksymalny okres pobytu.

Coraz bardziej kurczyły się tereny, na których można było nadal mieszkać, stosując niezbyt uciążliwe środki ostrożności. Należała do nich środkowa Europa, znaczna część Kanady, pewne okolice południowej Syberii i Himalaje. Antarktyda oraz Australia stanowiły absolutne państwo silikoków. To samo dotyczyło wysp oraz archipelagów arktycznych.

Filipiny otaczała nieustannie zwarta chmura dymów wulkanicznych. Przepiękna Jawa — jeden z najbardziej urodziwych rezerwatów tropikalnej przyrody — dniem i nocą broczyła lawą z nie gojących się ran kraterów, co chwila szarpanych nowymi wybuchami. Borneo, Celebes i Sumatra dzieliły jej los. Pomniejsze sąsiednie wyspy pokrył całun popiołów wulkanicznych o grubości kilkudziesięciu metrów.

Nowa Gwinea jeszcze wcześniej padła pastwą równoczesnego wybuchu trzech nowych wulkanów, tak gwałtownego, że w ciągu niewielu minut w chmurze rozprężających się par i dymów zginęło piętnaście milionów ludzi. W następnej godzinie zaledwie czwarta część mieszkańców tej ogromnej wyspy zdołała się uratować; potem już nikt nie ocalał. Madagaskar pękł przez pół, a magma, obficie wypływająca z olbrzymiej rozpadliny, powodowała wrzenie wód w całym Kanale Mozambickim. Okolice Tanganiki i sąsiednich jezior również były nie do uratowania.

Szczególnie groźna sytuacja występowała w części Sahary okalającej dawną oazę Ahaggar — jedno z kwitnących miast obróconych w perzynę przez skomasowane działanie wszystkich czynników ogólnoświatowego kataklizmu. Tam też skupiono środki ochronne o szczególnym nasileniu.

Do takiej decyzji skłaniało nie tylko niebezpieczeństwo rozprzestrzenienia się krzemowców na dalsze urodzajne regiony Sahary, którą od czasu jej nawodnienia w dwudziestym pierwszym wieku nazywano spichlerzem świata. Właśnie tam, pod niedawnymi jeszcze gajami pomarańczowymi i rozległymi plantacjami ananasów, leżały na znacznej głębokości najbogatsze złoża blendy uranowej. Odkryto je pięć wieków wcześniej, kiedy systematyczne badania metodą próbnych szybów, sondowań i magnetometrii pozwoliły opracować mapę bogactw kopalnych całego globu — nie wyłączając złóż podmorskich — do głębokości szesnastu kilometrów. Granica ta nie była uwarunkowana technicznymi możliwościami wdrażania się w skałę, lecz opłacalnością wydobycia mniej lub bardziej cennych kopalin. Rekordowe wiercenia w celach badawczych przekraczały czterdzieści kilometrów.

Opracowanie tak zwanej mapy głębinowej było dokonane na wyrost, z uwzględnieniem postępu technik kopalnianych. Dzięki temu udało się odkryć olbrzymie saharyj-skie pokłady rud uranowych, stanowiące zagadkę dla geologów. Żadna hipoteza nie wyjaśniała, w jaki sposób zgromadziły się w jednym miejscu takie masy tego rzadkiego pierwiastka. Złoża zostawiono w spokoju. Zapasy uranu z płytkich kopalń, do dwóch tysięcy metrów pod powierzchnią, wystarczały na miliony lat, nie licząc możliwości wydobywania uranu /. granitu. Ponieważ kontrolowana synteza helu z wodoru była głównym źródłem energii, wykorzystywano jedynie najłatwiejsze do eksploatacji złoża tego minerału.

Nie przeszkadzało 10 dokładnemu zbadaniu pokładów w rejonie Ahaggar. Okazało się, że zalegają one n; obszarze kilku tysięcy kilometrów kwadratowych, miejscami aż na głębokości sześćdziesięciu paru kilometrów. Zwłaszcza jeden stożek o wyjątkowo dużym nagromadzeniu gniazd blendy uranowej wrzynał się, podstawą sięgającą ku górze, w warstwy głębinowych skał wulkanicznych.

Silikoki częściowo ogarnęły ten rejon, drążąc skałę do kilkuset metrów w głąb. Na razie nie osiągnęły złóż uranu, bo posuwały się raczej poziomo. Sprawa ta stanowiła jednak istny miecz Damoklesa. Zdaniem fizyków jądrowych, gdyby całe tamtejsze zasoby tego metalu zostały wyciągnięte na powierzchnię lub, co gorsza, cienką warstewką rozwleczone po znacznych obszarach, rozwianie tego pyłu przez wiatry spowodowałoby skażenie radioaktywne całej Ziemi w takim stopniu, że właściwie nie byłoby już o co walczyć. Na razie bowiem nie wynaleziono metod, które pozwoliłyby wychwycić promieniotwórcze atomy w skali planety. Również szybkie wydobycie z tak znacznej głębokości milionów ton blendy uranowej i wysłanie jej w kierunku Słońca przekraczało techniczne możliwości. Trzeba więc było liczyć się z opanowaniem tych złóż przez silikoki.

Już piąta rakieta z załogą została zniszczona. Kierujący akcją na odcinku saharyjskim Franek Skiepurski połączył się z Tomem. Odbiór był bardzo zły. Z ostatniego zdania Toma Franek wywnioskował tylko, iż we Włoszech agresję jednak powstrzymano.

Ogarnęła go radość i gniew równocześnie. Radość, że straszliwi przybysze mogą być pokonani. A gniew na siebie, że tu, na bezgrawitacyjnej wyspie, wiszącej półtora tysiąca metrów nad Saharą, widocznie zbyt opieszale broni basenu Morza Śródziemnego, który krzemowcy szturmowali równocześnie z południa i z północy.

Wiele faktów wskazywało, że silikoki nie działały same. Musiały być narzędziem jakichś istot bardzo mądrych, przebiegłych i bezwzględnych, które nie ujawniając się na razie, postanowiły za pomocą bakterii — może wyhodowanych umyślnie w tym celu — najpierw wygubić życie na Ziemi, a później przystosować klimat do swoich wymagań. Zresztą oba te dążenia pokrywały się. Ponieważ życie oparte na białku krzemowym dogodnie rozwija się wyłącznie w temperaturze nie niższej od dwustu kilkudziesięciu stopni ciepła, nie może być mowy o współistnieniu krzemowców i węglowców na tych samych obszarach. Jedna strona musi ustąpić drugiej — dobrowolnie lub pod przemocą.

Nie było szans na porozumienie, zwłaszcza że domniemani agresorzy działali z ukrycia. Walka przeciw obcym bakteriom, toczona o utrzymanie Ziemi, miała być twarda, nieubłagana i, niestety, rokowała znikome szanse powodzenia.

Sytuacja na zachodniej Saharze odsłaniała nowe możliwości silikoków. Inwazja przebiegała tu inaczej niż na innych obszarach; nie wiązała się ani z typowymi wybuchami wulkanów, ani z silnymi trzęsieniami ziemi. Wprawdzie od czasu do czasu grunt drżał, dawały się słyszeć głuche podziemne łomoty, lawa wypływała okrągłymi szybami, rozlewając się w spore jeziora, ale wszystko to odbywało się — jak na taką skalę zjawiska — bardzo spokojnie. Niepokojąco spokojnie.

— W tym szaleństwie jest metoda — powiedział Franek do Rem, przybyłej właśnie na inspekcję terenów frontowych. Spojrzał w jej oczy. Skinęła głową. Dla niej stwierdzenie to nie wymagało wyjaśnień.

Podczas gdy wszystkie dotychczasowe akcje krzemowców nosiły chaotyczny i przy-padkowy charakter, to ostatnie ich wystąpienie było działaniem ze wszech miar zorganizowanym. Dało się porównać z ofensywą przeprowadzoną zgodnie z gruntownie przemyślanym planem strategicznym w czasach, kiedy ludzie toczyli wojny pomiędzy sobą.

Każdemu uderzeniu odpowiadało tu kontruderzenie. Rakiety patrolujące bądź dezynfekujące teren fluorowodorem ginęły przy pierwszym zbliżeniu się do miejsc owładniętych przez silikoki. Niszczenie ich przebiegało w rozmaity sposób. Pierwsze pojazdy były oblewane tryskającą skośnie go góry strugą lawy; najbardziej zadziwiało, że taka salwa ani razu nie chybiła. Ostatnia rakieta została ogarnięta obłokiem gorących par z nieprzeliczonymi zastępami bakterii, które przeborowawszy otwory do wnętrza zaatakowały załogę.

Po raz pierwszy nie pomogły skafandry powleczone pastą fluorowodorową. Właśnie to było najgorsze. Oznaczało bowiem, że silikoki w jakiś niezrozumiały sposób zdążyły zabezpieczyć się przed żrącym działaniem kwasu fluorowodorowego. Uodpornienie raczej nie wchodziło w rachubę, gdyż kwas ten w krótkim czasie rozpuszcza wszystkie związki krzemu. Należało więc liczyć się z tym, że zjadliwe mikroby zdołały opancerzyć. się warstewką jakiejś wyjątkowo kwasoodpornej substancji.

Dreszcz grozy przeszedł Franka na myśl o zwęglonych ciałach kolegów, oglądanych za pośrednictwem telewizji w kilkanaście minut po ich śmierci.

Ich śmierć właściwie na nic się nie przydała — pomyślał z goryczą. — Ani ich, ani załóg poprzednich czterech rakiet. Właśnie to jest najtragiczniejsze.

W milczeniu podszedł do Rem, jakby u niej szukał pociechy. Z rezygnacją patrzyła przed siebie. Chyba nieuchronna, bliska już może zagłada napowietrznej wyspy, jako jeden z epizodów zagłady ludzkiej Ziemi, stanęła z całą wyrazistością przed nimi — żołnierzami trwającymi na posterunku ponad polem postępującego zniszczenia. W każdej chwili tryśnie w ich stronę obłok czegoś, co przeżre opancerzone ściany ich twierdzy. Coraz to nowe metody działania silikoków upoważniały do takiej prognozy.

Bakterie krzemowe znakomicie dostosowywały środki walki do zmieniających się okoliczności. Bitwa na Saharze pochłonęła kilkadziesiąt łazików najrozmaitszych typów. Konstruowane przez Uniwerproduktory z coraz to innych materiałów, wszystkie one zostały opanowane i przetrawione. Nie zdążyły nawet przekazać jakichkolwiek meldunków, bo każdy lądujący automat otaczała natychmiast promieniotwórcza chmura jonizująca powietrze w sposób wykluczający wszelką łączność.

Kiedy Uniwerproduktory dostarczyły z pomocą automatycznie sterowanych rakiet nowy środek silikobójczy, opracowany przez konkryt, Rem wpadła na pomysł użycia łazików połączonych przewodami z wyspą powietrzną. Chciała w ten sposób utrzymać jak najdłużej łączność z robotami.

Pomysł wydawał się nader szczęśliwy. Sześć łazików opuściło się bez przeszkód. Mogły one swobodnie operować w terenie, a nawet rozpylać preparat — jeszcze bez nazwy — wytworzony pół godziny wcześniej, bardzo obiecujący ze względu na niezwykle intensywne właściwości żrące. Na razie spisywał się znakomicie. Dokonywana przez łaziki analiza wykazywała, że miejsca, na które preparat opadł w postaci delikatnej mgły, były już po kilku sekundach wyjałowione.

— Trzeba teraz skupić wszystkie siły — gorączkował się Franek — na wyproduko wanie olbrzymich ilości tego specyfiku. Setki i tysiące ton rozpylić wszędzie, gdzie trzymają się silikoki. Wyjałowiwszy powierzchnię, opracujemy metodę równomiernego przesączania go w głąb. Trzeba się spieszyć, żeby silikoki nie zdążyły znów zabezpieczyć się jakimś jeszcze odporniejszym pancerzem. Rem nie podzielała optymizmu Franka.

— Obawiam się — odrzekła — iż one już stworzyły zabezpieczenie. Franek zdziwił się.

— Jak to? I nie stosują go?

— Właśnie to mnie najbardziej niepokoi.

— Zasadzka? Skinęła głową.

Franek spochmurniał. Czyżby nigdzie i nigdy nie było obrony przed tymi totalnymi niszczycielami? Wydawało mu się intuicyjnie, że Rem ma rację. Czyż nie byłoby słuszne już teraz dać za wygraną? Przenieść na Wenus możliwie całą ludzkość i pogodzić się z oddaniem Ziemi?

Podzielił się tą myślą z Rem.

— Tak… — odparła smutno, ale z przekonaniem. — Gdyby walka okazała się beznadziejna, przyjdzie podjąć decyzję o powszechnej ewakuacji. A w takim razie im wcześniej, tym lepiej, by uniknąć niepotrzebnych ofiar. Stworzymy nową ojczyznę.

Franek zamyślił się.

— Tak. Stworzymy! — powiedział z mocą. — Ale może jeszcze uda się uratować Ziemię. Spójrz, jaki duży teren jest już wolny od silikoków! Łaziki dzielnie się sprawują.

Rzeczywiście na tablicy rejestrującej nasilenie występowania krzemowców widniały wolne miejsca: szerokie pasy wzdłuż przejścia robotów oraz kręgi świadczące o ich operatywności. Franek wzmógł szybkość posuwania się dwóch łazików, nie zmniejszając nasilenia wypływu odkażającej mgły. Chciał doświadczalnie ustalić najniższą dawkę potrzebną do wyjałowienia powierzchni gruntu.

Połączył się z Tomem, lecz nie słyszał go prawie wcale. Na własną rękę zamówił z dyspozytorni automatów sto dwadzieścia łazików. Miał jeszcze dosyć dużo żrącego płynu. Nie był zresztą pewien, czy zamówienie zostało przyjęte, gdyż i tutaj odbiór pozostawiał wiele do życzenia.

Odkażony obszar rozszerzał się. Żaden z operujących łazików nie został uszkodzony. Jeśli jeszcze wziąć pod uwagę, że silikoki same ustępowały z pola walki, odsłaniając całe połacie ziemi, do których łaziki dopiero się zbliżały — wzrastała nadzieja zwycięstwa. Nawet poziom niektórych jezior lawy uległ wyraźnemu obniżeniu.

Tylko zachowanie Rem od kilku minut mogło wzbudzać nieokreślony niepokój. Teraz Franek obserwował ją bacznie. Zdradzała silne zdenerwowanie. Co chwila przeglądała się w lustrze, choć to bynajmniej nie leżało w sferze jej zamiłowań. Poza tym zaczęła z dziwnym zainteresowaniem oglądać swoje ręce.

Nagle Franka uderzyło okropne przeczucie. Podszedł do Rem, lecz ona w tym czasie postąpiła krok w tył.

— Nie zbliżaj się — powiedziała z przejmującym wyrazem twarzy.

— Co ci jest? — zapytał.

Dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna trzyma w dłoni MC. Krążek był czerwony.

— Czuję się okropnie — odrzekła z wysiłkiem. — Twarz mnie pali. W ogóle zaczyna mi być gorąco od wewnątrz… Dłonie pieką nieznośnie.

Frankowi wystarczyły te wyjaśnienia. Bez namysłu odciął przewody łączące łaziki z wyspą napowietrzną. Choć zdezynfekowano je grubą warstwą nowego środka, tylko po nich silikoki mogły wtargnąć na statek. Franek był tego tak pewien, że nawet nie poprzedził tej decyzji odpowiednią analizą.

A więc krzemowe bakterie nie działały same. Ich mocodawcy, rozporządzając preparatami neutralizującymi działanie specyfiku wprowadzonego do akcji przez ludzi, pozwolili zginąć nieprzeliczonym miliardom silikoków, cofnęli ich inwazję z przyległych obszarów i tym samym podarowali iluzje zwycięstwa załodze wyspy powietrznej, aby tym łatwiej zaskoczyć ją i zgładzić.

Franek zbliżył się do Rem. Patrzył długo, przeciągle w wielkie oczy, obrzucił spojrzeniem smukłą kibić kobiety, którą bliżej poznał dopiero w ostatnich miesiącach. Nie pierwszy raz uświadamiał sobie, że przemożna siła wewnętrzna pcha go w ramiona tej uczonej, polityka, myśliciela i pięknej kobiety w jednej osobie. Teraz odczuwał to jakoś mocniej, inaczej, w zupełnie nowym wymiarze. Był to wymiar śmierci.

Wiedział, że Rem umiera. Ten sam los czekał również jego. Nie mogło być wątpliwości, że głównym celem tej napaści silikoków było nie tyle opanowanie samej wyspy napowietrznej, co przede wszystkim zagłada znajdujących się tam ludzi. Czyżby wiedzieli, że Rem kieruje konkrytem?

Rumieńce gwałtownie wzbierającej gorączki występowały na twarz Rem. Oddychała ciężko. Patrząc Frankowi w oczy, powiedziała wolno:

— Tylko mnie nie pocieszaj niemądrze, iż wszystko będzie, dobrze. To by cię poniżało w moich oczach.

Nie miał tego zamiaru. Był zbyt twardy z natury, zarówno w stosunku do siebie, jak też do innych. Brzydził się kłamstwem nawet wówczas, gdy komuś mogło przynieść ulgę.

Zakażenie silikokami było jedyną chorobą, na którą medycyna nie znajdowała ratunku. Gdyby, wynaleziono antybiotyki niszczące krzemowce, musiałyby one najpierw rozpuścić białko organizmu. Silikoki czuły się całkiem normalnie w środowisku niemal wszystkich trucizn zabójczych dla człowieka i ziemskich zwierząt. Natomiast najostrzejsze kwasy, które mogły im zaszkodzić, przeżerały nawet metale, nie mówiąc o tkankach ludzkiego organizmu.

Franek ujął dłoń Rem w przegubie. Była bardzo gorąca.

— Żałujesz? — spytał.

— Żałuję, że tak właśnie umieram… Nic więcej — odparła. Po chwili wyrwała rękę i cofnęła się.

— Dlaczego jesteś taki lekkomyślny? Tutaj nic nie zwojujesz. Na razie silikoki zwyciężyły. Musisz natychmiast odlecieć stąd. Natychmiast! Rozumiesz?

— To zbyteczne — odparł Franek spokojnie. — Czy mam polecieć międzyludzi siać tę śmierć?

Powieki Rem zamrugały nerwowo.

— Więc i ty? — zawołała z przerażeniem.

Przez twarz Franka przebiegł ni to uśmiech, ni to grymas.

— Teraz z kolei, proszę, ty mnie nie pocieszaj. Nie będę kłamał, że czuję objawy choroby, ale przecież oboje w równym stopniu, i ty, i ja, jesteśmy jedynym powodem natarcia silikoków na wyspę.

— A może nie jest za późno? Franku, usuń się stąd. Natychmiast! Nie zostawaj tylko po to, aby mi towarzyszyć w ostatnich minutach. To byłoby szaleństwo. Niewybaczalne szaleństwo.

Zamknął jej usta pocałunkiem. Trwali tak mocno przytuleni, z rękami splecionymi, trochę odurzeni, trochę zdziwieni sobą. Franek pierwszy zwolnił uścisk i powiedział bardzo naturalnie:

— Kocham cię.

Rem miała zamknięte powieki. Nie docierał do niej dojmujący, zapiekły ból, który przeżerał jej wnętrzności. Czuła się dziwnie, prawie nierealnie, zawieszona w pół drogi między urodą życia a śmiercią, o której bliskości nie mogła zapomnieć.

Z powtórnego uścisku wyrwał ich gwałtowny wstrząs. Jak zalęknione dzieci rozejrzeli się wokoło. Już przytomniejszym wzrokiem Franek ogarnął otoczenie, w którym pozornie nic się nie zmieniło. Po krótkiej chwili podbiegł do wizjera i uruchomił urządzenie pozwalające swobodnie obserwować niebo. Nad nimi przejaśniło się. W tak powstałym oknie pośród dymów i par wulkanicznych ujrzał pierwszy raz od bardzo dawna czyste, błękitne niebo. Wydało mu się czymś nierealnym, zgoła cudownym.

— Patrz! Patrz! — wykrzyknęła Rem z przejęciem.

Istotnie, wysoko na rozwartym pogodnym niebie działo się coś niezwykłego. Najpierw wpłynął brunatny obłok niby wielka kula pyłów bardzo szybko wirująca, która skręcała się w sobie. Potem skurczyła się do pozornych rozmiarów tarczy słonecznej i nagle rozprężona wypuściła na boki jakby skrzydła barwnego ptaka. Tajemniczy kształt, wykazujący olbrzymią plastyczność, teraz przypominał morską rozgwiazdę, której ruchliwe ramiona zakrzywiały się w dół, ku nim.

— Rozumiesz, co to znaczy? — rzuciła Rem z zaciętym wyrazem twarzy.

— Hm… — mruknął Franek niezdecydowanie.

Wiedział, o co jej chodziło. I pomyślał, że poszlaki przemawiają za jej opinią. Ale wahał się, czy bez dowodów ma prawo niszczyć interwenta. Wroga? A jeśli… przyjaciela i sprzymierzeńca?

Problem dotyczył coraz częstszej zbieżności zaczepnych akcji silikoków z równoczesnym pojawieniem się nader zagadkowych aparatów powietrznych, których plastyczność, wyrażająca się wręcz nieprawdopodobną i błyskawiczną zmianą kształtów, a nawet charakteru samego urządzenia, prowadziła do sprzecznych, nieraz zaskakujących tłumaczeń. W skrajnej formie przybierały one, ni mniej, ni więcej, tylko postać wierzeń religijnych, co — rzecz jasna — trąciło obłędem. Nabierało zaś szczególnego smaczku dzięki temu, że sądów takich nie wypowiadali wariaci, tylko ludzie o pobudliwej wyobraźni, z braku sensownych argumentów gotowi czymkolwiek, więc nawet irracjonalnym cudem, wesprzeć coraz bardziej gasnącą nadzieję uratowania Ziemi.

Trzeźwiejsi szukali związku między ukazywaniem się nad polami walk szybko zmieniających się zjawisk powietrznych a urpiańskim; pyłami mido, mgliście opisywanymi przez astronautów powracających z wyprawy na Alfa Centauri. Franek nie wątpił, że teraz Rem przypisywała właśnie temu zjawisku utorowanie silikokom drogi do wnętrza ich stacji dyspozycyjnej.

— Atakujemy? — spytała Rem.

Franek spojrzał na rozognioną, aż amarantową twarz kobiety, z którą — być może — udałoby mu się spędzić życie szczęśliwe, gdyby nie ci podstępni mikroskopijni mordercy. Pomyślał, że cokolwiek niezrozumiałego pojawiło się na niebie w tak tragicznej chwili, musi mieć związek z ich klęską.

Dlatego skinął głową i podszedł do wyrzutni. Ale wypuszczona seria pocisków jądrowych nie wybuchła. Na niebie widniał ten sam ruchliwy kształt i przebierał mackami, jakby urągając ludzkiej technice.

Nagle wyspa zakołysała się. Potężny wstrząs powalił ich na podłogę. Widocznie generatory antygrawkacyjne przestały działać, bo lecieli teraz na łeb, na szyję w dół.

Minęło kilka sekund, nim nowy wstrząs, o wiele gwałtowniejszy, podrzucił ich w górę. Rem zdziwiona, że jeszcze żyje, otworzyła oczy. Znajdowała się w wolnej przestrzeni.

— Franku! — zawołała ostatkiem sił.

Nie było odpowiedzi. Tylko jakiś niewielki kłębiący się obłok minął ją zupełnie blisko, kierując się pionowo w górę.

Zobaczyła, że gdzieś w dole wyspa napowietrzna, rozłamana w pół, uderza o ziemię, spadając w samo piekło silikoków, a ją, dziwnie odurzoną i nieważką, zagadkowa siła wypchnęła na zewnątrz i zawiesiła w przestrzeni.

— Co się stało? Gdzie Franek? Czy żyje?

Nie znajdowała odpowiedzi na te dręczące pytania. Po chwili zresztą i one jakby przestały być ważne. Wydało się jej, że cały świat roztapia się w czerni, a ona usypia w posłaniu z powietrza spokojna, niczym nie zagrożona, prawie szczęśliwa.

ROZGŁOŚNIA „KSIĘŻYC 7-C” DONOSI

Pierwszego lutego dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego szóstego roku w północnym rejonie centralnego frontu wyżyny Ahaggar grupa kierowana przez inżyniera F. Skie-purskiego odniosła poważny sukces, niszcząc na dużej przestrzeni ogniska silikoków. W czasie walki, przypuszczalnie w końcowej fazie zwycięskiego natarcia, nastąpiła katastrofa latającej wyspy LY-278. Dwuosobową załogę, F. Skiepurskiego i R. Hamersted, przewieziono w stanie ciężkim do Centralnego Szpitala Antysilikokowego w Bernie. Na teren katastrofy przybyła komisja ekspertów Komitetu Obrony Ludzkości z przewodniczącym Bernardem Krukiem na czele.

Trzeciego lutego tego roku prasa Federacji Indyjskiej zamieściła wiele doniesień o zaskakującym wzroście nastrojów mistycznych na tym subkontynencie. W tej starej kulturze, liczącej ponad pięć tysiącleci udokumentowanej historii, nagle, z hinduistycz-nych wierzeń — co najmniej od czterech wieków nie wykraczających poza mitologię i tradycję — jak grzyby po deszczu wyrastają osobliwi prorocy, by wskrzeszać dawno zapomnianych bogów bądź powoływać zupełnie nowych. Ci mają z kolei poskramiać demony, które ogniem przeżerają ziemię. Niektórzy samozwańczy święci zwiastują rychłe zstąpienie z nieba Wielkiego

Uzdrowiciela Świata. Jeden sam się obwieścił żywym bogiem, a jego wyznawcy uporczywie głoszą, że ten cudotwórca sam jeden, bez skafandra i innych zabezpieczeń, tylko w przepasce na biodrach idzie nieustraszenie po skażonych polach, które przywraca rolnikom, bo uderzeniem laski unicestwia w okamgnieniu silikoki wokół siebie.

Jest nader znamienne, iż tego dnia wieczorem albo nazajutrz — zależnie od różnicy czasów strefowych — dzienniki z innych regionów globu skwapliwie przedrukowały te rewelacje.

Grupa działaczy Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus na posiedzeniu wyjazdowym w okolicach San Diego w południowej Kalifornii, odbytym dziś rano, po burzliwej dyskusji uzgodniła i opublikowała następujące oświadczenie:

„Zeszłego roku uchwałą z czwartego listopada Komitet Obrony Ludzkości zapewnił nas, że każde wzniesione na Wenus prowizoryczne miasto — według ówczesnego uspokajającego nazewnictwa — otrzyma za podstawę koło, dzięki czemu przynajmniej trzecia część powierzchni wysp zostanie na zewnątrz, zachowując dawny status ścisłych rezerwatów przyrody.

Otóż Kruk i jego wysocy mocodawcy nie dotrzymali obietnicy. Od kilku tygodni notorycznie powstają tam dodatkowe małe osiedla (przykładowo, na Błyskotce do dwóch istniejących normalnych miast dołączono aż jedenaście drobnych). W innych przypadkach, nie bacząc na koszty i techniczne utrudnienia, pokrywa się kloszem niemal całą wyspę, nadając miastu kształt fantazyjnie powyginanego tworu. Pal diabli koszty, które nas nie obchodzą (napiętnowaniem marnotrawienia środków niech się zajmą odnośne czynniki: właśnie im dedykujemy to oświadczenie!). My róbmy, co do nas należy: żądamy natychmiastowego powrotu do ścisłego przestrzegania uchwały z czwartego listopada dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego piątego roku. Sprawa jest nagląca, gdyż — jak wiadomo — skolonizowanie każdej piędzi ziemi na Wenus oznacza zgładzenie wszelkiego rodzimego życia na tym obszarze.

Jeden z rzeczników z otoczenia Bernarda Kruka oświadczył wczoraj naszemu przed-stawicielowi (nie ujawniając swego nazwiska, co daje dużo do myślenia…), że nie powinniśmy rozpatrywać ewentualności przystosowania Wenus do osadnictwa pod gołym niebem, bo w ten sposób sugerujemy małodusznie, że Ziemię przyjdzie oddać krze-mowcom. Otóż oświadczamy z całą stanowczością, iż nie tylko nie zaprzestaniemy dyskusji nad tym problemem, ale już teraz stanowczo domagamy się odpowiednich gwarancji od najwyższych czynników.

W razie bowiem przegrania Ziemi (co nie zależy od nas ani od naszego rzekomego defetyzmu), już wstępne przystąpienie do regulacji wenusjańskiego klimatu zniszczyłoby wszelkie tamtejsze życie — od powierzchni aż do głębin oceanicznych. O tej oczywistości nikogo nie musimy przekonywać. Dlatego wzywamy decydentów do oswojenia się z myślą, że w razie tak dramatycznego obrotu wydarzeń musieliby przystać na skolonizowanie Marsa jako nowej ojczyzny ludzkości. Mniejsze jego rozmiary kompen- sowałby fakt, że całą powierzchnię Czerwonej Planety stanowi ląd. Nadto przedsięwzięcie to jest bez porównania tańsze od adaptacji Wenus”.

Wczoraj, szóstego lutego dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego szóstego roku, w godzinach nocnych zakończyły się w Budapeszcie obrady naukowej komisji doradczej przy Komitecie Obrony Ludzkości. Jakkolwiek wyniki obrad trzymane są w tajemnicy i nie wydano oficjalnego komunikatu, w kołach dobrze poinformowanych przeważa pogląd, że debatowano głównie nad zagadkowymi zjawiskami towarzyszącymi wydarzeniom na wyżynie Ahaggar. Między innymi wskazuje na to przywiezienie z Berna Franciszka Skiepurskiego, którego organizm, jak już podawaliśmy, opanowały silikoki. Wskazywały na to wszystkie objawy typowe dla tego strasznego zakażenia. Otóż Skiepur-ski żyje dotychczas. Czyżby badania zakażenia silikokowego wyszły już z impasu? Jest to pierwsze wydarzenie tego rodzaju. Tym dziwniejsze, że jeszcze trzy dni temu profesor Benett z uniwersytetu w Ohio oświadczył, iż zastosowanie wszelkich środków zabijających silikoki oznacza jednocześnie zniszczenie ustroju człowieka. Dotychczas również nie wydano komunikatu o śmierci Rem Hamersted, u której występowały daleko posunięte objawy zgorzeli silikokowej.

Jak donosi nasz korespondent przy.głównym sztabie operacyjnym S. G. Steward, przewodniczący Komitetu Obrony Ludzkości Bernard Kruk odmówił skomentowania wydarzeń w rejonie Ahaggar, oświadczając jedynie, że Skiepurski i Hamersted prawdopodobnie będą uratowani. W kołach dziennikarskich krążą jednak pogłoski, iż okoliczności towarzyszące temu wypadkowi stawiają sprawę inwazji silikoków w zupełnie nowym świetle. Przypuszcza się, że inwazja ta nie ma charakteru wyłącznie przypadkowego.

Z Nowego Jorku donoszą o demonstracjach przed siedzibą Krajowego Komitetu Obrony Ludzkości w związku z tajemnicą, jaką, mimo ostrych wystąpień prasowych, otacza Światowy Komitet Obrony Ludzkości sprawę rzekomego kierowania inwazją silikoków przez istoty rozumne z systemu planetarnego obcej gwiazdy. Do wzrostu wrzenia niewątpliwie przyczyniło się opublikowanie w ostatnim czasie przez warszawski „Magazyn Międzygwiezdny” kronik wyprawy Astrobolidu, pióra uczestniczki tej wyprawy, Daisy Brown. W tekstach tych często powtarzają się wzmianki o używaniu przez Urpian jako zautomatyzowanego narzędzia tak zwanych pyłów autosterowanych — mido. Otóż mniej więcej od roku uporczywie krążą pogłoski o pojawieniu się tych pyłów na Ziemi, w coraz to innym miejscu. Zważywszy, że stosunku Urpian do ludzi, według wypowiedzi Rem Hamersted, bynajmniej nie można uznawać za przyjacielski, coraz więcej osób, nierzadko znakomicie poinformowanych, śmiało wyraża pogląd, że przyczyn inwazji trzeba szukać… na Juvencie.

Kruk dziś rano ponowił oświadczenie, iż nic nie wskazuje, aby Urpianie kierowali ofensywą silikoków. Pomimo że trochę uspokoiło ono opinię publiczną, dla nas żadną miarą nie jest i nie może być zadowalające. Niech nikt w komitecie nie wyobraża sobie, iż miliardy ludzi zamieszkujących Układ Słoneczny przyjmą potulnie gołosłowne zaprzeczenia. W dalszym ciągu żądamy opublikowania taśm z posiedzenia komitetu dwunastego września.

Coraz częściej przyznaje się, że pewne działania silikoków albo są postępowaniem rozumnym sensu stricto, albo takie postępowanie do złudzenia przypominają. W związku z tym mnożą się rozmaite hipotezy — naukowe, półnaukowe i całkiem dowolne. Do tych ostatnich bez wahań zaliczmy sugestie kilku szalonych reporterów, którzy z upodobaniem stawiają sprawy na głowie. Ich zdaniem jest całkiem możliwe, aby bakteria — mimo lilipucich rozmiarów — była mądrzejsza od człowieka, zrzeszona w totalitarne społeczeństwo o zaborczym ustroju politycznym, rozporządzające armiami dla podbijania obcych światów i tak dalej…

Za półnaukowe uchodzą (a naszym zdaniem raczej pseudonaukowe) spekulacje o zbiorowym organizmie myślącym złożonym z nieprzeliczonych trylionów komórek, które wprawdzie występują oddzielnie, lecz — jako jego własne części ciała, choć rozproszone po powierzchni całych kontynentów — zawiadywane są przez ośrodek dyspozycyjny (supermózg?). Powołują się oni między innymi na analogię z dziewiętnastowieczną hipotezą, że rój pszczeli stanowi jeden zwarty nadorganizm. Nie dodają jednak, jak rychło i ostatecznie ta hipoteza upadła.

Nam trafiają czasem mocno do przekonania wypowiedzi niektórych uczonych, że logiczne działania silikoków dadzą się wyjaśnić sterowaniem ich przez mido. Wczoraj znów powtórzyło się — po raz już nie wiadomo który — współdziałanie tych pyłów autosterowanych oraz agresji krzemowców. A w każdym razie oba te zjawiska wystąpiły w tym samym miejscu, co musieli przyznać nawet orędownicy Urpian, bo nie sposób podważać relacji podpisanych przez wiarygodnych świadków.

Wystąpienie Rem Hamersted z Komitetu Obrony Ludzkości jest najlepszym potwierdzeniem uporczywych pogłosek o różnicach poglądów, jakie zarysowały się po pierwszym sierpnia w Światowym Komitecie Obrony Ludzkości. Rzekome rewelacje Widgreena o odnalezieniu szczątków Silihomida w Ahaggar, na miejscu katastrofy latającej wyspy, i wnioski, jakoby inwazja wiązała się z zaginionym meteorytem Rama Gori, mogą budzić poważne wątpliwości. Mamy na myśli nie tylko osobę bluff-reporte-ra, lecz także jego powiązania z grupą Bernarda Kruka, która za wszelką cenę pragnie odwrócić uwagę opinii publicznej od tego, że Urpianie — jak się wydaje — co najmniej maczają palce w wewnętrznych sprawach Ziemian.

Wśród sensacji rozpowszechnianych przez bardzo rozmaite źródła prym wiodły różne katastroficzne przepowiednie przybierające czasami postać irracjonalnych proroctw o nieszczęściach, jakie spadną na ludzkość za pośrednictwem planety Wenus. Jedni sięgają do przepowiedni pochodzących ze starożytności (o których jednak dotąd nikt nie słyszał), jakoby stąpanie po obliczu Świętej Jutrzenki miało ściągnąć pomstę nie tylko na profana, lecz także na jego bliższą i dalszą rodzinę, stronników, przyjaciół, współpracowników i kogoś tam jeszcze. Inni znów złorzeczą tym enuncjacjom twierdząc, że są kolportowane w celu skompromitowania idei ochrony Wenus i że Mars, jałowy i znacznie poręczniejszy do skolonizowania, aż się prosi, aby tam i tylko tam skierować emigrację.

Dziś rano „Kurier Wiedeński” opublikował artykuł redakcyjny, który sugeruje, że wszystkie bulwersujące zastrzeżenia wymierzone przeciw osadnictwu na Wenus, na czele z jakimś śmiercionośnym promieniowaniem omega rzekomo bombardującym powierzchnię Jutrzenki, są wymyślane i podsycane przez Towarzystwo Obrońców Przyrody Wenus. Jako głównego inspiratora wskazuje się profesora Adama Bandorego, zważywszy kilka jego wystąpień wyzbytych umiaru i pod względem formy, i treści. Ten znany astronom i egzobiolog ponoć wykrzykiwał, że niszczycieli życia na Wenus trzeba napiętnować.

W OBRONIE WENUS

Inwazja krzemowców zburzyła powszedni nurt życia ludzi, nadto wywołała takie zjawiska społeczne, o jakich wiedziano tylko z historycznych przekazów. Rodziły się jak grzyby po deszczu najosobliwsze pomówienia, plotki, a w końcu nie przebierające w środkach oszczerstwa — tak o działaniach Rady Planetarnej, jak Komitetu Obrony Ludzkości i innych szanowanych organizacji, a nawet zasłużonych intelektualistów uchodzących dotąd za światowe autorytety moralne.

W świecie triumfującej wolności, w którym nikt od pięciu wieków nie kontrolował odgórnie ludzkich poczynań, każdy mógł działać otwarcie. Pomimo to wieści te kolportowano anonimowo. Nadawane przez nowo powstałe pokątne rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne — z reguły lotne i dlatego nie dające się umiejscowić — a także za pomocą najrozmaitszych, znienacka podrzucanych ulotek, broszur, nagranych szpul, zdjęć oraz filmów docierały wszędzie, siejąc niepokój i zwątpienie.

Nikt nie umiał powiedzieć nic pewnego o genezie tych, jakże często przewrotnych, kłamstw, którym wielu dawało posłuch łatwiej niż zalecał zdrowy rozsądek. Gubiono się w domysłach: komu i na co było to potrzebne?! Psycholodzy i socjologowie rozważali wszelkie ewentualności, światowe środki przekazu brały pod lupę rozmaite wystąpienia, zresztą nie zawsze ukazując je z należytym krytycyzmem, wobec różnicy poglądów na podstawowe aspekty ludzkiej przyszłości.

Katalizatorem tych emocji były dwa doniosłe historyczne wydarzenia, unikatowe w dziejach Ziemi i ludzkości, które przedziwnym trafem zbiegły się w czasie: najazd krzemowców i odwiedziny kosmity. Ci, którzy wzbraniali się uwierzyć w tak wyjątkowy zbieg okoliczności, wiązali obydwa fenomeny w ciąg przyczynowy.

Pomawianie Urpian o to, że wytworzyli silikoki i za pośrednictwem mido sterują ich akcjami szturmowymi, było trudne do obalenia, gdyż dane o Urpianach pochodziły wyłącznie od wiozących A-Cisa astronautów, którzy mogli być pod zniewalającym wpływem jego technicznych oddziaływań na ludzki mózg.

Nastroje podniecenia i wzajemnych oskarżeń były bardzo nie na czasie, zważywszy potrzebę jak najpełniejszej konsolidacji ludzkości w godzinie próby. Powodowały też wiele utrudnień organizacyjnych w realizacji przedsiębranych akcji, zwłaszcza związanych z przemieszczaniem znacznych grup ludzkich w obrębie Ziemi i emigracją na Wenus.

W tym kłopotliwym położeniu zawiązało się z inicjatywy Toma Malleta dziwne ciało o charakterze zwiadowczo-detektywistycznym, jakby żywcem wzięte z poczytnych przed wiekami kryminałów i filmów z dreszczykiem. Nazwane zwyczajnie Komisją Poszukiwawczą obrało sobie za cel wykrywanie i kompromitowanie źródeł i kanałów plotek oraz insynuacji. Powołanie tego ciała stało się wyjątkowo pilne w związku z nieodpowiedzialną falą sensacyjnych doniesień na temat kulis wybuchu bomby wodorowej po wtargnięciu silikoków na Wenus. Zeru dla płytkich sensacji dostarczyło także nasilenie się ataków krzemowców na rozmaitych frontach, potem pewne zaskakujące sukcesy w zwalczaniu ich, wreszcie niepodważalna już teraz ingerencja mido w te sprawy, aczkolwiek wciąż niejasna i dyskusyjna co do intencji Urpian.

Ponieważ od kilku wieków nie działały wywiady polityczne. Komisja Poszukiwawcza miała trudne zadanie. W tej sytuacji Mallet spotykał się nader często w ścisłym gronie najbliższych współpracowników, by omówić postępy prac.

Stary Celestianin od czasu eksplozji termonuklearnej nie był na Wenus, lecz uważnie śledził jej problemy, tam poszukując klucza do wielu zagadek. Starał się je rozwikłać w różnych dyskusjach, nieraz w szerokim gronie; rozmyślał także o tych zawiłych spra-wach w rzadkich chwilach, kiedy mógł się skupić w-samotności: czasami na spacerze, czasami w nocy, gdy się przebudził ze snu.

Najchętniej jednak roztrząsał te sprawy z przyjaciółmi gdzieś na łonie natury, będącej największym jego uwielbieniem. Teraz, korzystając z możliwości krótkiego wypoczynku, wraz z czwórką bliskich współpracowników, szczególnie aktywnych członków komisji, rozbił namiot na połogiej śródgórskiej polanie Szurmani w obrębie Wisły-Malinki, słynącej niegdyś z rydzów. Byli to Rem, Bernard, Franek i profesor Bandore. Niezależnie od żarliwego zaangażowania w obronę ludzkości przed podstępnym kosmicznym wrogiem różnice ich poglądów na żywotne sprawy Ziemi nadawały plastyczności roztrząsanym modelom sytuacyjnym i propozycjom działań.

— Trzeba to jakoś ukrócić — kończył Tom dosyć długi monolog o meandrach dzikiej reemigracji z Wenus, która mocno go bulwersowała. — Dziś rozmawiałem z jeszcze jednym. Inżynier budowlany wyglądający na zrównoważonego, Włoch z Palermo, a więc z obszaru dotąd czystego, poleciał na Wenus po dwójkę swoich dzieci, zabrał je i przywiózł do domu. Spytałem go: „Czy po to tylu ofiarnych ludzi dwoi się i troi, ratując przede wszystkim młode pokolenie przed zgubnymi skutkami przenikliwych promie-niowań, których stężenie nawet w najczystszych regionach Ziemi wielokrotnie przekracza dopuszczalne normy; dalej, czy po to w zawrotnym tempie rozbudowujemy transport międzyplanetarny do rozmiarów, o jakich się nikomu dotąd nie śniło, żebyś ty i drugi, i piąty, i dziesiąty kpił z tego? Lekceważysz zdrowie własnych dzieci, które i tak będzie ponownie przewieźć na Wenus, może w trudniejszej, a może niebez-pieczniejszej sytuacji; może zamiast dwojga dzieci, tak samo wymagających ocalenia”. A on… Wyobraźcie sobie, co mi odpowiedział: „Tomie Mallecie, przy całym szacunku dla ciebie, ja wiem swoje. Promieniowanie omega to śmierć. Podobno tam muszą zbrod- niczo wypróbowywać jego działanie, żeby mniejszość poświęcić dla większości. Skoro tylko zabrakło im Wyspy Einsteina, cały majdan eksperymentów przenieśli do Nowej Polski. Ja nie wychowuję dzieci na króliki doświadczalne. Dlatego zabrałem je, oby nie za późno”.

Rem drgnąła na wspomnienie Nowej Polski. Prawie odruchowo spytała:

— Czy… to jest na pewno bajka bez pokrycia?

— Boisz się o córkę? — rzucił Tom serdecznie. — Doskonale cię rozumiem. Ale gdybyśmy dawali posłuch wszelkim banialukom, zwariowalibyśmy niechybnie. Tak zwane promieniowanie omega to humbug żerujący na nieuctwie, braku pojęcia o fizyce, bezkrytycznym zacietrzewieniu, i nie wiem czym jeszcze… To nie do ciebie przytyk, rzecz jasna, przepraszam cię. Nabrał się na to inżynier budowlany, o którym mówię, i tylu innych. Ściągnął swoje dzieci z bezpiecznego azylu na Sycylię, gdzie wiatry raz po raz nawiewają znad Sahary silnie promieniotwórcze pyły, a każdego dnia mogą z nimi przerzucić i silikoki; raz już to przecież zrobiły.

— Że nikt nie ośmieliłby się użyć dzieci do niebezpiecznych doświadczeń to więcej niż pewne — zauważył Ber. — Ale czy ta trywialna prowokacja nie może się opierać na jakimś zjawisku fizycznym, tyle tylko, że zaprezentowanym po dyletancku i przez to tak niewiarygodnie?

— Demagodzy potrafią przedstawiać zagadnienia z rutynowym znawstwem, ale jedynie wówczas, gdy manipulowanie prawdą jest im akurat wygodniejsze od kłamstwa — sarkastycznie wtrącił Franek.

— Może zwięźle wyjaśnię meritum sprawy — zaofiarował się Bandore. — Wspomi-nałem o tym w dwóch wywiadach, zabierali także głos specjaliści od prornieniowań kosmicznych. Zresztą na próżno — machnął ręką. — Czym ma być to osławione promieniowanie omega w wersji swych anonimowych odkrywców? Otóż ni mniej, ni więcej tylko zwyczajnym promieniowaniem kosmicznym, które znamy od sześciu wieków, ale… uzłośliwionym wskutek przejścia przez atmosferę Wenus! Tak oto ci fantaści z bożej łaski ni przypiął, ni przyłatał wpletli do astrofizyki termin medyczny dotyczący nowotworów.

— A jak to jest naprawdę? — ciągnął astrozof. — Szybkie protony oraz inne cząstki elementarne mknące z głębin wszechświata również na tamtym globie zderzają się z atomami wchodzącymi w skład atmosfery. Do powierzchni jednej i drugiej planety dociera już tylko wtórne promieniowanie kosmiczne, zresztą nadal tak przenikliwe, że pewne jego elementy ujawniamy jeszcze kilkaset metrów pod powierzchnią skał albo wody. Odmienność atmosfer Ziemi i Wenus przesądza inny rozkład wtórnego promieniowania kosmicznego, lecz mówienie o uzłośliwieniu jest bezsensowne. Atmosfera Wenus wydatniej od naszej chroni przed tym nieustannym bombardowaniem, bo jest gęstsza.

Kiedy Bandore skończył. Tom uśmiechnął się sarkastycznie i wyjął z małej podręcznej aktówki złożoną w cztery części sztywną kartkę z jakimiś ilustracjami, rozłożył ją i powiedział z naciskiem:

— Audiatur et altera pars.

— Co trzymasz w ręku? — zaciekawił się Ber.

— Sześć wieków temu oglądalibyśmy takie coś z dreszczykiem ryzyka — wyjaśnił Tom. — Nazywane wtedy bibułą, rozprzestrzeniało zakazane informacje albo apele różnego typu i dla różnych celów. Kolportowano je, narażając się nawet na więzienie. A dziś, kiedy bezkarnie można to zrzucać z samolotu, jak ten oto świstek — trzymaną kartą niedbale machnął w powietrzu — patrzymy na to z zażenowaniem, gubiąc się w domysłach: po co, za kim, a przeciw komu, i tak dalej.

Tom rozłożył kartkę wewnętrzną stroną, gdzie nieco manieryczną czcionką wydrukowany tekst obramowała złota obwódka jak na laurce.

— Nie chcę tego czytać. Niechaj samo się zarekomenduje — powiedział, wkładając kartkę do urządzenia fonicznego. Przemówił wysoki, ładny, chociaż trochę egzaltowany kobiecy głos:

„Unicestwienie Wyspy Einsteina nie było podyktowane obroną przed krzemowca-mi, tylko potrzebą pilnego zatarcia śladów zbrodni. Jak uprzednio donosiliśmy, w tym ośrodku haniebnych badań przetrzymywano w charakterze królików doświadczalnych dwa tysiące czterysta dzieci osieroconych w wyniku klęsk żywiołowych. Na nich bezlitośnie wypróbowywano wstępną fazę procesów degeneracyjnych ludzkiego ustroju pod wpływem sukcesywnie zwiększanych dawek promieniowania omega. Zadanie to było trudne zważywszy, że wszystkie używane tworzywa izolujące od wolnej przestrzeni na Wenus przepuszczają mniej więcej jednakową dawkę: zaledwie około osiemnastu procent, co i tak jest zgubne, zwłaszcza pod względem genetycznym, bo niechybnie ściągnie na rodzaj ludzki otępiający bezwład i rozkład.

Zorganizowano więc konkurs zamknięty na wynalezienie substancji gazoszczelnej i termoizolacyjnej o przeciwstawnych właściwościach: tym razem zatrzymującej najwyżej osiemnaście procent owego przeklętego promieniowania. Do konkursu zaproszono tylko szesnastu specjalistów, wprawdzie nieświadomych nikczemnego celu tych badań, lecz osaczonych w rozmaity sposób, aby nigdy nie nabrali chętki dociekania tajemnicy.

Konkurs wygrało dwóch bioników, którzy już od dłuższego czasu eksperymentowali z gowardami. Jak powszechnie wiadomo, te zwierzątka wielkości szarańczy żerujące na morwie wenusjańskiej snują bardzo mocną nić do budowy kolonijnych gniazd. Ponieważ wenusjańskie życie nie jest uwrażliwione na promieniowanie omega, również okrywy z gowardyny przepuszczają je dość swobodnie.

Sporządzona z tej nici bardzo gruba tkanina do wypełniania specjalnych okien w kloszach glomenowych zatrzymuje tylko czternaście procent promieniowania omega, a cieńsza w powłokach skafandrów — dwukrotnie mniej. W tak zdradziecko sporządzonych strojach kazano nieszczęsnym dzieciom uprawiać w plenerze biegi i inne ćwiczenia, odpowiednie zaś okna umieszczono wzdłuż całej ściany zewnętrznej tak spro-kurowanych ich komnat mieszkalnych. Wychowawcy oczywiście opuszczali miasto w normalnych skafandrach, a doświadczalnych pomieszczeń nie odwiedzali prawie nigdy, nadzorując podopiecznych zza przezroczystych wewnętrznych ścianek działowych.

Po naszych alarmach sprawa zaczęła śmierdzieć, wobec czego postanowiono zatrzeć ślady zbrodni. To nieprawda, że Nową Afrykę zakazili dzicy emigranci. W ogóle nikt jej nie zakaził. Kiedy podpłynęła do niej Wyspa Einsteina, sprawcy tamtejszej afery skwapliwie upozorowali groźbę najścia silikoków, by ”przy sposobnośc” zniszczyć tę hańbę naszego wieku — jak wiemy nie pierwszą! (Choć inne są dobrze znane, przypomnimy je w osobnych komunikatach).

Dzieci z Wyspy Einsteina przeniesiono do Nowej Polski; nie wprowadzono już tam okienek z obawy przed wpadką. Gdyby takowa się zdarzyła — z czym te draby poważnie się liczą — ”skafandry” dzieci mają być spalone w przygotowanym krematorium, które na dany znak także samo siebie zdezintegruje bez śladu. Na tę ewentualność już leżą w magazynach normalne skafandry, nieodróżnialne barwą i krojem od tamtych.

Dalsze prowokacje, manipulowanie prawdą i kłamstwem, wreszcie nikczemne zbrodnie będziemy dekonspirować na bieżąco. Oglądajcie prawdę, wczytujcie się w prawdę, wsłuchujcie się w prawdę! Przyspieszcie zwycięstwo prawdy!”

Zaległa cisza jak makiem zasiał. Tom spytał, odwracając kartkę:

— Wszyscy znacie te obrazki?

Skinęli głowami. Pytanie skierowane było w gruncie rzeczy do Franka, gdyż z pozostałą trójką Tom wcześniej omawiał zdjęcia, które obiegły cały świat, zanim zrepro-dukowano je w tej ulotce. Przedstawiały dzieci i młodzież o wychudłych i zapadniętych twarzach, z apatią w oczach i poszarzałej ziemistej cerze. Ten wygląd, mogący sporadycznie odzwierciedlać rozmaite schorzenia, był tu tak gruntownie ujednolicony, że zdawał się uzewnętrzniać nową jednostkę chorobową pod kryptonimem „zaraza omega”, o której zaczynało być głośno w rozmaitych pokątnych enuncjacjach. Tym pozorom ulegli nawet niektórzy lekarze; dopatrywali się okrutnych eksperymentów, nie powtórzonych od czasów nikczemnych praktyk hitlerowskich ludobójców sprzed sześciu wieków, żądali wykrycia winnych i wyświetlenia motywów zbrodni. Komputerowe analizy dowiodły jednak, iż zunifikowane, deprymujące wrażenie tak osobliwego wyglądu dzieci na fotografiach było sukcesem nowej techniki obróbki zdjęć, przypuszczalnie wynalezionej na tę okazję. Dawało to pojęcie o zapale i środkach łożonych na tę propagandę.

— Zakończenie tego niewybrednego tekstu — skomentował Ber — pasuje do modnych maniactw religijnych, o których tak głośno ostatnio.

— Może tak — odparł Tom zaciąganiem. — Powiedzmy: między innymi do tamtych maniactw. W tym szaleństwie jest bowiem metoda. Wszak nasze spokojne, uargumen-towane repliki na te bajdurzenia kontrowane są zgoła nieprzypadkową kolejną prowokacją: że masową kolonizację Wenus propagujemy dlatego, by odwrócić uwagę od Marsa, który już teraz sposobimy… do luksusowego osadnictwa grup uprzywilejowanych!

— Z grupami uprzywilejowanymi to oczywiste androny — zauważył Ber. — Zważywszy jednak niedopuszczalne stężenie promieniotwórczości na Ziemi, nawet w tak zwanych czystych regionach, powinniśmy w najkrótszym czasie usunąć stąd przynajmniej dzieci i młodzież. Nie obejdziemy się bez Marsa, bo nawet przy najoszczędniej-szym gospodarzeniu wyspami pływającymi na Wenus, powierzchnia ich nie wystarczy do tego celu. Tworzenie sztucznych platform jest kłopotliwe, a z Ziemią Joersena…

Urwał pod przenikliwym wzrokiem Bandorego, który zaczepnie powtórzył:

— …z Ziemią Joersena… Co chciałeś dalej powiedzieć? Ber, zazwyczaj ustępliwy, tym razem wziął na kieł.

— To powiem — odparował dobitnie — że także wy utrudniacie nam zadanie. A że nie w sposób maniakalny, to wcale nie umniejsza szkód, jakie ponosimy. I jeszcze gorzej, bo na was nie wystarczy wzruszenie ramion.

Profesor Bandore znany był jako zagorzały orędownik biosfery Wenus. Znał ją i kochał jak mało kto. Nie taił, że głośny apel Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus, niedawno podjęty i uchwalony przez nie na posiedzeniu wyjazdowym w Kalifornii, powstał z jego inicjatywy. Potem w różnych wystąpieniach jeszcze ostrzej potępiał pchanie się z kopytami w sprawy tego wspaniałego świata, który już tyle wycierpiał z rąk ludzi, od kiedy najazd krzemowców kazał szukać tymczasowych obszarów osiedleńczych. Teraz Bandore zmierzył Bera wzrokiem i rzucił zwięźle:

— Mój drogi, nie zebraliśmy się po to, żeby rozstrzygać, co mamy, a czego nie mamy robić na Wenus. Coś ci się przywidziało, mówiąc o jakichś szkodach. Wasze szkody? To właśnie wy zniszczyliście bez pardonu tak wiele wenusjańskich biotopów, tępiąc endemiczne gatunki roślin i zwierząt! A jeśli chodzi o Ziemię Joersena, dobrze wiesz, że na wniosek Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus została wybroniona z kolonizacji raz na zawsze przez Radę Planetarną już po inwazji krzemowców. Jak opiewa dokument: „wyłączona z osadnictwa po wsze czasy i w każdych okolicznościach”.

— A jeśli przegramy Ziemię? — spytała Rem.

— Wtedy pozostaje Mars — skwitował Bandore. — W ogóle należało od początku skierować wychodźstwo właśnie tam. Glob ten, pozbawiony rodzimego życia, nie stwarza moralnych raf, a o tym nie wolno zapominać w tak trudnej sytuacji jak nasza.

SILIHOMID?

Poniżej drukujemy wywiad, jaki udało się przedstawicielowi „Magazynu Międzygwiezdnego” przeprowadzić z Rem Hamersted w związku z utworzeniem Organizacji Obrony Wolności.

— Czy prawdą jest, ze Komitet Obrony Ludzkości dwunastego września uchwalił zwrócenie się do istot zamieszkujących Układ Tolimana 2 z prośbą o pomoc w walce z silikokami?

— Tak. Podkreślę jednak, że uchwała ta przeszła nieznaczną większością głosów.

— Dlaczego trzynastu członków komitetu, a wśród nich i ty, podaliście się do dymisji, nie szukając innych sposobów zmiany decyzji?

— Naszym zdaniem uchwała taka mogła być podjęta wyłącznie w wyniku publicznego przedyskutowania problemu. Dopóki byliśmy członkami komitetu, obowiązywała nas zasada tajności.

— W czym wasza grupa upatruje niebezpieczeństwo, jakie może pociągnąć uchwała z dwunastego września?

— Wszystkie materiały, jakie do tej pory nadeszły od wyprawy Astrobolidu, wskazują, że istoty zwane Urpianami bardzo powierzchownie i przez to fałszywie pojmują specyfikę rozwoju cywilizacji ludzkiej. Zarówno w relacjach Daisy Brown, jak w mate-nalach uzupełniających jest wiele niejasności. Naszym zdaniem, te istoty mogą mieć jakieś ukryte cele i pragnąć ponowić — tym razem już na Ziemi — próbę podstępnego przekształcenia ludzkości na własną modłę.

— Czy taki plan przeistoczenia od podstaw, bo drogą przeróbek aparatu chromoso-malnego, jakiegoś gatunku innoplanetarnych istot myślących nie kłóci się z bardzo wysokim poziomem inteligencji, jaki Daisy Brown przypisuje Urpianom, których przecież dobrze zna?

— Z tych zapisków wyłania się obraz psychozoów równie mądrych, jak cynicznych. Jeśli tak jest naprawdę, Urpianie mogą trzeźwo i beznamiętnie posunąć się nawet do niewyobrażalnej zbrodni zgładzenia ludzi jako takich nie przez fizyczne wymordowanie ich, tylko przez zmianę osobowości. Intelekt wcale nie chroni przed uprawianiem ludobójstwa.

— Ostatnio dość czysto sugerowano, że inwazja silikoków nie jest zjawiskiem przypadkowym. Mogli umyślnie wywołać ją Urpianie, by w takim zamieszaniu tym skuteczniej wleźć z kopytami w sprawy ludzkie. Pewien reporter dosadnie nazwał to łowieniem ryb w mętnej wodzie. Czy wasza grupa podziela ten pogląd?

— Nie wykluczamy tego, lecz na razie brak dowodów. Osobiście sądzę, że jeśli inwazja nie została zaprogramowana i kierowana przez nich, mogli uznać ją za nader wygodny zbieg okoliczności, aby wmieszać się — najpierw z ukrycia, a później nawet jawnie — w nasze wewnętrzne sprawy. Jedno trzeba stwierdzić bezspornie: że mido działa w Układzie Słonecznym. W kilku przypadkach skutecznie zwalczyło silikoki, chociaż to nie musiała być akcja celowa…

— …tylko?

— Działanie uboczne. Te pyły autosterowane mają niezwykle duży zakres kompetencji, a także zawiadują olbrzymim potencjałem energetycznym.

— Czy nie sądzicie, że bajki o Silihomidach są kreowane przy biurku i tendencyjnie puszczane w świat przez wysłanników ekipy Kruka dla tumanienia ludzi?

— Zastrzeżenia można mieć tylko do interpretacji. Niestety, wiele danych wskazuje, że z silikokami współdziałają, czy raczej kierują każdą ich ofensywą, jacyś rozumni krzemowcy. W miejscu katastrofy naszej latającej wyspy znaleziono zniszczone promieniowaniem wysyłanym przez mido szczątki jakiegoś węglowo-krzemowego walca, który prawdopodobnie był tym poszukiwanym organizmem. Być może przybył on tam, gdzie silikoki przegrywały wskutek wprowadzenia przez nas preparatu do zwalczania ich, i osobistą ingerencją ułatwił im wtargnięcie na latającą wyspę. Co najciekawsze, ta istota — na ile można wnioskować z ocalałych resztek — jest podobna do bryły traktowanej (może niesłusznie?) jako meteoryt, która w zagadkowy sposób zniknęła dziesięć lat temu sprzed laboratorium Rama Gori.

— Czyżby ów blok, uważany za zwyczajny aerolit, czyli meteoryt kamienny, nagle okazał się istotą żywą i źródłem potwornej próby zawojowania całego globu? Jeśli dobrze pamiętam, znaleziono go w skalach osadowych sprzed stu trzydziestu milionów lat. Absurdalne wydaje się przypuszczenie, że jakikolwiek organizm utrzymał się lak niezmiernie długo w stanie anabiozy.

— Nie jestem tego pewna. Już w dwudziestym wieku Udało się mikrobiologom ożywić bakterie zamrożone sto milionów lat temu. Nieco później z komórki dobrze za chowanego mamuta, który przeleżał w „lodówce” syberyjskiej zmarzliny kilkanaście tysięcy lat, drogą klonowania wyhodowano żywy okaz. Matką zastępczą była słonica indyjska jako najbliżej spokrewniona z tamtym wymarłym gatunkiem i na nowo wskrzeszonym, który znamy przecież z wielu ogrodów zoologicznych.

— Ale co innego przetrwanie dużego tkankowca w kompletnie skamieniałej postaci…

— Cóż wiemy o życiu węglowo-krzemowym? Tyle co nic. Byłoby krótkowzrocznością założyć z góry, że taki stwór nie może przejść w stan niejako krystaliczny, by w tak korzystnie zakonserwowanej formie trwać jako swoista życiowa rezerwa długie miliony, a może miliardy lat, do chwili kiedy trafi na podatne warunki.

— Czy przytoczona krystalizacja jest moją propozycją ad hoc, wymyśloną w czasie naszej rozmowy, czy też na poparcie tego poglądu masz ważkie argumenty?

— Kilka doświadczeń profesora Bandorego wykazało, że silikoki zostawione kilka miesięcy w próżni laboratoryjnej, w wilgotnym mule albo w wodzie, powoli, lecz nieuchronnie przechodzą w stan krystaliczny. Na razie nie ma jeszcze pewności, że stan ten jest odwracalny.

— Czy tamten żywy meteoryt mógł przedostać się z Merkurego? Zwolennicy takich sugestii dotychczas nie są w sianie wyjaśnić, w jaki sposób oderwał się od macierzystej planety.

— Nie tylko to. Merkury jest zbadany na tyle, aby mieć pewność, że nie ma rodzimego życia. A przecież podczas długiego tamtejszego dnia krzemowce znajdowałyby świetne warunki dla siebie, przynajmniej pod względem temperatury. Noc mogłyby ewentualnie przesypiać w letargu.

— Skąd wiec wziął się ten stwór krzemowoorganiczny?

— Niektórzy egzobiolodzy sądzą, że przybył z bardzo daleka; nawet z innej galaktyki. Przeleżał w głębi Ziemi całe epoki geologiczne i ożył dopiero po wydobyciu go na wierzch — pod wpływem promieni słonecznych albo gazowego otoczenia… Według takich domniemań, gdyby w okresie kredowym nie wpadł do ówczesnego morza, lecz spoczął na powierzchni lądu, w ogóle nie doszłoby do powstania człowieka, gdyż cała nasza biosfera musiałaby ustąpić pola krzemowcom.

— Czemu jednak po zestaleniu się skały osadowej silikoki zaraz nie przeszły w stan czynnego życia i nie podjęły swej gwałtownej działalności, jak to czynią obecnie?

— Silihomida i silikoki wrzucasz do jednego worka. A tego powinniśmy się wystrzegać, póki nie odkryjemy rodzaju powiązań między tymi gatunkami, wzajemnie różniącymi się chyba tak dobitnie jak pierwotniak i człowiek.

— Masz słuszność. Zbyt pochopnie potraktowałem silikoki jako cos w rodzaju flory bakteryjnej stale obecnej w naszym przewodzie pokarmowym.

— Tymczasem one potrafią zachowywać się bardzo rozmaicie w warunkach całkiem podobnych. Nie chciałabym być źle zrozumiana, lecz tak twierdzą zwolennicy najnowszej hipotezy Bandorego: w pewnych przypadkach funkcje życiowe krzemowych mikrobów wydają się podporządkowane woli jakiejś istoty rozumnej. — To wielka rewelacja. Ale znowu wrócę do źródła, czyli do Silihomidów: czy możesz przytoczyć konkretniejszy dowód ich istnienia poza niezbyt czytelnymi szczątkami czegoś zniszczonego przez mido na wyżynie Ahaggar?

— Tak. Nawet z tego samego pola walki. Wśród szczątków wyspy latającej udało się odnaleźć krystaliczne zapisy, z których część nie była zbytnio zatarta. Otóż obserwacje kilku łazików zdają się wskazywać, że na zakażonym obszarze zetknęły się z jakimiś większymi istotami węglowo-krzemowymi. Mają one cały pęk ruchliwych odnóży i coś w rodzaju niekształtnego tułowia.

— Dlaczego mówisz oględnie, że ”obserwacje zdają się zakasywać”?

— Łaziki pracowały w nader trudnych warunkach. W taśmach jest wiele zniekształceń, a przede wszystkim obraz zakrywają często obłoki gazowe do tego stopnia, że wahaliśmy się, czy nie wchodzą w grę jakieś złudzenia optyczne. Wszak wiemy, że sili-koki już niejednokrotnie przejawiały zorganizowane działanie, na przykład wyrzucając kierunkowo rozpalone gazy i lawę.

— Na czym więc opieracie przypuszczenia, ze mogą tu działać Silihomidzi?

— Sposób natarcia na północny odcinek frontu i latającą wyspę stwarza wie)e przesłanek przemawiających za tą hipotezą. Dobrze tłumaczy ona zresztą fakt, że silikoki zaatakowały przede wszystkim mnie osobiście, jakby wiedząc, że właśnie ja kieruję konkrytem. A przecież konkryt wykonuje pracę analityczno-syntetyczną, która nie rzuca się w oczy. Jest niejako mózgiem, a nie wykonawcą. Pojąć strukturę organizacyjną ośrodka kierującego latającą twierdzą mogła, moim zdaniem, wyłącznie istota rozumna.

— Czy nie dopuszczasz możliwości, że owi Silihomidzi sq po prostu wysłannikami mido; jakimś przedłużonym jego ramieniem?

— Za wcześnie na kategoryczną odpowiedź. Niemniej w ostatnich miesiącach niejednokrotnie stwierdzono atakowanie ognisk silikokowych promieniowaniem dezintegrującym wysyłanym przez te pyły autosterowane. Nadto uratowanie życia Frankowi i mnie, co jest dotąd niezrozumiałe dla naszej medycyny, nie stanowi już wydarzenia odosobnionego. Wszędzie tam, gdzie działało mido, silikoki ginęły nie tylko na powierzchni ziemi, lecz również wewnątrz ustrojów ludzkich. Widocznie to promieniowanie dezintegrujące nie niszczy białka węglowego.

— Co nazywasz promieniowaniem dezintegrującym?

— Właściwie jest to hipoteza czysto robocza. Dotąd nie udało się zarejestrować takiego promieniowania. Spostrzegamy tylko jego działanie w postaci rozkładania białka krzemowego.

— Czy komitet poprzez terenowe sztaby obserwacyjne próbował wejść łv kontakt z mido?

— Owszem. Chodziło głównie o wspólną akcję przeciw silikokom. Porozumienie było trudne, gdyż mido nie służy specjalnie temu celowi. Udało się jednak uzyskać jaką taką odpowiedź, z której wynika, że do stworzenia planowej, zorganizowanej obrony przeciw inwazji krzemowców nie wystarczy mido. W tym celu trzeba zbudować gigantyczny sztuczny mózg: urządzenie, które Urpianie nazywają Pamięcią Wieczystą.

— Czy uchwała Światowego Komitetu Obrony Ludzkości wprowadza jakieś zastrze żenia dotyczące zakresu spodziewanej pomocy?

— Nie. To byłoby zresztą nielogiczne. Zawierzenie dobrej woli istot rozporządzających techniką bez porównania wyższą od naszej stawia siłą rzeczy tę pomoc poza ludzką kontrolą.

— Czy Bernard Kruk i jego stronnicy nie widzą w tym niebezpieczeństwa?

— Widzą. Usiłują uspokoić siebie i innych, że ono jest co najmniej przesadzone. Uważają, że dla ratowania Ziemi warto ponieść wielkie ryzyko — aż do częściowego ograniczenia swobody ludzkiej woli. W tym względzie między nimi a nami otwarła się przepaść nie do przekroczenia. Dlatego wystąpiliśmy z komitetu.

— Jakie stanowisko w tej sprawie zajmował dotychczasowy sekretarz Światowego Komitetu Obrony Ludzkości, Tom Mallet?

— Usiłował pogodzić oba kierunki.

— Jakie wyjście z sytuacji widzi Organizacja Obrony Wolności?

— Na razie całkowitą ewakuację Ziemian. Równocześnie trzeba zbadać istotę działania mido i przyjąć jego metody walki z krzemowcami. Pomoc Urpian chcemy ograniczyć do działania pośredniego. Nie zgadzamy się na tworzenie inspirowanego przez nich ośrodka kierowniczego. Wprawdzie zdaniem załogi Astrobolidu zbudowanie Pamięci Wieczystej jest niezbędne, aby walkę doprowadzić do zwycięstwa, ludzie ci są jednak niewątpliwie pod silnym, choć niedostatecznie wyjaśnionym wpływem Urpian. Być może działają w transie.

— Kiedy spodziewane jest przybycie Astrobolidu?

— Za cztery miesiące.

— Jakie zadania stawia sobie Organizacja Obrony Wolności na najbliższy okres?

— Przeszkodzić budowie Centralnego Ośrodka Kierowniczego. I Io przeszkodzić za wszelką cenę, przynajmniej do chwili powrotu wyprawy międzygwiezdnej. Wtedy wiele rzeczy się wyjaśni, a przede wszystkim osobisty kontakt z astronautami pozwoli ocenić, czy ludzie ci nie działają pod przymusem psychicznym Urpian. Domagamy się, aby w ciągu kwartału przynajmniej wszystkie dzieci przewieziono na Wenus. Dorosłych będziemy ewakuować w miarę technicznych możliwości. Poza tym zobowiązaliśmy się powiadamiać opinię publiczną o wszystkich naszych zamierzeniach i czynnościach.

— Czy mogą nastąpić zmiany w komitecie?

— Na razie nie jest to przewidziane. Zresztą w skład komitetu wchodzą osoby zasłużone, które niewątpliwie działają w dobrej wierze. Kto wie, czy większość ludzi nie stanęłaby po ich stronie.

WIELKI MILCZĄCY

— Jest!.. Jest! — zabrzmiał podniecony głos Franka. Rem pochyliła się nad ekranem.

— Przypatrz się. Przecząco potrząsnęła głową.

— Nie widzę. Pokaż, gdzie? Franek przesunął dłonią po płytce ekranu i obraz nabrał kontrastowych barw.

— Tu — powiedział już spokojnie. Po chwili zastanowienia dodał:

— Chyba się nie mylę. Myślisz, że to skała? Z kolei Rem zaprzeczyła.

— Wykluczone. Oczywiście, że on. Już na pierwszy rzut oka widać duże podobieństwo do bloku Rama Gori.

— Może nawet to ten sam egzemplarz?

— Chyba nie. Masa mniejsza o połowę, a struktura krystaliczna warstwy powierzchniowej, choć zbliżona, różni się od tamtego okazu.

Rem zamyśliła się. A więc to dziwne spotkanie wreszcie nastąpiło. Gdy tylko powstało przypuszczenie, że natknęli się na Silihomida, nie dopuszczała myśli, aby to mogła być nieprawda. Koniecznie chciała ujrzeć rozumnego krzemowca z jakiejś ogromnie dalekiej planety, nie znanej żadnemu człowiekowi. Tego, który miał za sobą podróż międzygwiezdną, zapewne liczącą bardzo wiele lat świetlnych, i przeleżał ponad sto milionów lat w ziemi sam, skamieniały, okryty skalną powłoką jak wiekiem trumny. Tego, który powrócił do życia po to, aby wygubić życie na Ziemi.

Rem wiedziała, że wcale nie musi to być właśnie ten, który najpierw podróżował skroś próżni, potem leżał w ziemi i wreszcie powstał, aby wydać wojnę ludziom. Podejrzewano już wówczas, że owym Silihomidem był rzekomo ukradziony sprzed instytutu profesora Rama Gori w Antarktydzie blok i że on właśnie, szykując napad, nie tylko wyprodukował nieprzeliczone zastępy posłusznych sobie krzemowych mikrobów, lecz także rozmnożył się na tyle, iż zespoły mido notowały grasowanie większej liczby tych stworów. Dla Rem wszakże był to zawsze on, jeden jedyny sprawca powszechnego ludzkiego nieszczęścia. Ten, który rozpoczął walkę i na razie odnosił w niej same sukcesy.

Rem wpatrywała się w ekran z podziwem i lękiem. Odruchowo, jakby szukając obrony przed potworem, przytuliła się do Skiepurskiego. Dopiero gdy poczuła usta Franka na swoich, cofnęła się powoli, ale stanowczo, opierając dłonie na jego ramionach.

— Rem… — wyszeptał Franek z nutą żalu, a może i gniewu. Za chwilę powiedział nieco spokojniej:

— Rem… Dlaczego tak? Zapomniałaś wyspę nad Ahaggarem?

— Nie. Nigdy nie zapomnę — odparła szczerze.

— Źle ci było ze mną? — indagował w dalszym ciągu. Zniecierpliwiła się.

— Widzisz… Było mi bardzo dobrze. Ale po co zmuszasz mnie do akcentowania tego.

— Czy to się nie może powtórzyć? — spytał z niemą prośbą w oczach.

— Teraz nie — powiedziała prawie z wysiłkiem.

— Więc kiedy? — nie ustępował.

— Och, nie męcz mnie. Sądziłam, że jesteś subtelniejsży. Czyżbyś chciał, abym żałowała tamtego? A przecież to było piękne…

— Nie kochasz mnie — powiedział niemal do siebie.

— Nie — odparła krótko, niechętnie. Po chwili dodała miękko:

— Czemu zmuszasz mnie do takich wynurzeń?

— Ja wiem, że kochasz Bera — rzucił z żalem.

— Chyba tak — powiedziała w zamyśleniu.

— Czy tylko chyba? — podchwycił Franek. Spoważniała.

— Wyznałam to bardzo szczerze. Na pewno kochałam go czternaście lat temu.

— Tak dobrze pamiętasz?

Rem nie dostrzegła rozdrażnienia w głosie Franka. Odparła natychmiast:

— O, pamiętam każdy dzień!.. To było najpiękniejsze pół roku w moim życiu. Skończyło się niepotrzebnie. Przez mój kaprys czy fałszywą ambicję, już sama nie wiem. Ale nie zmuszaj się…

Umilkła nagle, przerywając w pół zdania. Bo oto tajemnicze coś na ekranie drgnęło nieznacznie i leniwym ruchem jakby uniosło się ku górze.

— Porusza się — wyszeptała Rem z przejęciem.

— Chyba oddycha.

— Wątpić. Raczej początek kolejnego ożywienia. Jeśli potrwa ono tak długo, jak to zaobserwowali odkrywcy, powinniśmy dotrzeć tam, zanim znieruchomieje.

— No to lećmy. Nie ma chwili do stracenia. Osiemset kilometrów… — Franek popatrzył na mapę.

Baza naukowa do wstępnych badań znaleziska została zainstalowana tysiąc osiemset metrów od żywego bloku odkrytego przez studentów. Położona była przez latający dźwig za niewysokim pagórkiem, mającym chronić uczonych przed zagrożeniami ze strony potwora. Przywiezione helikopterami transportowymi cztery pancerne pojazdy gąsienicowe, zdalnie sterowane przez badaczy, otaczały półkolem płytkie zagłębienie skalne, z którego wyrastał kilkunastometrowy obelisk przypominający surowy kamienny monolit, przygotowany do obróbki rzeźbiarskiej.

W zapadającym zmroku szarawe cielsko oświetlone z czterech stron reflektorami z wolna pęczniało.

Ber, śledzący z napięciem niezwykłe zjawisko na ekranach monitorów, odwrócił głowę, słysząc dźwięk rozsuwanych drzwi.

— Jesteś pewien, że to Silihomid? — spytał Franek bez wstępów, podchodząc do Bernarda.

— W każdym razie biokrzemowiec — stwierdził Kruk. — O jego rozumności nie przekonaliśmy się dotąd.

— Bardzo przypomina blok Rama Gori — zauważyła Rem oglądając z napiętą uwagą parametry wyświetlane na tablicy zbiorczej. — Myślę, że alternatywą byłoby tylko narzędzie sterowane przez krzemowy Rozum.

— Zobaczymy, co powie Bandore. Ma tu być za kwadrans. Jak na warunki polowe zgromadziliśmy sporo sprzętu badawczego i sądzę, że powinniśmy dojść do pewnych konkluzji.

— Czy robiliście już jakieś doświadczenia?

— Nie chcę podejmować ryzykownej decyzji. Nie powinniśmy zrobić niczego, co mogłoby być uznane przez tego stwora za oznakę wrogości. Być może uda się nawiązać kontakt z kosmitą. Najwięcej do powiedzenia ma tutaj Bandore.

— Kontakt to mrzonki — rzucił sarkastycznie Franck.

— Nie powiem. Oczywiście, czy dojdzie do kontaktu i w jaki sposób, nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć. Ale musimy się liczyć z taką możliwością, gdyż może ona stworzyć szansę znalezienia płaszczyzny porozumienia czy czegoś na kształt kompromisu.

— Jesteś niebezpiecznym głupcem — wybuchnął Skiepurski. — Tu nie może być kompromisu. To jest walka na śmierć i życie.

— Bez eksperymentalnego sprawdzenia reakcji na działanie różnych bodźców nie będziemy w stanie stwierdzić, czy jest to rzeczywiście Silihomid — odezwała się Rem, próbując sprowadzić rozmowę na właściwy temat.

— Możemy sprowokować go do nowych działań niszczycielskich — zauważył Ber.

— Boisz się o własną skórę? — zapytał Franek złośliwie.

— Wiesz, że tak nie jest. Podejrzewam nawet, iż ten stwór nie jest zdolny do samodzielnej napaści. I w tym cały problem. Gdyby ryknął, machnął ogonem, pluną) lawą, bluznął płomieniem, sprawa byłaby prostsza.

— Gdyby… — powtórzyła Rem, nie odrywając wzroku od wykresów. — Myślisz, że on nie może?

— Może za to spopielić całą Ziemię. Jeśli nie zmusimy go do rezygnacji z tych szatańskich planów — zawołał Franek porywczo. Rem spojrzała na niego. W głęboko osadzonych piwnych oczach gorzała pasja czynu. Przez chwilę wyobraziła sobie nawet, że pasja zemsty, lecz to było złudzenie. Franka pochłaniał bez reszty cel, dla którego tu przybył. Chciał zabrać Silihomida. Chciał zmusić do uległości tego niezrozumiałego mocarza. Spokojne, ściągnięte rysy twarzy Franka znamionowały odwagę. Rem uczuła, że zazdrości mu tej odwagi.

Przeniosła wzrok na ekran monitora, który przekazywał obraz monolitu widzianego przez kamerę pojazdu pancernego z odległości zaledwie kilku metrów.

Kto miał rację: Ber czy Franek? — zastanawiała się Rem. — Gdyby Silihomid był najbardziej drapieżną bestią błyskającą ślepiami, szczerzącą kły, pokazującą pazury, ba! — gdyby nawet był wypluwającym ogień smokiem, właśnie takim, jakim kiedyś straszono dzieci, nie budziłby grozy. Bo cóż znaczy krwiożerczy lew i smok ognisty wobec chociażby tylko miotacza plazmowego zdolnego stal zamienić w parę?

Teraz nie było najmniejszej pewności, że ludzie panują nad tym, co mają. Ze gdyby trzeba było użyć broni, wywrze ona pożądany skutek; że nie ugodzi w nich samych. Nadto nie było wolno — przynajmniej w tej fazie badań — podejmować żadnych poczynań mogących spowodować śmierć Silihomida. Zostało to postanowione jako kardynalna zasada postępowania, oczywiście czyniąc przedsięwzięcie znacznie bardziej niebezpiecznym. Wydawało się, że wszelkie środki chemiczne paraliżujące nerwy i mięśnie węglowców mogły być obojętne dla istot krzemowych. Celowość oddziaływania prądem elektrycznym pozostawała również pod znakiem zapytania.

Beczkowaty kształt zmienił barwę na brunatnopiaskową. Prawie już się nie poruszał. Jedynie wolne, nieregularne wydymanie się tego cielska w górę i na boki świadczyło o istnieniu życia w tej bardzo dziwnej sylwetce.

Silihomid w niczym nie przypominał jakichkolwiek ziemskich organizmów żywych. Nawet jego ruch sprawiał wrażenie działania jakiegoś mechanizmu czy też nadymania powłoki balonu. Teraz było jasne, dlaczego tak długo nie udało się go wytropić. Z powodzeniem mógł być błędnie rozpoznany na niejednym zdjęciu jako skała, zabłocony rurociąg, wielka stara beczka, agregat jakiejś maszyny, lecz w żadnym razie żywa istota.

Silihomid od kilkunastu minut miarowo, coraz wolniej się przypłaszczał.

— Zróbmy coś wreszcie — usłyszała głos Franka. — Jak długo będziemy stać bezczynnie nad tą bryłą krzemowego mięsa? Kamienny potwór trwał teraz nieruchomo, obcy i groźny w swej milczącej potędze.

— Cofnijcie maszyny — nagle rozległ się za nimi głos Bandorego. Obejrzeli się. W drzwiach stał egzobiolog.

— Czy coś się stało? — zapytała z niepokojem Rem.

— Jeszcze nie. Ale nie widzę potrzeby ciągnąć tygrysa za ogon — powiedział Bandore uspokajającym tonem.

— Właśnie na ten temat dyskutowaliśmy — oznajmił Ber, po czym pokrótce streścił przedmiot sporu.

Po wysłuchaniu relacji i zapoznaniu się z wynikami analiz komputerowych egzobio-log stanął na stanowisku, że eksperymenty zmierzające do skłonienia potwora, aby choć trochę ujawnił swe oblicze, są konieczne, ale nie należy ich przeprowadzać w warunkach ziemskich.

— Musimy uniknąć za wszelką cenę takich reakcji, które sprowokowałyby jeszcze większe nasilenie kataklizmów, jeśli się okaże, iż to jest rzeczywiście Silihomid. Najkorzystniejsze w tych warunkach byłoby odcięcie go od zaplecza bakterii krzemoorganicz-nych, czyli narzędzi jego działania — Bandore zaczął podsumowywać swe wywody. — Z dotychczasowych obserwacji zdaje się wynikać, że aktywność stwora nasila się cy-klicznie. Myślę, że wchodzimy teraz w kilkugodzinny okres obniżonego metabolizmu, a może nawet pewnego rodzaju letargu. Jeśli tak jest, przy zachowaniu daleko idących ostrożności może udać nam się przetransportować go na najbliższy kosmodrom, a stamtąd przesłać na odległą orbitę okołoziemską.

Jeżeli zdołamy ten plan zrealizować, znajdziemy się w położeniu o tyle korzystnym, że tak czy inaczej otworzą się nowe możliwości przejęcia inicjatywy w tej bezpardonowej walce. Jeśli bowiem nawet nie uda się nam nawiązać kontaktu z krzemowym Rozumem i skłonić go do jakichś ustępstw, możemy go bądź wysłać w przestrzeń międzygwiezdną — co uważam za najgorsze rozwiązanie, gdyż grożące w niewiadomej przyszłości zagładą innym ożywionym planetom — bądź skierować na Słońce, gdzie znajdzie grób w jego ogniowym huraganie i nikomu już nie zaszkodzi. Istnieje również pewne prawdopodobieństwo — choć, niestety, osobiście w to wątpię — że jest to ten sam twór, który znalazł Rama Gori, tyle że przeobrażony strukturalnie w ostatnich latach. Pozbawienie armii silikoków kierownictwa otwarłoby przed nami możliwość zwycięstwa.

Logice tych wywodów nie można było nic zarzucić. Rem zaproponowała, aby jak naj-spieszniej uzgodnić z Komitetem Obrony Ludzkości szczegóły wywiezienia domniemanego Silihomida w przestrzeń okołoziemską, kiedy Franek przerwał jej w pół słowa:

— Komitet… Co u licha: przecież wszyscy należymy doń! A że nas tutaj zbyt mało, aby tworzyć quorum? Opamiętaj się, sytuacja nie jest do radzenia, tylko do działania. Chcecie się doczekać, że ten diabeł albo nam ucieknie, albo się popisze od strony, z której tak dobrze go znamy?…

Rem przyznała mu rację, a Ber i Bandore poszli za jej przykładem. Pozostało więc przystąpić do działania. Helikopter, który przywiózł bazę służącą im teraz za pomieszczenie i względnie bezpieczny schron, mógł przetransportować Silihomida. Ber upew-nit się tylko, że stosunkowo bliski saharyjski kosmodrom frontowy jest czynny, na razie nie zagrożony przez silikoki i dysponuje odpowiednią rakietą transportową. Tymczasem Bandore porozumiał się z centralą pozaziemskich baz naukowych, aby znaleźć odpowiedniego sztucznego satelitę, który mógłby przyjąć tak niecodzienny i ryzykowny ładunek. Wybór padł na Szarotkę. Ten nowy sztuczny obiekt kosmiczny mający obszerne, świetnie wyposażone laboratoria, stwarzał możliwości eksperymentowania w warunkach znacznego bezpieczeństwa.

Zdecydowano, że załadunkiem monolitu zajmie się Franek. On też wziął na siebie zdalne pilotowanie latającego dźwigu.

I oto zaczęła się najtrudniejsza, jakże ryzykowna operacja. Z pojazdu, nieruchomo stojącego w powietrzu kilkanaście metrów nad zastygłą teraz w bezruchu kamienną bryłą, wysunąły się wielkie plastikowe łapy.

— Staraj się nie uderzyć chwytakiem! — powiedział ostrzegawczo Bandore, stojąc w kabinie sterowniczej tuż za plecami Franka. — Musisz chwycić go z wyjątkową delikatnością.

Ale Franek był w takich trudnych działaniach niezawodny. Łapy latającego dźwigu objęły monolit niemal tak subtelnie jak dłoń ludzka kielich z cienkiego kryształu.

Ber i Rem oglądali tę scenę z zapartym tchem.

Skiepurski zwiększył obroty silnika i przez chwilę wydawało się, że zakleszczone w bloku łapy uwięziły latający dźwig.

Monolit drgnął. Rem aż krzyknęła z wrażenia, gdy osobliwy posąg powoli, bardzo powoli zaczął unosić się. Nie wytrzymawszy napięcia nerwowego wybiegła z bazy. Zdając sobie sprawę, że niebezpieczeństwo bynajmniej jeszcze nie minęło, Ber wyskoczył za nią, próbując ją zatrzymać, lecz biegła szybciej od niego i dopadł ją dopiero na szczycie pagórka.

Stała nieruchoma, wpatrując się w monolit. Twarz jej jednak nie wyrażała radosnego entuzjazmu. Było w niej coś niepokojącego, co udzieliło się Berowi.

Rem bała się. Miała wrażenie, iż za chwilę stanie się coś strasznego. Nagle wydało jej się, że przybysz z gwiazd ożył i wydobył z siebie wielkie ludzkie ręce, aby tymi rękami zmiażdżyć i Ziemię, i niebo. Potem zakotłowały się jakieś strasznie gryzące pyły, zapalały się i gasły atomowe słońca, aż wreszcie wszystko ucichło.

Rem otworzyła oczy szerzej, jak gdyby chciała się upewnić, że to był sen. Istotnie, nad nią, w górze, unosił się Silihomid, taki sam kamienne nieruchomy jak przedtem.

Rozejrzała się wokoło. Ber stał obok niej. Był jakiś dziwnie blady i nieswój.

— A więc wszystko w porządku. Przywidziało mi się tylko — odetchnęła z ulgą. — Przywidziało mi się jego zwycięstwo nad ludźmi. Ale dlaczego mi się przywidziało?

Rem skojarzyła to z nadesłanymi przez Astrobolid relacjami Daisy Brown o rzekomym psychicznym oddziaływaniu Urpian na ludzi. Czyżby te fakty w jakiś niepojęty sposób wiązały się z.sobą? Czyżby istniała zagadkowa spójnia pomiędzy tak odrębnymi cywilizacjami jak Urpianie i krzemowcy?

Trwała tak przez chwilę.

— Co ci jest? — spytał zatrwożony Ber.

— Nic — wyrzuciła z wysiłkiem.

— Czy na pewno nic? — indagował.

— Ależ na pewno — odparła już swobodniej. — Co ci przychodzi do głowy?

— Tak dziwnie wyglądałaś. Wydało mi się, że coś cię przestraszyło. Po chwili przyrządy dotknęły Silihomida. Gdy sztuczne ręce objęły wężowate sploty odnóży. Rem krzyknęła.

Ber spojrzał na nią serdecznie.

— Przestraszyłaś się?

— Tak. Wyobraziłam sobie, że w tej chwili stanie się coś okropnego. Może to JEGO oddziaływanie. Przecież on sam jest kompletną zagadką.

UCIEKINIER

Z fali radiowej na falę, z ust do ust biegła przez świat dawno spodziewana wiadomość o wykryciu rozumnego krzemowca. Z mieszanymi uczuciami przetrawiano tę nowinę, usiłując uzmysłowić sobie wygląd egzotycznego potwora. Podawano dokładne współrzędne geograficzne miejsca jego odkrycia na Stepie Masajów w Kenii. Raz po raz na wszystkich zakresach powtarzano wieść, która wstrząsnęła ludzkością. Jakże silnie musiało działać na wyobraźnię wykrycie rozumnego krzemowca, milion i sto milionów razy ludobójcy, sprawcy tylu niepotrzebnych śmierci!

A jednak nie pragnienie zemsty ogarnęło teraz ludzkie serca: Nawet w obliczu ogólnego nieszczęścia przerastającego rozmiarami wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyła ludzkość, usiłowano zdać sobie trzeźwo sprawę z faktu, że nie może być mowy o odpowiedzialności istoty nie będącej człowiekiem i nie mającej nic wspólnego z ludźmi, z ich kulturą, cywilizacją, a nade wszystko psychiką.

Najważniejsze były środki działania. Należało koniecznie zetknąć się z tym niepojętym przybyszem. Zetknąć się za wszelką cenę — nawet gdyby ceną była śmierć.

Główną trudność stanowiło to, iż nikt nie potrafił porozumieć się z Silihomidem. Do tego nie wystarczała znajomość zniszczeń dokonanych z jego rozkazu: o nim samym nie wiedziano dosłownie nic.

Przeszkodę nie do pokonania stanowił też fakt, że kosmita skamieniał. Był to stan anabiozy tak zupełnej i doskonałej, że nie udało się stwierdzić żadnych, choćby najbardziej powolnie przebiegających procesów przemiany materii w jego ustroju.

Profesor Bandore, który przewodniczył komisji uczonych powołanej celem ożywienia uprowadzonego jeńca i nawiązania z nim kontaktu, otarł pot z czoła. W wielkiej sali laboratorium wciąż jeszcze było bardzo duszno w związku z ostatnią próbą cieplną, podczas której podwyższono temperaturę pomieszczenia do czterystu, a na kilka sekund nawet do pięciuset stopni. Chociaż gorące powietrze całkowicie odprowadzono na zewnątrz, rozgrzane ściany niewiele się ochłodziły. W przestrzeni kosmicznej bowiem utrata ciepła odbywa się tylko przez wypromieniowywanie.

Ber wstał i podszedł do przełącznika klimatyzatora.

— Wymienię powietrze — powiedział do Bandorego.

— Oczywiście — potwierdził egzobiolog. — To już jest bez znaczenia dla badań, a będziemy się czuli lepiej.

— Cywilizacja krzemowców… — podjął swe rozważania. — Wciąż wracam do niej myślami. Kultura planetarna, o której nic nie wiemy. To znaczy — poprawił się — nie wiemy, do czego dąży ani na jakim gruncie wyrosła. Znamy na razie jej niszczycielskie działanie i to wyłącznie z zastosowaniem drobnoustrojów, a więc narzędzi biologicznych. Wiemy, że jest bardzo sprawna organizacyjnie i odznacza się zdolnością uczenia się oraz przewidywania. Ale przecież niszczenie jako takie nie może stanowić celu, a tylko środek mający prowadzić do celu, jakim jest w najogólniejszym sensie utrzymanie gatunku. Czy zagłada może stać się dla jakiegokolwiek rozumnego społeczeństwa celem samym w sobie?

— Patologiczne zmiany nie omijają gatunków inteligentnych — wtrąciła Rem.

— Patologia prowadzi do samozagłady — zauważył Bandore. — Na razie trudno stwierdzić, czy działania przybyszów są paroksyzmami szaleństwa, czy naturalnym procesem przystosowawczym. Powinno się to wyjaśnić w stosunkowo niedługim czasie. A gdyby nam się udało nawiązać z tym osobnikiem kontakt — wskazał na skałę pod pancernym kloszem — wyjaśnienie tej kwestii byłoby znacznie łatwiejsze. Na razie wiemy tylko, że cywilizacja ta przewyższa nas zdecydowanie zarówno zdolnościami niszczycielskimi, jak przystosowawczymi.

— Rzeczywiście, z tym niszczeniem też nie jest prosta sprawa — podjął Franek. — Znów antropomorfizujemy. Punkt widzenia uwarunkowany ludzkimi potrzebami wydaje się nam jedynym obiektywnym punktem widzenia. A to przecież nonsens. Podam wam przykład, wprawdzie zaczerpnięty z przeszłości, ale to bez znaczenia. Akurat taki mi się nawinął. Czasami bawi mnie wertowanie archiwów. Natknąłem się na tę wzmiankę w którymś z polskich dzienników z połowy dwudziestego stulecia.

Notatka mówiła, że w czasie przekuwania w Szwecji jakiegoś tunelu natrafiono w skale na ptasie gniazdo, które zagradzało drogę. Robotnicy przerwali drążenie tego odcinka trasy na tydzień, aby pisklęta mogły wyfrunąć o własnych siłach. Dziś byłoby to całkiem oczywiste. Wówczas korespondent przytaczał ten fakt jako ciekawostkę obrazującą wysoką kulturę Skandynawów. Nie o to mi chodzi. W dawnych czasach przy różnych robotach terenowych z pewnością zniszczono niejedno ptasie gniazdo. Otóż postawmy się w położeniu takich ptaków. Załóżmy na chwilę, że mogą oceniać ludzkie postępowanie. Do jakiego wniosku by doszły? Oczywiście, że ludzie dokonują wielkiej destrukcyjnej roboty, niszcząc bezlitośnie ptasie gniazda. A z naszego punktu widzenia to była praca twórcza: niwelacja gruntu, budowa kopalń, zakładanie torów kolejowych.

— Tak samo — rozwijał Franek swój wywód — przedstawia się sprawa krzemowców. My ich widzimy jako zbrodniarzy przybyłych na Ziemię, aby wygubić ludzi. W ich gigantycznej pracy dostrzegamy jedynie pierwiastek zniszczenia. A obiektywna rzeczywistość wyglądać może zgoła inaczej. To jest działanie twórcze. Wyjdźmy na moment z naszej ludzkiej skóry, odłączmy od trzeźwego rozumowania cały emocjonalny kompleks widzenia świata! Skoro tylko to nam się uda, uznamy, że Silihomidzi to wspaniali budowniczowie na taką skalę, jaka nam będzie dostępna dopiero za stulecia. Pomyślcie tyl ko — my dziś nie potrafimy dostosować klimatu Wenus do osadnictwa pod gołym niebem. Przynajmniej nie potrafimy dokonać tego szybko. A jakie wyniki w zupełnie analogicznym przedsięwzięciu uzyskały krzemowce? Po upływie trzech lat Ziemia bardziej nadaje się dla nich aniżeli dla nas! Ber aż dostał wypieków na twarzy.

— Przerwę ci — powiedział, siląc się na spokój. — Zapewne w tym, co mówisz, jest jakieś ziarno racji, ale trudno zdobyć się nawet na cierpliwe słuchanie tego. Po cóż wysilać się na konstruowanie jakichś rzekomo obiektywnych tez? Nie przemawiasz do przyrody, do wszechświata — zaczerpnął powietrza — mówisz do żywych ludzi, którzy nie chcą i nie potrzebują dla snucia jakichkolwiek rozważań wychodzić z ludzkiej skóry. W naszym pojęciu krzemowce nie są żadnymi budowniczymi. Są niszczycielami! Pospolitymi zbrodniarzami! — zapalał się coraz bardziej. — A co najmniej wrogą siłą. Wrogą nam i naszej przyrodzie.

Rem utkwiła w nim swe wielkie miedziane oczy.

— Ber!.. — powiedziała z wyrzutem i umilkła.

— Nie zgadzasz się ze mną? — w głosie Kruka zabrzmiało zdziwienie.

— Oczywiście, że się nie zgadzam. A z tymi zbrodniarzami w ogóle się ośmieszyłeś. Kto- jest zbrodniarzem? Jest nim dla nas człowiek, który swym postępowaniem dotkliwie krzywdzi drugiego człowieka. Ale zaznaczam: wyłącznie człowiek! Czy tygrys pożerający ludzi jest zbrodniarzem? W średniowieczu tak uważano; toteż miały miejsce sądy nad zwierzętami, proceduralnie kubek w kubek podobne do rozpraw, w których oskarżano ludzi. Twoje rozumowanie jest przecież zbliżone do tamtego. To tak, jakbyś widział zbrodnię w tępieniu myszy niszczących plantację.

Ber spojrzał na Rem z wyrzutem.

— Istnieją jednak chyba pewne zasady etyczne poszanowania wszelkiego życia i granice prawa do zabijania. Pomiędzy różnymi społeczeństwami istot rozumnych musi istnieć pewna wzajemna lojalność oparta na poszanowaniu przestrzeni niezbędnej do życia. Gdyby przypadek zrządził, że nie krzemowcy wylądowali u nas, ale my u nich — czy przystąpilibyśmy do przekształcenia tamtejszych warunków klimatycznych w celu skolonizowania ich ojczyzny?

— Nie podołalibyśmy takiemu zadaniu — wtrącił Franek.

— Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło — obruszył się Ber. Zapanowała chwila milczenia.

Urządzenie wentylacyjne przepompowujące powietrze samoczynnie przestało już działać, zapanował przyjemny chłód. Ściany zdążyły niemal ostygnąć. Pod przezroczystym kloszem spoczywał krzemowiec, nieruchomy jak pomnik, jak niezrozumiały, dręczący symbol. Monarcha bez tronu, bez kraju, bez poddanych — Wielki Tajemniczy zamieniony w kamień przez złą wróżkę. Samotny najotchłanniejszą samotnością i przedziwnym życiem, którego nie umieli stwierdzić ani ludzie, ani ich precyzyjne przyrządy. Zważony, wymierzony, opukany, widziany i dotykalny dla każdego, kto miał na to ochotę.

Bandore poruszył się na swoim miejscu.

— Gdzieś we wszechświecie powstało życie oparte na białku węglowo-krzemowym. Gdzie, nie wiem. W jakich warunkach klimatycznych, tego zaledwie próbuję się do- myśląc. A może nie mam żadnego wyobrażenia o takim środowisku przyrodniczym? Jedno jest pewne: że musiało tam być o wiele gorącej niż na Ziemi.

Życie to oczywiście podlegało ewolucji — ciągnął egzobiolog. — Jak każde życie… Rozwijało się więc od form najprostszych ku coraz bardziej zróżnicowanym i specjalizując narządy niezbędne do spełnienia funkcji życiowych, osiągało coraz wyższą zdolność przystosowywania się do zmiennych wymagań środowiska. Aż wreszcie po paru miliardach lat — jeśli tempo tych przemian jest podobne jak u węglowców — wyrósł z tego planetarnego gniazda gatunek istot myślących. Jednym z fundamentalnych praw przy- rody, a moim zdaniem w ogóle najważniejszym, jest życie. Dawniej przeważał pogląd, że powstaje ono wszędzie tam, gdzie warunki sprzyjają biogenezie; przynajmniej odnoszono to do białka węglowego. Dziś jesteśmy trochę ostrożniejsi, choć w ogólnym zarysie to się sprawdza na przykładzie Temidów z Układu Proximy i Urpian z Układu Tolimana. Bandore zamyślił się.

— Życie jest zdolnością materii do permanentnej fizykochemicznej przemiany samej siebie. Ale transformizm linii rodowodowych — od czasów Darwina trochę niefortunnie nazywany ewolucją — na drobniejszych odcinkach historii planety wyrażający się spe-cjacją, czyli powstawaniem nowych gatunków, stanowi niewyobrażalnie złożony łańcuch przyczyn i skutków przenikających się wzajemnie. Dochodzi jeszcze do głosu przebogaty kompleks różnych czynników, tak wielostronnie rozczłonkowany, że siłą rzeczy rozstajna myśl błądzi po tych manowcach.

— Czy dokładnie to samo dotyczy istot węglowo-krzemowych?

W odpowiedzi na pytanie Rem egzobiolog rozłożył ręce gestem bezradności.

— Dokładność bardziej cechuje ludzi niż biologię.

— Jak to rozumieć?

— Oczywiście i tu, i tam nie brak wyjątków — zastrzegł się uczony. — Ale odpowiadając na pytanie, gdyby idealna dokładność stanowiła dewizę przyrody, replika organizmów musiałaby w każdym poszczególnym przypadku być absolutnie doskonała — z góry wykluczając wszelki postęp. Tymczasem prócz rekombinacji genów obu ustrojów rodzicielskich raz po raz dochodzi do głosu właśnie partackie odczytanie kodu genetycznego; po prostu z ewidentnym błędem. Tak powstają mutacje, od drobnych do bardzo zasadniczych, spośród których nieliczne, te pomocne w walce o byt, utrzymują się, kumulują z późniejszymi, powstałymi w następnych pokoleniach, i tak w ciągu miliardów lat mogą dziać się zdumiewające przekształcenia: od pierwotniaka do człowieka!

— Czy to samo dotyczy krzemowców? — Rem ponowiła pytanie. Bandore zamyślił się.

— Nie wiem — odparł z zupełną szczerością. — Gdybyś przed owym tragicznym dwudziestym lipca spytała mnie, czy gdzieś w kosmosie żyją organizmy krzemowe, zaprzeczyłbym. Na przekór licznym sugestiom, wyrażanym nie tylko przez fantastów, byłem przeświadczony, że krzem nie nadaje się do tworzenia białka, nawet w powiązaniu z węglem. Teraz już tego nie powtórzę, bo trudno zaprzeczyć faktom. Nie znaczy to jednak, abym się domyślał biogenezy i ewolucji krzemowców. Nie mogli — jak nasza biosfera — powstać w wodzie, gdyż nawet,pod dowolnie wysokim ciśnieniem nie da się podnieść jej temperatury wrzenia powyżej dwustu dwunastu stopni, a to za mało dla ich wymagań życiowych. Słyszę zdania, że zrodził ich ocean olejów krzemoorganicznych. Być może… Albo że ewolucja tego życia była prostą wstępującą — bez żadnych zakoli, meandrów i ślepych uliczek tak typowych dla całej ziemskiej ewolucji, łącznie z antro-pogenezą. Mało to prawdopodobne, ale też nie wykluczam… W każdym razie nie oczekujcie ode mnie autorytatywnej wypowiedzi w tych kwestiach.

— Czy trudności leżą w tym, że chodzi o krzemowców? — wtrącił Ber.

— Krzemowcy są nam szczególnie obcy, bo nasza biologia jest tylko i wyłącznie biologią białka węglowego.

— A egzobiologia? — zaczepnie spytał Franek.

— Tak samo ezgobiologia białka węglowego, tylko ze spekulacyjnymi odskokami na własne ryzyko. To jest — jak mówiliśmy — jedna strona medalu. A druga… Zrozumcie — zapalał się Bandore — że ewoluowanie biosfery jakiejkolwiek planety stanowi kompleks zagadnień, który przynajmniej obecnie możemy ogarnąć jedynie metodą opisową, na konkretnym przykładzie badanego środowiska życia. Nie umielibyśmy, znalazłszy się na globie, gdzie życie powstało stosunkowo niedawno, przekonstruować panoramy przyszłości tego życia — zresztą zależnej od mnóstwa dość przypadkowych, zgoła nieprzewidywalnych czynników. Tak samo nie umiemy odtworzyć obrazu biosfery Ziemi za miliard lat, nawet zakładając, że w tym czasie promieniowanie Słońca nie zmieni się w sposób istotny, jak mamy podstawy przypuszczać.

— Oby to nie była biosfera krzemowa — dość obcesowo wtrącił Ber. Rem drgnąła nerwowo. Twarze Franka i Bandorego powlekły się mgłą smutku. Wszyscy spojrzeli na Silihomida. Mógł się wydawać jeszcze większy i jeszcze Straszniejszy, choć w rzeczywistości nie zmienił się ani trochę.

— Co on myśli? — rzuciła Rem tonem trochę zalęknionym, jakby do siebie.

— Chyba w tej chwili nic — odparł Bandore z przekonaniem. Rem speszyła się.

— Rzeczywiście, jaka może być mowa o pracy mózgu w tym kamiennym stanie? Ale być może zachodzą tam bardzo powolne, niedostrzegalne dla nas procesy.

Znowu ludzkie spojrzenia objęły nieludzką wielkość obelisku. Wielkość wciąż tak samo tajemniczą, tak samo niemą, tak samo wyzywającą.

— Jak to się stało, że on skamieniał? — spytała Rem. — Wszak ruszał się, wyginał, spłaszczał i rozciągał zdumiewająco elastycznie. Bandore ożywił się.

— Tak. O tym wiem od was oraz z zapisów wideo. I tytko to świadectwo upewnia mnie, że on żyje. A przynajmniej, że żył przed czterema dniami. W przeciwnym razie uważałbym go za mumię zakonserwowaną przez przyrodę: za taką skamieniałość jak każda inna.

— Jak to? Więc nawet nie wiesz, czy on żyje? — zdziwił się Franek.

— Pomyśl tylko: skąd mogę wiedzieć? Aparatura nie zarejestrowała jakichkolwiek zmian fizycznych bądź chemicznych w jego ustroju poza takimi, jakie zachodzą w każdym martwym przedmiocie. Myślę o wietrzeniu, parowaniu gazów, rozbijaniu jąder atomowych na skutek silnej promieniotwórczości powietrza…

Biolog przerwał na chwilę. Potem podjął powoli, akcentując każde słowo:

— Namyślcie się po tym, co powiem, abyście nie działali impulsywnie. Chodzi mi o najbardziej obiektywną odpowiedź: czy w czasie spotkania z Silihomidem działaliście w pełni świadomości? Ściślej mówiąc, czy okoliczności nie wskazywały na to, że wasza wola jest osłabiona, a zdolność postrzegania i odbierania wrażeń narzucona bądź kontrolowana przez kogoś?

Ber i Franek spojrzeli na Rem, która wyznała:

— Wspomniałam wtedy, tuż przed załadowaniem Silihomida, że przywidziało mi się jego zwycięstwo nad ludźmi. Coś jakby koszmarny sen na jawie…

Urwała spostrzegłszy, że Bandore przestał słuchać: wstał, cofnął się o krok i znieruchomiał.

Kto znał opanowanego zazwyczaj egzobiologa, mógł z niespokojnej gry mięśni twarzy odczytać, że coś nader ważnego doniósł mu zespół subtelnych aparatów kontrolnych, mających w swej pieczy rozumnego krzemowca.

— To chyba najgorsze, że on jest tak beznadziejnie skamieniały — przerwał chwilowe milczenie Ber, patrząc na tajemniczy posąg, w którym nawet najuważniejsze spojrzenie żadną miarą nie dostrzegłoby jakichś zmian.

Ale bardziej zagadkowa była lakoniczna odpowiedź profesora Bandorego:

— Nie!

Powiedział to krótko, ostro i zamilkł, jak gdyby lękając się uzasadnić swe stanowisko. Upłynęła minuta, która nieznośnie dłużyła się trójce nie wtajemniczonych; z napiętą uwagą patrzyli teraz nie na Silihomida, lecz na egzobiologa. Aż nagle ten, ze sztucznym spokojem, Jednocześnie wykluczającym wszelki sprzeciw, wyrzucił z siebie rozkaz:

— Musicie natychmiast odlecieć!

Było to wypowiedziane takim tonem, że wszyscy troje podnieśli się z miejsc. Bandore leciutko skinął głową.

— Ja zostanę z nim — powiedział jakoś bardzo dziwnie. — Musimy się przecież dogadać. Rem spostrzegła nerwowe drżenie jego rąk. Wtedy oznajmiła stanowczo:

— Wobec tego i my zostajemy. Chyba że odlecisz z nami…

Profesor już nie oponował. Włączył system alarmowy, zarządzając ewakuację sztucznego księżyca.

Dopiero w kosmolocie, oddalonym sześćdziesiąt kilka kilometrów od laboratorium satelity, egzobiologowi rozwiązał się język. Wiadomość nie stanowiła zresztą sensacji. Po prostu aparatura stwierdziła progresywny wzrost temperatury ciała nieruchomego potwora. W chwili pierwszego sygnału chodziło zaledwie o ułamki stopnia. Ale już po minucie różnica przekraczała czterdzieści stopni. Pozwalało to przypuszczać, że w krótkim czasie osiągnie optimum właściwe dla tego gatunku, które według przewidywań wynosiło znacznie ponad dwieście pięćdziesiąt stopni.

Dokonywane teraz z odległości próby nawiązania jakiegokolwiek kontaktu za pomocą bodźców elektromagnetycznych, infra- i ultradźwięków, a nawet strumieni cząstek elementarnych nie dawały wyników. Sztuczny księżyc wraz z Silihomidem krążył swoją zwykłą trasą wokół Ziemi, a umieszczona tam aparatura pomiarowa donosiła o stałym wzroście temperatury. Potem umilkły wszelkie sygnały.

— Jak to rozumieć? — zapytał Franek.

Bandore zasępił się.

— Znajduję tylko jedno wytłumaczenie: zniszczył lub uszkodził aparaturę. Prawdopodobnie chce, abyśmy nie orientowali się w sytuacji.

— Czy sam wzrost temperatury nie mógł rozregulować przyrządów?

— Wykluczam tę ewentualność. Jeszcze przy — tysiącu stopni powinny normalnie działać. On przygotowuje się do czegoś. I nagle jak gdyby na potwierdzenie słów uczonego stało się coś, co wprawiło obecnych w osłupienie. Patrzącym na ekran pantoskopu zdawało się, że śnią. Sztuczny księżyc przestał być tym, czym uczynili go ludzie. Zmienił kształt, przybierając postać rozżarzonego bolidu o długim, świetlistym ogonie. Stawał się ni mniej, ni więcej tylko rakietą. Jarząc się własnym światłem na całej powierzchni, pluł strugą materii odrzutowej i z rosnącą prędkością oddalał się od Ziemi po nowej orbicie.

— On ucieka! — stwierdził Ber, włączając silniki kosmolotu.

Jednak mimo przyspieszenia sięgającego granic ludzkiej wytrzymałości Szarotka, przeobrażona w gorejącą kulę, oddalała się nadal od kosmolotu. Trzeba było przekazać obserwacje służbom strefy zewnętrznej i wracać na Ziemię.

— Mamy tu jeszcze jeden dowód, że są to istoty inteligentne — zauważył Skiepur- ski. — I to rozporządzające niewiarygodnie wysoką techniką, do tego całkowicie różną od naszej.

— Dlatego tak trudno z nimi walczyć — dorzucił Ber.

— Niczemu się już nie dziwię — oświadczył Bandore. — Zbyt mało wiemy o tej niepojętej cywilizacji, której przedstawiciela wydawało się nam, iż pojmaliśmy, chyba tylko po to, aby wyprowadził nas w pole.

— Tak czy inaczej ryzyko się opłacało — stwierdził Skiepurski. — Wiemy teraz, że w stanie krystalicznym Silihomid nie jest groźny dla ludzi, przynajmniej do pierwszych sygnałów aktywnego życia. To już coś znaczy.

— Obawiam się, że mogą być również następstwa negatywne — rzekł Bandore z powagą. Rem odczuła dreszcz niepokoju.

— Dokąd on leci? — zapytała cicho. Bandore bezradnie rozłożył ręce.

— Dowiemy się tego wkrótce. Miejmy nadzieję, że nie będzie to Wenus lub Mars. Nikt już o nic nie pytał. Milczeli rozumiejąc, że to byłby kres ludzkich nadziei.

OŚWIADCZENIE A-CISA

Trzynastego lipca dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego szóstego roku stacje odbiorcze łączności międzygwiezdnej otrzymały tekst opracowany przez urpiańskiego łącznika A-Cisa, lecącego z wyprawą Astrobolidu na Ziemię. Do opracowania tego. tekstu niewątpliwie skłoniły A-Cisa wiadomości, jakie napłynęły w ostatnim półroczu z Ziemi. Podając w pełnym brzmieniu tę wypowiedź, przetłumaczoną na język Zetha przez kon-wernomy i Daisy Brown, dołączamy tekst wywiadu, jakiego w tej sprawie udzielił sekretarz Organizacji Obrony Wolności, F. Skiepurski.

„Ja, A-Cis, wypowiadam się jeszcze raz w aneksie do kronik Daisy Brown. Wypowiedź ta powinna przyczynić się do usunięcia nieporozumienia między nami a naszymi kosmicznymi braćmi — Ziemianami.

Pojęcie doskonałości jest względne. Nie ma doskonałości absolutnej. My, Urpianie, uznajemy siebie za istoty doskonalsze od Ziemian. A jednak nie tylko Ziemianie od nas, lecz również my od Ziemian nauczyliśmy się niemało w ciągu minionych okrążeń Juventy wokół Tolimana A.

Przykładowo, sądziliśmy, że starczy obdarzyć Ziemian podstawowymi cechami naszej osobowości i stworzyć warunki dla całkowitego prymatu rozumu w psychice ludzkiej, a istoty te staną się doskonałe. Praktyka pokazała, jak myliliśmy się.

Stworzenie takiego społeczeństwa ludzkiego, które byłoby wierną kopią naszego społeczeństwa, nie może dać zamierzonych efektów. Cóż z tego, że Lu i Dean opanowali i podporządkowali sobie innych Ziemian w ich statku międzygwiezdnym? Opanowali i podporządkowali ich siłą! A siła nie przekonuje. Jej tryumfy są zwodnicze.

Nie zawsze Ziemianie uświadamiają sobie, do czego dążą, ale często właśnie takie nie świadome dążenie wyraża najpełniej sens kierunku rozwoju ich społeczeństwa, zwłaszcza gdy przybiera charakter powszechny, stając się zbiorowym działaniem. Ten problem wart jest dalszych badań, przede wszystkim na Ziemi, w dużej zbiorowości.

U Ziemian niektóre uczucia mają charakter zespalający i przyspieszający rozwój cywilizacji: współdziałanie ich z logicznym rozumowaniem wcale nie osłabia, lecz właśnie potęguje zdolności umysłowe tych istot. Również zindywidualizowanie osobowości, niepomiernie większe niż u nas, trudno uznać za cechę prymitywną w świetle charakterystycznych właściwości kultury planetarnej tych naszych kosmicznych braci.

Struktura mózgu ludzkiego wyklucza należyte funkcjonowanie zestawu: mózg — dublomózg — Pamięć Wieczysta. Próby wyeliminowania wyższych stanów uczuciowych poprzez syntezę chromosomalną i wychowanie dają wynik negatywny: przejęcie funkcji emocjonalnych bodźców działania przez tłumione dotąd prymitywne uczucia wyzwala popędy aspołeczne, a przy całkowitej ich eliminacji — zanik woli i zmechanizowanie osobowości.

Istnieje szansa dostosowania do cech fizjologicznych mózgu ludzkiego konstrukcji dublomózgu i Pamięci Wieczystej. Zakres ich funkcji, więc i cechy konstrukcyjne tych aparatów muszą być różne od naszych. Będą one spełniać rolę tylko pomocniczą. W żadnym razie nie mogą obejmować przewodnictwa nad mózgami Ziemian.

Lu oraz trzy młodociane osobniki, którym dano życie w warunkach chromosomalnej syntezy genów, będą ze szczególną intensywnością poddane działaniu wychowawczemu środowiska ludzkiego. Przypuszczam, że zneutralizuje to szkodliwy wpływ zmutowa-nych cech. Wszystkie narzucone właściwości nie będą eliminowane mechanicznie, lecz poddane oddziaływaniu środowiska. Jeśli niektóre z tych cech okażą się społecznie użyteczne dla Ziemian, zostaną utrzymane.

I vice rersa — zastanawiam się, czy dla nas nie byłoby korzystne przejęcie pewnych cech ugruntowanych w społeczności naszych przyjaciół z Układu Słonecznego. Otrzymałem wiadomości, że rozważana jest przez zespoły przewodników współdziałające z Pamięcią Wieczystą sprawa zaniku w ostatnich kilku okrążeniach uczuć estetycznych w naszym społeczeństwie. Chodzi o zbadanie, czy zjawisko to ma charakter dodatni czy też ujemny. Już sam fakt postawienia tego problemu świadczy o wpływie, jaki nie tylko my na Ziemian, lecz także Ziemianie na nas wywierają.

Pierwszy raz od przybycia naszych przodków do Układu Tolimana podejmują Urpianie — w mojej osobie — podróż międzygwiezdną. Czynimy to między innymi w tym celu, aby pomóc Ziemianom w usunięciu śmiertelnego niebezpieczeństwa, jakie dla ich cywilizacji oraz kultury planetarnej stanowi inwazja krzemowców ciepłotwórczych. Moje przybycie do Układu Słonecznego jest nieodzowne dla operatywnego, kompleksowego opanowania i oddalenia raz na zawsze niebezpieczeństwa, wręcz zagrażającego przetrwaniu gatunku Ziemian, co byłoby wykluczone w ramach instruowania mido na odległość liczoną w latach świetlnych.

I znów przy tej sposobności rodzi się pytanie, czy słuszny jest nasz brak zainteresowania podróżowaniem wynikającym z przeświadczenia, że wytworzone przez nas techniczne środki zdalnego przekazywania obrazów i wszelkich informacji są wystarczająco doskonałe, aby w pełni zastąpić bezpośrednie doznawanie tych wrażeń na miejscu.

Osobnym rozdziałem jest stosunek do przyrody. U nas i u Ziemian kształtował się on w innych warunkach, pod naporem odmiennych bodźców czy wręcz nakazów chwili w walce o przetrwanie. Dla Ziemian najcięższe zmagania z otaczającym środowiskiem przypadły na ich okres przedcywilizacyjny, kiedy znaczne ochłodzenie prowadzące do zlodowaceń ogarnęło rozległe połacie ich planety. U nas bez porównania radykalniejsze zmiany klimatyczne, bezpośrednio zagrażające naszemu istnieniu, przeżyliśmy na szczeblu już rozwiniętej cywilizacji naukowo-technicznej. Militaryzujący system, który wtedy wytworzył u nas kompleks „oblężonej twierdzy”, wykorzystaliśmy do niszczenia obcego życia wokół nas, w początkowej fazie nie wyłączając nawet eksterminacji naszych młodszych braci na Temie, którą chcieliśmy zawładnąć. Dopiero później przyszło zrozumienie.

W obecnym stadium natomiast, kiedy ani nam, ani wam ojczysta przyroda nie zagraża, wasz stosunek do niej jest bardziej przyjacielski. W końcu dwudziestego wieku waszej ery zdaliście sobie sprawę z postępujących zniszczeń, jakich dokonaliście w świecie roślin i zwierząt; wtedy przyjęliście dewizę ochrony wszelkiego życia. Nawet teraz, w obliczu dramatycznej walki z najazdem krzemowców ciepłotwórczych, wielu z was dobitnie wyraża pogląd, że każdy, choćby nawet prymitywny organizm ma prawo do życia i rozwoju. Przekazałem ten punkt widzenia zespołom przewodników do dalszej analizy we współdziałaniu z Pamięcią Wieczystą — w celu wyciągnięcia wniosków, czy byłoby pożądane zweryfikować nasz emocjonalnie obojętny stosunek do otaczającej przyrody żywej, sugerując częściową jego modyfikację na modłę Ziemian.

Przesłałem instrukcję dla zespołu mido, by urządzenia te weszły w kontakt z przedstawicielami waszej społeczności w celu pospiesznej budowy pomocniczej Pamięci Wieczystej na wzór naszej i chcę was zapewnić, że będzie ona używana wyłącznie w waszym interesie, do ratowania i rozkwitu waszej cywilizacji na ojczystej Ziemi oraz do nawiązania kontaktu z krzemowcami ciepłotwórczymi, jeśli bezpośrednie badania potwierdzą, że poziom intelektostazy tych istot jest zbliżony do naszego.

W związku z powyższym oświadczeniem A-Cisa przedstawiciel „Magazynu Międzygwiezdnego” przeprowadził z F. Skiepurskim krótki wywiad, który przytaczamy:

— Jakie stanowisko wobec wypowiedzi A-Cisa zajmie Organizacja Obrony Wolności?

— Oświadczenie to nawet w najmniejszym stopniu nie zmieni dotychczasowej linii działania naszej organizacji. Dla nas jest ono nie tylko niezadowalające, lecz również W wielu punktach budzi poważne wątpliwości.

— Jakie?

— Przede wszystkim nigdzie w całym oświadczeniu nie została jednoznacznie i zdecydowanie potwierdzona zasada swobody woli ludzkiej. Wiemy z dotychczasowych materiałów, że jakkolwiek Urpianie sami nie potrzebują, a zwłaszcza nie lubią ingerować bezpośrednio w nasze ludzkie sprawy, mają to zrobić za nich ludzie znajdujący się pod ich przemożnym wpływem, a przynajmniej wyposażeni w środki dające im przewagę nad społeczeństwem ludzkim. Również ani przez chwilę nie zapominajmy, że wśródza-łogi przybędą na Ziemię czterej Urpoludzie.

— Czy to nie jest zbyt mocne określenie?

— Z pewnością nie. Czyż można mienić człowiekiem takiego osobnika, który prze jawia cechy obce naszemu gatunkowi, zakorzenione, nieodwracalne, a przy tym dziedzicznie zaprogramowane przez zmieniony aparat chromosomalny genów? Dla mnie człowiekiem on nie jest i być nie może. Jest mi bardziej obcy od jakiejkolwiek istoty rozumnej z innych globów, a to dlatego, że samozwańczo czuje się uprawniony ingerować w nasze wewnętrzne, czysto ludzkie sprawy i rozstrzygać je w imieniu ludzi. Zadaniem każdego takiego stwora jest rozsadzenie naszej społeczności od wewnątrz. Bo przekształcić ludzi, to znaczy zniszczyć ludzkość jako taką, dosłownie i zupełnie. Zniszczyć w najohydniejszy, najbardziej perfidny sposób. O człowieku nie decyduje cielesna jego postać. Kto nie potrafi czuć jak człowiek, po ludzku kochać i nienawidzić, po ludzku i pragnąć, i cierpieć, po ludzku czuć się szczęśliwym, ten nie jest człowiekiem, a. jeśli będzie podawał się za człowieka albo zechce nam narzucić swój styl życia, biada mu! My, członkowie organizacji, potraktujemy go z całą bezwzględnością, na jaką w naszych oczach zasłużył gwałciciel najwyższego z ludzkich praw: prawa wolności.

— Co jeszcze w wpowiedzi A-Cisa budzi wasze zastrzeżenia?

— Jest ich wiele. Wymienię choćby wzmiankę o zamiarze nawiązania kontaktu z krzemowcami. Jaką mamy gwarancję, że Urpianie dojdą do porozumienia z nami, a nie właśnie z naszymi śmiertelnymi wrogami? W dodatku jeśli będą rozporządzać Pamięcią Wieczystą przystosowaną całkowicie do ich potrzeb, będą panami sytuacji i zanim oprzytomniejemy, możemy sami zapragnąć — pod ich psychicznym naciskiem! — ślepego poddania się rozkazom urpiańskich przewodników. Sądzimy, że Urpianie stanowią dla ludzkości potencjalnie większe niebezpieczeństwo niż Silihomidzi. Nawet całkowite opuszczenie Ziemi — gdyby musiało dojść do takiego nieszczęścia — nie będzie oznaczało końca ludzkości, a może nawet stanie się niezbędnym wytchnieniem w celu zebrania sił przed nowym, rozstrzygającym uderzeniem w celu zniszczenia wroga. Przeobrażanie ludzkości na wzór urpiański stanowiłoby natomiast śmierć ludzkości, co prawda nie fizyczną, ale psychiczną, czyli tak samo zupełną.

ROZGŁOŚNIA „KSIĘŻYC 7-C” DONOSI

W miarę zbliżania się terminu przylotu Astrobolidu zaostrza się polaryzacja poglądów w sprawie Urpian. Od czasu zjednoczenia ludzkości w dwudziestym pierwszym wieku polityka stała się pojęciem historycznym, które teraz ożyło, bo sposoby wyjścia z kosmicznego impasu nie są nikomu obojętne. Ludzkość podzieliła się z grubsza na trzy obozy. Pierwszy pragnie przyjąć bez zastrzeżeń pomoc Urpian ze względów patriotycznych: dla ratowania Ziemi jako naszej kolebki. Najbardziej znanym rzecznikiem tej idei, forsującym ją z wyjątkową żarliwością, jest Bernard Kruk.

Druga grupa odrzuca tę pomoc argumentując, że uczeni i technolodzy ze wszystkich krajów opracują za pomocą komputerów metody walki pozwalające doszczętnie wygubić i silikoki, i prowadzących je do szturmu Silihomidów bez pomocy Pamięci Wieczystej, a nawet z pominięciem mido. Reprezentatywni przedstawiciele tego obozu, wśród nich zwłaszcza Franciszek

Skiepurski i Rem Hamersted, zapewniają, że wypracowanie strategii wraz z wynalezieniem i wyprodukowaniem stosownych środków bojowych jest kwestią najbliższych tygodni.

Trzeci odłam, bardzo zróżnicowany, chwiejny w nastrojach i postulatach, skupia najprzeróżniejsze grupy i grupki niedojrzałe politycznie, pseudonaukowe lub religijne. Jest to prawdziwy ogród nie plewiony, czy może raczej Ian chwastów wybujałych na ziemi niczyjej. Wśród nich można znaleźć różnego rodzaju krzykliwych demagogów, zacietrzewionych fanatyków czy wręcz ludzi niezrównoważonych psychicznie. Są tam i sa-mozwańczy wróżbici, i wysłannicy Opatrzności, zbawcy świata i tym podobni pseudonaukowi lub mistyczni naprawiacze rodzaju ludzkiego, znający jedyną receptę ratowania go przed zagładą, ale przede wszystkim rzesze zagubionych i przerażonych ludzi pragnących postawą i gorliwością swoją wyjednać łaskę i pomoc Boga lub szatana. Niektórzy modlą się do Silihomidów. Niestety, głosy rozsądku ze strony coraz aktywniejszych ostatnio również przedstawicieli tradycyjnych organizacji religijnych nie mają na nich prawie żadnego wpływu.

Wieść o podjęciu w księżycowym kraterze Kopernika prac nad budową Pamięci Wieczystej wzbudziła szeroką akcję protestacyjną wśród mieszkańców Układu Słonecznego. Najbardziej żarliwe manifestacje odbyły się w Warszawie, Hiroszimie, Atenach i Los Angeles. Burzliwym echem przeniosły się rychło na Wenus. Pośród rozłogów Wyspy Nadziei stutysięczny tłum uchwalił przez aklamację raczej poświęcić Ziemię na wieczną pastwę krzemowców niż w jakimkolwiek stopniu zaprzepaścić wolność, za którą w ciągu tysiącleci, działając z bardzo rozmaitych pozycji i pobudek, oddali życie najlepsi synowie ludzkości.

Powszechne poparcie zyskało płomienne wystąpienie Rem Hamersted, która na historycznym Forum Romanum w Rzymie nawoływała do opamiętania tych, co jeszcze dotąd marzą o pomocy Urpian. Jedyny sposób zapobieżenia nie przemyślanym decyzjom Rady Pełnomocników Narodowych i groźnemu niebezpieczeństwu rodem z Juventy widzi ona w tym, by jak najspieszniej wymusić przerwanie budowy Pamięci Wieczystej. Rem postuluje, by po powrocie Astrobolidu i ujawnieniu wszystkich materiałów dotyczących eksperymentów przeprowadzanych przez Urpian na ludziach rozpisać powszechne referendum.

W tej kwestii kropkę nad i postawił Franciszek Skiepurski, żądając zniszczenia daleko już posuniętej budowy tych urządzeń, tak radykalnie, aby — wedle dawnych określeń militarnych niszczycieli — nie zostawić kamienia na kamieniu. Nawet w łonie Komitetu Obrony Ludzkości gorszące wydało się jego wystąpienie na wiecu w Warszawie, w czasie którego oświadczył, że powoływana przez niego organizacja nie cofnie się przed użyciem siły dla osiągnięcia wytyczonego celu. To nieodpowiedzialne zachowanie byłego pełnomocnika narodowego daje pojęcie o niezwykłym stopniu zacietrzewienia umysłów.

Wreszcie jesteśmy górą! To już nie żadne defensywne miotania się, jak przeważnie bywało dotychczas. Na Saharze zniszczyliśmy silikoki w obrębie najbogatszych w świecie złóż blendy uranowej. We wschodniej Syberii odepchnęliśmy je z okolic Irkucka aż w, tundrę. Szczególnym sukcesem technicznym było pokonanie resztek tych bakterii> pod dnem Bajkału i wypływającej zeń Angary, gdzie szukały schronienia. W Europie szerokim echem odbiło się oczyszczenie z silikoków Półwyspu Apenińskiego wraz z Sycylią. Wyniszczenie skrajnych ognisk na północnym skrzydle oddaliło groźbę wtargnię cia ich przez Alpy ku wybrzeżom Bałtyku, co chyba leżało w strategicznych planach Silihomidów. Ustało wrzenie kilku mórz i paru wielkich jezior.

Są to pierwsze niepodważalne tryumfy Pamięci Wieczystej rozbudowywanej z pośpiechem. Dyktuje go nie tylko nakaz chwili, lecz także uzasadnione obawy zniszczenia tego uniwersalnego superkomputera przez zagorzałych przeciwników przyjęcia pomocy urpiańskiej w jakiejkolwiek formie. Dopiero pełny rozruch tego sztucznego supermózgu, mającego stanowić kompedium całej wiedzy ludzkiej wraz z praktycznym wykorzystaniem jej w przedsięwzięciach tak złożonych, iż opracować ich nie zdołałoby jedno pokolenie badaczy, da szanse całkowitego rozgromienia krzemowców — według zapewnień A-Cisa, reporterki Daisy Brown, paru naszych uczonych z Astrobolidu oraz czworga ludzkich łączników z kulturą planetarną Urpian. Na razie wstrzymajmy się przed tendencyjnym nazywaniem ich Urpoludźmi, póki czynami nie dowiodą swojej rzeczywistej tożsamości. Nonsensem byłoby przecież sądzić ich według cielesnej postaci (zmysł radiowy, aparat chromosomalny).

Otóż walne zwycięstwa jeszcze nie dokończonej Pamięci Wieczystej w zmaganiach z silikokami wyzwoliły mieszane uczucia zarówno u jej entuzjastów, jak oponentów. Skuteczność działania tego cybernetycznego kolosa olśniła pierwszych, którzy oczami wyobraźni widzą już Ziemię, swoją ojczyznę, oczyszczoną z krzemowców, i po wsze czasy uratowaną dla ludzi. Drugich natomiast, choć może tak samo uradowanych klęskami kosmicznych najeźdźców, przeraża potencjał myślowy tego urządzenia w stadium budowy: ukończone, z równą łatwością rozgromi krzemowców, jak odda ludzi — może nawet nie świadomych zagrożenia — w pacht Urpianom, jeśli oni tego zapragną.

W ostatnim czasie przeszła niemal przez cały świat fala żywiołowych wystąpień mniej lub bardziej zorganizowanych grup religijnych, przypisujących najściu krzemowców wymiar nadprzyrodzony. Nie lada to gratka dla socjologów: badać na żywo mistyczne uniesienia, które co najmniej od czterech wieków wydawały się w zaniku i nic nie wróżyło zmiany tego stanu rzeczy.

Znamienne, że ruchy te są spontaniczne i nie ominąły prawie żadnego regionu kuli ziemskiej. Przedmiotem badań jest ich wzajemne przenikanie się i oddziaływanie.

Ruchy te to nie tylko najrozmaitsi żywi święci, wróżbici, apostołowie, prorocy i wizjonerzy. Wśród niezliczonych organizacji religijnych, jak: zwiastuni nieba, dzieci boże, hufce zbawienia świata, szczególnie prężni są gomorowcy. Podstawę ich doktryny stanowi biblijny mit o spaleniu deszczem ognistym dwóch rozpustnych miast — Sodomy i Gomory.

Według ich wierzeń najazd krzemowców to miecz karzący, który Bóg zesłał na ogniska grzechu. Głoszą oni, że kara ta powtórzyła się w naszych czasach w ustokrotnio-nym nasileniu, bo zwrócona przeciw całej ludzkości, jako wielkodusznie opóźniona o stu-lecia pomsta boża za to, że ludzie zamiast Boga czczą samych siebie i swoje materialne twory.

Na tym tle wypłynęły zasadnicze różnice między pokutnikami wzywającymi boskiego przebłagania a czcicielami Silihomidów pojmowanych różnie: czasami jako wcielenie demonicznego zła albo potęgi czynu, albo karzącego oręża — okrutnego, lecz zarazem uświęconego namacalnym kontaktem z dzierżącą go ręką Stwórcy. Pokutnicy przeważnie traktują swoich przeciwników jako antychrystów.

Osobnym problemem są rozmaite przyziemne interesy zarówno tu wspomnianych, jak wielu innych bogochwalców, którzy chcą przy tym ogniu upiec jakąś własną pieczeń, nie mającą nic a nic wspólnego z ratowaniem Ziemi. Bywają oni nader uciążliwi, siejąc zamęt i bezład wówczas, gdy potrzebujemy trzeźwego zjednoczenia sił w walce z rzeczywistym, a nie tylko urojonym wrogiem. Padały nawet głosy za wdrożeniem sankcji specjalnych. Jednak surowo tego zabrania Karta Wolności zaprzysiężona po wsze czasy w imieniu wszystkich ludzkich pokoleń: wyklucza ona wprowadzenie stanu wyjątkowego nawet w obliczu kosmicznych zagrożeń. A zresztą liberalność ustrojów wszystkich istniejących federacji udaremniłaby praktyczne egzekwowanie takich rygorów.

Jak donosi „Magazyn Międzygwiezdny” z dwudziestego ósmego sierpnia dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego szóstego roku, za trzy tygodnie spodziewany jest powrót Astrobolidu. W związku z tym antyurpiańskie nastroje wzmogły się gwałtownie. Wielu chce przeszkodzić wylądowaniu na Ziemi zarówno A-Cisa, jak Lu i trojga tak zwanych Urpo-ludzi, liczących po trzynaście lat (dwanaście lat pozostawały w stanie anabiozy podróżnej). Kontrowersyjna jest sprawa tych dzieci, będących przecież dziećmi ludzkimi. Zdaniem niektórych zapaleńców dziecko obdarzone narządem radiowym już przez to samo nie jest człowiekiem, a cóż dopiero mówić o obcej nam mentalności, schematyzmie i uniformizacji myślenia opartego na kanonach logiki i wąskim praktycyzmie, a negującej wszelkie uczucia jako cechy pierwotne niegodne istoty rozumnej.

Organizacja Obrony Wolności przedstawia do wyboru dwa warianty działań: albo zniszczyć Pamięć Wieczystą przed przybyciem wyprawy Astrobolidu, albo odesłać przynajmniej A-Cisa do Układu Tolimana. Lu i troje pozostałych mutantów można przyjąć pod warunkiem pozbawienia ich wpływu na bieg wydarzeń.

Z ostatniej chwili: W związku z zapowiedzią Toma Malleta, iż ujawni jedno z głównych źródeł niepokojów wywoływanych dywersyjnymi plotkami, dziennikarz „Magazynu Międzygwiezdnego” poprosił tego znakomitego męża stanu o krótki wywiad, którego uprzejmie nam udzielił w czasie powrotu z posiedzenia Komisji Poszukiwawczej. Oto oryginalne nagranie:

— Czy wasze odkrycie oznacza pełny sukces Komisji Poszukiwawczej i zapowiada rozwiązanie jej w wyniku wypełnienia misji?

— Pełny sukces nie wydaje się możliwy, dopóki trwa walka z krzemowcami. Walka na śmierć i życie stwarza nieuchronnie napięcia, stanowiące podatny grunt dla dezinformacji.

— Jakie aspekty tej wrogiej roboty możesz ujawnić już teraz?

— Niczego nie potrzebujemy ukrywać. Właśnie lecę do Warszawy, gdzie wraz Z Bernardem Krukiem i specjalistami z różnych dziedzin opracujemy komentarz i analizę psychologiczną zjawiska. Przykładamy do tego tak dużą wagę, że nie starczyłaby nam wideofoniczna narada. Za kilka godzin podamy wyczerpujący komunikat. A wam aż do jego ogłoszenia radziłbym unikać sformułowań w rodzaju: „dywersyjna plotka”, „spisek”, „wroga robota”.

— W takim razie jak wyglądają fakty? Jakie jest źródło tych szkodliwych plotek?

— Znów dały znać o sobie mistyczne egzaltacje. W grę wchodzi sekta ofiarników, którzy głoszą ewangelię cyklicznego odkupienia. Ja bym ją nazwał fideistyczną, spekulacyjną teorią katastrof. Nawiązuję do Cuviera z początku dziewiętnastego wieku. Broniąc swej dworskiej kariery w burżuazyjnej Francji wzbraniał się uznać ewolucję świata roślin i zwierząt jako sprzeczną z Biblią. Ten znakomity skądinąd paleontolog wymyślił więc teorię katastrof, wedle której co jakiś czas fizyczne kataklizmy niszczyły wszelkie życie na Ziemi, po czym Bóg w kolejnym akcie stwórczym powoływał nowe gatunki, odmienne od poprzednich. To miało tłumaczyć odrębność form skamieniałości w warstwach skalnych odpowiadających wcześniejszym i późniejszym epokom.

Otóż naczelny prorok ofiarników, niejaki Stirns, głosi, że w różnych epokach cyklicznie Bóg zsyła plagi na ludzi. Poprzednim razem doświadczył nas plagami egipskimi. W obecnej wielkiej próbie zesłał antychrysta w przebraniu Silihomida, którego można pokonać tylko ofiarą niewinnej krwi. Bóg sam rozporządzi, jaki ma być rozmiar tej ofiary. Dlatego uciekanie przed zagładą to zuchwały sprzeciw woli bożej. On sam pokieruje przebiegiem hekatomby, a skoro wymagana przezeń liczba ofiar się wypełni (przy czym najwyższą cenę ma śmierć dzieci), Antychrysta-Silihomida na powrót strąci do piekieł, a Ziemię zwróci ludziom.

— Jakie praktyczne cele osłonięte takim mistycznym parawanem?

— Jeszcze nie wiadomo, czy ruch ten jest przedmiotem jakiejś zewnętrznej manipulacji. Wygląda na to, że są to działania spontaniczne, niejako bezinteresowne; swoista forma rozładowywania strachu nagromadzonego w ludziach o mniejszej odporności psychicznej.

— Czy potwierdzisz sugestie, że maczało jednak w tym palce Towarzystwo Obrońców Przyrody Wenus? Chodzi głównie o dwuznaczną rolę profesora Bandorego.

— Towarzystwo to liczy miliony członków. Nie brak wśród nich wartogłowów, którym mogą się udzielać tak dziś rozpowszechnione egzaltacje religijne. Trudno wykluczyć, że niektórzy łączą je z ratowaniem naturalnego środowiska Wenus. Bandore nie ma z tym nic wspólnego. Przeciwny wenusjańskiemu osadnictwu, z wielkim zacięciem pragnie je przerwać na rzecz kolonizacji Marsa. Także usiłował zapobiec zniszczeniu Wyspy Einsteina, jeśli nie stwierdzimy tam silikoków. Działa jawnie, uczciwie i nie przyzywa na pomoc sił nadprzyrodzonych.

— A teraz ogólniejszy problem: W czym dostrzegasz powód wybuchu na całym świecie psychoz religijnych, które zdumiały i zaskoczyły nas wszystkich?

— Pozwól, że sprostuję: mnie wcale nie zaskoczyły. Może dlatego, iż — niezwykłym zrządzeniem losu — doświadczyłem tych spraw na własnej skórze: sam hołdowałem niegdyś takim nastrojom.

— Celestia?

— Właśnie. Będąc najstarszym z bardzo już nielicznych Celestian pamiętam tamte wypadki, bo kiedy niespodziewanie rozstrzygała się szczęśliwie przyszłość tego świata mknącego poprzez pustkę na zatracenie, miałem trzynaście lat. Ufnie wierzyłem, jak prawie wszyscy jego mieszkańcy, że za osiemnaście tysięcy lat Pan Kosmosu doprowadzi naszych potomków na Juventę, gdzie spotkają się z nami, cudownie przeniesionymi po śmierci do tej krainy wiecznej światłości i wesela.

— Z twoich sądów o mistycznych egzaltacjach zawsze tchnie takt i umiar. W jakich okolicznościach sam byłbyś skłonny je aprobować?

— Nigdy, za nic w świecie! Co wcale nie znaczy, że nie dostrzegam, iż w pewnych trudnych chwilach, a zwłaszcza w tak zwanych sytuacjach ostatecznych, mogą być one niektórym ludziom wielce pomocne.

DZIECI ZIEMI

Wśród dzieci urodzonych w ostatnim roku mutacje występowały coraz częściej. Podczas gdy dawniej jedna zdarzała się przeciętnie na milion urodzeń, w niektórych miejscowościach liczba ta wzrosła dwadzieścia tysięcy razy. Jeśli doliczyć drugie tyle poronień wywołanych mutacjami, dwudziesta piąta część nadchodzącego pokolenia urodziła się z daleko posuniętymi zniekształceniami fizycznymi i psychicznymi. Wśród ludzi z niektórych okręgów, zwłaszcza afrykańskich, te proporcje przedstawiały się jeszcze gorzej.

Dwie trzecie ludzkiej populacji nadal przebywało na Ziemi. Wskutek ewakuowania ludzi z rozległych obszarów zagęszczenie innych wzrosło kilkadziesiąt razy. Jednak nawet na tych okropnie przeludnionych terenach, choć uprzywilejowanych dlatego, że były najczystsze, skażenie promieniotwórcze wcale nie było małe. Zapomniano już o normach radiacji uznawanych za dopuszczalne. Nawet z dala od skałoburczych działań silikoków powietrze było skażone do tego stopnia, że w normalnych czasach nikomu by się nie śniło przebywać w tak niebezpiecznym środowisku.

Rozwlekane wiatrami śmiercionośne pyły z kipiących lawą pustaci opadały to tu, to tam, często w przerażającym stężeniu, każąc całe regiony pospiesznie ewakuować. Ostatnio takie były właśnie skutki burzy piaskowej, która, świecąc złowieszczo w mroku, przez Kanał Mozambicki uderzyła na Madagaskar i zmusiła do błyskawicznej ewakuacji Ta-nanariwy oraz sąsiednich miast.

Zagrożenia mieszkańców Ziemi napromieniowaniem wcale nie zmniejszyły ostatnie sukcesy zdławienia ognisk silikoków na znacznych obszarach. W całkiem zmienionych warunkach termicznych planety bardzo utrudnione było panowanie nad cyrkulacją prądów atmosferycznych. Nadto dawano pierwszeństwo wszystkiemu, co służyło bezpośredniej walce z kosmicznym najazdem. W tej sytuacji uchwalono przesiedlenie na Wenus całą ludzkość w nieprzekraczalnym terminie czterech miesięcy. Pozostać miały tylko ochotnicze załqgi uczestników walki o Ziemię — jak zaczęto nazywać generalną rozprawę z krzemowcami, która w związku z budową Pamięci Wieczystej na Księżycu wkraczała w fazę rozstrzygającą.

W dyskusjach nad sposobem przeprowadzenia tej emigracji na skalę, jakiej nikt sobie dotąd nawet nie wyobrażał, Towarzystwo Obrońców Przyrody Wenus stanowczo oparło się planom zabudowy ocalałych resztek wysp. Mimo założeń bowiem utrzymania jakichś skrawków w charakterze rezerwatów oznaczałoby to ograniczenie biosfery lądowej do nielicznych, wyrywkowo uratowanych gatunków, z których później nie udałoby się sklecić ani jednej naturalnej, prężnej, samowystarczalnej biocenozy z niezbędnym dla jej rozkwitu zamkniętym obiegiem wszystkich przynależnych łańcuchów pokarmowych.

W tym czasie już skrystalizował się pogląd, że — bez względu na rozwój wydarzeń — Wenus nie zostanie przystosowana do zasiedlenia pod gołym niebem. W razie klęski ludzkość miała się przenieść na Marsa. Dlatego już teraz przystąpiono do rozbiórki niektórych wenusjańskie!! miast w celu zrekultywowania terenu, jak to się czyniło z hałdami na Ziemi. Już wcześniej specjalną uchwałą wyłączono spod dalszej zabudowy Ziemię Joersena — pasjonujący biologów jedyny lilipuci ląd wodnej planety.

Te formy ratowania wenusjańskiej biosfery nie kolidowały z ustaleniami dotyczącymi całkowitej emigracji z Ziemi. Początkowy plan skonstruowania olbrzymich promów w postaci sztucznych wysp dla miliardów ludzi okazał się niezbyt praktyczny, a zwłaszcza trudny do spełnienia w sztywno wytyczonym terminie czterech miesięcy. Kilka mniejszych takich jednostek pływających rozganiał już wiatr po wszechoceanie Białej Planety. Dalsze były w budowie. Całkowite jednak rozwiązanie problemu uchodźców z Ziemi miała przynieść pospieszna budowa miasta poruszającego się na orbicie wokół Wenus. Był to pusty wewnątrz dysk o średnicy czterystu kilometrów, podzielony na poziome kondygnacje.

Dwudziestego września dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego szóstego roku w godzinach rannych nadszedł meldunek z Astrobolidu lecącego już przez rubieże Układu Słonecznego. Daisy Brown donosiła między innymi:

„Wasze ostatnie wiadomości o progresywnym wzroście mutacji wśród dzieci urodzonych począwszy od wiosny bieżącego roku wywarły na nas okropne wrażenie; tym bardziej że mamy żywo w pamięci sprawę samego Lu, jak również jego chęci poddania nas wszystkich zabiegowi syntezy chromosomalnej.

Niewątpliwie mutacje tworzone przez ślepy przypadek są znacznie groźniejsze, gdyż prowadzą do wielokierunkowej degeneracji gatunku ludzkiego. Wczoraj przedyskutowaliśmy tę sprawę z A-Cisem, który, korzystając z pomocy dublomózgu, oświadczył nam, że nie jest to wcale beznadziejne. Przypuszcza on, iż uda się dokonać korekcji chromosomalnej w skali całej ludzkości, co położy kres temu dramatowi.

Bez tego w ogóle nie wyobrażam sobie przyszłości ludzi inaczej niż jako powszechną, nieodwracalną katastrofę. Nawet w razie odizolowania ludzi już teraz od źródeł zgubnego promieniowania — oczywiście przez emigrację — problem pozostaje otwarty, pogorszając się z każdym rokiem i z każdym pokoleniem. Ileż milionów ofiar pochłaniają aż do naszych czasów skutki eksperymentalnych wybuchów bomb atomowych i wodorowych, niebacznie dokonywanych w drugiej połowie dwudziestego wieku!

A-Cis twierdzi, że później szczegółowo rozpracuje ten problem za pomocą Pamięci Wieczystej, lecz najpierw musi być ukończona jej budowa, gdyż w swoim obecnym stadium nastawioną jest wyłącznie na walkę z silikokami. Zdaniem Urpianina ta korekcja chromosomalna powinna być uwieńczona całkowitym sukcesem”.

Zgodnie z obietnicą powiadamiania opinii publicznej zarówno o poczynaniach Komitetu Ochrony Ludzkości, jak też o wiadomościach nadchodzących z Astrobolidu kilka minut po godzinie siódmej Rem nadała na wszystkich falach meldunek Daisy Brown z takim komentarzem:

„Musimy szczególnie mieć się na baczności. Przypominamy, iż w pierwszych doniesieniach, nadawanych z Układu Tolimana przez tę samą reporterkę, mowa była p doświadczeniach Urpian zmierzających do narzucenia ludziom swojej woli.

W świetle meldunku Daisy nie mamy gwarancji, że członkowie ekspedycji mają możność swobodnego myślenia i należytego rozeznania, co leży w interesie ludzkości, a co byłoby działaniem na jej szkodę. Dlatego musimy w tej propozycji podejrzewać ingerencję Urpian w sprawy ludzkie”.

W ciągu kwadransa zrobiło się tłoczno w eterze. Na falach radiowych krzyżowały się rezolucje wyrażające dążenia, nadzieje i obawy najrozmaitszych ugrupowań. Rozbujane emocje utrudniały trzeźwą ocenę wyjątkowo złożonej sytuacji, jaka się wytworzyła wskutek zbyt wielu niewiadomych co do intencji Urpian zarówno wobec kultury planetarnej Ziemian, jak też wobec nie znanych im krzemowców. I znowu, jak to się stale ostatnio powtarzało, linia podziału dotyczyła przyjęcia lub odrzucenia pomocy urpiańskiej.

Coraz częściej domagano się niedopuszczenia do jakiejkolwiek akcji urpiańskiej mającej bezpośrednio wpływać na dziedziczenie cech u ludzi. Podczas wiecu w Nowym Jorku jakiś zapalczywy młodzieniec krzyczał z całych sił do mikrofonu:

— Jeśli nie przekonał was przykład Lu, który chciał zgładzić Daisy Brown, aby — torując sobie gwałtem drogę do władzy — dokonać zbrodni przekształcenia ludzi w bezduszne automaty myślowe, to przypatrzcie się dalszemu rozwojowi wydarzeń. Urpianie za pośrednictwem swoich telesterowanych pyłów budują na Księżycu gigantyczne urządzenie nazwane przez nich Pamięcią Wieczystą. Służy ona już dzisiaj do walki z krze-mowcami. Ale pamiętajcie, że to potężne narzędzie może się obrócić przeciwko nam. Może starać się przekształcić nas wbrew naszej woli. Może nami zawładnąć. Może ugodzić w jedyną wartość istnienia: w ludzką wolność! A kto zaręczy, że korekcja chromo-somalna, o której tak niewinnie pisze Daisy Brown, będąca z pewnością pod wpływem Urpian, nie oznacza tego samego co synteza chromosomalna? Musimy przeciwdziałać obcej, nieludzkiej tyranii — i to natychmiast!

Inni przeciwnicy pomocy urpiańskiej, nie poprzestając na zasygnalizowaniu niebezpieczeństwa, rozważali, jak mu się przeciwstawić. Wielu żądało zerwania jakichkolwiek stosunków z Urpianami, wydalenia wszystkich mido poza granice Układu Słonecznego i powiadomienia załogi Astrobolidu, że przynajmniej A-Cis, jako persona non grata, nie ma prawa wylądować na Ziemi; sprawę Lu można rozpatrzyć po przylocie astronautów.

Bardziej ugodowi radzili zaczekać na powrót Astrobolidu, chcąc w rozmowach z A-Cisem, z Lu i z całą załogą przekonać się, w jakim stopniu można zaufać dobrej woli Urpian. Najzagorzalsi zwolennicy porozumienia eksponowali świętą powinność obrony Ziemi — kolebki ludzi.

Szczególnie mocno ta polaryzacja poglądów w sprawie przyjęcia lub odrzucenia pomocy urpiańskiej zaznaczała się na Wenus, gdyż na poglądach części wygnańców zaważyła nostalgia.

W półmilionowym tłumie wiecującym na Wyspie Nadziei lewica, prawica i centrum (nazwijmy je tak umownie z braku odpowiednich zamienników) w świętym gniewie sprężyły się do skoku, nie przebierając w zarzutach, byle dotkliwie skompromitować przeciwnika.

W odpowiedzi na apel o obronę Ziemi za wszelką cenę wrogowie pomocy urpiańskiej uchwalili naprędce rezolucję, transmitowaną przez rozgłośnie Wenus, Ziemi i Księżyca:

„Na przekór renegatom gotowym paktować nawet z Urpianami, nas, tu przytomnych i tutaj walczących o Ziemię, nie skusi łatwe życie. Nigdy, przenigdy nie pójdziemy po linii najmniejszego oporu! Za nic, nawet za cenę życia nie zrezygnujemy ze świętego i nienaruszalnego prawa, w dawnych czasach okupionego przelaną krwią najlepszych synów planety: nie zrezygnujemy z ludzkiej wolności. Jesteśmy gotowi raczej zginąć niż ograniczyć w czymkolwiek swobodę działania każdego z nas. My, przesiedleńcy z Ziemi, żyjący na Wenus pod kloszami, którzy nie oglądamy Słońca, nie znamy już deszczu ani wiatru, oddzieleni od obcych warunków klimatycznych twardą przegrodą możliwą do przekraczania tylko w skafandrach, oświadczamy uroczyście:

Ludzie tęskniący za blaskiem Słońca, mgłą poranną i podmuchem wiatru, za niebem wygwieżdżonym nocą i błękitnym w dzień, zdecydują się, gdyby cena wolności tego wymagała, nie ujrzeć więcej Matki Ziemi i pozostać tutaj albo na Marsie, albo gdziekolwiek indziej, przystosowując obce światy do swoich potrzeb. Choćbyśmy zrezygnowali z podstawowych wygód i przyzwyczajeń, a zachowali jedynie wolność — pozostaniemy sobą: ludźmi! W obronie tej świętości wypowiadamy posłuszeństwo zaprzysiężonej przez ludzkość Karcie Wolności w jednym jedynym punkcie: poniechania przemocy. Zaufajmy mądrości starożytnych: extremis malis extrema remedia — skrajne zło trzeba zwalczać skrajnymi środkami. Bez litości i bez ostrzeżenia zdławimy fizycznie każdego — obojętne, człowieka czy nieczłowieka — który chciałby odebrać nam nasz skarb uświęcony walką i śmiercią najlepszych spośród Ziemian. Takie jest prawo naszego gatunku: wolność! Żadnemu prawu — ziemskiemu bądź pozaziemskiemu — nie damy pierwszeństwa przed prawem wolności”.

Po tym buńczucznym expose zabrali głos rozmaici mistycy, szermujący bez umiaru i łaską bożą, i pomstą bożą.

Głosom z Wenus odpowiadały głosy z Ziemi, tak samo zróżnicowane i nie mniej zacietrzewione.

Ber wstał gwałtownie i przechadzał się wzdłuż kabiny. Wreszcie stanął tuż przed Rem i, nie patrząc na nią, wyrzucił pospiesznie:

— Ty nic nie rozumiesz!

Zapanowało milczenie, które znów przerwał Ber:

— Obraziłaś się?

— Nie mam tego zwyczaju — odparła. — Obrażanie się było może dobre w Celestii. Ber najpierw zdziwił się. Potem przyjął to za uszczypliwość i powiedział z goryczą:

— Wypominasz mi, że moi przodkowie żyli czterysta lat w oderwaniu od Ziemi i dobrodziejstw, jakich użycza więź ze społecznością. Cóż dzieli potomków Celestian od pozostałych ludzi? Ot, weź na przykład Toma, który powinien różnić się jeszcze mocniej niż ja, bo spędził dzieciństwo w Celestii.

Rem drgnęła.

— Tom a ty to ogromna różnica; jak gdyby dwa światy. Tom rozumie ludzkość, której bez reszty poświęcił swoje długie życie. Na pewno przetrwa w pamięci bardzo wielu pokoleń.

Ber spojrzał badawczo na Rem.

— Otóż wiedz, że w kwestii budowy Pamięci Wieczystej zarówno Tom, jak i ja stoimy po tej samej stronie barykady. Rem przybladła. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia powiedziała wolno, siląc się na spokój:

— Czy Tom wydał jakieś nowe zarządzenia?

— Tak. W porozumieniu z radą, której większość — po burzliwej debacie — przyznała słuszność naszemu stanowisku. Prace przy doskonaleniu Pamięci Wieczystej są kontynuowane w pośpiechu. Jak wiesz, wczoraj nadeszło jeszcze jedno mido wyposażone w bardzo rozległe instrukcje. Pomyśl, co byśmy zrobili bez tak potężnych narzędzi działania, jakimi obdarzają nas Urpianie! Pomyśl tylko… Rem milczała. Jej źrenice jakby przygasły, a cień długich rzęs przyciemnił ich miedziany odcień.

Raptownie spytała:

— Ile minut temu Tom wydał te rozporządzenia? Bernard speszył się. Nie patrząc na nią odpowiedział:

— Wczoraj późnym wieczorem.

Rem obrzuciła Bera gniewnym spojrzeniem.

— Bądź poważniejszy — rzuciła strofująco. — Dramat ludzkości tego wymaga. Dobrze wiesz, że od godziny jednoczy nas wszystkich poszukiwanie sposobów obrony przed ingerencją Urpian. Stawką jest przyszłość naszego gatunku, za który przecież czujemy się odpowiedzialni.

Ber też się zapalił:

— Z poszukiwania tych sposobów możesz mnie wyłączyć… Zrozum: twoje lęki są bez pokrycia. Mamy dość dowodów na to, że Urpianie chcą naszego dobra. Zresztą zastanów się: my nic nie ryzykujemy. Ziemia ginie! Nasza ojczyzna! A tylko oni mogą ją uratować.

— Ale za jaką cenę? Bernard zamyślił się.

— No cóż… Jesteś uprzedzona do tych istot, które pod każdym względem tak bardzo górują nad nami. Może dorównamy im za tysiąclecia; a może nigdy… Oczywiście ty nie chcesz o tym słyszeć — dodał sarkastycznie. — Koniecznie pragniesz, żeby wśród psychozoów we wszechświecie prym wiedli ludzie…

— Przestań bredzić — przerwała i po chwili dopowiedziała:

— Niech ludzie pozostaną ludźmi! Nie chodzi mi o nic więcej. Czyżbyś naprawdę nie pojmował istoty tej walki?

— Pojmuję, że trzeba zjednoczyć wszystkie siły w obronie Ziemi. Silihomidzi z ich mikrobami są jedynym wrogiem, który nam zagraża. Przynajmniej w tej chwili. W obronie Ziemi gotów byłbym zawrzeć sojusz nawet z diabłem z celestiańskich legend.

— A ja nie — ucięła Rem zaczepnie.

— Wiem, co myślisz — odparł Ber z żalem. — Ale czyż nawet dla dobra ludzkości, dla ocalenia ziemskiej kultury nie potrafisz przełamać swego uporu?

— Dobro ludzkości to wolność osobista każdego z nas, nic więcej.

— Ty nie rozumiesz, co znaczy kochać Ziemię! — zawołał Ber, wpadając w patos. —

Może potomkowie Celestian odczuwają to rzeczywiście inaczej. Czy ja wiem… Widzisz, mnie się wydaje, że człowiek oderwany od ojczyzny jest jak ryba wyrzucona z wody. Zmarnieje! Nawet gdybyś jej stworzyła cieplarniane warunki rozwoju. Jesteśmy dziećmi Ziemi! Winniśmy jej wszystko. Wszystko!

— Ziemia jest twoim fetyszem — odparła Rem ze smutkiem. — To właśnie ona winna nam wszystko. Ziemia jest dla nas, nie my dla niej!

Bernard z niepokojem spojrzał w jej oczy. Spuściła wzrok, aby na niego nie patrzeć. Wtedy wyrzucił z siebie szybko:

— A gdyby przyszło ją opuścić na zawsze, oddać w niewolę komuś zupełnie obcemu, to powiedz szczerze, Rem, kochana — spojrzał na nią z miłością — czy z twoich oczu nie upadłaby ani jedna łza? Powiedz!

Zapanowała chwila milczenia. Rem nie była teraz usposobiona do słuchania miłych słów z ust Bernarda. Pytanie ją trochę zaskoczyło, trochę zmieszało.

— Czy zapłakałabym nad utratą Ziemi? Na pewno. Już taka ludzka natura. Opuszczając miejsca, gdzie było nam dobrze, czynimy to z żalem. Oglądamy się jeszcze raz za siebie. We wspomnieniach cierpimy, że czas nie zatrzymał się. Ale życie toczy się dalej.

Przy ostatnich słowach Rem obniżyła głos. Stanęły jej przed oczami wspomnienia sprzed czternastu lat. Za nic w świecie nie chciała, aby Ber się tego domyślił. Zerknęła na jego twarz. Prawie się nie zmienił od tamtego czasu. Czy życie połączy ich jeszcze kiedyś? Czuła, kierowana kobiecą intuicją, że wystarczyłoby jedno czułe słowo z jej ust. Wiedziała, że go nie wymówi, chociaż to byłoby wspaniałe… A przecież oboje byli wolni. Dlaczego nie rozumieli się teraz? I czy ważkie publiczne sprawy mogą trzymać uczucia w ryzach?

Nagle Rem zlękła się, że może jednak wyzna Bernardowi coś, czego nie chciała — przynajmniej w tej chwili. Aby nie przedłużać kłopotliwego dla niej milczenia powtórzyła, że Ziemia jest jego fetyszem. Potem znów nawiązała do Celestii:

— Siłą rzeczy ty widzisz to inaczej. Wiele spraw, które są dla mnie historią i niczym ponadto, ty w pewnym stopniu jeszcze odczuwasz, bo znasz je ze wspomnień swoich bliskich i przyjaciół. To tak jak gdybym rozmawiała z dwudziestowiecznym orędownikiem żywych i świętych dla niego wartości tamtej epoki, dziś zastygłych, niezrozumiałych, pokrytych kurzem dawności. Bo Celestia była integralną cząstką tamtego świata. Tu, na Ziemi, w miarę zmian sposobów życia spojrzenie ludzi na świat i na siebie samych uległo dogłębnym przemianom.

— Ale miłość ojczyzny pozostała — wtrącił Ber nieustępliwie.

— To zrozumiale. Ty kochasz Polskę, ja czuję się Szwedką. Ale kochając swój kraj, nie zawężam tych uczuć do określonego terytorium, zresztą w dwudziestym pierwszym stuleciu powalono słupy graniczne między państwami. Ojczyzna to pewna suma doznań i wrażeń, zdobyczy kulturalnych i cywilizacyjnych zgromadzonych przez wszystkie pokolenia jednego narodu.

— A gdyby żywioły rozpętane przez krzemowców zniszczyły twoją Szwecję? — spytał Ber.

— Nie zniszczyłyby mego ludu — odparła Rem z błyskiem w oczach. — Ojczyznę poniósłby on z sobą w sercu wszędzie. I gdzieś daleko, w warunkach sprzyjających życiu, na innych globach włożyłby wiele sił w tworzenie nowej Szwecji, równie kochanej i równie prawdziwej ojczyzny. Tym razem Bernard zapragnął być złośliwy.

— Jaka jest więc różnica — zapytał — pomiędzy takim ujęciem a starym powiedzeniem: Ibi patria, ubi bene?

— Ogromna! W dawnej epoce powiedzenie to wyrażało orientację kosmopolityczną, oznaczało przekładanie łatwego życia nad ówczesne obowiązki wobec społeczeństwa, w którym się wzrosło.

Bernard zamyślił się.

— Może to wszystko miałoby jakiś sens, gdyby nie pomniki kultury wzniesione na Ziemi i przecież nierozerwalnie z nią związane. Człowiek zupełnie przeobraził oblicze planety. I nie tylko wznosił gigantyczne urządzenia przemysłowo-przetwórcze dla wyzyskiwania bogactw przyrody. To możemy odtworzyć w każdym nowym miejscu, zaspokajając nasze potrzeby w nowych warunkach. Ale któż wyrzeknie się pomników sztuki, w które płomień serc mistrzów wlał niepowtarzalne piękno?

Rem wstała. Ręce jej drżały. Ber uprzedził jej odpowiedź:

— Właśnie w twojej ojczyźnie na skalnej ścianie jaskini oglądałem odkryte kilkadziesiąt lat temu ścienne malowidło. Przedstawia scenę polowania na mamuty. Barwiony ochrą i kaolinem obraz zadziwia świetnym uchwyceniem sylwetek w ruchu, zarówno ludzi, jak zwierząt. Nie żal byłoby ci tego dzieła artysty sprzed trzydziestu tysiącleci?

— Żal — odparła Rem. — I żal by mi było pomnika Ericksena na placu jego imienia w Sztokholmie, gdybyśmy go nie zabrali. Ale jeśliby miało ucierpieć to, czemu Ericksen poświęcił swoje życie: wolność, wolałabym nie żyć.

Ostro zabrzęczał wideofon przyczepiony do ściany kabiny statku-bazy, w którym przebywali. Twarz Franka Skiepurskiego na ekranie krasiły rumieńce gniewu.

— Czekamy na ciebie.

NIC PONAD WOLNOŚĆ

Nigdy za pamięci ludzkiej plac Wolności Człowieka w Warszawie nie był tak zatłoczony. W pół godziny od radiowego apelu brakowało skrawka wolnego miejsca. Ostatni meldunek z Astrobolidu wzburzył umysły na całym świecie do tego stopnia, że rezolucje napływały już także z Wenus i z baz księżycowych, warszawskie zgromadzenie więc miało szczególną wagę. Właśnie zapowiedział swe przybycie Franek Skiepurski. Znając jego radykalizm, wiedziano, że poprosi zebranych o poparcie jego programu ostatecznego rozgromienia wroga. W tragicznej sytuacji Ziemi przyjęcie bądź odtrącenie pomocy Urpian nabierało desperackiej wymowy.

Na placu wrzało jak w ulu. Jedni w skupieniu kontemplowali dziejową chwilę, której wagę trudno było przecenić. Inni przekrzykiwali się wzajemnie jakby w przeczuciu, że to ostatnie minuty swobodnego modelowania historii rozpędzonej jak rakieta. Potem będą już tylko fakty dokonane.

Wśród trzeźwiejszych wypowiedzi wybijał się głos studenta Europejskiej Akademii Biologicznej o górowaniu wiedzy urpiańskiej nad ludzką. Najpierw przytoczył on przykład mido jako symbolu hermetycznej dla nas — gdyż na razie w ogóle nie poznanej — techniki pyłów telesterowanych, stawiającej ewentualną pomoc urpiańska poza wszelką kontrolą. Przechodząc na grunt nauk biologicznych powtórzył tezy z głośnego wykładu profesora tej sławnej warszawskiej uczelni, Józefa Dolniaka, na temat przywróce-nia wzroku Zoe Karlson — by uwypuklić nie tylko znacznie wyższy poziom medycyny urpiańskiej od naszej, lecz także jej diametralną odrębność. Kunszt biologów z Układu Tolimana uwidaczniał się w tym zabiegu jeszcze wyraziściej niż w bardziej spektakularnej umiejętności doboru cech przyszłego ustroju żywego w wyniku syntezy chromo-somalnej genów.

Te ostatnie działania, roztrząsane przez różnych mówców ze względu na ich społecz-nie nader niepokojący charakter, dobrze współbrzmiały z możliwościami biotechnik stosowanych na Ziemi. Już od dawna bez udziału podobnych praktyk nikt sobie nie wyobrażał racjonalnej hodowli zwierząt i uprawy roślin. Natomiast konwencja z dwudziestego pierwszego wieku.zabraniała takich eksperymentów na ludziach. W przeciwieństwie bowiem do zwierząt, u których metodami inżynierii genetycznej możemy nasilić wystąpienie tej cechy, na której nam akurat zależy (jak mleczność u krów albo nieśność kur), biologia nie może przesądzać, jakie psychiczne i fizyczne właściwości człowieka są najbardziej pożądane. Filozofia, znacznie bardziej uprawniona do takich ocen, też nie ma patentu na ludzką doskonałość, bo nieskończenie zróżnicowana jest osobowość człowieka. Nie mówiąc o tym, że dążenie do chociażby względnego ujednolicenia puli genetycznej gatunku ludzkiego mogłoby w przyszłości wystawić populację na śmiertelne zagrożenia, zgoła nie dające się przewidzieć.

Potęga wiedzy urpiańskiej budziła podziw i strach. Wprost trudno było pojąć, że bardzo krótki okres badań wystarczył im, aby posiąść tak precyzyjną znajomość wszelkich subtelności funkcjonowania ludzkiego organizmu, o jakiej ziemska fizjologia na razie mogła tylko marzyć. Dawało to rękojmię, iż korekcja chromosomalna, mająca wyłącznie zneutralizować genetyczne skutki szkodliwego napromieniowania, nie przekroczy zamierzonych ram i przeciwdziałając wystąpieniu y przyszłych generacjach zgoła przypadkowych, najczęściej zgubnych, mutacji, sama nie wywoła, w charakterze dzia-łań ubocznych, jakichś innych ukierunkowanych zmian.

Pozwalało to wierzyć, że w ramach takiej globalnej akcji nie przydarzy się Urpianom fatalny w skutkach błąd w sztuce. Było to mocne przeświadczenie o wiarygodności ich nauki i techniki. Czy jednak właśnie ta cywilizacyjna doskonałość nie obróci się prze-ciwko ludziom?

Ufność wobec rozległej wiedzy tych kosmitów bynajmniej nie oznaczała zaufania do ich morale. Wprost przeciwnie, pewne poszlaki narzucały daleko posuniętą ostrożność. Wprawdzie Urpianie podobno uznali za pomyłkę swe początkowe dążenie do przekształcenia ludzkiej psychiki na ich własną modłę, ale w tej kwestii nie wszystko było jasne. Nikt nie mógł zaręczyć, że ci przybysze z Juventy nie zechcą znowu rozmyślnie narzucić ludziom takich cech, które uznają za potrzebne, że nie wszczepią choćby tylko bezkrytycznego podziwu oraz ślepego posłuszeństwa wobec ich kultury planetarnej, a zwłaszcza wobec ich wyrachowanej, beznamiętnej i obcej nam psychiki.

Wzrastające od kilku dni opory przeciwko przyjęciu urpiańskiej pomocy w jakiejkolwiek formie wiązały się z dalszymi sukcesami w zwalczaniu silikoków. Większość metod została wypracowana przez Pamięć Wieczystą, lecz teraz mogły już być one stosowane z powodzeniem bez pomocy tego superkomputera. Postępy prac w tej dziedzinie w kilku instytutach naukowych Europy i Azji sugerowały, że samodzielne zwalczanie inwazji krzemowców jest możliwe. Dlatego przeciwko Pamięci Wieczystej występowali również ludzie, którzy za nic w świecie nie godzili się oddać bez walki ojczystą Ziemię kosmicznym uzurpatorom. Wyraziciele tego poglądu reprezentowali centrum. Obrońcy Ziemi ze skrajnego skrzydła głosili, iż jest ona dobrem najwyższym, bez którego człowiek żyć nie może. Dlatego w niepewnej sytuacji wojny z krzemowcami widzieli w Urpianach rękojmię zwycięstwa.

Ekstremiści z przeciwnego obozu, bardziej krzykliwi i zaborczy, uznawali nie skrępowaną swobodę człowieka za dobro naczelne, któremu trzeba podporządkować wszystkie inne wartości łącznie z kosmiczną ojczyzną. Sekundowali im czciciele wolności — naprędce zrodzona sekta religijna, która podniosła wolność do rangi bóstwa, wiążąc z tym rozmaite perwersyjne i orgiastyczne rytuały. Niemistyczni obrońcy wolności widzieli w nich fanatyczną siłę destrukcyjną, którą wygodnie mogliby manipulować.

Tak rozumował również Franek Skiepurski. Lądując na lotnisku rakietowym w Warszawie przysłuchiwał się w skupieniu dudniącym w słuchawkach pokrzykiwaniom jednego z czcicieli, który utożsamiał siebie z wolą boga wolności i uroczyście ręczył w jego imieniu, że ci, którzy zdemolują Pamięć Wieczystą, zostaną z duszą i ciałem uniesieni do niebiańskiego raju.

Franka radowały te bredzenia, bo tworzyły dobrą atmosterę dla jego przemówienia. Spóźnił się jednak. Kiedy dotarł na plac Wolności Człowieka, owacyjnie witany przez swoich stronników, w gronie kilku młodzieńców stał na prowizorycznie skleconej mównicy starszy pan o twarzy patriarchy i wołał frenetycznie do mikrofonu:

— Ziemia ginie! Ulitujcie się nad nią, jedyną ojczyzną człowieka! Bujna czupryna trzęsła mu się jak mlecznozłote runo podświetlone słonecznym popołudniem. Machinalnie głaszcząc siwą brodę zamierzał mówić dalej, nawet więc nie spostrzegł wejścia Franka, który z przesadną, komediowo-teatralną kurtuazją skłonił się przed nim, by niemal w tym samym momencie powoli, ale stanowczo przesunąć go na bok i bez wstępów przemówić:

— Gadki na potem! Przybyliśmy tu, aby działać. Nie muszę nikogo przekonywać, że wolność jest człowiekowi potrzebna jak powietrze. Bracia, słuchajcie mnie: wolność jest zagrożona! Jakież inne niebezpieczeństwo mogłoby ludzi mocniej scementować w pospólnym działaniu? Jakąż wartość chcielibyście przeciwstawić świętej i nie skrępowanej wolności? Nie ma takiej…

— Nieprawda! — tubalny głos huknął w pobliżu tak prowokująco, że Franek rozejrzał się dokoła.

— Ziemia w niebezpieczeństwie! — rozległ się ten sam głos. — Za Matkę-Ziemię polegniemy pokotem wszyscy jak zżęte kłosy. Planeto! Nasza Ziemio… Franek brutalnie wpadł mu w słowa:

— Jesteś dla mnie kupą kamieni. Ziemio, martwa i nie czująca na sobie żywego, wolnego człowieka. Mówicie: Ziemia w niebezpieczeństwie — podjął pospiesznie z obawy, aby mu znowu nie przerwano. — I cóż z tego? Gdybyśmy jej obronę mieli okupić ograniczeniem swobody działania albo przyjęciem sztywnych praw dyktujących człowiekowi, jak ma postępować — to niechaj ginie Ziemia. Powtarzam: niechaj ginie! — jeśli mielibyśmy wybierać pomiędzy nią a wolnością!

— Nic ponad wolność! — zabrzmiało z kilku stron. Franek powtórzył ten okrzyk, jak głośno potrafił. Aż zjeżył się usłyszawszy z kolei obrońców Ziemi.

Na chwilę zagłuszyło ich poparcie dla zacietrzewionego mówcy:

— Nic ponad wolność!

Kilkanaście rakiet mknęło ku Księżycowi: dwuosobowe gondole, jakimi zakochani odbywali przejażdżki po niebie, jednostki pasażerskie oraz transportowe, oczywiście niewielkie, nadto przeważnie w złym stanie, co spowodowało, że nic brały udziału w powszechnej rozprawie z krzemowcami. Niektóre pojazdy nie spełniały wymogów bezpieczeństwa. Inne były przeznaczone do lotów ku nisko krążącym stacjom satelitarnym lub, najwyżej, na orbitę stacjonarną. Brakło jednak czasu, aby się zastanawiać nad ryzykiem lecenia nimi na Księżyc.

Pierwotny plan Franka był prosty: wysłać tylko jedną zdalnie sterowaną rakietę z głowicą wodorową, której wybuch w obrębie Pamięci Wieczystej spowoduje doszczętne wyparowanie zarówno tego superkomputera, jak urządzeń pomocniczych w promieniu kilkunastu kilometrów. W ostatniej chwili, aby nikt nie zdążył ostrzelać rakiety i wywołać eksplozji na trasie, ostrzegłby przez radio ludzi mogących przebywać w niebezpiecznej strefie. Normalnie był to obszar całkiem bezludny: montowaniem kolejnych agregatów Pamięci Wieczystej zajmowały się zespoły mido, a w tym rejonie Srebrnego Globu nie było ani baz naukowych, ani zakładów przetwórczych.

Plan był jednak nie do zrealizowania. Cały zapas bomb nuklearnych przygotowanych do walki z krzemowcami był w gestii Komitetu Obrony Ludzkości. Po odejściu Skie-purskiego było oczywiste, że są one niedostępne dla Franka i jego zamierzeń. Przylot Rem pozwolił wypracować plan wprawdzie ryzykowny, ale w tej sytuacji jedyny realny.

Stu kilkudziesięciu zapaleńców, którzy przeistoczyli się w komandosów z dawnych wieków, miało wylądować w obrębie Pamięci Wieczystej. Rem podjęła się koordynowania całej akcji.

Ponieważ postanowienie o tej wyprawie zapadło w Warszawie, stamtąd oraz z sąsiednich miast wystartowały pojazdy; większość uczestników rakietowej bojówki stanowili Polacy.

Należało oczywiście liczyć się z możliwością włączenia się mido w wir wydarzeń. Kilka ich zespołów rozbudowywało Pamięć Wieczystą, sukcesywnie uruchamiając kolejne jej zakresy. Niezależnie od zdumiewającej sprawności technicznej te pyły autosterowane były nader niebezpieczne przez to, że błyskawicznie mogły dostosowywać się do zmienionej sytuacji.

Franek i Rem byli przygotowani na aktywny opór mido. Z góry ustalili, że nie będą się liczyć ze skutkami zniszczeń spowodowanych obustronną walką, choćby doszło do dewastacji wszystkich urządzeń, jakie Urpianie wprowadzili w obręb Układu Słonecznego.

W gruncie rzeczy jaskrawa przewaga techniczna Urpian z góry zapewniała im zwycięstwo, chyba że celowo daliby ludziom wolną rękę. Los bojowników zależał od tego, czy mido były zaprogramowane na bezpardonową obronę wznoszonej budowli również przed szturmem ze strony Ziemian. Nie znana decyzja kosmitów w tej sprawie wymykała się zresztą ocenom moralnym. Po pierwsze, konfrontacja dotyczyła odrębnych gatunków psychoozów, więc o różnych kryteriach etycznych. Po drugie, Urpianie głosili, że budują Pamięć Wieczystą wyłącznie dla ludzi, by uratować ich ginącą ojczyznę.

Rem leciała pięcioosobową rakietą sportową, która tym razem musiała pomieścić dwukrotnie większą załogę: oprócz niej trzech studentów, architekta, plastyka i czterech działaczy Organizacji Obrony Wolności. Franek dowodził środkową grupą, odległą o półtorej sekundy lotu. Reszta rakiet leciała za nimi, tworząc dwa łukowate skrzydła. Takie ustawienie tej naprędce skleconej flotylli zapewniało jej jaką taką zwrotność ruchów i operatywność.

Tarcza Srebrnego Globu ogromniała z każdą minutą. Znaczne przybliżenie ubarwiło już wypukłą, pucołowatą twarz dziwnego olbrzyma, prawie całkowicie ukrytą we własnym cieniu. Na prawo lśniło jaskrawe Słońce, od tej strony złocąc ostrym blaskiem wąski sierp Księżyca, którego reszta niebieszczała delikatną poświatą. Sierp ten poszerzał się w miarę, jak zataczali łuk, kierując się ku miejscu lądowania. Pamięć Wieczysta znajdowała się w tej chwili prawie dokładnie na terminatorze. Niebawem miał nią owładnąć mrok nocy, która zapada tu jednocześnie z ostatnim promieniem Słońca, zachodzącego kilkadziesiąt razy wolniej niż na Ziemi.

Rem tylko przelotnie spoglądała na wskaźniki urządzeń kontrolnych automatycznego pilota. W centrum jej uwagi znajdował się malutki ekran oraz niewidoczny głośnik wideofonu. Obrzuciła wzrokiem tablicę dyrektyw lotu i w tym momencie uświadomiła sobie, że zbliżają się do kresu wyprawy. Za minutę wszystkie rakiety równocześnie rozpoczną hamowanie.

Słońce zachodziło powoli, bardzo powoli. Temu, kto przywykł do jego raptownych zachodów na Ziemi, zwłaszcza w pasie równikowym, mogło się zdawać, że miną epoki, zanim utkany z fioletowobiałego blasku rażący w oczy krąg schowa się poza skały widnokręgu, dwukrotnie bliższego aniżeli na ziemskich równinach. Wreszcie została tylko duża spęczniała iskra oślepiającej jasności, otoczona białawym skrzydłem. Iskra kurczyła się coraz bardziej, jakby zagłębiała się w zbocze stromej góry, aż zagasła i w tejże chwili zapadła noc — nagła, czarna, zupełna.

Kto oglądał na Ziemi całkowite zaćmienie Słońca, odnosił dość podobne wrażenie-Tu wszakże nie czeka się na to przeciętnie czterysta lat, jak w każdym punkcie kuli ziemskiej, lecz regularnie co czternaście dni noc tak właśnie nastaje, i tak ustępuje. Subtelnie rozpleciona grzywa korony słonecznej zatraca się w stożkowatym obrazie światła zodiakalnego.

Pomimo nocy infralornetki nie były potrzebne. Nisko nad horyzontem świeciła Ziemia w kwadrze, dając znakomite rozeznanie bliższych i dalszych przedmiotów.[4]

Rem spojrzała na Franka przez grube szkła hełmu. Od współtowarzyszy nie różnił się nawet ubiorem. Rozpoznać go mogła tylko po glosie słyszanym przez maleńki na-dawczo-odbiorczy aparat radiowy w hełmie. W lodowatej próżni księżycowego świata, w otoczeniu wzniesionych i rozbudowywanych urządzeń Pamięci Wieczystej, ten dobitny ton o prawie szorstkim brzmieniu stanowił jedyny objaw życia poza nią samą, jedyne materialne jego odczucie. Wsłuchiwała się w dźwięk głosu Franka, aż przyszło jej zareagować na sens słów:

— Patrz! Widzisz, tam wysoko? Ma nas w polu widzenia.

Temu oświadczeniu towarzyszył ruch dłoni. Rem spojrzała we wskazanym kierunku. Poczuła się nieswojo: w górze, srebrzyście oświetlony blaskiem Ziemi, nieruchomo trwał rozczapierzony dziwny kształt. Podeszła blisko do Skiepurskiego.

— Mido… — powiedziała zmieszanym głosem.

— To nie jedyne — odparł Franek. — Drugie też widać stąd. O, tam w głębi! A prócz nich niedaleko są jeszcze trzy. Możesz nastawić odbiornik na ich wykrycie.

Nie nastawiła. Spojrzała Frankowi w oczy: trochę przymrużone piwne oczy o surowym wyrazie. Przemknęło jej przez głowę, że nie są tak ładne jak oczy Bera. I ta myśl wydała jej się teraz bardzo głupia. Znów popatrzyła na Franka. Ujął ją za rękę.

— Boisz się? — zapytał.

Nie chciała zaprzeczyć. Ale miała zacięty wyraz twarzy, którego Franek nie mógł dostrzec. Rzuciła jedno słowo:

— Szybciej!

Franek także zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. I także milczał.

Był nawet moment, kiedy sytuacja wydała mu się beznadziejna. Jego aparat zanotował szybkie zbliżanie się jeszcze jednego mido i po chwili ujrzał obraz wszystkich sześciu na zawieszonym przed sobą w próżni ekranie przestrzennym będącym polem sił. Zatoczyły koło w górze i nieruchomo jak stado sępów stanęły nad nimi. Nie uniósł głowy. Rem nie dostrzegła ich z braku wizualnego rejestratora, a charakterystyczne zakłócenia w radio uszły jej uwagi. Franek wyłączył ekran.

Rem szła chwilę w milczeniu. Zbliżali się do centralnej kopuły, pod którą funkcjonował jeden z głównych zespołów sieci: magazyn wiedzy o silikokach gromadzonej przez Pamięć Wieczystą. Oboje byli w stałym kontakcie radiowym z resztą grupy uderzeniowej, która w sześciu oddziałach operacyjnych okrążała teren. Najbliższy postępował za nimi w odległości sześćdziesięciu metrów, której Rem poleciła nie zmniejszać. Trzy dalsze szły im na spotkanie i miały połączyć się tuż przed głównymi urządzeniami; dwa pozostałe oskrzydlały obszar po bokach.

Nagle potworny blask rozświetlił krajobraz pogrążony w łagodnej poświacie Ziemi. Nie spływał z żadnego kierunku, w jednej chwili ogarnął okolicę w sposób tak dokuczliwy dla oczu, że wszyscy jak na komendę przestawili urządzenia filtracyjne w hełmach.

Rem instynktownie zrobiła półobrót, rozglądając się po otoczeniu.

Franek nie poszedł za jej przykładem. Nie opuściła go przytomność umysłu i dobrze pojmował, że sprawcami tej iluminacji, będącej przestrogą lub przygotowaniem do ataku, są pyły autosterowane kierujące budową Pamięci Wieczystej.

Urpianie posiadali umiejętność rozregulowywania aparatów na dowolną odległość. Pozwalało im to unieszkodliwiać wszelkiego typu pociski. Ze starożytną bronią palną mieliby większy kłopot, lecz rozsiane po muzeach karabiny maszynowe i szybkostrzelne pistolety nie nadawały się do użytku. A poza tym czas naglił. Każda sekunda była darowana przez Urpian. Już następna mogła przynieść zagładę.

Światło przygasło raptownie, ale tylko po to, by po krótkiej chwili objawić swoje nowe wcielenie. Tym razem gorzało kolejno wszystkimi barwami tęczy, od soczystej czerwieni do głębokiego, nasyconego fioletu.

Franek spojrzał w górę i nakłonił Rem do tego samego. Pyły telesterowane w swej poprzedniej postaci zniknęły. Natomiast na nie określonym pułapie świecił klucz kilkunastu kolorowych ognisk, jak ciało sztywne obracający się powoli dookoła osi. Zagadkowe światła, których to przybywało, to ubywało, ciągle zmieniały barwę.

Zaledwie Rem trochę oswoiła się z tym obrazem, groźnym swoją tajemniczością, wszystko zgasło. Gdzieś, prawdopodobnie wyżej, zapłonęła jaskrawa, zielona kula, która następnie przybrała kolor srebrnobiały. Kula spęczniała do pozornej wielkości Ziemi oglądanej z Księżyca. Po chwili przygasła, a wypukłą jej powierzchnię pokryły zarysy ziemskich kontynentów. Czerwone ich obrzeżenie wolno rozlało się na wyobrażane w ten sposób części świata, a oceany na tym dziwnym globusie, wirującym wokół osi, pociemniały niewyraźną szarością. Wizerunek Ziemi rósł w oczach; aż zajął niemal pół nieba.

Nagle w odbiornikach zabrzmiało donośne zawołanie, jakby skandowało je wielu ludzi:

— Tylko Pamięć Wieczysta może ocalić Ziemię! Odstępujemy od zamiaru zniszczenia Pamięci Wieczystej!

Rem powtórzyła to zawołanie. Powtórzyła je trochę bezmyślnie, trochę bezwolnie. Usłyszała własny głos. Zmieszała się, ale nie wiedziała dlaczego.

Franek poszedł w jej ślady. Potem trwali chwilę w milczeniu, przykuci do miejsca.

Raptem Franek drgnął, jakby chciał otrząsnąć się z koszmarnego snu. Górną połowę ciała pochylił do przodu i sprawiał wrażenie, iż musi coś przezwyciężyć. Ugiął nogi w kolanach i zrobił krok przed siebie. Równocześnie, prawie z wysiłkiem, wydał gardłowy okrzyk:

— Naprzód! Odpowiedziało mu milczenie.

— Naprzód! Naprzód!

Powtarzał ten wyraz kilkakrotnie, jakby w obawie, że go zapomni. Znów nikt nie odpowiadał. W ciszę świata rzucał wciąż to samo zawołanie. Aż ochrypł.

Rem stała nieporuszona. Ktoś z grupy, która zatrzymała się naprzeciwko nich, zaczął wygłaszać całe przemówienie o tym, że bez Pamięci Wieczystej zginęłaby Ziemia, a więc trzeba koniecznie ratować Pamięć

Wieczystą.

— Rem! Kochana, opamiętaj się! — zawołał Franek rozpaczliwie. — Naprzód! Rozumiesz? Naprzód! Nie poruszyła się. Milczała, nie wiedząc dlaczego milczy.

— Rem, odpowiedz! — nalegał. — Czemu nic nie mówisz? Naprzód! Zniszczyć Pamięć Wieczystą! Zniszczyć tyrana! Rem! Powiedz, czyżbyś stchórzyła? Ty, Rem? Odpowiedz! Zaraz! Zaraz!

— Wracam na Ziemię… — rzuciła cicho jakby ze wstydem. I urwała. Dopiero teraz Franek przemógł jakiś wewnętrzny opór, który niemal Fizycznie przeszkadzał mu wyjaśnić to, co się działo z nimi wszystkimi. Teraz słowa potoczyły się jak lawina.

— Ty nie wiesz, o co chodzi! Nie znajdujesz się w pełni władz psychicznych. Ty i my wszyscy. Twoja wola jest osłabiona, jakby sparaliżowana. Urpianie narzucili ci to, co chcieli. Taką bezkrwawą przemocą chcą zmusić nas do poniechania szturmu. O, jacyż oni podstępni! Jacy nikczemni!

W tym miejscu Franek przełączył nadajnik na falę, którą mógł odebrać każdy w bliskiej okolicy.

— Urpianie próbują narzucić nam swoją wolę. To ich bodźce elektromagnetyczne wywołały w naszych mózgach z góry zaplanowane reakcje. Rozumiecie, bracia?! To nie wy przemawiacie, nie my przemawiamy — poprawił się — nie my mówimy, że trzeba odstąpić od zamiaru zniszczenia Pamięci Wieczystej. To oni mówią za nas, naszymi ustami do nas samych. Nie dajmy się zwodzić! Nie wierzcie swoim słowom. Ja także czuję ucisk w mózgu, gdy to mówię; gdy przeciwstawiam się obcej, narzuconej woli. Ludzie, zrozumcie! Jesteśmy w potrzasku myślowym. Jeśli nie oprzemy się przemocy Urpian, zginiemy z kretesem! Nawet gdyby oni ocalili Ziemię, my zginiemy jako ludzie: staniemy się cywilizacją żywych automatów! I — o zgrozo! — przystaniemy do naszych perfidnych prześladowców. Ale nie! Po stokroć —nie przystaniemy!! Nie możemy! Nie chcemy! Ludzie, nie wierzcie temu, co się dzieje w waszych mózgach. Nie wierzcie! Nie wierzcie…

— Franku! — usłyszał miękki kobiecy głos.

Był zbyt wstrząśnięty, by należycie ocenić ciepło, jakie dźwięczało w tym jednym słowie. Zaczął mówić szybko:

— Zrozum, pomyśl… Wszak przybyliśmy tu po to, żeby zniszczyć Pamięć Wieczystą. Żeby ocalić ludzką wolność. Nie zmieniliśmy zdania. Nie zaszło nic takiego, co skłoniłoby nas do cofnięcia się. A jednak wszyscy teraz paplamy jak papugi, że tylko Pamięć Wieczysta może ocalić Ziemię. To Urpianie spętali naszą swobodę myślenia. To oni dokonali zamachu na naszą wolność. Zamachu na ludzkość, na jej istnienie. Bo przecież ludzkość niewolna nie byłaby już ludzkością… Mnie się także chce wołać o odwrót, o odstąpienie od ataku, bo ucisk Urpian nie ustał. Ale przyrodzona człowiekowi miłość wolności jest niepokonana, silniejsza ponad wszystko! Nawet nad precyzyjną urpiańska technikę oddziaływania na ludzki mózg…

Rem czuła silny, nienaturalny ból głowy. Kłębiły się w niej w nieładzie wciąż nowe myśli o odwrocie. Zagłuszała je, powtarzając sobie, że Franek ma słuszność, że ma słuszność na pewno. Heroicznym wysiłkiem woli zmuszała się do zduszenia tamtych obcych i narzuconych pragnień.

Przychodziło jej to z trudem. Nie była w stanie wyrzec ani słowa. Spojrzała na Franka i kurczowo uczepiła się myśli, że nie musi dobierać stów ani wypracowywać dalszego działania. Nagle wydał jej się bohaterem. W tej egzaltacji odzyskiwała spokój i równowagę ducha. On, jej Franek, czuwa. Czuwa za siebie i za nią.

Ucisk na mózg ustępował. Powoli wracało uczucie własności myśli.

Pod głównymi urządzeniami dyspozycyjnymi Pamięci Wieczystej coś się kotłowało. Olbrzymiejące skrzydlate widma co chwila przysłaniały gwiazdy wiecznie pogodnego nieba, strzelając strasznymi, fosforyzującymi ślepiami. Co parę sekund dziwne fontanny kolorowych pyłów rozsypywały się, natychmiast niknąc w księżycowej próżni. Było ich coraz więcej, wytryskiwały z przodu, z tyłu, z boku — prędzej, wciąż prędzej, aż sprawiały wrażenie zupełnej ciągłości. Jak gdyby Księżyc wzbogacił się o atmosferę — nieprzejrzystą, gęstą, trochę niesamowitą.

Franek stanął raptownie. Ujął Rem silnie za ramię, zatrzymując ją na miejscu. Bał się o nią. I bał się, że zginą nie wykonawszy zadania. Dotarcie do Pamięci Wieczystej, od której dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt kroków, było na pozór niepodobieństwem. Wydawało się pewne, że mido, rozporządzając tak rozległymi możliwościami, zabije każdego, kto zagrozi zniszczeniem głównych urządzeń. Bił się z myślami, kiedy usłyszał donośny głos Rem:

— Naprzód!

Usiłowała wyswobodzić się z uścisku jego ręki.

— Puść! — zawołała gwałtownie. — Nie cofniemy się ani o krok! Prawda, że się nie cofniesz? — dodała już łagodniej.

W powodzi świetlnych zygzaków przypominających błyskawice dotarli na miejsce. Nie byli sami. Z przeciwległej strony dotarła już czołówka jednej z grup.

W tym momencie ogarnął ich płomień. Olbrzymi, wszechogarniający, zda się oparty o ziemię i niebo. Ustąpiły przed nimi gęste pyły. Języki ognia z siłą huraganu mknęły do góry, parły na boki, opływały ich ze wszystkich stron.

W OBLICZU KLĘSKI

— Bracia moi, ludzie, kochani — nie gubcie Ziemi! Zaklinam was na przeszłość i na przyszłość gatunku ludzkiego. Nie pognębcie jej. Najjaśniejszej Ojczyzny, póki jeszcze czas; póki cała nie spłynie ognistą lawą. Przecież ani Wenus, ani Mars, ani żaden glob we wszechświecie, choćby najpiękniejszy, nie będzie tym samym. Któż z was z lekkim sercem zamieniłby swoją matkę na cudzą? A to jest właśnie tak… Ludzie, ludzie, ulitujcie się nad Ziemią!

Ber ochrypł z krzyku. Ponad głowami tłumu, który zwartą ciżbą otaczał ciężką, toporną sylwetkę sześcianu budowanej Pamięci Wieczystej, powiódł wzrokiem po gładko zniwelowanej równinie krateru Kopernika oświetlonego z ukosa wąskim sierpem Ziemi. Przełknął ślinę i powtórzył mniej więcej to samo. Była to mieszanina próśb i zaklęć o ratowanie Ziemi.

Słuchając jego egzaltowanych nawoływań mogło się zdawać, że niemal odchodzi od zmysłów. Dziwna to była oracja, nabrzmiała bólem, lękiem i wezbrana żalem do tych, którzy jeszcze teraz odtrącali pomoc Urpian. Strzeliste wykrzykniki, ukwiecony styl, barokowo ozdobne metafory zaczęły tworzyć galimatias. Spostrzegłszy to Ber starał się mówić prościej i zrozumiałej.

— Wszak sami jesteśmy bezsilni — podjął. — Dopiero teraz ogarniamy w pełni, jak zbawienna była i jest pomoc naszych przyjaciół z Juventy. Niecierpliwość, brak roz-wagi i niszczycielski temperament tych, którzy sparaliżowali Pamięć Wieczystą, otwarły silikokom drogę do zmasowanego przeciwnatarcia i na Ziemi, i tutaj. Obszary przez rok i dłużej skutecznie bronione przy współudziale mido tracimy oto w ciągu kilku dni. Padły nawet takie umocnienia, których krzemowcy przedtem zgoła nie próbowali szturmować. Wszystko, co z tak olbrzymim wysiłkiem bądź obroniliśmy, bądź odbiliśmy najeźdźcom, dziś oddajemy na pastwę tych samych niszczycieli. Z godziny na godzinę kurczą się obszary, gdzie człowiek ma jeszcze coś do powiedzenia. Mało tego: właściwie przegraliśmy Ziemię. Przegraliśmy! Czy pojmujecie, co to znaczy?! Ziemię, naszą ludzką Ziemię chcecie na zawsze, po wsze czasy oddać tak obcej kulturze planetarnej, ze my widzimy ją bardziej jak zwykłą siłę wulkaniczną niźli rozumną społeczność. Zlitujcie się! Do czego zmierzacie? Żeby na obcych globach dopiero przystosowywać klimat do naszych potrzeb; żeby wyrzec się ziemskich widoków i ziemskiego nieba; i desperacko harować po to, żeby któreś z pokoleń zrzuciło skafandry i opuściło szczelne schronienia?

Ber wziął głęboki oddech.

— Zjednoczmy się! Jeszcze pora podjąć walkę. Ostatni moment! Może godzina, może mniej… Godzina, która przesądzi o losie ludzkości. Dzwon zagłady jeszcze nie uderzył. Póki silikoki nie opanowały Pamięci Wieczystej, można podłączyć ogniwa dyspozycyjne i uruchomić zbawcze urządzenie. Pamięć Wieczysta, w tej chwili goły mózg wyzbyty kontaktu z całym zespołem przekaźników, czeka na podłączenie. Wtedy znów podejmiemy walkę — z pasją, ze zdwojoną gwałtownością. Odwrócimy kartę historii! Nie potrafi tego dokonać żaden człowiek, ale — na szczęście — istnieje ktoś władny to uczynić. A-Cis ze swoim dublomózgiem przybył na Ziemię tylko po to, żeby służyć nam radą i pomocą w walce z krzemowcami. Bracia, zaklinam was: zaufajcie mu! Nie wierzcie pomówieniom, że Urpianie potrzebuje czegokolwiek od ludzi i że chcą nas przekształcić w swoje bezwolne narzędzie. To cywilizacja zupełnie odrębna, która nie zamierza niczego zmieniać wbrew naszym życzeniom. A-Cis jest gotów uruchomić Pamięć Wieczystą. Ludzie, nie przeszkadzajcie! Nie bierzcie na swoje sumienie klęski naszej i wszystkich przyszłych pokoleń…

— Nie chcemy pomocy Urpian! Precz z A-Cisem! — zabrzmiały groźne okrzyki. Na Księżycu zebrali się prawie sami przeciwnicy Urpian. Było to zrozumiałe. Kontrofensywa silikoków nie tylko odbiła rozległe obszary, lecz także atakami na kosmoporty sukcesywnie utrudniała przeniesienie reszty ludzkości z Ziemi na Wenus. Pociągało to istotne zmiany w ustosunkowaniu się do pomocy urpiańskiej: centrum przeszło na pozycje przyjęcia jej bez warunków wstępnych, a dotychczasowi zagorzali oponenci miękli z godziny na godzinę. Pamięć Wieczystą natomiast oblegali ci, których żarliwym dążeniem było — za każdą cenę — nie dopuścić do włączenia się A-Cisa i tego oszałamiaja- cego, wszechstronnego supermózgu do akcji. Zatrważający obraz zagrożenia wolności przesłaniał im trzeźwość myślenia; jak każda hipertrofia ideologii…

Od dwóch dni zawieszono pasażerskie loty na Srebrny Glob z powodu destrukcyjnych działań silikoków, grożących okrążeniem Pamięci Wieczystej, a bojówki przeciwników pomocy Urpian w zaślepieniu lekceważyły wieści o pogarszającej się z godziny na godzinę sytuacji na Ziemi. Nawet meldunki o roztapianiu przez silikoki formacji skalnych w kraterze Kopernika i podchodzeniu języków magmy na kilkanaście kilometrów od Pamięci Wieczystej były traktowane jako podstęp Kruka.

Ber patrzył z rozżaleniem na skłębiony, falujący tłum, który wydał mu się bezduszny, prawie nieludzki.

Jakiś młodzieniec w krzycząco kolorowym skafandrze oderwał się od ciżby i w lansa-dach — typowych dla poruszania się w słabym polu ciążenia na Księżycu — szedł w stronę Bera, wygrażając obiema podniesionymi pięściami.

— Milcz, zdrajco! — zawołał. — Dawaj tego A-Cisa, skoroś taki chojrak. Już my mu damy łupnia!

Uspokoiło się trochę. W słuchawkach dźwięczały tylko urwane słowa, strzępy rozmów, westchnienia i szmer przyspieszonych oddechów. Pod groźnym czarnym niebem księżycowym, w widmowo-srebrzystej poświacie sierpa Ziemi stały tysiące ludzi zawziętych w swoim zamyśle.

W tym tłumie nie było Rem. Przebywała od paru godzin w Astrobolidzie na gorącą prośbę Bera, który widział w tym posunięciu ostatnie deskę ratunku. — Niech pogada z astronautami, z Lu, z samym A-Cisem; niech się naocznie przekona, że działają w dobrej wierze — rozumował.

A jednak na razie nie przekonała się. Pierwsze wideofoniczne połączenie napełniło Bera głębokim smutkiem. Zdał sobie sprawę, że przeliczył się sromotnie.

Nawet moralna odpowiedzialność za dewastację urządzeń dyspozycyjnych Pamięci Wieczystej, w której Rem brała żarliwy, może nawet rozstrzygający udział, nie skłoniła jej do zmiany zdania również teraz, u progu klęski Ziemi. Rozmowy z astronautami nie wniosły niczego nowego: Rem mocno podejrzewała, że oni wszyscy są — zapewne nieświadomym — odbiciem woli Urpian. Dlatego wiążący mógł być tylko jej sąd o A-Cisie jako sprężynie planowanych polityczno-wojskowych działań.

Psychicznie nastawiła się na ten kontakt. Znała z projekcji filmowych wygląd Urpianina, jego ruchy, sposób prowadzenia rozmowy tłumaczonej przez konwernom. Mimo takiego przygotowania wydał jej się odrażający. Powtarzała sobie w duchu, że na stronniczość jej emocji musi wpłynąć nieludzki eksterier kosmity w powiązaniu z intelektem — niezaprzeczalnym, choć zgoła inaczej ogarniającym świat.

Od dzieciństwa przywykła, że rozumność może być atrybutem tylko i wyłącznie ludzkim, a istota myśląca koniecznie musi być człowiekiem. Choć dobrze pojmowała, że to jedynie nawyk myślowy, bardzo trudno jej było się przestawić. A widok Urpianina w tym nie pomagał. Jeszcze bardziej gatunek jego intelektu, w odczuciach Rem pasujący do inteligentnej maszyny, rozstrzygał o krańcowej obcości małej, jakby koślawej, bo przecież trzynogiej postaci. Wydał jej się karłem ze złych snów, maszkaronem wy rzeźbionym przez bezwstydnie złośliwego rzeźbiarza. Wstręt fizyczny, który nią wstrząsał, nakładał się na bezgraniczną inność tej lodowato rozważnej psychiki.

Rem, kobieta subtelna, zanadto po ludzku wrażliwa, aby oceniać A-Cisa według jakichś ponadziemskich, kosmicznie bezstronnych kryteriów, po swojemu podejrzewała, że kontakty z Urpianami niosą zagrożenie ludzkiej wolności. Po ostatnich porażkach w walce z krzemowcami zaczęło świtać jej w głowie, że może los Ziemi jest już przesądzony, jeśli się nie skorzysta z odsieczy sprzymierzeńców mających daleko większe możliwości od ludzi. Mimo to nie potrafiła przełamać swego uporu.

Rozmowa z A-Cisem jako taka była dla Rem raczej robotą techniczną niż przeżyciem emocjonalnym. Bardziej od dialogu przypominała jej zwykłe komputerowe rozwiązywanie postawionych zadań. Nawet jej w myśli nie postało patrzeć w oczy swojemu rozmówcy. Szeroko rozstawione małe oczka — mniej czytelne niż oczy kota, kruka lub nawet ośmiornicy — ani serio, ani kpiąco nie mogły uchodzić za zwierciadło duszy. Rem była świadoma, że są narzędziem zbierającym obrazy dla tęgiego rozumu, lecz nie odczuwała tego.

Odpychające wrażenie całej postaci kosmity nie słabło w miarę upływu tej dziwnej Wymiany zdań, podczas której padały z ludzkich ust stroskane pytania o los Ziemi, o szanse ocalenia jej, o gwarancje dla wolności człowieka, a w odpowiedzi konwernom wyrzucał twardym, nie modulowanym głosem suche stwierdzenia, skrótowe komunikaty, dane liczbowe, spisy wykresów, alternatywne hipotezy z podaniem procentu prawdopodobieństwa każdej z nich.

Przerażenie agonią Ziemi, stale obecne w rozmyślaniach Rem, chwilami nakłaniało ją do jakiegoś kompromisu. Ale wtedy przelotny rzut oka na małą, gibką sylwetkę A-Cisa niweczył te pojednawcze zapędy: wracał opór przeciwko skorzystaniu z podejrzanej, może podstępnej pomocy jednych kosmitów w walce z drugimi. Urpianie, którzy pobieżnie dali się poznać, oraz do gruntu zagadkowi Silihomidzi byli dla Rem jednakowo obcy. Pomyślała, że to samo powinno dotyczyć obcości Ziemian w ich odczuciach. Skąd więc rękojmia, że Urpianin zechce się sprzymierzyć właśnie z człowiekiem, a nie — z Silihomidem?

Drugie połączenie wideofoniczne z Rem było dla Bera szczególnie kłopotliwe. Zacięty wyraz jej ust i jakiś błysk stanowczości w dużych miedzianych oczach nie wróżyły nic dobrego. Wprawdzie już nie zacietrzewiona jak przedtem, chwilami nawet melancholijnie spokojna, tym konsekwentniej trwała przy swoim. Ber szybko pojął, że dalsze mówienie o miłości do Ziemi mogłoby tylko rozdrażnić Rem, która tak samo jak on bolała nad nieszczęściem ojczyzny, lecz wzbraniała się — nawet w jej obronie! — zaprzepaścić niezawisłość ludzkiej psychiki i wolność ludzi. Toteż rozmowa zeszła na bardziej konkretne tory.

— Bagatelizujesz niepowtarzalną szansę, jaką stworzył przylot naszego gościa — powiedział Bernard wolno, wymownie wskazując wzrokiem A-Cisa. — Czy nie zdążyłaś przekonać się tu, w Astrobolidzie, że pomawianie Urpian o zakusy na naszą swobodę jest grubym nieporozumieniem?

— Być może… — odparła Rem powoli z nutką zwątpienia. — Ale znam przysłowie: Kto z kim przestaje, takim się staje.

Widząc zniecierpliwienie Bera, ruchem ręki poprosiła, aby jej nie przerywał.

— Wiem, co powiesz: że przecież nie będziemy małpować obcej kultury. A jeśli zmuszą nas do tego? Wszak widok dziarskich, pobudliwych Ziemian, pełnych ekspresji i temperamentu, nie może zachwycać tych bezpłciowych mędrków o spopielanym sercu, bez uczuć i wyobraźni, którzy dla mnie są tylko wypreparowanym rozumem.

— Oni nie zastosują siły przeciwko nam. Jeśli nie wierzysz A-Cisowi, pogadaj z naszymi astronautami. Znają ich na wylot i z dobrych, i ze złych stron.

— Ber, nie szukaj tu obiektywizmu! — odparła Rem dobitnie. — Zrozum: nie tylko Lu, biologicznie do tego zaprogramowany, lecz cała załoga Astrobolidu jest pod przemożnym wpływem Urpian. Widać to w każdym zdaniu — albo wprost, albo w podtekście. Kobiety znacznie starsze ode mnie, uczone z prawdziwego zdarzenia, mimo swych doświadczeń życiowych mówią z aprobatą nawet o powierzchowności tego karta z kosmosu. Ze uroczy i tak dalej… Chcesz czegoś więcej?

Ber rozłożył dłonie i zaczął pojednawczo:

— Uroczy albo koszmarny — co ciebie to obchodzi? Uwierz tylko, że nie zastosuje siły przeciwko nam.

— Nie uwierzę, bo oni mogą na wszelkie sposoby naginać ludzką psychikę do swych życzeń. A jak, to się nawet nie śni tobie albo mnie. Nie muszą używać siły. Przez to są jeszcze niebezpieczniejsi. A obchodzi mnie to, że nawet gdyby wspaniałomyślnie poniechali takich karykaturalnych posunięć, jak stworzenie Lu i tej trójki dzieci, a poprzestali na rozwiązaniu ich zdaniem najłagodniejszym, czyli ujednoliceniu poglądów — zabiliby ludzkość. Kolektywna jednomyślność to nie tylko pohańbienie człowieka, ale szybkie staczanie się po równi pochyłej aż do ostatecznego upadku. Oczywiście myślę o ludzkim społeczeństwie. Może na Urpian działa to właśnie budująco, lecz cóż nam do tego?… — dokończyła z nie tajonym przekąsem.

Ber skupił się. Chociaż jego złudzenia waliły się w gruzy, jeszcze próbował walczyć.

— Zastanów się — zaczął wolno, ważąc każde słowo. — Dużo rozmawiałem z załogą Astrobolidu. Z A-Cisem także. Na różne tematy. Mogłem, a nawet musiałem wyciągnąć pewne wnioski. Dla ciebie A-Cis jest pokraczny także psychicznie, ale wierz mi, że na tle tamtej społeczności jest on — jak to wyrazić? — no, nazwijmy: „porządnym człowiekiem”. Wiesz, o co mi chodzi przez analogię. Może inni Urpianie chcieliby przeinaczać ludzkość — ale on nie. A tylko on jeden do nas przyleciał…

— Nie pleć głupstw — ucięła Rem. — O A-Cisie nie wiesz nic, o Urpianach tak samo. Sądzę, że tacy porządni są oni wszyscy. Zbyt porządni… — podkreśliła z sarkazmem, zawieszając glos. — Nie dałabym trzech groszy, że to w ogóle rasa biologiczna.

Ber osłupiał.

— Tylko? — spytał z podświadomym lękiem.

— Roboty! Sztucznie wytworzone przez kogoś i zaprogramowane właśnie tak, jak my programujemy komputery. Ber posmutniał. Wiedział, że nic nie wskóra.

— Tak bardzo chciałem ciebie przekonać — podjął powoli. — Liczyłem, że przylecisz tutaj i pomożesz mi w tym rozpaczliwym położeniu. To znaczy — sprostował — że pomożesz umierającej Ziemi. Że spróbujesz ocucić ją. Rem, kochana, opamiętaj się!.. — dokończył z najwyższym wzburzeniem.

Teraz i ona podniosła oczy:

— Nie dręcz mnie! Ja też nic jestem z żelaza. I też kocham Ziemię. Nie przylecę na Księżyc, bo… — bo nie wiem, jak to jest naprawdę. Urpian nie znam i nie ufam im.

— A jeśli Franek zaprosi cię tutaj, przylecisz? — zapytał Ber znienacka.

— Też nie.

— Czy na pewno? Rem spojrzała gniewnie.

— Ber, co z tobą? Posądzasz mnie o kłamstwo? Ber stropił się.

— Przepraszam cię. Bardzo szczerze przepraszam. Wybacz mi, jestem rozstrojony. No cóż, dziękuję ci, że nie przylecisz popierać Franka.

— Nie robię tego dla ciebie. Nie chcę zdradzić ani Ziemi, ani wolności.

Ber wyłączył się. Był zdruzgotany. Zawiodła go nadzieja, że Rem, która miała znaczną popularność, poprze sprawę choćby połowicznie; choćby nadmieni, że A-Cis budzi zaufanie. Ta szansa przepadła. Znów był sam. Otaczał go zwarty pierścień tłumu o nieprzejednanej postawie.

Nagle Bernard uderzył się dłonią w czoło. A gdyby tak, póki czas, przez radio skrzyknąć z Ziemi swoich stronników? — pomyślał. Wszak nie był odosobniony. I cieszył się dużym uznaniem. Mógł zgromadzić zastęp nawet liczniejszy od tamtych. Mógł wraz z nimi ściągnąć A-Cisa i zapewnić mu potrzebną ochronę.

Bał się jednak. W tej sytuacji postawienie naprzeciw siebie dwóch antagonistycznych grup, z których żadna nie miała nic do stracenia, stworzyłoby sytuację bardzo niebezpieczną. W ten sposób po dwóch stronach barykady staliby ludzie pierwszy raz od stuleci uważający siebie za wrogów i odczuwaliby to każdym nerwem, każdym impulsem działania. Co mogłoby z tego wyniknąć? Nie wiedział. Ale historia uczyła, jak łatwo podjudzić zwykłych i uczciwych ludzi przeciwko takim samym, zwykłym i uczciwym, by runęli na siebie z furią…

Od kwadransa czynny był bez przestanku aparat tłumaczący. Pracował zresztą jednostronnie. O ile myśli Franka Skiepurskiego przechwytywane były przez A-Cisa już w momencie, kiedy zdążyły ukształtować się w mózgu nadawcy, radiowe sygnały wysyłane przez mózg Urpianina musiały być mechanicznie transponowane na ludzką mowę. Z powodu różnicy bardzo wielu pojęć o tłumaczeniu tak wiernym jak z jednego języka ludzkiego na inny nie mogło być mowy. Przypominało to raczej potyczki słowne dyskutantów o tak krańcowo antagonistycznym spojrzeniu na wszelkie sprawy świata i życia, że jedyną płaszczyzną porozumienia stanowią dla nich matematyczne i fizyczne wzory.

Franek starał się wyłączyć wątek emocjonalny z dyskusji i udawało mu się to nieźle. A-Cis natomiast, wtrącając jakby przez kurtuazję wzmianki o ludzkim umiłowaniu wolności, o wyobraźni Ziemian, ich poświęceniu, bohaterstwie lub przywiązaniu do ojczyzny, czynił to niezdarnie. Od tych beznamiętnych stwierdzeń, często przystrojonych w dziwaczną, irracjonalną formę, wiał lodowaty chłód. Franek w ciągu całej tej osobliwej rozmowy powtarzał sobie, że rozprawia z nieczłowiekiem i że środki porozumienia — jeśli chodzi o wewnętrzne treści, o dogłębną jakość spraw — są z tego powodu ograniczone odrębnymi możliwościami dwóch tak różnych psychik.

Z wypowiedzi A-Cisa wynikało niedwuznacznie, że jakakolwiek z góry narzucona ingerencja Urpian w sprawy ludzkie nie leży w ich zamierzeniach. Urpianin zobowiązał się nie naruszać zasady wolności ludzi. Należało jednak trzeźwo rozważyć, w jakim stopniu obietnice te będą respektowane. Osobowość A-Cisa raczej nie wchodziła w rachubę wskutek kompletnego ujednolicenia tej społeczności. Skoro jednak problem nie sprowadzał się do zaufania względem niego samego, powzięcie decyzji nastręczało olbrzymie trudności.

Myśl Franka pracowała gorączkowo. Jak ustalić własny pogląd na te sprawy? Nie znał metod działania Urpian. Na przykład chcąc wiedzieć, czy chętnie posługują się kłamstwem, trzeba było mieć choćby pobieżny sąd o ich psychice.

Zapatrzony w cel rozmowy: wyczucie stosunku Urpian do ludzi — Franek nie zastanawiał się, jak bardzo nierówne były szanse w tej dyskusji. Rozporządzając dublomóz-giem A-Cis znacznie szybciej wyciągał wnioski, a nadto znal wszystkie myśli swego rozmówcy. Słowa były dla niego nieważne, gdyż nie docierały do jego świadomości ani za pomocą zmysłów, ani przez mechanicznego tłumacza. Przechwytywał myśli w momencie, kiedy rodziły się w mózgu.

W pewnej chwili A-Cis przerwał dłuższą pauzę:

— Nie narzucamy wam niczego. Tak samo jak pozwoliliśmy Daisy udaremnić udaną akcję Lu wówczas, gdy opanował sytuację w Astrobolidzie. Tak samo jak pozwoliliśmy wam zniszczyć ogniwa dyspozycyjne Pamięci Wieczystej. Przecież mogliśmy zniszczyć was już w drodze na Księżyc.

— Nie zapominaj, że jesteś człowiekiem. Jesteś synem ojca i matki, którzy kochają ludzkość. Nie zdradź naszej sprawy. Ona jest tak samo twoją sprawą. Nie każ matce twojej przeklinać chwili, w której się począłeś. Począłeś się z woli Urpian. Oni tak chcieli. Potrzebowali ciebie…

— Wiem — przerwał Lu. — Po co mi to przypominasz? Bernard drgnął. Kamienny spokój chłopca rozstrajał mu nerwy. Podjął bez głębszego zastanowienia:

— Mój pradziad, także Bernard Kruk, leciał dwadzieścia lat na Ziemię. A gdy ją ujrzał pierwszy raz w życiu, padł na twarz i całował morski piasek, a potem z radości skakał, tańczył jak dziecko i wolał, że niebo jest piękne, tak piękne jak nic we wszechświecie…

— Po co mi to mówisz? — przerwał Lu.

— Rodzice twoi przywieźli cię na Ziemię — zaczął Ber po chwili przerwy — bo ufali, że będziesz wierny ludziom i ludzkim sprawom. Wierzyli, że nie zawiedziesz ich zaufania, że swoje zwielokrotnione możliwości oddasz na usługi ludzi.

— Po co mi to mówisz? Czyżby mieli mnie zostawić w innym układzie planetarnym? Ber odetchnął lżej.

— A więc czujesz jak człowiek — powiedział, tym razem bez pośpiechu.

— Ja jestem człowiekiem — odparł Lu obojętnie. Po chwili dodał:

— Krzywdzisz A-Cisa. Krzywdzisz Urpian. Urpianie w ogóle nie umieją się obrażać. Zemsty też nie znają. Ani pogardy, ani nienawiści, ani żadnych uczuć.

Ber zdrętwiał. Poprzedni niepokój, który zawładnął nim od chwili wylądowania Lu na Księżycu, teraz wzrósł niepomiernie. Poczuł się okropnie. Nagi, zwierzęcy strach przeszył go do szpiku kości. Wtedy Lu powiedział bardzo łagodnie:

— Bądź spokojny. Wcale się nie bój. Zapomniałeś, że czytam w twoich myślach. A przecież to nie szkodzi. Przyzwyczaisz się, uznasz za całkiem zwyczajne. Ber wciąż nie mógł ochłonąć z wrażenia.

— Tak — rzucił z wysiłkiem.

Lu delikatnie położył swoje dłonie na dłoniach Bera.

— Uspokój się — powiedział miękko. — Przywykniesz do takiej rozmowy. Możesz milczeć, jeśli jesteś zmęczony. Będę odpowiadał wprost na twoje myśli. Nic nie szkodzi, że ja mogę to, czego ty nie możesz.

Nagle, przechwyciwszy myśl Bera, powiedział znacznie ostrzej:

— Jestem takim samym człowiekiem jak ty. Bez żadnej różnicy w sprawach kluczowych. Zlituj się — podniósł głos — opamiętaj się, zrozum, że przecież ja nie jestem Urpianinem! Co ci przychodzi do głowy! We mnie jest ludzki świat uczuć. Przyjacielu, ja potrafię kochać wraz z ludźmi i wraz z ludźmi nienawidzić.

Bernard wstał gwałtownie. Podszedł do Lu i bez słowa pocałował go w oba policzki.

— A jednak ty wciąż jeszcze nie ufasz mi całkowicie — rzucił Lu po chwili w odpowiedzi myślom Bera. Zapanowało kłopotliwe milczenie. Lu znowu podniósł się i wypowiedział dobitnie;

— Przysięgam!

— A gdyby Urpianie musieli zginąć, także byś nas nie zdradził? — zapytał Ber stanowczo.

— Urpianie nie muszą ginąć.

— Ale gdyby…

— Przysięgam! — przerwał Lu.

Księżyc drżał w posadach. Z pękającej jego skorupy wylewały się — wprawdzie tylko w jednym rejonie — ogniste rzeki lawy. Po miliardach lat zastoju, w czasie których słaba działalność wulkaniczna — między innymi w kraterze Alfonsa — tylko czasami ledwo zaznaczała się — silikoki wznowiły ją z dnia na dzień, od razu z niebywałą gwałtownością.

Przez długi czas Księżyc był wolny od krzemowych mikrobów i wydawało się, że nie zdołają nań przeniknąć. Dla większego bezpieczeństwa na czas wojny kosmicznej zamknięto tamtejsze bazy naukowe i przetwórnie surowców. W jedynym czynnym kosmoporcie obok budowy Pamięci Wieczystej obostrzono zasady kontroli i dezynfekcji, zwłaszcza po wypadku zawleczenia silikoków na Wenus.

Teraz wtargnięcie tych bakterii na Srebrny Glob powszechnie łączono z ucieczką jeńca przetrzymywanego w Szarotce. Wprawdzie potem przez długi czas na Księżycu był spokój. Kiedy stwierdzono nań obecność silikoków, nie przejawiały większej aktywności, a tylko — jakby przygotowując grunt do późniejszego natarcia — w rejonie Pamięci Wieczystej przeniknęły w skały tak głęboko, że nie można było ich się pozbyć bez wysadzenia w próżnię bombą wodorową całej okolicy wraz z tym budowanym obiektem. Trzeba więc było dać im spokój. Choć nie znaleziono ani zbiega, ani jego pojazdu, późniejszy rozwój wydarzeń wskazywał, iż poleciał on na Księżyc, a dla zmylenia czujności ludzi pogrążył Szarotkę w umyślnie wytopionym stawku magmy, co łatwo mogło pozostać nie zauważone.

Cybernetyczne ekspertyzy sugerowały, że księżycowy Silihomid — może z pomocą wyprodukowanych na poczekaniu współtowarzyszy, co w tym gatunku ponoć przebiegało z niewiarygodną szybkością — przygotował generalną ofensywę, której wyłącznym celem było zniszczenie Pamięci Wieczystej. Musiał mieć dobre pojęcie p przeznaczeniu tej wznoszonej budowli, bo na całym Księżycu tylko ona go obchodziła. Inne zagospodarowane placówki — chwilowo opuszczone, lecz nie rozmontowane — w ogóle nie były atakowane.

Pozostawało kompletną zagadką, jak działał wywiad naukowy Silihomidów. Chcąc posiąść tak szczegółowe wiadomości o urządzeniach cywilizacyjnych na obcym globie, ludzie musieliby powołać instytuty zaopatrzone we wszechstronne laboratoria, a potem zdobyty materiał informacyjny przetwarzać oraz interpretować za pomocą potężnych komputerów. Znane technologie Silihomidów miały charakter czysto biologiczny: wytwarzali bardzo różnorodne bakterie krzemowe i zlecali im — niby żołnierzom rozmaitych rodzajów broni — wykonywanie wielkich, nader złożonych programów.

Było to tak dalekie od ludzkich metod opanowywania świata, że niechętnie dawano temu wiarę. Zwłaszcza po najświeższym zmasowanym uderzeniu silikoków, równocześnie na wszystkie wytypowane cele strategiczne Ziemi i Księżyca, wrogowie korzystania z pomocy urpiańskiej zaczęli coraz głośniej przebąkiwać, że krzemowcy nie poradziliby sobie z tym zadaniem, gdyby zespoły mido nie pracowały dla nich. Niektórzy uczeni natomiast podejrzewali, iż Silihomidzi jakimiś kanałami przechwytują polecenia bez woli i wiedzy A-Cisa. On sam, zapytany o to, oświadczył, że prawdopodobieństwo takiej wpadki jest znikome, ale różne od zera. Wypowiedź ta wywołała sporo mylących, a często również tendencyjnych komentarzy.

Ostatecznie przyjęło się przypisywać te sukcesy geniuszowi Silihomidów, nie precyzując, co należy rozumieć pod pojęciami: fenomenalna sprawność umysłu, technologia biologiczna, wywiad czy jeszcze inne, nie rozpoznane bądź nawet zgoła nie przeczuwane czynniki.

Z komputerowych analiz wynikało, że plan generalnej ofensywy, zmierzającej do wypłoszenia ludzi z układu Ziemia — Księżyc w ciągu niewielu dni, powstał już w dwie lub najdalej trzy godziny po sparaliżowaniu ogniw dyspozycyjnych Pamięci Wieczystej przez rozgorączkowany tłum. Widoczne efekty wystąpiły nazajutrz, a trzeciego dnia przyszło desperacko walczyć ze zmasowanymi szturmami bakterii krzemowych. Ge-nialność Silihomidów — niezależnie od tego, na czym była oparta — poświadczyło znakomite rozeznanie ogólnej sytuacji w obozie nieprzyjaciół, pozwalające dostosować do niej kierunki uderzenia. Wszystkie armie silikoków natarły równocześnie, usiłując jak najszybciej zniszczyć ważniejsze instytuty naukowe, węzły komunikacji wewnętrznej i międzyplanetarnej, dawne metropolie oraz świeżo założone obozy emigrantów mających się przenieść na Wenus.

We wszystkich przypadkach wielkość sił rzuconych do boju oraz zaciekłość szturmu były wprost proporcjonalne nie tyle do sił obrońców, co raczej do znaczenia danej placówki dla ludzi. Dworce kolejowe, lotniska i porty morskie atakowane były z mniejszym impetem niż cztery kosmoporty, które mimo bohaterskiej obrony i licznych ofiar padły sukcesywnie w pierwszych trzech dniach bitwy o Ziemię. Wprawdzie rakiety księżycowe niektórych typów, zdolne od biedy polecieć również na Wenus, mogły wyzyskiwać nawet zaimprowizowane pola startowe, lecz były to małe pojazdy; planowane wywiezienie reszty ludzkości nagle stanęło pod znakiem zapytania. Było to tym ważniejsze, że musiano pospiesznie ewakuować wszystkie wielkie skupiska ludzkie, natarczywie nękane naporem sił wulkanicznych. Rozpoczęło się bezładne koczowanie wielomilionowych grup w jakim takim rozproszeniu, bo każde zwarte obozowisko byłoby celem kolejnej napaści silikoków.

Jedynym słabym punktem w generalnym planie strategicznym Silihomidów wydawało się z początku oszczędzenie Centralnego Instytutu Zwalczania Inwazji. Wprawdzie położony wysoko w Górach Skandynawskich zdawał się szczególnie bezpieczny, lecz mimo to dziwił brak jakichkolwiek prób choćby niepokojenia tak groźnego wroga wzrastającą promieniotwórczością okolicy. Adwersarze przyjęcia pomocy urpiańskiej tryumfowali wtedy podwójnie: że strategia Silihomidów nie jest aż tak nieomylna, za jaką uchodzi, oraz że kluczowa baza do walki z nimi, świetnie wyposażona w specjalistyczne laboratoria i wielkie komputery, z powodzeniem zastąpi zarówno zespoły mido, jak nawet Pamięć Wieczystą.

Te przypuszczenia okazały się niestety mylne. Niebawem pojawiły się poważne poszlaki wskazujące, że najeźdźcy wcale nie przeoczyli tej szansy, tylko przyczaili się, by, być może, nie osłabić antyurpiańskich nastrojów, dopóki odbudowa Pamięci Wieczystej była jeszcze możliwa i jak miecz Damoklesa wisiała nad ich głowami. Dopiero gdy wiele przegranych bitew na różnych kontynentach wywołało już znaczne zamieszanie, dotkliwie odczuwane tak w zarządzaniu, jak i w życiu codziennym, celem uderzenia stal się Centralny Instytut Zwalczania Inwazji oraz Pamięć Wieczysta. Oba szturmy, na Ziemi i na Księżycu, równoczesne niemal co do minuty, znamionowały: gwałtowność, szybkość działania i rzucenie wielkich sił do zmasowanego natarcia.

Jedynym zgrupowaniem krzemowych bakterii na Srebrnym Globie był rejon Pamięci Wieczystej. Nikt się nawet nie domyślał, w jaki sposób Silihomidzi stwierdzili, że ten wielki mózg, będący w budowie, nie uległ zniszczeniu jako taki, a jego ogniwa kierowniczo-dyspozycyjne można odtworzyć. Wydawało się pewne, że mają oni dane dotyczące stopnia uszkodzeń i wiedzą, ile czasu zajęłoby ludziom naprawianie ich. Na to wskazywało szaleńcze tempo ataku.

Najwidoczniej Silihomidzi w pełni zdawali sobie sprawę ze słabości ludzi, którzy rozporządzając nowoczesną techniką, jednak nie mogli odeprzeć zmasowanego biologicznego ataku, w błyskawicznym tempie przeobrażającego strukturę zewnętrznej skorupy Ziemi, a co za tym idzie także warunki klimatyczne. Krzemowcy pojmowali istotę i znaczenie faktu, że Pamięć Wieczysta jest nieczynnym wielkim mózgiem, jedynym narzędziem w Układzie Ziemi mogącym odeprzeć ich inwazję. Miała bowiem rozległy bank informacji zebranych przez niezliczone przyrządy i zespoły mido, a dotyczących silikoków, ich wymagań życiowych, odporności na działanie bodźców fizykochemicznych oraz rodzaju i zakresu twórczych możliwości. Prawdopodobnie Silihomidzi orientowali się również, że Pamięć Wieczysta zna granice ich zdolności wytwarzania mikrobów różnych gatunków zależnie od zadań, jakie im wyznaczają.

Akcja zaczęła się prawie równoczesnym uruchomieniem dwóch wulkanów oddalonych kilkanaście kilometrów od głównych urządzeń Pamięci Wieczystej. Nie usypały one typowych stożków, gdyż takie wybuchy na Księżycu, w warunkach rozrzedzenia atmosfery przypominającej próżnię, znacznie odbiegały od podobnych erupcji na Ziemi. Pyły i gazy wydobywające się z krateru ulegały niemal natychmiastowemu rozproszeniu. Niszcząco działały przede wszystkim wypływające potoki lawy, która rozprzestrzeniała się znacznie szybciej niż w silniejszym polu ciążenia na Ziemi.

W drugim dniu rozruchu sił wulkanicznych powstały trzy dalsze kratery oraz długa półkolista szczelina. Wystarczyło to, by najwyżej w ciągu tygodnia lawa zalała obszar Pamięci Wieczystej. Gorące strumienie magmy, kierowane z żelazną konsekwencją przez Silihomidów, okrążały urządzenia wielkiego mózgu. Pierścień ten zamknął się dosyć szybko i jedynie dzięki znikomym różnicom wzniesienia nie zdążył przekształcić się w rozżarzone jezioro.

Gdy Lu przybył na miejsce, zastał dramatyczną sytuację. Najbliższy, wprawdzie na-der powoli sunący, język lawy oddalony był zaledwie o półtora kilometra. Z przeciwnej strony nieustępliwie nadciągały dwie rzeki magmy, których połączenie się, spodziewane każdej godziny, przyspieszyłoby ostateczną katastrofę. Nadto znaczne stężenie promieniowania kazało przypuszczać, że bezpośrednio pod terenem Pamięci Wieczystej destrukcyjna działalność silikoków drąży skały, by je stopić i wydobyć lawę na zewnątrz.

To przesądziłoby błyskawicznie o klęsce ludzi. Zadanie nastręczało jednak olbrzymich trudności. Mido umiejscowiło budowę tego supermózgu na wzgórku wyjątkowo twardych, trudno topliwych skał. Dlatego, chcąc nie chcąc, najeźdźcy musieli okrążyć obiekt, wcale zresztą nie poniechawszy prób uderzenia od spodu. Najwidoczniej zdawali sobie sprawę, że póki można uruchomić Pamięć Wieczystą, ludzie mają duże szanse zwycięstwa.

Lu zajął miejsce zdemolowanych ogniw dyspozycyjno-kierowniczych. Kilka połączeń z aparaturą sztucznego mózgu uruchomił prowizorycznie, metodą bezprzewodową. Zużył na to znaczną część energii porozumiewawczego pola, które zapewniało mu stałą łączność z A-Cisem. Użycie tego kanału było konieczne wskutek zbyt silnych zakłóceń, jakim ulegał naturalny odbiór Lu, czyli z wykorzystaniem zmysłu radiowego. Promieniotwórczość wzrastała bowiem z każdą minutą.

Lu nie miał przedziału fal radiowych zastrzeżonego dla rozmowy z A-Cisem. Toteż zanim przeszedł na ten zakres fal ultrakrótkich, w którym panował względny spokój, nasłuchał się niechcący rozmaitych dosadnych wynurzeń, między innymi o A-Cisie, o pomocy urpiańskiej, także o sobie samym.

Większość z nich szokowała go. Lu bowiem znacznie słabiej niż inni ludzie zdawał sobie sprawę z niechęci, a częstokroć nawet zapiekłej nienawiści skierowanej przeciw Urpianom. Wynikało to stąd, że Urpian rozumiał znacznie lepiej niż ktokolwiek na Ziemi.

Gruntownie znał pobudki, które skłaniały Urpian w początkowej fazie zetknięcia się z ludźmi do przekształcenia ich psychiki; sam przecież stanowił wstępne tego ogniwo. Były to posunięcia bezinteresowne, obliczone na źle pojętą korzyść ludzi. Zgłębiwszy ten problem, Urpianie uznali swój błąd i wycofali się. Lu pojmował aż nadto, że w zamierzeniach kosmitów z Juventy nie leży narzucanie ludziom swojej woli. Ale dopiero teraz przekonał się z przypadkowo podsłuchanych rozmów, jak wielu nie dowierza szczerości urpiańskich poczynań.

Lu dziwił się nastrojom dobrze zrozumiałym również przez tych, którzy ich nie podzielali. Niewątpliwie odrębność jego psychiki przeszkadzała mu ogarnąć w pełni, czym była dla ludzi wywalczona w ciągu stuleci swoboda jednostki i do jakich stanów uczuciowych mogła ich przywieść każda obawa ograniczenia wolności, kontrolowanie jej, ujęcie w ramy kanonów i przepisów.

Wprawdzie wiedział, że to wyjątkowe uczulenie wywodziło się z historycznych doświadczeń: z ogromu bólu, upokorzeń i niepotrzeb-nych śmierci w dramatycznej dobie desperackich, nierównych zmagań o obalenie bezdusznych ustrojów totalitarnych, w których władcy, stawszy się najbardziej zwyrodniałą plutokracją w dziejach świata, w miodoustnych sloganach szermowali dobrem mas, a w rzeczywistości kurczowo bronili swoich ciasnych przywilejów, prześcigając się w cynizmie i okrucieństwie. Ale co innego tylko wiedzieć o tym, a co innego czuć każdym uderzeniem serca. To, co na Ziemi stanowiło najgłębszy sens istnienia, było dla Lu tylko wiedzą książkową.

Jeszcze mniej pojmował niechęć do pomocy urpiańskiej z pobudek emocjonalnych. Prócz niedowierzań i obaw o podstęp, odbijających się w częstym nazywaniu Pamięci Wieczystej koniem trojańskim, co jeszcze dało się jakoś zrozumieć, padały zgoła irracjonalne opinie, że przyjmowanie pomocy od tak obmierzłych stworów hańbi ludzką godność. Ktoś inny odpierał taki zarzut przypominając, że sześć wieków wcześniej u podstaw odrzucania darwinizmu tkwił bezrozumny wstyd przed przyjęciem teorii o pochodzeniu ludzi ze wspólnego pnia z małpami; sto lat później w różnych ankietach pobrzmiewały tak samo niepojęte opory przeciwko przyjęciu do przeszczepu serca od nieżyjącego dawcy; i tak dalej…

To rozognienie umysłów było dla Lu tym bardziej dziwne, że zarówno na Ziemi, jak na Księżycu sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Wiedział od A-Cisa, iż Centralny Instytut Zwalczania Inwazji, broniony ostatkiem sił przez bohaterskie hufce ochotników, mimo wielkich ofiar padnie lada godzina. W trzeźwym umyśle Lu na pierwszy plan wysuwał się los sześciu miliardów ludzi, których — w razie ostatecznego podboju Ziemi przez krzemowców — czekała śmierć w gorejącym kotle planety, jakby żywcem przeniesionym z płócien starożytnych mistrzów przedstawiających legendarne piekło.

Tłum wrzał coraz bardziej. Wydawało się, że specjalne grupy patrolują cały obszar wokół głównej budowli. Chodziło o to, by nie dopuścić A-Cisa. Tak samo chciano zapobiec przybyciu Lu. Ponieważ jednak nikt go nie znał, spokojnie wylądował on opodal i niepostrzeżenie przedostał się przez ciżbę ludzką.

Wejście Lu do kabiny dyspozycyjnej, gdzie przebywał Ber w otoczeniu kilkunastu mężczyzn, nie zwróciło niczyjej uwagi. Tak samo nie rzucał się w oczy jego kontakt radiowy z A-Cisem, gdyż była to rozmowa bardzo szczególna, pozbawiona słów, a nawet jakichkolwiek dźwięków słyszalnych dla ludzkiego ucha.

Przywróceniem zniszczonych połączeń kierował w gruncie rzeczy Urpianin, lecz wobec blokady wejścia przez tłumy zebrane pod Pamięcią Wieczystą musiał to czynić na odległość, z Astrobolidu. Dzięki pomocy dublomózgu mógł jednocześnie instruować zespoły mido w ich współdziałaniu z ekipą zajętą uruchamianiem tego supermózgu oraz pomagał Lu w rozwiązywaniu skomplikowanych zadań technicznych.

Była to praca uciążliwa ze względu na szybkość, jakiej wymagało operowanie aparaturą w myśl ścisłych dyrektyw A-Cisa nieustannie napływających z Astrobolidu. Naprawą zniszczonych urządzeń zajęło się razem z Lu dwóch inżynierów bioelektroników, którzy przylecieli z nim z Ziemi. Pomoc większej liczby ludzi była zbędna.

— Czekasz na kogoś? — spytał Ber zauważywszy, że Lu co chwila zerka na zegarek.

— Nie.

— Czy obawiasz się, że nie zdążysz?

— Bardzo.

Ber zmarszczył brwi. W zdenerwowaniu machinalnie potarł dłonią czoło. Lu drgnął, jakby sobie coś przypomniał. Nie odrywając się od pracy powiedział dobitnie:

— Ludzi odeślij! Natychmiast! Po krótkiej chwili dodał:

— Niech ludzie zaraz lecą na Ziemię. Za kilka minut mogą już nie zdążyć.

— Więc sytuacja jest tak groźna? — porywczo spytał Ber.

Teraz Lu odwrócił się na moment. Oczy jego spotkały się z oczami Bera.

— To już koniec — powiedział spokojnie. Ber zmartwiał z wrażenia.

— I ty nic nie mówisz?

— Przecież mówię — odparł Lu. Zapanowała chwila kłopotliwego milczenia.

— Wyjaśnij! — rzucił Ber rozkazująco.

— Jesteśmy na wulkanie. Pod nami jezioro lawy z każdą minutą roztapia coraz wyżej położone skały. Promieniotwórczość okolicy zabójcza. Silikoki przekroczyły wał otaczający urządzenia. Za chwilę mogą być tutaj. My zostaniemy, lecz po co reszta ludzi ma zginąć? Każ im natychmiast odlecieć. Także ty odleć. Wystarczy trzech.

— Czy zdążymy uruchomić Pamięć Wieczystą? — zapytał Ber, siląc się na spokój.

— Nie wiem — odparł krótko Lu.

— Ja zostaję — powiedział twardo Ber. — Odeślę ludzi. Rozporządzaj mną wedle potrzeby.

JEDNA MINUTA

Szybkimi ruchami pięciu kończyn A-Cis zrzucił krępujący jego ruchy zewnętrzny skafander. Równocześnie aparat tłumaczący przekazał jedyne słowo Urpianina zwrócone do czterech obecnych ludzi:

— Uciekajcie!

— Zostaniemy — odpowiedział Lu.

— Zostaniemy — powtórzyli pozostali. Ber z głębokim przejęciem patrzył na Lu. Tymczasem A-Cis kontynuował:

— Bracia Ziemianie, nie jesteście m tutaj potrzebni!

W oczach Bera pojawił się niepokój. A-Cis odpowiedział, przechwytując jego myśl:

— Nie obawiajcie się! Zrobię, co będę mógł.

— Już się nie obawiam. Przepraszam cię, A-Cis — zmieszał się Ber.

— Za kilka minut nie wyjdziecie stąd żywi. Po co, skoro nic nie możecie pomóc? Ja sam zostanę. Szkoda czasu na mówienie. Tym razem musicie mnie posłuchać.

Nie sprzeciwiali się. Wiedzieli, że A-Cis ma znacznie rozleglejsze możliwości.

Urpianin pozostał sam. Zajął miejsce sparaliżowanych ogniw dyspozycyjno-kierow-niczych Pamięci Wieczystej. Włączając się w obwód wraz ze swoim dublomózgiem, mógł teraz korzystać bez ograniczeń z całej wiedzy zgromadzonej dotąd przez mido i zmagazynowanej przez Pamięć Wieczystą. A była to wiedza ogromna i bardzo zróżnicowana. Specjalnie nastawiona na zwalczanie silikoków, nie ograniczała się bynajmniej do gromadzenia tylko tych faktów, które bezpośrednio dotyczyły krzemowych mikrobów i ich potężnych mocodawców — Silihomidów.

Zasób informacji tej Pamięci Wieczystej, choć nierównie uboższy od jej pierwowzoru w Układzie Tolimana, od stuleci nieustannie rozbudowywanego przez Urpian, sięgał wszystkich dziedzin nauk przyrodniczych. Było to niezbędne, aby przedsięwziąć generalną kampanię mającą na celu, po nader szczegółowym przygotowaniu ofensywnego planu walki, doszczętne wygubienie silikoków. Zadaniem tego supermózgu miało być później także rozpracowanie Silihomidów oraz metod porozumienia się z tymi dziwnymi istotami. A-Cis bowiem, podobnie jak Bandore i Kruk, skłonny był oszczędzić ich, a nawet przetransportować na Merkurego, oddając im ten glob w niepodzielne władanie. Ale to były sprawy dalsze, wymagające uzgodnienia z Komitetem Obrony Ludzkości. Tymczasem obowiązywała walka na śmierć i życie.

Pierwsze rozpoznanie, jakie uzyskał A-Cis, nakazywało natychmiastowy powrót: skafander, w którym przybył, wcale nie chronił go przed atakiem silikoków. Cały teren był już przez nie opanowany. Wydobywały się koloniami z głębi skał, z formacji przyległych do jeziora lawy podmywającego coraz wyższe warstwy gruntu.

Rozporządzał tylko jedną minutą. Po jej upływie skafander zostanie rozłożony przez krzemowe bakterie, które z kolei zaczną rozkładać ciało Urpianina.

Wiedział, że powinien natychmiast odlecieć. Tak nakazywała mądrość urpiańska. A jednak jakiś wewnętrzny przymus trzymał go kurczowo na miejscu.

A-Cis sześćdziesięciokrotnie przyspieszył przebieg reakcji zachodzących w jego organizmie. W ten sposób minuta dla niego wzrosła do godziny. W ciągu tej krytycz-nej minuty postanowił stworzyć ośrodek dyspozycyjny. Jeśli nie zdąży — przepadło wszystko.

W błyskawicznym tempie uruchomił za pomocą jedynego mido niezliczone agregaty precyzyjnych urządzeń, mających w sumie sprostać rozlicznym obowiązkom dyspozytora i koordynatora pracy wielkiego mózgu. Z napięciem ważył w myślach sens podjęcia walki z silikokami już teraz, z wykorzystaniem środków ataku naprędce skonstruowanych przez mido, aby przeciwdziałać groźbie wybuchu wulkanicznego, który rozsadziłby cały teren. Był pewien, że w ciągu minuty z pewnością to nie nastąpi. W tej sytuacji nie wolno było rozpraszać sił i środków. Skupienie ich na uruchomieniu Pamięci Wieczystej stanowiło rękojmię zwycięstwa.

Upływały sekundy, które dla A-Cisa były minutami. Pracował w napięciu, choć przychodziło mu to coraz trudniej. Odczuwał dojmujący ból mięśni. Tkanki jego ciała dotkliwie przeżerało wewnętrzne gorąco.

Wokół niego, już na obszarze głównych urządzeń supermózgu, zaczęły przenikać na zewnątrz przez szczeliny gazy wulkaniczne, rozpraszające się w niezmiernie rozrzedzonej atmosferze księżycowej.

A-Cis wiedział, że mógłby się jeszcze uratować. Medycyna urpiańska leczyła zgorzel silikokową. Ale wiedział też, że nie może teraz przerwać tego, co robi i wrócić na Astrobolid.

A-Cis tworzył, cierpiał i myślał jednocześnie. Tempo odbudowy zniszczonych urządzeń ośrodka dyspozycyjno-kierowniczego Pamięci Wieczystej, precyzja i sumienność w montowaniu agregatów ani trochę nie ucierpiały na tym, że A-Cis medytował również nad zagadnieniami tylko jakąś bardzo ogólną, filozoficzną więzią związanymi z obecną sytuacją.

Patrzył wstecz na swoje życie; trzeźwo i bez żadnych poetyckich upiększeń, tak trzeźwo, jak mógł to uczynić tylko Urpianin. Zdawał sobie sprawę, że żył czterokrotnie dłużej, aniżeli to było udziałem ludzi. W tym czasie dokonał nieporównanie większej pracy myślowej niż najgenialniejszy człowiek. Posługiwał się dublomózgiem, miał jakże często dostęp do Pamięci Wieczystej z zawartą w niej całą mądrością urpiańska.

Z tego, co zdołał podpatrzyć, przetrawić i nauczycie od ludzi w ciągu trwającej dwadzieścia pięć lat podróży na Ziemię, nie wywnioskował bynajmniej, aby doznania każdego ludzkiego życia zamykały się uboższą sumą wrażeń. Wrażenia te, daleko bardziej urozmaicone, na razie wydawały mu się mniej cenne od urpiańskich — zwłaszcza dlatego, że były ludzkie, a przez to samo obce, dalekie, niepojęte.

Jednak ta obcość ludzi, zwłaszcza gdy przybył do Układu Ziemi, z dnia na dzień rozpływała się jakoś, stawała się mniej istotna, a chyba nawet coraz mniej rzeczywista. Nie wyrażało się to niestety, bo nie mogło, w konkretnym, dogłębnym zrozumieniu przez A-Cisa ludzkiej psychiki. Zdawał sobie z tego sprawę i jakże często odczuwał żal, że bogaty krąg emocjonalnych wrażeń, połączony z ludzkim i tylko ludzkim widzeniem życia i świata, wszystko to, co składało się na nierozerwalny kształt kultury i intelektu, pozostanie dla niego na zawsze niezrozumiałe.

Świadomość tego pojawiła się w mózgu A-Cisa już w pierwszej fazie zetknięcia z Ziemianami. Ludzi zakochanych, ludzi marzących o wielkich odkryciach, ludzi aż do bólu tęskniących za swą kosmiczną ojczyzną oddaloną o lata świetlne, ludzi do szaleństwa roz miłowanych w wolności i każdej chwili gotowych bronić jej za cenę życia obserwował chłodno, jak obiekty eksperymentalne. Ale coś z tego osobliwego świata, obcego, niezrozumiałego, a przecież bardzo bogatego sączyło się weń powoli, nieustannie, jak woda drążąca kamień. Zaczął chwilami odczuwać jakiś skryty, niejasny niepokój, którego W jego duszy, poddanej wyłącznie dyscyplinie rozumu, nie byłoby zdolne zrodzić żadne zjawisko z urpiańskiego świata. Reakcje ludzi, ich opór w poddawaniu się urpiańskim doświadczeniom, pogłębiały ten niepokój.

W dużej mierze przyczyniał się do tego Lu. Będąc zaprogramowanym konglomeratem cech ludzkich i urpiańskich, mający stanowić ważkie ogniwo nie tylko porozumienia, lecz i zrozumienia ludzi przez Urpian, samym sobą wystawiał dobre świadectwo kulturze Ziemian. Ale czy.słuszne było tworzenie istoty tak rozdanej wewnętrznie, z tak ogromnym trudem odnajdującej swe miejsce wśród współbraci? I czy w obecnej, jakże trudnej sytuacji sprostać on może zadaniom tworzenia pomostów między-Urpia-nami i ludźmi? A on — A-Cis — poza udostępnieniem wiedzy zawartej w nowej Pamięci Wieczystej, nie będzie przecież już w stanie mu pomóc…

Gdy przełączał teraz i rozmieszczał coraz to nowe pola sił, gdy tworzył plany struktur obronnych realizowane w zawrotnym tempie przez mido, do jego świadomości, ważącej trzeźwo, po urpiańsku, powody swego postępowania, nieodparcie przenikała niepokojąca myśl, że celowi, któremu oddaje życie, przypisał większą wagę niż dyrektywom Rady Ustalającej Przyszłość.

Czy miał prawo rozporządzać swoim życiem, które nie tylko było własnością zespolonej społeczności, ale w wyznaczonej mu misji nabierało wartości niewymiernej? Nie dbał już o to, jak Centrum Myśli Przewodniej oceni jego decyzję — może uznana zostanie za zdradę społeczności, a nie tylko przekroczenie uprawnień? Jeśli odczuwał niepokój, to tylko dlatego, że dla niego samego, kierującego się przecież wdrożoną od wielu pokoleń logiczną precyzją myślenia, to, co zrobił, nie było w pełni zrozumiałe.

Dlaczego tak postąpił? Nie czuł ani miłości do ludzi, ani też poczuwał się do odpowiedzialności za los ludzkiej planety, która miała być i była chyba tylko przedmiotem bacznych, beznamiętnych studiów. A jednak przez te lata pobytu w statku Ziemian coś musiało się w nim zmieniać, rozstrajając nieznacznie ową komputerową precyzję działania jego umysłu. Mógł nawet w przybliżeniu określić przyczynę tego stanu. Obcując z ludźmi dopuścił do przeniknięcia w jego psychikę jakiejś odrobiny emocjonalnego widzenia świata, a więc zaszczepienia w sobie okruchu ludzkiej natury. Pociągało to za sobą bliżej co prawda nie sprecyzowane, niemniej realne poczucie braterstwa z ludźmi, a może tylko pragnienie, aby stało się ono faktem.

Było w tej chęci braterstwa ziarno zazdrości i ziarno podziwu — coś zgoła obcego psychice Urpian. Syn obcej kultury planetarnej, mającej szacunek wyłącznie dla rozumu, zespolenia świadomości i sprawności techniczno-organizacyjnej zazdrościł ludziom tego, co przecież do niedawna uznawał za szkodliwe społecznie — owej różnorodności, a nawet niepowtarzalności fizycznej i psychicznej każdej jednostki, tego zaskakującego, nieobliczalnego zachowania się grup społecznych, reagujących jak gdyby spontanicznie, a jednak jakże często wcale nie błędnie, owej zadziwiającej możliwości współistnienia i godzenia rozumu z instynktem, intuicji z trzeźwą kalkulacją, niecierpliwości i wytrwałości, heroicznej odwagi z umiłowaniem życia.

Czuł instynktownie — co w ogóle dla Urpian powinno być czymś absurdalnym i patologicznym — że jego obowiązkiem i przeznaczeniem jest uratować tę cywilizację i jej siedlisko — Ziemię — w jej takim właśnie, naturalnym kształcie. Dlatego ponaglał mido do granic szybkości działania i wytrzymałości tych wysoce uniwersalnych, obdarzonych samodzielnością i inteligencją automatów.

Niewiele już pracy zostało do wykonania, jednak Pamięć Wieczysta pozostawała nadal jeszcze bezużyteczna i samodzielnie ani mido, ani ludzie nie zdołaliby jej uruchomić. Każda sekunda liczyła się teraz w trójnasób — wyścig ze śmiercią i zagładą wkraczał w ostatnią, decydującą fazę. Jezioro lawowe podpływało już pod powierzchnię. Skalny teren groził zapadnięciem się i roztopieniem w ciągu najbliższej godziny. Pierwszym zadaniem po włączeniu Pamięci Wieczystej do działania miało być natychmiastowe powstrzymanie rozprzestrzeniania się jeziora, zamrożenie go i wygubienie silikoków w obrębie głównych urządzeń, zarówno na powierzchni, jak też w głębi skał.

Wygubienie silikoków… — pomyślał A-Cis — Gdybyż możliwe było wygubienie ich teraz, kiedy przeżerają mój organizm nerw za nerwem, komórka za komórką.

Przepalał go ogień wewnętrzny. Czuł, że śmierć się zbliża, a on umierając musi myśleć intensywnie, aby nie zaniedbać żadnego szczegółu w pracy mido.

Montaż ostatnich struktur obronnych dobiegł końca. Pamięć Wieczysta miała już stałe samoczynne połączenie z Astrobolidem. Równocześnie zespoły mido, na podstawie wiedzy przetwarzanej w wielkim mózgu, sztab walki z silikokami, rozpoczęły prze-ciwuderzenie.

A-Cis czuł jak przez mgłę, że robota skończona. Zapadał się w śmierć. Wysoko w niebie świeciła Ziemia, na której ludzie mogli teraz zwyciężyć.

DO CZYTELNIKÓW

Czujemy się w obowiązku wyjaśnić Czytelnikom motywy zmian, jakich dokonaliśmy w nowym wydaniu naszej kosmicznej trylogii. Niektóre z nich przedstawiliśmy w przedmowie do „Zagubionej przyszłości”, toteż w tym posłowiu zajmiemy się przede wszystkim „Proxima” i „Kosmicznymi braćmi”.

Podobnie jak w pierwszej części trylogii fabuła i tzw. przestanie ideowe w dwóch następnych częściach nie uległy żadnym zmianom. Nie znaczy to, iż pewnych wątków fabularnych oraz wizji, fantastycznonaukowych nie próbowaliśmy wzbogacić, przeważnie rozwijając zagadnienia tylko zasygnalizowane w poprzednich wydaniach. Przykładem większe wyeksponowanie w „Proximie” problemów ekologicznych, w „Kosmicznych braciach” zaś podłoża konfliktów między Urpianami a ludźmi i wizji społeczeństwa przyszłości. Jednocześnie usunęliśmy pewne wątki i epizody nieistotne dla fabuły, rozszerzając w zamian sensacyjne oraz przygodowe elementy akcji.

Zważywszy, iż od pierwszego wydania trylogii upłynęło trzydzieści lat, uznaliśmy za konieczne skorygowanie treści popularnonaukowych oraz unowocześnienie terminologii, która w tym czasie uległa w wielu dziedzinach istotnym zmianom. Ogromny postęp dokonał się nie tylko w technice astronautycznej, w astronomii planetarnej, fizyce i automatyce, lecz przede wszystkim w biologii, a zwłaszcza w genetyce. Stąd na przykład szczególne wyeksponowanie w „Proximie” osiągnięć urpiańskiej inżynierii genetycznej, co zresztą pozwoliło nam przy sposobności — jak sądzimy — wzmocnić napięcie dramatyczne akcji tej powieści

Nie zawsze co prawda byliśmy tu konsekwentni. Obraz Wenus w „Kosmicznych braciach” kłóci się całkowicie z odkryciami dokonanymi w minionym dwudziestoleciu. Jest to wizja oparta na hipotezie amerykańskich astronomów D. Mentzela i F. Whipplea, popularnej w połowie naszego stulecia, według której glob ten jest pokryty wszechoceanem. Rzeczywisty obraz Wenus, temperatura pięćset stopni Celsjusza i ciśnienie stu atmosfer zgoła nie odpowiada założeniom fabularnym utworu, a kluczowe znaczenie wątku wenusjańskiego w tej części powieści przekracza możliwość dokonania tej zmiany, co — miejmy nadzieję — Czytelnicy nam wybaczą.

Na zakończenie kilka słów o naszej pracy nad książką. W poprzednich wydaniach „Proximy” wyraźnie zaznaczone było autorstwo poszczególnych części, jakkolwiek konspekt powieści opracowywaliśmy wspólnie. W toku przygotowywania zmodyfikowanej wersji ten podział uległ w dużej mierze zatarciu, przede wszystkim na skutek tego, że wątki uzupełniające, a nawet cale nowe rozdziały w poszczególnych częściach, są różnego pióra. W „Kosmicznych braciach”, jakkolwiek obaj pracowaliśmy nad całym tekstem, starając się pogłębić problematykę powieści i uatrakcyjnić fabułę, zasadniczy podział został zachowany.

Krzysztof Boruń Andrzej Trepka