Martin Beck #6 W letni wieczór do ekskluzywnej restauracji w ekskluzywnym hotelu wchodzi niczym nie wyróżniający się mężczyzna. Jednym celnym strzałem zabija potentata przemysłowego Viktora Palmgrena i spokojnie wychodzi. Sprawę dostaje komisarz Martin Beck. Nie jest zachwycony – właśnie wyprowadził się od żony, wynajął przytulne mieszkanko i wieczorny telefon zakłóca miły nastrój parapetówki. Co gorsza może się pożegnać z planami na wakacje. I sam (bo koledzy są na urlopach) musi rozwiązać sprawę, w której morderstwo jest zaledwie początkiem zagadki…
Rozdział 1
Był upalny parny dzień, ani śladu wiatru, w powietrzu wisiała słoneczna mgiełka. Pogodne niebo mieniło się różem i zgaszonym błękitem. Wkrótce czerwona tarcza słońca schowa się gdzieś za Ven. Lustro wód Sundu już marszczyła wieczorna bryza, której podmuchy zaczynały przyjemnie orzeźwiać ulice Malmö. Towarzyszył im zapach rozkładających się morszczynów, wodorostów i ścieków spuszczanych do kąpieliska Ribersborgsstranden, skąd wejściem do portu wpływały do kanałów. Miasto raczej nie sprawia wrażenia szwedzkiego, na co przede wszystkim ma wpływ położenie geograficzne. Bliżej stąd do Rzymu niż do dnia polarnego, na horyzoncie majaczą światełka duńskiego wybrzeża i choć to prawda, że zimy często bywają pluchowate i jadowicie wietrzne, prawdą jest również to, że lata są równie często długie, ciepłe, przesycone słowiczymi trelami i wonią bujnej zieleni parków. Właśnie tak było tego ślicznego wieczoru na początku lipca 1969 roku. Wszędzie cicho, spokojnie i pustawo. Międzynarodowa turystyka jeszcze nie dawała się zanadto we znaki – co zresztą rzadko tutaj robi. Pierwsze grupy niedomytych, palących haszysz, młodocianych włóczęgów z różnych stron świata już przyjechały i pewnie dużo więcej ich nie przybędzie, bo główne siły nie docierają dalej niż do Kopenhagi.
W hotelu naprzeciwko dworca opodal portu też było spokojnie. W recepcji kilku zagranicznych biznesmenów odbierało klucze do zarezerwowanych pokoi, przez nikogo nienękany szatniarz czytał jakiegoś klasyka, w barze spowitym mrokiem było tylko paru cichych stałych bywalców i barman w śnieżnobiałej marynarce. W przestronnej klasycznej sali restauracyjnej na prawo od lobby też niewiele się działo. Przy stolikach siedzieli nieliczni goście, najczęściej samotnie. Pianista zrobił sobie przerwę. Przed wahadłowymi drzwiami do kuchni stał kelner z założonymi na plecach dłońmi i patrzył przez duże otwarte okna, przypuszczalnie zatopiony w myślach o niezbyt odległej piaszczystej plaży.
Wgłębi sali restauracyjnej spożywało kolację siedem osób: elegancko ubrane towarzystwo obojga płci i w różnym wieku. Ich stół był zastawiony kieliszkami i smakołykami, w kubełkach z lodem chłodził się szampan. Obsługa dyskretnie się usunęła, ponieważ najważniejszy gość wstał z krzesła i przystąpił do wygłaszania mowy.
Był rosłym mężczyzną w zaawansowanym średnim wieku, popielatowłosy, mocno opalony, w granatowym garniturze z szantungu. Mówił spokojnie i wprawnie, modulował głos, używał humorystycznych zwrotów. Sześcioro biesiadników przyglądało mu się w milczeniu; jedna osoba paliła.
Zza uchylonych okien dobiegał szum przejeżdżających samochodów i stukot pociągów na dworcu przetokowym po drugiej stronie kanału, notabene największym takim dworcu w Europie Północnej, u wejścia do portu krótko i ochryple zawyła syrena na statku płynącym z Kopenhagi, gdzieś nad kanałem zachichotała dziewczyna.
Tak się przedstawiała sytuacja owej pogodnej ciepłej lipcowej środy mniej więcej o wpół do dziewiątej wieczorem.
Wyrażenie „mniej więcej” jest tu niezbędne, ponieważ nikomu nie udało się precyzyjnie określić czasu, kiedy to się stało. Bez porównania łatwiej można było powiedzieć, co się stało.
Do hotelu wszedł mężczyzna, obrzucił spojrzeniem recepcję, gdzie stali zagraniczni biznesmeni i recepcjonista w liberii, bez wahania skręcił w prawo, minął szatnię i wąskie długie lobby przed barem, po czym spokojnie wkroczył do restauracji. Na razie nie zwrócił na siebie uwagi, nikt mu się nie przyglądał, on sam nie popatrywał na boki.
Minął organy Hammonda, fortepian, stół serwisowy, zastawiony lśniącymi jak kryształ bajerami, i dwa filary podtrzymujące sklepienie restauracji. Znów bez wahania podszedł do towarzystwa w głębi sali, gdzie przemawiał najważniejszy gość, zwrócony do niego plecami. Kiedy zbliżył się na odległość około pięciu kroków i wsunął prawą dłoń pod marynarkę, i kiedy jedna z kobiet przy stole spojrzała na niego, mówca lekko odwrócił głowę, chcąc sprawdzić, co ją rozprasza. Obojętnie zerknął na mężczyznę, po czym błyskawicznie zwrócił się w stronę gości, ani na sekundę nie przerywając swojego wywodu. W tym momencie przybysz wyciągnął stalowobłękitny przedmiot z rowkowaną kolbą i długą lufą, dokładnie wycelował i strzelił mówcy w głowę. Strzał nie był porażająco głośny, przywoływał na pamięć stłumione pif-paf, jakie wydaje małokalibrowy karabin na jarmarcznej strzelnicy. Pocisk trafił tuż obok lewego ucha. Mówca padł na stół, lądując lewym policzkiem w wykwintnej rybie pod beszamelem à la Frans Suell, okolonej krenelażem z puree ziemniaczanego.
Strzelec schował broń, odwrócił się w prawo, przeszedł kilka kroków do najbliższego otwartego okna, postawił lewą stopę na futrynie, wdepnął w korytko z kwiatami na zewnątrz, zeskoczył na chodnik i zniknął.
Gość około pięćdziesiątki, siedzący pod oknem trzy stoliki dalej, znieruchomiał i wpatrywał się w osłupieniu, ze szklaneczką whisky w pół drogi do ust. Na blacie leżała książka, którą przed sekundą pilnie czytał.
Mężczyzna z opalenizną, w granatowym garniturze z szantungu nie był martwy.
Poruszył się i rzekł:
– Aj. To boli.
Martwi nie zwykli narzekać. Poza tym nie było widać ani jednej kropli krwi.
Rozdział 2
Per Månsson siedział w kawalerce na Regementsgatan i rozmawiał przez telefon ze swoją ślubną. Inspektor policji w Malmö mimo stanu małżeńskiego przez pięć dni w tygodniu żył jak kawaler. Za obopólnym porozumieniem od przeszło dziesięciu lat spędzał z żoną każdy wolny weekend, z czego oboje byli zadowoleni.
Przycisnął słuchawkę do lewego ramienia i prawą ręką przyrządzał gripenberga, ulubionego drinka, którego robi się z ośmiu centylitrów dżinu, jednej trzeciej butelki toniku grejpfrutowego i pokruszonego lodu.
Żona była w kinie i streszczała mu „Przeminęło z wiatrem”. Trochę to trwało, ale Månsson uzbroił się w cierpliwość i nie przerywał, bo zamierzał odwołać jej weekendową wizytę, zasłaniając się pracą. Było dwadzieścia po dziewiątej wieczorem.
Månsson pocił się mimo skąpego stroju, czyli siatkowego podkoszulka i pasiastych slipów. Tuż przed rozmową zamknął drzwi balkonowe, żeby mu nie przeszkadzał hałas uliczny Choć słońce dawno temu skryło się za dachami naprzeciwległych kamienic, w pokoju było potwornie gorąco.
Zamieszał drinka widelcem, który – wstyd to przyznać – podwędził lub przypadkiem wyniósł z restauracji Pułkownik.
Czy można przypadkiem wynieść widelec? – pomyślał.
– Jasne, rozumiem. Leslie Howard… Aha. Clark Gable? Tak, tak…
Pięć minut później dobrnęła do końca, poczęstował ją swoim kłamstwem i się rozłączył.
Zadzwonił telefon. Månsson nie odebrał od razu. Miał wolne i chciał, żeby tak zostało. Zanim podniósł słuchawkę, powoli dopił gripenberga i popatrzył na ciemniejące wieczorne niebo.
– Månsson, słucham.
– Cześć, tu Nilsson. Cholernie długo gadałeś. Dzwonię do ciebie od pół godziny.
Policjant śledczy Nilsson miał tej nocy dyżur w komendzie na Davidshallstorg.
Månsson westchnął.
– O co chodzi?
– W sali restauracyjnej Hotelu Savoy strzelano do jakiegoś gościa. Chyba będę cię musiał prosić, żebyś tam pojechał.
Månsson podniósł opróżnioną, wciąż chłodną szklaneczkę i potarł nią czoło.
– Nie żyje?
– Nie wiem – odparł Nilsson.
– Nie możesz tam posłać Skackego?
– Ma wolne. Jest nieosiągalny. Próbuję go zlokalizować. Backlund tam jest, ale chyba powinieneś…
Månsson drgnął i odstawił szklaneczkę.
– Backlund? Okej, już jadę.
Natychmiast wybrał numer taxi, położył słuchawkę na stole i ubierając się, słuchał nagranego głosu, powtarzającego mechanicznie: „Taxi, proszę czekać”, dopóki nie odezwała się telefonistka.
Przed Hotelem Savoy stało kilka byle jak zaparkowanych radiowozów i dwóch policjantów powstrzymujących przed wejściem rosnącą grupę ciekawskich przechodniów, którzy gromadzili się przy schodach.
Månsson obserwował tę scenę, płacąc za taksówkę i chowając rachunek. Jeden z policjantów poczynał sobie dość obcesowo i Månsson pomyślał ze smutkiem, że to nieodległa przyszłość, kiedy policja w Malmö będzie miała równie złą opinię jak koledzy ze Sztokholmu.
Nic jednak nie powiedział. Mijając dwóch mundurowych, skinął im tylko głową i wszedł do lobby. Teraz było tu gwarno. Pracownicy hotelu i część gości z grill baru mówili jeden przez drugiego, a kilku policjantów, bezradnych i nieprzywykłych do takich sytuacji, najwyraźniej nie miało pojęcia, jak się zachować ani czego się po nich spodziewano.
Månsson, duży pięćdziesięcioletni mężczyzna w luźnej koszuli, terylenowych spodniach i sandałach, wyjął z kieszonki na piersi wykałaczkę, usunął z niej papierową osłonkę i wetknął do ust. Żuł przez chwilę, zastanawiając się, co teraz. Wykałaczka była amerykańska o smaku mentolowym, zaopatrzył się w nią na promie kolejowym „Malmöhus”, gdzie były dostępne dla wszystkich pasażerów. Przy drzwiach do sali restauracyjnej stał policjant Elofsson, który w mniemaniu Månssona wyglądał na bardziej rozgarniętego niż inni.
Podszedł do niego.
– Co się właściwie dzieje? – spytał.
– Podobno kogoś postrzelono.
– Jakie dostaliście instrukcje?
– Żadnych.
– Co robi Backlund?
– Przesłuchuje świadków.
– Gdzie jest ten postrzelony?
– Chyba w szpitalu. – Elofsson lekko się zaczerwienił. – Karetka przyjechała wcześniej niż policja.
Månsson westchnął i wszedł do restauracji.
Backlund, starszy pan w okularach, o pospolitym wyglądzie, stał przy stole zastawionym lśniącymi srebrnymi wazami i przesłuchiwał kelnera. Jakimś cudem udało mu się zostać policjantem śledczym. Odpytując świadka, wszystko skrzętnie zapisywał w notesie. Månsson zatrzymał się w stosownej odległości i słuchał.
– O której to się stało?
– E, około wpół do dziewiątej.
– Około?
– No, tak dokładnie to nie wiem.
– Czyli nie wie pan, o której godzinie?
– Uhm.
– Bardzo dziwne.
– Że co?
– Mówię, że to dziwne. Przecież nosi pan zegarek, prawda?
– Jasne.
– I, jeśli się nie mylę, na tamtej ścianie wisi zegar.
– Tak, ale…
– Ale co?
– Jeden i drugi źle chodzą. Poza tym nie myślałem o patrzeniu na zegarek.
Backlund wydawał się oszołomiony odpowiedzią. Odłożył notes i długopis i zaczął przecierać okulary. Potem głęboko odetchnął, wziął notes i podjął kolejną próbę.
– Mimo że miał pan do dyspozycji dwa czasomierze, nie wie pan, która była godzina?
– No, tak jakby.
– Nic nam nie da pańskie „tak jakby”.
– Zresztą oba źle chodzą. Mój się śpieszy, a tamten się późni.
Backlund zerknął na swój zegarek.
– Dziwne – rzekł i coś zanotował. Månsson był ciekaw, co.
– A więc stał pan w tym miejscu, kiedy sprawca przeszedł obok pana?
– Tak.
– Mógłby pan podać wyczerpujący rysopis?
– Właściwie to na niego nie patrzyłem.
– Nie widział pan sprawcy? – ze zdumieniem spytał Backlund.
– Widziałem, jak wychodził przez okno.
– Jak wyglądał?
– Nie wiem. To dość daleko stąd, poza tym filar przesłaniał stół.
– Czy chce pan powiedzieć, że nie wie pan, jak on wyglądał?
– Uhm.
– A w co był ubrany?
– Miał chyba brązową marynarkę.
– Chyba?
– Widziałem go tylko przez chwilę.
– I co jeszcze? Spodnie na przykład?
– Tak, miał spodnie.
– Na pewno?
– No tak, inaczej… dziwacznie by to wyglądało. To znaczy gdyby nie miał spodni.
Backlund notował jak oszalały.
Månsson obrócił wykałaczkę w ustach i odezwał się spokojnie:
– Posłuchaj no, Backlund…
Backlund odwrócił się i łypnął poirytowany.
– Prowadzę ważne przesłuchanie… – Urwał i sposępniał. – A, to ty.
– Co się właściwie stało?
– Postrzelono tu mężczyznę. Zgadniesz, kogo?
– Nie.
– Dyrektora Viktora Palmgrena – z emfazą obwieścił Backlund.
– Ach, tak. – Czysta przyjemność, pomyślał. – Jak rozumiem, doszło do tego ponad godzinę temu i człowiek, który strzelał, wyskoczył przez okno.
– Na to wygląda.
Backlund nigdy niczego nie przyjmował za pewnik.
– Dlaczego przed hotelem stoi sześć radiowozów?
– Zarządziłem blokadę.
– Czego? Kwartału?
– Miejsca przestępstwa.
– Odpraw wszystkich funkcjonariuszy – zaordynował zniesmaczony Månsson. – Dla hotelu to średnia przyjemność, kiedy w foyer i na ulicy roi się od policjantów. Poza tym na pewno są bardziej potrzebni gdzie indziej. Potem postaraj się zebrać dane do rysopisu. Bez wątpienia znajdą się lepsi świadkowie od tego tutaj.
– Naturalnie, przesłuchamy wszystkich.
– Tak, w swoim czasie. Nie zatrzymuj tych, którzy nie mają nic ważnego do powiedzenia. Ogranicz się do spisania nazwisk i adresów.
Backlund obrzucił go nieufnym spojrzeniem.
– A ty co będziesz robił?
– Podzwonię tu i tam.
– Na przykład gdzie?
– Na przykład do gazet, żeby się dowiedzieć, co się stało.
– To ma być żart?
– Oczywiście – odparł rozkojarzony Månsson i rozejrzał się.
Po sali restauracyjnej kręcili się dziennikarze i fotografowie. Niektórzy na pewno byli tutaj przed przybyciem policji, może któryś siedział w barze, kiedy padł strzał. Jeśli Månsson znał się na dziennikarzach.
– Systematyka rządzi się swoimi prawami… – zaczął Backlund.
W tym momencie do restauracji wpadł Benny Skacke, zaledwie trzydziestoletni policjant śledczy. Wcześniej pracował w głównym wydziale zabójstw w Sztokholmie, ale po nieco dwuznacznej akcji, która o mały włos kosztowałaby życie jednego z jego przełożonych, złożył podanie o przeniesienie. Był obowiązkowy, sumienny i ciut naiwny, ale Månsson go lubił.
– Weź Skackego do pomocy.
Backlund miał wątpliwości.
– Sztokholmczyka?
– Tak – potwierdził Månsson. – I nie zapomnij o rysopisie. Teraz tylko to się liczy.
Wyrzucił przeżutą wykałaczkę do popielniczki, wyszedł do lobby i skierował się do telefonu naprzeciwko recepcji. Odbył pięć rozmów, potrząsnął głową i wszedł do baru.
– O, kogo ja widzę, dzień dobry, dzień dobry – odezwał się barman.
– Cześć! – przywitał się Månsson i usiadł.
– Czym możemy dzisiaj służyć? To co zwykle?
– Nie. Tylko tonik. Muszę się zastanowić.
Czasami wszystko idzie jak po grudzie, pomyślał. Teraz nie mogło być gorzej. Viktor Palmgren to bardzo znana i ważna persona. Choć trudno powiedzieć, dlaczego, jedno nie ulegało wątpliwości: miał mnóstwo pieniędzy. Fakt, że strzelano do niego w jednej z najpopularniejszych restauracji w Europie, niczego nie ułatwiał. Wręcz przeciwnie. Sprawa nabierze rozgłosu, skutkując niemożliwymi do przewidzenia konsekwencjami. Natychmiast po zajściu pracownicy hotelu przenieśli rannego do salki telewizyjnej, zadbali o prowizoryczne posłanie i wezwali policję i karetkę. Karetka przyjechała błyskawicznie i zabrała Viktora Palmgrena do szpitala publicznego, a policja nie przyjechała wcale, mimo że jeden radiowóz znajdował się koło dworca głównego, niespełna dwieście metrów od miejsca przestępstwa. Dlaczego? Teraz już wiedział, ale wytłumaczenie nie przysparzało policji szczególnego splendoru. Pierwsze zgłoszenie źle zinterpretowano, uznając sprawę za niezbyt naglącą. W związku z tym funkcjonariusze operujący koło dworca poświęcili całą energię na okiełznanie kompletnie niegroźnego pijaczka. Dopiero drugie zgłoszenie postawiło wszystkich na nogi i w trybie arcypilnym skierowano do hotelu mnóstwo radiowozów i mundurowych z Backlundem na czele. Następnie przystąpiono do chaotycznych działań. W tym czasie Månsson przez ponad czterdzieści minut wałkował z żoną „Przeminęło z wiatrem”. Poza tym wypił dwa drinki i musiał czekać na taksówkę. Kiedy pierwszy policjant dotarł na miejsce, od oddania strzału upłynęło pół godziny. Stan Viktora Palmgrena był pod znakiem zapytania. Po badaniach na oddziale powypadkowym w Malmö został odesłany na neurochirurgię w Lundzie. Odległość między miastami wynosiła około dwudziestu kilometrów i karetka jeszcze była w drodze. W karetce znajdował się jeden z najważniejszych świadków, mianowicie żona Palmgrena. Przypuszczalnie siedziała przy stole naprzeciwko męża, dzięki czemu mogła się najlepiej przyjrzeć sprawcy. Teraz od zdarzenia minęła prawie godzina. Godzina stracona, a każda sekunda była na wagę złota.
Månsson potrząsnął głową i spojrzał na barowy zegar. Wpół do dziesiątej.
Do baru wkroczył Backlund, a tuż za nim Skacke.
– Jesteś tutaj?
Krótkowzroczny Backlund wpatrywał się w Månssona z najwyższym zdumieniem.
– Co z rysopisem? – spytał Månsson. – Czas ucieka.
Backlund guzdrał się z notesem, w końcu położył go na kontuarze, zdjął okulary i zaczął je czyścić.
– Się robi – szybko zareagował Skacke. – Na razie wiemy tyle, że gość jest średniego wzrostu, ma szczupłą twarz i rzadkie, sczesane do tyłu, ciemnobrązowe włosy. Miał na sobie brązową marynarkę, pastelową koszulę, żółtą albo zieloną, ciemny krawat, ciemnoszare spodnie, czarne albo brązowe półbuty. Wiek: około czterdziestki.
– Dobrze. Roześlij to. Natychmiast. Zarządź blokadę wszystkich wylotówek, sprawdź dworce, lotniska i porty.
– Tak jest – powiedział Skacke.
– Nie może wyjechać z miasta.
Skacke wyszedł.
Backlund włożył okulary, wlepił wzrok w Månssona i powtórzył bezsensowne pytanie:
– Jesteś tutaj? – Popatrzył na szklaneczkę i zdumiał się jeszcze bardziej. – I pijesz?
Månsson puścił to mimo uszu.
Backlund skupił się teraz na barowym zegarze, po czym porównał czas ze swoim zegarkiem.
– Ten zegar też źle chodzi.
– Owszem – potwierdził barman. – Śpieszy się. To taki ukłon w stronę gości, żeby się nie spóźnili na pociąg albo na statek.
– Ojojoj! – jęknął Backlund. – Nigdy tego nie wyjaśnimy. Jak mamy ustalić czas, skoro nie można polegać na zegarach?
– Tak, to trudne – odruchowo przyznał Månsson.
Wrócił Skacke.
– Załatwione.
– Pewnie za późno – skwitował Månsson.
– O czym wy do licha mówicie?! – Backlund chwycił notes. – Jeśli chodzi o tego kelnera…
Månsson przerwał mu, podnosząc dłoń.
– Chwila moment. Benny, zadzwoń na komendę w Lundzie i poproś, żeby wysłali kogoś do szpitala na neurochirurgię. Niech weźmie magnetofon, nagra Palmgrena, jak tylko – jeśli w ogóle – odzyska przytomność, i niech przesłucha panią Palmgren.
Skacke od razu się ulotnił.
– O tym kelnerze – odezwał się barman – mogę powiedzieć tyle, że niczego by nie zauważył, nawet gdyby do restauracji wleciał Dracula.
Backlund, poirytowany, przezornie milczał. Månsson nic nie mówił, dopóki nie wrócił Skacke.
Backlund, przełożony Skackego, zdecydował się na liczbę mnogą:
– Kto, waszym zdaniem, jest najlepszym świadkiem?
– Niejaki Edvardsson – odparł Skacke. – Siedział trzy stoliki dalej. Ale…
– Ale?
– Jest nietrzeźwy.
– Alkohol to przekleństwo.
– Wobec tego porozmawiamy z nim jutro – skonstatował Månsson. – Kto mógłby mnie podrzucić do komendy?
– Ja – powiedział Skacke.
– A ja się stąd nie ruszę – wypalił Backlund. – Bo, formalnie rzecz biorąc, to ja prowadzę dochodzenie.
– Jasne – odparł Månsson. – Cześć!
A siedząc w samochodzie, mruknął:
– Pociągi i statki…
– Myślisz, że dał nogę? – spytał z wahaniem w głosie Skacke.
– Myślę, że mógł. Tak czy inaczej, bez względu na porę musimy obdzwonić tabuny ludzi.
Skacke zerknął na Månssona, który zmienił wykałaczkę, i skręcił na dziedziniec komendy.
– Samolot – mruknął pod nosem Månsson. – Zapowiada się ciężka noc.
O tej porze komenda wydawała się wielka, posępna i wyludniona. Kiedy wchodzili po szerokich kamiennych schodach, ich kroki niosły się samotnym echem. Duży Månsson był z natury flegmatyczny. Nie cierpiał ciężkich nocy, poza tym karierę miał już praktycznie za sobą.
Co innego Skacke. Dwadzieścia lat młodszy, gorliwy i ambitny, był wyjątkowo zainteresowany pięciem się w górę. Jego wcześniejsze policyjne doświadczenia sprawiły, że spokorniał i starał się przypodobać innym.
Na dobrą sprawę nieźle się uzupełniali.
Månsson natychmiast otworzył okno w swoim pokoju, wychodzące na asfaltowy dziedziniec komendy, usiadł na obrotowym krześle i przez kilka minut milczał, obracając w zamyśleniu wałek w swojej starej maszynie Underwood.
W końcu się odezwał:
– Załatw przekierowywanie do nas wszystkich wiadomości radiowych i ewentualnych rozmów. Na twój numer.
Skacke urzędował w pokoju po drugiej stronie korytarza, naprzeciwko Månssona.
– Nie zamykaj drzwi – polecił Månsson, a po chwili dorzucił z łagodną ironią: – W ten sposób stworzymy coś na kształt głównej kwatery śledczej.
Skacke poszedł do siebie i zaczął dzwonić. Po krótkiej chwili Månsson ruszył za nim i z wykałaczką w kąciku ust oparł się o futrynę.
– Myślałeś, Benny?
– Nie za dużo – przezornie odparł Skacke. – To w pewnym sensie niezrozumiałe.
– No właśnie. Niezrozumiałe.
– Na przykład jaki może być motyw?
– Zostawmy motyw w spokoju i skoncentrujmy się na samym zdarzeniu.
Zadzwonił telefon. Skacke odebrał i coś zanotował.
– Człowiek, który strzelał do Palmgrena, miał zaledwie parę procent szans, że po fakcie uda mu się wydostać z hotelowej restauracji. Do momentu oddania strzału jego zachowanie wskazywałoby na fanatyzm.
– Mniej więcej jak przy zamachu na tle politycznym?
– Tak. Ale potem? Co się dzieje potem? Cudownym zrządzeniem losu wychodzi z tego cało i już nie zachowuje się jak fanatyk, tylko działa w panice.
– Dlatego podejrzewasz, że chce opuścić miasto?
– Między innymi. Wchodzi, strzela, nie przejmuje się tym, co będzie potem. Ale, jak to bywa u większości przestępców, ogarnia go panika. Całkiem zwyczajnie oblatuje go strach i za wszelką cenę chce uciec jak najdalej i jak najszybciej.
To teoria, pomyślał Skacke. I oparta na dosyć kruchych podstawach.
– Oczywiście, to tylko tak zwana teoria – powiedział Månsson. – Dobry kryminalny nie kieruje się teoriami. Nie widzę jednak innej możliwości.
Zadzwonił telefon.
Robota, pomyślał Månsson. Na dokładkę cholernie dziwna robota. Przecież miał wolne.
Na razie ciężka noc polegała na tym, że nic się nie działo. Przy wylotówkach i na dworcu głównym zatrzymano trochę ludzi, którzy mniej więcej odpowiadali rysopisowi. Raczej nikt nie miał ze sprawą nic wspólnego, ale zostali spisani.
Za dwadzieścia pierwsza odszedł ostatni pociąg.
Za kwadrans druga policja w Lundzie przekazała wiadomość, że Palmgren żyje. O trzeciej przyszła wiadomość z tego samego źródła. Pani Palmgren jest w szoku i nie ma mowy o przesłuchaniu. W każdym razie wyraźnie widziała tego, kto strzelał, i z całą pewnością go nie zna.
– Gość w Lundzie nie zasypia gruszek w popiele – zauważył Månsson i ziewnął.
Tuż po czwartej policja z Lundu znów się odezwała. Zespół lekarzy kurujących Palmgrena postanowił odłożyć operację. Pocisk utkwił za lewym uchem i nie można było stwierdzić, jakie spowodował szkody. Biorąc pod uwagę okoliczności, ogólny stan pacjenta uznano za dobry.
Ogólny stan Månssona nie był dobry. Był zmęczony, zasychało mu w ustach i co chwila chodził do toalety, żeby się napić wody.
– Czy można żyć z kulą w głowie? – spytał Skacke.
– Tak. Są na to przykłady. W niektórych przypadkach pocisk się otorbia i pacjent wraca do zdrowia. Gdyby lekarze próbowali go wyjąć, mógłby umrzeć.
Backlund najwyraźniej przyspawał się do Hotelu Savoy. Zadzwonił stamtąd o wpół do piątej z informacją, że odgrodził i zaplombował określony obszar i czeka na techników, którzy zbadają miejsce przestępstwa, co powinno nastąpić najwcześniej za parę godzin.
– Pyta, czy będzie tam jeszcze potrzebny – powiedział Skacke, zasłaniając słuchawkę dłonią.
– Jedyne miejsce, gdzie ewentualnie jest potrzebny, to łóżko we własnym domu, u boku żony.
Skacke przekazał słowa Månssona w nieco zmodyfikowanej formie.
– Wydaje mi się – powiedział po chwili – że możemy skreślić Bulltoftę. Ostatni samolot odleciał pięć po jedenastej. Na pokładzie nie było nikogo odpowiadającego rysopisowi. Najbliższy samolot startuje o wpół do siódmej rano, wszystkie miejsca są zabukowane od przedwczoraj i nie ma ani jednej osoby na liście rezerwowej.
Månsson myślał.
– Hm… Chyba zadzwonię do kogoś, kto zdecydowanie nie lubi być budzony.
– Do kogo? Do komendanta?
– Nie, komendant też się pewnie nie wyspał. Gdzie się podziewałeś wczoraj wieczorem?
– Byłem w kinie. Przecież nie mogę dzień w dzień zakuwać.
– Ja nigdy nie zakuwałem. O dziewiątej odpłynął jakiś wodolot z Malmö do Kopenhagi. Dowiedz się, który.
To zadanie okazało się nadspodziewanie trudne i zajęło Skackemu pół godziny. – „Springeren”. Teraz cumuje w Kopenhadze. Niesamowite, jak się niektórzy wkurzają, kiedy się ich obudzi.
– Powiem ci na pocieszenie, że mnie się zaraz gorzej oberwie.
Månsson poszedł do swojego pokoju, podniósł słuchawkę, wybrał dwa zera i czterdzieści pięć, a potem numer domowy inspektora Mogensena z kopenhaskiej policji kryminalnej. Zanim się dodzwonił, doliczył się siedemnastu sygnałów.
– Mogensen, słucham.
– Cześć, tu Per Månsson z Malmö.
– Pocałuj mnie w dupę! Wiesz, która godzina?!
– Wiem. Ale to może być bardzo ważne, wielkiej wagi.
– Musi być cholernie wielkiej wagi – groźnie warknął Duńczyk.
– Wczoraj wieczorem był u nas w Malmö zamach. Istnieje cień szansy, że zamachowiec uciekł do Kopenhagi. Mamy jego rysopis.
Po czym opowiedział, co i jak.
– Do jasnej cholery, myślisz, że jestem cudotwórcą?
– Tak właśnie myślę – odparł Månsson. – Odezwij się, jak będziesz coś wiedział.
– Odwal się – rzekł Mogensen najczystszą szwedczyzną i rzucił słuchawkę.
Månsson otrząsnął się i ziewnął.
– W jakim języku mówiłeś? – zainteresował się Skacke.
– Po skandynawsku.
Potem nic się nie wydarzyło.
Potem zadzwonił Backlund. Technicy przystąpili do pracy. Była ósma.
– Ale ma szwung – mruknął Månsson.
– Co robimy? – spytał Skacke.
– Nic. Czekamy.
Za dwadzieścia dziewiąta odezwał się telefon Månssona. Odebrał, słuchał przez minutę, zakończył rozmowę krótkim „Dzięki!” albo „Cześć!” i zawołał do Skackego:
– Dzwoń do Sztokholmu! Natychmiast!
– Co mam powiedzieć?
Månsson spojrzał na zegarek.
– Dzwonił Mogensen. W nocy jakiś Szwed podający się za Bengta Svenssona kupił bilet z Kastrup do Sztokholmu. Liczył na okazję i w końcu załapał się na samolot SAS-u, który wystartował dwadzieścia pięć po siódmej. Powinien wylądować na Arlandzie góra dziesięć minut temu. Podobno rysopis się zgadza. Niech go znajdą i zgarną na pierwszym przystanku autobusu jadącego z lotniska.
Skacke rzucił się do telefonu.
– Załatwione – wydyszał pół minuty później.
– Z kim?
– Z Gunvaldem Larssonem.
– A, z nim.
Czekali.
Po półgodzinie telefon Skackego zadzwonił. Skacke chwycił słuchawkę i znieruchomiał.
– Nici.
– Uhm – skwitował Månsson.
Przecież mieli dwadzieścia minut, pomyślał.
Rozdział 3
Identyczny komentarz padł w sztokholmskiej komendzie policji na Kungsholmsgatan.
– Nici – zakomunikował Einar Rönn, wsuwając swoją czerwoną, spoconą facjatę w uchylone drzwi do pokoju Gunvalda Larssona.
– Jakie nici? – spytał lekko rozkojarzony Gunvald Larsson.
Myślał o trzech wyjątkowo brutalnych rozbojach w metrze ostatniej nocy. I o dwóch gwałtach. I szesnastu bójkach. W końcu to był Sztokholm. Na szczęście obyło się bez umyślnego i nieumyślnego zabójstwa. Nie wiedział, ilu dokonano włamań i kradzieży. Ani ilu zwinięto narkomanów, meliniarzy i nietrzeźwych. Ani ilu bogu ducha winnych sponiewierali funkcjonariusze, pakując ich do radiowozów i komisariatów. Pewnie mnóstwo. Ale to nie jego broszka.
Jasnowłosy i niebieskooki Gunvald Larsson, starszy policjant śledczy w wydziale do spraw przemocy fizycznej, miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, był silny jak byk i, biorąc pod uwagę jego zawód, wyjątkowo snobistyczny. Na przykład tego ranka włożył lekki, szarawy garnitur, takiż krawat, buty i skarpety. Jego dość specyficzne usposobienie nie przysparzało mu nadmiaru przyjaciół.
– No, z tym autobusem z Arlandy na przystanku Haga – uściślił Rönn.
– Nici?
– Chłopcy z patrolu, którzy mieli sprawdzić pasażerów, nie zdążyli na czas. Kiedy tam przyjechali, wszyscy już wysiedli.
Gunvald Larsson wrócił na ziemię i wbił wzrok w Rönna.
– Co? Nie, to niemożliwe.
– A jednak. Po prostu nie zdążyli.
– Odbiło ci?
– W rzeczy samej to nie ja miałem się tym zająć. W rzeczy samej nie ja.
Rönn, spokojny, dobroduszny Norrlandczyk z Arjeplog, mimo lat pracy w Sztokholmie nie do końca wyzbył się swojego dialektu.
Gunvald Larsson przypadkiem odebrał telefon od Skackego i uznał kontrolę pasażerów autobusu za najzwyklejsze, rutynowe czynności.
– Przecież od razu zadzwoniłem na Solną i dowiedziałem się od oficera dyżurnego, że ich wóz patrolowy jest na Karolińskiej – warknął, ściągając brwi. – Stamtąd do przystanku jest góra trzy minuty. Co się takiego stało?
– Podobno ktoś ich napastował.
– Napastował?!
– No, musieli interweniować. A kiedy przyjechali na miejsce, autobusu już nie było.
– Interweniować?!
Rönn włożył okulary i spojrzał na kartkę, którą trzymał w dłoni.
– Tak. Autobus Beata. Zazwyczaj obsługuje lotnisko w Brommie.
– Beata? Co za patentowany idiota nadaje autobusom imiona?
– Nie ja – odparł Rönn.
– Czy te orły z radiowozu jakoś się nazywają?
– Zapewne. Ale nie wiem jak.
– To się dowiedz. Skoro nawet autobusy mają imiona, policjanci też powinni. Chociaż wystarczyłyby im numery.
– Albo symbole.
– Symbole?
– No, jak u przedszkolaków. Stateczki, autka, ptaszki, grzybki, muszki, pieski i takie tam.
– W życiu nie byłem w przedszkolu – z niesmakiem odparował Gunvald Larsson. – Sprawdź to. Månsson pęknie ze śmiechu, jeśli nie usłyszy jakiegoś sensownego wytłumaczenia.
Rönn wyszedł.
– Pieski i takie tam – mruknął Gunvald Larsson. – Wszyscy mają nie po kolei w głowie.
I zajął się rozbojami w metrze, dłubiąc w zębach nożem do papieru.
Rönn był z powrotem po dziesięciu minutach. W okularach na czerwonym nochalu i z kartką w garści.
– Mam – oznajmił. – Trójka z komisariatu na Solnej. Obsada: Karl Kristiansson i Kurt Kvant.
Gunvald Larsson aż podskoczył z wrażenia, o mały włos nie zabijając się nożem.
– Co?! Mogłem się, cholera, tego domyślić. Ci dwaj idioci najwyraźniej mnie prześladują. Na dokładkę są ze Skånii. Ściągnij ich tutaj lotem błyskawicy. Trzeba to natychmiast wyjaśnić.
Kristiansson i Kvant mieli co wyjaśniać. Rzecz była zagmatwana i nie wyglądała najlepiej. A ponieważ panicznie się bali Gunvalda Larssona, stawili się w komendzie na Kungsholmsgatan z blisko dwugodzinnym spóźnieniem. Na własną zgubę, bo w tym czasie Gunvald zdążył przeprowadzić swoje małe owocne śledztwo.
Wreszcie dotarli. W schludnych mundurach, z furażerkami w dłoniach. Jasnowłosi, niebieskoocy, barczyści, mierzący sto osiemdziesiąt sześć centymetrów, patrzyli na Gunvalda Larssona otępiałym spojrzeniem. Zastanawiali się, dlaczego właśnie on stanowi wyjątek od niepisanej złotej reguły obowiązującej w ich środowisku, wedle której policjanci nie powinni się nawzajem krytykować ani świadczyć przeciwko sobie.
– Dzień dobry! – przywitał ich uprzejmie Gunvald Larsson. – Miło, że wpadliście.
– Dzień dobry – odparł z wahaniem Kristiansson.
– Cześć! – rzekł przekornie Kvant.
Gunvald Larsson zerknął na niego i westchnął.
– To wy mieliście sprawdzić pasażerów autobusu na przystanku Haga, prawda?
– No. – Kristiansson myślał przez chwilę. – Ale przyjechaliśmy za późno.
– Nie zdążyliśmy – poprawił kolegę Kvant.
– Załapałem. Jak rozumiem, odebraliście zgłoszenie, kiedy parkowaliście na Karolińskiej. Przejazd stamtąd na przystanek zajmuje około dwóch minut, góra trzy. Jaki macie wóz?
Kristiansson przestąpił z nogi na nogę.
– Plymoutha.
– Okoń przepływa dwa kilometry na godzinę. To najpowolniejsza ryba na świecie. Ale nawet ona z łatwością pokonałaby tę odległość szybciej od was. – Gunvald Larsson zawiesił głos. – Dlaczego, do ka nędzy, nie zdążyliście?!
– Bo musieliśmy interweniować – odparował Kvant.
– Podejrzewam, że okoń znalazłby lepszą wymówkę… Dlaczego musieliście interweniować?
– Bo… zostaliśmy znieważeni – szepnął Kristiansson.
– Zniewaga urzędnika na służbie – wyrecytował Kvant.
– Co się konkretnie stało?
– Rowerzysta obrzucił nas obelgami.
Podczas gdy Kvant trzymał fason, Kristiansson wydawał się coraz bardziej niespokojny.
– I to wam przeszkodziło w wykonaniu zdania?
Kvant miał gotową odpowiedź:
– Komendant główny policji powiedział publicznie, że należy bezwarunkowo zwalczać każdą formę zniewagi urzędnika, zwłaszcza funkcjonariusza w mundurze. Policjant nie może być wystawiany na pośmiewisko.
– Nie może?
Chłopcy z patrolu wpatrywali się w niego tępym wzrokiem. Gunvald Larsson wzruszył ramionami i kontynuował:
– Wprawdzie wspomniany potentat słynie z publicznych wystąpień, wątpię, żeby wyrwało mu się coś tak kretyńskiego. No, co to były za obelgi?
– „Glina, glina, kartoflana wieprzowina” – wyrecytował Kvant.
– I to jest waszym zdaniem obelżywe?
– Bezwarunkowo – potwierdził Kvant.
Gunvald Larsson obrzucił Kristianssona inkwizytorskim spojrzeniem. Ten przestąpił z nogi na nogę i wymruczał:
– No, tak uważam.
– No – dorzucił Kvant. – Nawet gdyby Siv…
– Co za Siv? – zapytał Gunvald Larsson. – Znowu jakiś autobus?
– Nie, moja żona.
Gunvald Larsson rozczapierzył palce i położył swoje ogromne owłosione dłonie na blacie biurka.
– A więc wyglądało to następująco: parkujecie na Karolińskiej, przed chwilą odebraliście zgłoszenie. Wtedy obok przejeżdża mężczyzna na rowerze i woła do was: „Glina, glina, kartoflana wieprzowina!”. Musieliście interweniować i dlatego nie zdążyliście na czas dotrzeć na przystanek.
– No właśnie – odparł Kvant.
– Taaak – dodał Kristiansson.
Gunvald Larsson długo im się przyglądał.
– Czy to prawda? – spytał spokojnie.
Odpowiedziała mu cisza. Kvantowi nieco zrzedła mina. Kristiansson przebierał nerwowo palcami jednej ręki po kaburze pistoletu, a drugą ocierał furażerką pot z czoła.
Gunvald Larsson długo siedział w milczeniu. W końcu nagle uniósł ramiona i grzmotnął dłońmi w biurko, wprawiając w drgania cały pokój.
– To kłamstwo! – wrzasnął. – Każde słowo to kłamstwo, o czym dobrze wiecie. Zatrzymaliście się przed kioskiem z kiełbaskami. Jeden z was stał przy radiowozie i jadł hot doga. Wtedy rzeczywiście przejechał koło was mężczyzna na rowerze i ktoś coś do was zawołał. Ale nie ten mężczyzna, tylko jego synek, który siedział z tyłu w foteliku. I nie krzyknął: „Glina, glina, kartoflana wieprzowina!”, tylko: „Glina, glina, kartoflana papka!”. Ma dopiero trzy lata i jeszcze się nie nauczył poprawnie mówić.
Gunvald Larsson umilkł.
Twarze Kristianssona i Kvanta przybrały buraczaną barwę.
– Jakim cudem… Skąd pan może to wiedzieć? – niewyraźnie wymruczał Kristiansson.
Gunvald Larsson lustrował ich miażdżącym spojrzeniem.
– No, który wcinał parówkę?
– Nie ja – powiedział Kristiansson.
– Ty tchórzliwy, tępy bydlaku – wycedził kącikiem ust Kvant.
– A teraz odpowiem na pytanie – rzekł zniechęcony Gunvald Larsson. – Wiem o tym, bo mężczyzna na rowerze nie zamierzał puścić płazem tego, że dwóch ordynusów w mundurach wyzywa go na ulicy za coś, co przypadkiem powiedział jego trzyletni syn. Zadzwonił na komisariat i złożył skargę. Bardzo słusznie. Tym bardziej że nie brakowało świadków Parówka była z puree ziemniaczanym?
Kristiansson ponuro kiwnął głową. Kvant po raz ostatni próbował się bronić.
– Łatwo się przesłyszeć, jak się ma usta pełne je…
Gunvald Larsson przerwał mu, podnosząc prawą rękę. Potem przysunął do siebie notatnik, wyjął długopis z wewnętrznej kieszonki i napisał drukowanymi literami: „Spierdalać!”
Wyrwał kartkę i przesunął po biurku. Kristiansson wziął, przeczytał, poczerwieniał jeszcze bardziej i przekazał ją Kvantowi.
– Nie mam siły powtarzać tego głośno – oznajmił Gunvald Larsson.
Kristiansson i Kvant zabrali z sobą kartkę i wyszli.
Rozdział 4
Martin Beck o niczym nie miał pojęcia. Siedział w swoim pokoju służbowym w komendzie południowej[1] przy Västberga Allé, pochłonięty innymi problemami. Odsunął się z krzesłem od biurka i położył nogi na dolnej, półotwartej szufladzie. Przygryzając tekturowy ustnik dopiero co przypalonej florydy, wbił dłonie w kieszenie spodni, zmrużył oczy i patrzył w okno. Myślał.
Ponieważ był komisarzem w głównym wydziale zabójstw, można byłoby przypuszczać, że roztrząsa na przykład sprawę niewyjaśnionego morderstwa na Södermalmie, gdzie przeszło tydzień temu oprawca posłużył się siekierą, albo duma o zwłokach niezidentyfikowanej kobiety, wyłowionej poprzedniego dnia z Riddarfjärden. Nic podobnego.
Martin Beck zastanawiał się, co kupić na proszoną kolację.
Pod koniec maja przeprowadził się do dwupokojowego mieszkania na Köpmangatan, na Starym Mieście. On i Inga byli małżeństwem od osiemnastu lat, ale już dawno ich drogi się rozeszły W styczniu, kiedy ich córka Ingrid spakowała manatki i zamieszkała z koleżanką, odbył z żoną rozmowę o separacji. Początkowo protestowała, ale kiedy podpisał umowę najmu, stawiając ją przed faktem dokonanym, zaakceptowała jego decyzję. Rolf, jej beniaminek, miał zaledwie czternaście lat i Martin Beck podejrzewał, że Ingi wcale nie martwi samotne wychowywanie syna.
Mieszkanie było przytulne i wystarczająco przestronne i kiedy wreszcie poustawiał nieliczne sprzęty, jakie zabrał z małżeńskiego gniazdka na koszmarnym przedmieściu Bagarmossen, i dokupił to, czego mu brakowało, w przypływie megalomanii zaprosił na kolację troje przyjaciół. Jako że jego zdolności kulinarne ograniczały się w najlepszym razie do ugotowania jajek i zaparzenia herbaty, musiał przyznać, że go poniosło. Próbował sobie przypomnieć, co Inga zwykle podawała gościom, ale udało mu się przywołać jedynie mętne wspomnienia skomplikowanych dań, o których przyrządzeniu i składnikach nie miał bladego pojęcia.
Martin Beck zapalił następnego papierosa i skołowany, pomyślał o soli à la Walewska, filecie z cielęciny à la Oscar i Cæur de Filet Provençale. Poza tym, wyskakując ze swoim nieprzemyślanym zaproszeniem, nie wziął pod uwagę jeszcze jednej okoliczności. Otóż w życiu nie widział większych żarłoków od trojga swoich przyszłych gości.
Lennart Kollberg, przyjaciel i najbliższy współpracownik, był łakomczuchem i smakoszem, co Martin Beck mógł stwierdzić, ilekroć zdobywał się na odwagę, żeby zejść do stołówki. Poza tym jego powłoka cielesna świadczyła o silnym pociągu do oddawania się rozkoszom stołu, którego nie zmąciła głęboka rana w brzuchu po pchnięciu nożem, jaką odniósł rok temu. Gun Kollberg nie miała wprawdzie postury męża, ale dorównywała mu apetytem. A Åsa Torell, również jego koleżanka z pracy, odkąd po ukończeniu szkoły policyjnej trafiła do obyczajówki, w niczym nie ustępowała Gargantui.
Dobrze pamiętał tę drobną chudzinę sprzed półtora roku, kiedy jej życiowy partner, najmłodszy policjant śledczy w zespole Martina Becka, zginął w autobusie, zastrzelony przez seryjnego mordercę[2]. Teraz, po traumie, odzyskała apetyt i ociupinkę się zaokrągliła. Najprawdopodobniej miała wspaniałą przemianę materii.
Martin Beck zastanawiał się, czyby nie poprosić Åsy, żeby przyszła trochę wcześniej i pomogła mu w pichceniu. Nie. Odrzucił tę myśl.
Mięsista pięść walnęła w drzwi, które w ułamku sekundy się otworzyły, i do pokoju wparował Kollberg.
– Nad czym główkujesz? – spytał, opadając na fotel dla gości, który niepokojąco zaskrzypiał pod jego ciężarem.
Nikt by nie przypuszczał, że Kollberg zna o niebo więcej złodziejskich sztuczek niż ktokolwiek w ich branży i jest rewelacyjnie sprawny fizycznie.
Martin Beck zdjął nogi z szuflady i przysunął krzesło bliżej biurka. Zanim się odezwał, starannie zgasił papierosa i zełgał:
– Nad tym od siekiery na Södermalmie. Jest coś nowego?
– Nie czytałeś protokołu obdukcyjnego? Gość zszedł po pierwszym ciosie. Miał wyjątkowo kruche kości czaszki.
– Czytałem.
– Zobaczymy, kiedy się uda porozmawiać z żoną. Dzisiaj rano powiedzieli w szpitalu, że ciągle jest w szoku. Kto wie, może to ona go zabiła.
Kollberg dźwignął się z fotela i otworzył okno.
– Zamknij – poprosił Martin Beck.
Kollberg zamknął.
– Jak ty to wytrzymujesz – burknął z wymówką w głosie. – Gorąco tu jak w piekle.
– Lepiej się usmażyć, niż zatruć – odparł filozoficznie Martin Beck.
Komenda południowa mieściła się tuż przy Essingeleden i kiedy sunęło mnóstwo samochodów, jak teraz, na początku sezonu urlopowego, powietrze było gęste od spalin.
– Miej pretensję do siebie – rzekł Kollberg, człapiąc do drzwi. – Postaraj się przynajmniej dożyć do dzisiejszego wieczoru. O siódmej, tak?
– Tak, o siódmej.
– Już jestem głodny – prowokacyjnie skwitował Kollberg.
– Zapraszam – powiedział Martin Beck do zatrzaśniętych drzwi.
Chwilę później rozdzwoniły się telefony, wpadali ludzie z papierami do podpisu, raportami do przeczytania i najróżniejszymi pytaniami i nie miał czasu na zaprzątanie sobie głowy wieczornym menu.
Za kwadrans czwarta opuścił komendę i pojechał metrem do Hötorgshallen. Krąży! między stoiskami tak długo, że kiedy wreszcie zrobił zakupy, musiał wrócić do domu taksówką, żeby zdążyć wszystko przygotować.
Za pięć siódma nakrył do stołu i obrzucił go bacznym spojrzeniem. Matiasy na pierzynce z koperku, kwaśnej śmietany i szczypiorku, ikra z sielawy z wianuszkiem drobniutko posiekanej cebuli, koperku i cząstek cytryny. Cienkie plastry wędzonego łososia na kruchych liściach sałaty. Pokrojone jaja na twardo. Pikling. Wędzona flądra. Węgierskie salami, polska kiełbasa, fińska kiełbasa i skåńska wątrobiana. Micha sałatki z mnóstwem krewetek, z której był szczególnie dumny, bo nie dość, że sam ją sprokurował, o dziwo była smaczna. Sześć gatunków żółtego sera. Rzodkiewki i oliwki. Pumpernikiel, węgierski chleb wiejski i chrupiąca ciepła bagietka. Faska wiejskiego masła. Na kuchence dochodziły młode ziemniaki, rozsiewając obłoczki koperkowej woni. W lodówce chłodziły się cztery butelki rieslinga Piesporter Falkenberg i puszki carlsberga, a w zamrażarce butelka norweskiej kminkówki Løjtens akvavit.
Martin Beck był bardzo zadowolony z efektów swoich starań. Teraz brakowało tylko gości.
Pierwsza zjawiła się Åsa Torell. Zrobił dla nich po campari z wodą sodową i z drinkiem w dłoni obejrzała jego mieszkanie.
Składało się z sypialni, pokoju dziennego, łazienki i przedpokoju. Pomieszczenia były małe, ale dzięki temu przytulne i niewymagające żmudnego sprzątania.
– Chyba nie muszę pytać, jak się tutaj czujesz – powiedziała Åsa Torell.
– Jak większość rodowitych sztokholmczyków, od zawsze marzyłem o mieszkaniu na Starym Mieście. Poza tym to wspaniała rzecz być panem samego siebie.
Åsa kiwnęła głową. Oparta o parapet, ze skrzyżowanymi stopami, trzymała kieliszek w obu dłoniach. Niska, delikatna, o dużych brązowych oczach, ciemnych krótkich włosach, opalona, wyglądała na zdrową, spokojną i rozluźnioną. Jej widok sprawił Martinowi Beckowi niekłamaną przyjemność. Pamiętał, jak długo nie mogła się pozbierać po śmierci Åkego Stenströma.
– A co u ciebie? – spytał. – Też nie tak dawno się przeprowadziłaś.
– Wpadnij, to się przekonasz.
Po śmierci Stenströma Åsa zatrzymała się na jakiś czas u Gun i Lennarta Kollbergów, ponieważ nie chciała zostać w tamtym mieszkaniu, a potem przeniosła się do jednopokojowego lokum na Kungsholmsstrand. Rzuciła pracę w biurze podróży i podjęła naukę w szkole policyjnej.
Kolacja się udała. Mimo że Martin Beck nie zjadł dużo, bo jadał rzadko albo wcale, wszystko, co przygotował, w mig zniknęło. Trochę się niepokoił, czy aby poczęstunek nie był zbyt skromny, ale kiedy goście wstali od stołu, sprawiali wrażenie najedzonych i zadowolonych, a Kollberg dyskretnie odpiął guzik u spodni. Åsa i Gun od wina wolały wódkę i piwo i tym sposobem opróżnili butelkę kminkówki.
Do kawy Martin Beck podał koniak, podniósł kieliszek i obwieścił:
– Zafundujmy sobie porządnego kaca. Jutro wszyscy mamy wolne.
– Ja nie mam – przyznała Gun. – Bodil wstaje o piątej rano, skacze mi po brzuchu i domaga się śniadania.
Niespełna dwuletnia Bodil była córeczką Gun i Lennarta.
– Nie zawracaj sobie tym głowy – powiedział Kollberg. – Na kacu czy nie na kacu ja się nią jutro zajmę. I nie mówmy o pracy. Gdybym mógł znaleźć jakąś uczciwą robotę, wypisałbym się z policji po tej aferze sprzed roku.
– Nie myśl o tym – poprosił Martin Beck.
– Marzenie ściętej głowy. Prędzej czy później nasza firma zawali się od środka. Popatrz tylko na tych nierozgarniętych wieśniaków. Snują się w mundurach i nie mają pojęcia, co robić. Albo na nasze szefostwo.
– Tak, tak – przytaknął Martin Beck i sięgnął po koniak.
Też był poważnie zaniepokojony, zwłaszcza upolitycznieniem i centralizacją po ostatniej reorganizacji. Coraz niższy poziom służb patrolowych pogarszał sprawę.
Ale nie był to najwłaściwszy moment, żeby o tym rozmawiać.
– Tak, tak – powtórzył smętnie i podniósł kieliszek. Potem Åsa i Gun chciały pozmywać, a kiedy Martin Beck zaprotestował, wyjaśniły, że uwielbiają zmywanie wszędzie, byle nie u siebie.
Przestał protestować i przyniósł whisky plus wodę.
Zadzwonił telefon.
Kollberg spojrzał na zegarek.
– Kwadrans po dziesiątej. Niech mnie szlag, jeśli to nie Malm, który każe nam się jutro stawić do roboty. Gdyby co, mnie tu nie ma.
Malm był nowym zastępcą komendanta po Hammarze, ich poprzednim przełożonym, który niedawno przeszedł na emeryturę. Wziął się znikąd, czyli z Głównego Zarządu Policji, i miał bodaj wyłącznie polityczne kwalifikacje. Trochę to było podejrzane. Martn Beck podniósł słuchawkę i wymownie się skrzywił. Nie dzwonił Malm, tylko sam komendant główny.
– Coś się wydarzyło – rzekł skrzekliwie – i muszę cię poprosić, żebyś jutro rano udał się do Malmö. Przepraszam, jeśli przeszkadzam – dodał poniewczasie.
– Do Malmö? – Martin Beck nie zareagował na ostatnie zdanie. – Co się stało?
Kollberg, który właśnie przyrządzał sobie whisky z wodą, podniósł wzrok i pokręcił głową. Martin Beck obrzucił go zrezygnowanym spojrzeniem i pokazał na swoją szklaneczkę.
– Znasz Viktora Palmgrena? – spytał komendant główny.
– Dyrektora? Tę szychę?
– Tak.
– Jasne, że znam, ale praktycznie wiem o nim tylko tyle, że ma mnóstwo różnych firm i że jest krezusem. Aha, i ma młodą piękna żonę, która była modelką albo kimś takim. Co mu się stało?
– Nie żyje. Zmarł dzisiaj wieczorem na oddziale neurochirurgii w Lundzie w wyniku postrzału w głowę w sali restauracyjnej Hotelu Savoy w Malmö. Sprawca na razie nieznany. Doszło do tego wczoraj wieczorem. Nie macie gazet w Västberdze?
Martin Beck puścił tę złośliwość mimo uszu.
– Nie mogą się tym zająć miejscowi? – Wziął od Kollberga szklaneczkę whisky i upił łyczek. – Przecież jest Per Månsson. Powinien…
– Tak, tak – przerwał mu zniecierpliwiony komendant główny. – Jest Månsson, ale chcę, żebyś mu pomógł. A dokładniej, żebyś przejął dochodzenie. I żebyś tam pojechał najszybciej, jak się da.
Fantastycznie, pomyślał Martin Beck. Za kwadrans pierwsza w nocy odlatywał samolot z Brommy, ale nie zamierzał do niego wsiadać.
– Chcę, żebyś się tam udał jutro z samego rana. – Komendant główny najwyraźniej nie znał godzin odlotów. – To kłopotliwa i niezwykle delikatna sprawa, którą musimy błyskawicznie rozwikłać.
Na chwilę zapadła cisza. Martin Beck sączył whisky i czekał.
– Poza tym – podjął komendant główny – wyższa instancja zażyczyła sobie, żebyś ty się tym zajął.
Martin Beck zmarszczył brwi i napotkał pytające spojrzenie Kollberga.
– Czy ten Palmgren był taki ważny?
– Ewidentnie. Pewne aspekty jego działalności znajdują się w centrum ogromnego zainteresowania.
Nie możesz sobie podarować tych klisz i powiedzieć po ludzku? – pomyślał Martin Beck. Jakiego „zainteresowania”? Jakie „pewne aspekty”? Jakiej „działalności”? Widocznie chciał zgrywać tajemniczego.
– Nie mam, niestety, pojęcia o jego działalności.
– W swoim czasie zostaniesz o tym poinformowany. Najważniejsze, żebyś piorunem znalazł się w Malmö. Rozmawiałem z Malmem, zgodził się na tę delegację. Musimy dać z siebie wszystko i za wszelką cenę schwytać sprawcę. I bądź ostrożny w wypowiedziach dla prasy. Sam rozumiesz, że będę się rozpisywać. No, to kiedy jedziesz?
– Wydaje mi się, że jest jakiś samolot jutro o dziewiątej pięćdziesiąt.
– Dobrze – rzekł komendant główny i odłożył słuchawkę.
Rozdział 5
Wiktor Palmgren zmarł w czwartek o dziewiętnastej trzydzieści trzy. Pół godziny przed oficjalnym uznaniem go za zmarłego opiekujący się nim lekarze stwierdzili, że ma silny organizm i jego stan ogólny nie jest najgorszy.
Z grubsza rzecz biorąc, jego jedyny defekt polegał na tym, że miał kulę w głowie. W momencie jego śmierci obecni byli: żona, dwóch neurochirurgów, dwie pielęgniarki i policjant śledczy z Lundu.
Uznano, że operacja wiązałaby się ze zbyt dużym ryzykiem, co nawet laikowi wydawało się sensowne.
Fakty bowiem tak się miały, że Palmgren czasami odzyskiwał świadomość i jeden raz był na tyle przytomny, że można się z nim było porozumieć.
Policjant śledczy, który sam czuł się raczej martwy niż żywy, zadał mu dwa pytania:
„Czy widział pan mężczyznę, który do pana strzelał, i czy pan go rozpoznał?”. Odpowiedzi były jednoznaczne. Twierdząca na pierwsze pytanie i przecząca na drugie. Owszem, Palmgren widział napastnika, ale po raz pierwszy i ostatni w swoim życiu.
Niewiele to wniosło do sprawy. W Malmö Månsson głęboko zmarszczył czoło i marzył o łóżku albo przynajmniej o czystej koszuli.
Panował nieznośny upał, w komendzie nie było klimatyzacji.
Jedyny trop, na jaki wpadł, diabli wzięli. Panowie ze Sztokholmu, pomyślał. Nie powiedział tego głośno przez wzgląd na Skackego, drażliwego z natury. Ciekawe, ile ten trop był wart? Możliwe, że nic.
Ale kto wie. Duńska policja przesłuchała personel wodolotu „Springeren”. Jedna ze stewardes obsługująca rejs z Malmö do Kopenhagi o dziewiątej wieczorem zwróciła uwagę na pewnego mężczyznę przede wszystkim dlatego, że początek trzydziestopięciominutowej podróży postanowił spędzić na otwartym deku rufowym.
Jego wygląd – a właściwie ubranie – mniej więcej odpowiadał skąpemu rysopisowi.
Przynajmniej coś się zgadzało.
Na wodolotach, które pod wieloma względami bardziej przypominają samolot niż statek, nie sterczy się na otwartym pokładzie. Ba, to chyba nawet niewskazane. W końcu stamtąd zszedł i usiadł w fotelu. Ponieważ nie kupował wolnocłowej czekolady, alkoholu ani papierosów, nie musiał wypełniać druku zamówienia.
Dlaczego tak długo stał na rufie?
Żeby coś wyrzucić do wody.
Co?
Broń.
Gdyby to był ten mężczyzna. I gdyby chciał się pozbyć broni.
Chyba że ktoś obawiał się choroby morskiej i dlatego wolał pobyć na świeżym powietrzu.
– Gdyby, gdyby, gdyby babcia… – mruknął do siebie Månsson, miażdżąc zębami ostatnią wykałaczkę.
Okropny dzień. Po pierwsze, nieznośny upał w pokoju. Na dokładkę siedział przy oknie, wystawiony na palące popołudniowe słońce. Po drugie, biernie czekał: na wiadomość, na świadków, którzy na pewno są, ale się nie zgłaszają.
Wizja lokalna miejsca przestępstwa nic nie przyniosła. Zabezpieczono setki odcisków palców, nie było jednak żadnych powodów do przypuszczeń, by którekolwiek zostawił zabójca Viktora Palmgrena. Największe nadzieje wiązano z oknem, ale nieliczne odciski na szybie były rozmazane i nie udało się ich zdjąć.
Backlunda najbardziej irytowało to, że nie znaleziono łuski.
Kilka razy dzwonił w tej sprawie.
– Nie rozumiem, gdzie się podziała.
Dla Månssona odpowiedź była tak oczywista, że nawet Backlund powinien uruchomić szare komórki.
– Daj znać, jak będziesz miał jakąś teorię – rzekł z lekką ironią.
Nie znaleziono również odcisków butów. Co całkiem naturalne, bo po restauracji kręciło się mnóstwo ludzi, a poza tym wytropienie jakichkolwiek przydatnych śladów na wykładzinie graniczyłoby z cudem. Za oknem mężczyzna wdepnął w korytko z kwiatami i zeskoczył na chodnik. Z uszczerbkiem dla roślin i miernym skutkiem dla techników.
– Kolacja – powiedział Skacke.
– Co „kolacja”?
– To było raczej spotkanie biznesowe niż czysto towarzyskie.
– Możliwe – przyznał Månsson. – Masz listę osób siedzących przy stole?
– Jasne.
Wspólnie ją studiowali.
Viktor Palmgren, dyrektor, Malmö, 56
Charlotte Palmgren, żona, Malmö, 32
Hampus Broberg, kierownik działu, Sztokholm, 43
Helena Hansson, sekretarka Broberga, Sztokholm, 26
Ole Hoff-Jensen, kierownik działu, Kopenhaga, 48
Birthe Hoff-Jensen, żona, Kopenhaga, 43
Mats Linder, asystent dyrektora, Malmö, 30
– I wszyscy pracują w koncernie Palmgrena – powiedział Månsson.
– Na to wygląda. Oczywiście trzeba ich jeszcze raz porządnie przesłuchać.
Månsson z westchnieniem pomyślał o rozrzucie geograficznym. Jensenowie już poprzedniego wieczoru wrócili do Danii. Hampus Broberg i Helena Hansson odlecieli porannym samolotem do Sztokholmu, a Charlotte Palmgren czuwała przy mężu na oddziale neurochirurgii w Lundzie. W Malmö był tylko Mats Linder. Ale nie wiedzieli tego na pewno. Był najbliższym współpracownikiem Palmgrena i często wyjeżdżał.
Za kwadrans ósma przyszła wiadomość o śmierci Viktora Palmgrena, czyli mieli teraz do czynienia z morderstwem. Wydawało się, że nic gorszego ich tego potwornego dnia nie spotka.
Spotkało.
Kiedy o wpół do jedenastej pili kawę, niewyspani, z zapadniętymi oczami, zadzwonił telefon.
– Inspektor Månsson, słucham.
A po chwili:
– Rozumiem.
Powtórzył „rozumiem” trzy razy, pożegnał się, odłożył słuchawkę i popatrzył na Skackego:
– Już nie prowadzimy tej sprawy. Przyślą tutaj gościa z głównego wydziału zabójstw.
– Ale nie Kollberga – zaniepokoił się Skacke.
– Nie. Samego Becka. Będzie u nas jutro przed południem.
– To co robimy?
– Jedziemy do domu i śpimy – odparł Månsson, wstając.
Rozdział 6
Kiedy samolot ze Sztokholmu wylądował na Bulltofcie, Martin Beck nie czuł się dobrze.
Nie dość, że zdecydowanie nie lubił latać, tego piątkowego przedpołudnia dotkliwie odczuwał skutki parapetówki, więc podróż była wyjątkowo nieprzyjemna. Ledwie opuścił względnie chłodną kabinę, poraziło go upalne, stojące powietrze i zaczął się pocić, zanim zdążył zejść na płytę. Maszerując do hali przylotów, czuł pod butami miękki asfalt.
W taksówce, mimo opuszczonych szyb, było jak w saunie, a brezentowy pokrowiec na tylnym siedzeniu prażył mu plecy.
Wiedział, że Månsson czeka na niego w komendzie, ale postanowił najpierw pojechać do hotelu, żeby wziąć prysznic i zmienić ubranie. Tym razem nie zarezerwował pokoju w Św. Jörgen, tylko w Savoyu.
Recepcjonista przywitał go niezwykle serdecznie i wylewnie. Przez chwilę Martin Beck podejrzewał, że go pomylił z dawno niewidzianym, wypatrywanym z utęsknieniem, ważnym gościem.
Okna wysokiego, przestronnego pokoju wychodziły na północ. Miał stąd widok na kanał i dworzec główny. Za portem i stocznią Kockums niknął w gołębiej mgiełce biały wodolot, biorąc kurs via Sund na Kopenhagę.
Martin Beck rozebrał się do naga, rozpakował walizkę i zafundował sobie długi zimny prysznic.
Włożył czyste slipy i koszulę i gotowy do wyjścia, spojrzał na dworcowy zegar. Dwunasta. Pojechał do komendy taksówką i udał się do pokoju Månssona.
Månsson otworzył na oścież okno wychodzące na dziedziniec, który o tej porze dnia był w cieniu, popijał piwo i coś studiował.
Kiedy się przywitali i Martin Beck zdjął marynarkę, usiadł w fotelu dla gości i zapalił florydę, Månsson wręczył mu stertę papierów.
– Najpierw rzuć okiem na ten raport. Jak sam się zorientujesz, od początku wszystko było do bani.
Martin Beck uważnie czytał, od czasu do czasu podpytując Månssona, który sypał brakującymi szczegółami. Poza tym Månsson przytoczył nieco udoskonaloną przez Rönna wersję poczynań Kristianssona i Kvanta na Karolińskiej. Gunvald Larsson odmówił zajmowania się tą sprawą.
Martin Beck doczytał do ostatniej kropki i odłożył raport.
– Przede wszystkim powinniśmy się skupić na rzetelnym przesłuchaniu świadków. Ich pierwsze zeznania niewiele wnoszą. Aha, i nie bardzo rozumiem, co znaczy to dziwaczne… – Zajrzał do papierów. – „Rozbieżności czasowe pomiędzy obecnymi zegarami w momencie popełnienia przestępstwa..”. Czy to ma jakieś znaczenie?
Månsson wzruszył ramionami.
– To Backlund. Chyba go poznałeś?
– A, ten. Wszystko jasne.
Spotkał się Backlundem kilka lat temu. Jeden jedyny raz. I ten jeden raz za dużo.
Na dziedziniec wjechał samochód i zatrzymał się pod oknami ich pokoju. Usłyszeli trzask zamykanych drzwi, szybkie kroki i jakieś okrzyki, bodaj po niemiecku.
Månsson niespiesznie się dźwignął i wyjrzał.
– Pewnie zrobili obławę na placu Gustawa Adolfa. Albo na przystani. Wzmogliśmy działania prewencyjne, ale najczęściej zgarniamy młodych ludzi, którzy mają trochę haszu na własny użytek. Rzadko udaje się przechwycić większe partie towaru i schwytać naprawdę groźnych dilerów.
– Tak jak u nas.
Månsson zamknął okno i usiadł.
– Jak sobie radzi Skacke? – spyta! Martin Beck.
– Dobrze. To ambitny chłopak. Wieczorami siedzi w domu i zakuwa. Jest zdolny, bardzo sumienny i niczego nie robi pochopnie. Dostał niezgorszą nauczkę. Wyraźnie mu ulżyło, kiedy się dowiedział, że to nie Kollberg do nas przyjedzie, tylko ty.
Niespełna rok temu Benny Skacke w mniejszym lub większym stopniu przyczynił się do tego, że Kollberg został pchnięty nożem w brzuch przez człowieka, którego mieli zatrzymać na Arlandzie.
– Podobno jest dobrym wzmocnieniem dla drużyny piłkarskiej – dodał Månsson.
– Aha. – Martin Beck nie wydawał się tym zainteresowany. – A nad czym teraz pracuje?
– Próbuje się skontaktować z mężczyzną, który siedział samotnie kilka stolików dalej od towarzystwa Palmgrena. Nazywa się Edvardsson, jest korektorem w „Arbetet”. W środę nie mogliśmy go przesłuchać, bo był zbyt pijany, wczoraj też się nie udało. Pewnie leczył kaca i nie chciał z nami gadać.
– Jeżeli był pod gazem, to może na niewiele nam się przyda. A kiedy możemy przesłuchać żonę Palmgrena?
Månsson łyknął piwa i otarł usta grzbietem dłoni.
– Mam nadzieję, że dzisiaj po południu. Albo jutro. Chcesz się tym zająć?
– Chyba będzie lepiej, jeśli ty z nią porozmawiasz. Na pewno wiesz o Palmgrenie więcej ode mnie.
– Nie sądzę. Ale okej, ty tutaj decydujesz. Możesz przesłuchać Edvardssona, jak tylko Skacke go namierzy. Mam wrażenie, że przynajmniej na razie to nasz najważniejszy świadek. Napijesz się piwa? Jest ciepławe.
Martin Beck pokręcił głową. Mimo że okropnie go suszyło, nie uśmiechało mu się ciepłe piwo.
– Chodźmy lepiej do kantyny na wodę mineralną. – zaproponował.
Wypili przy ladzie po butelce ramlösy i wrócili do pokoju Månssona. Na fotelu dla gości siedział Skacke i przeglądał notatki. Kiedy weszli, szybko się podniósł i przywitał z Martinem Beckiem, ściskając mu dłoń.
– No i co? – spytał Månsson. – Znalazłeś Edvardssona?
– Tak, wreszcie. Teraz jest w redakcji, będzie w domu koło trzeciej. – Skacke zajrzał do notatek. – Mieszka na Kamrergatan dwa.
– Zadzwoń do niego i powiedz, że przyjdę o trzeciej – powiedział Martin Beck.
Dom przy Kamrergatan był bodaj pierwszym zasiedlonym blokiem z szeregu tych, które dopiero miały powstać. Niskie stare i opuszczone kamienice po drugiej stronie ulicy pewnie niebawem padną ofiarą koparek, żeby ustąpić miejsca nowym, większym czynszówkom.
Edvardsson mieszkał na ostatnim piętrze. Natychmiast uchylił drzwi, ledwie Martin Beck zadzwonił. Pięćdziesięcioletni, o inteligentnej twarzy, wydatnym nosie i głębokich bruzdach wokół ust. Zanim otworzył drzwi na oścież, przyglądał się Martinowi Beckowi spod zmrużonych powiek.
– Komisarz Beck? Proszę wejść.
Ruszył przodem do skromnie umeblowanego pokoju. Pod ścianami stały regały, a na biurku pod oknem maszyna do pisania z do połowy zapisaną stroną.
Edvardsson usunął plik gazet z jedynego fotela.
– Proszę usiąść, zaraz podam coś do picia. Mam zimne piwo w lodówce.
– Niech będzie piwo – zgodził się Martin Beck.
Mężczyzna przyniósł z kuchenki szklanki i dwie butelki piwa.
– Beck's Bier. Dobrze nam zrobi.
Nalał piwo do szklanek, usiadł na kanapie i położył rękę na oparciu. Martin Beck pociągnął tęgi łyk mocno schłodzonego trunku, świetnego na dokuczliwy skwar.
– Wie pan, o co chodzi?
Edvardsson pokiwał głową i zapalił papierosa.
– Tak. Palmgren… Nie powiedziałbym, że jestem w nieutulonym żalu.
– Znał go pan?
– Osobiście? Nie. Ale trudno było się na niego nie napatoczyć przy najróżniejszych okazjach. Sprawiał wrażenie antypatycznego bufona. Nie znoszę ludzi tego pokroju.
– Tego pokroju, czyli jakich?
– Takich, dla których liczą się tylko pieniądze i każdy sposób jest dobry, żeby je zdobyć.
– Chętnie wysłucham pańskiej opinii o Palmgrenie, ale najpierw chciałbym się dowiedzieć, czy widział pan mężczyznę, który do niego strzelał.
Edvardsson przesunął dłonią po lekko szpakowatych włosach, faliście opadających na czoło.
– Obawiam się, że nie będę zbyt pomocny. Czytałem i zareagowałem dopiero wtedy, kiedy facet wychodził przez okno. Zarejestrowałem go kącikiem oka, bo skoncentrowałem się na Palmgrenie. Błyskawicznie zniknął i kiedy wyjrzałem przez okno, już go nie było.
Martin Beck wysupłał z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów marki Floryda i zapalił.
– Nic pan nie zapamiętał?
– Chyba miał na sobie coś ciemnego, przypuszczalnie garnitur albo marynarkę i spodnie z innej parafii, i nie był młody. Ale to tylko moje subiektywne odczucie. Dałbym mu nie mniej niż trzydzieści lat i nie więcej niż pięćdziesiąt.
– Czy kiedy pan wszedł do restauracji, Palmgren i reszta już biesiadowali?
– Nie. Byłem przed nimi, zdążyłem zjeść i wypić jedną whisky. Mieszkam sam, lubię czasem gdzieś posiedzieć i poczytać, bywa, że się zasiedzę. – Edvarsson umilkł na chwilę. – Chociaż to cholernie droga przyjemność.
– Czy rozpoznał pan kogoś jeszcze prócz Palmgrena?
– Jego żonę i tego młodego mężczyznę, ponoć prawą… byłą prawą rękę Palmgrena. Innych gości nie znam, ale wyglądali na pracowników koncernu. Dwie osoby mówiły po duńsku.
Edvardsson wyjął chusteczkę z kieszeni jasnych terylenowych spodni i otarł pot z czoła. Poza tym był w mokrej od potu, białej koszuli, pod krawatem i w czarnych butach.
– Czy przypadkiem nie słyszał pan, o czym rozmawiali? – spytał Martin Beck, czując, że jego koszula też przesiąka potem.
– Prawdę mówiąc, słyszałem. Jestem ciekawski z natury, bawi mnie obserwowanie innych i nie ukrywam, że trochę ich podsłuchiwałem. Palmgren i Duńczyk rozmawiali o sprawach służbowych, nie mam pojęcia, o co chodziło, w każdym razie kilka razy wspomnieli o Rodezji. Palmgren trzymał dużo srok za ogon, sam to powiedział, i podobno prowadził mnóstwo szemranych interesów. Panie, jak to panie, rozprawiały o ciuchach, podróżach, wspólnych znajomych, przyjęciach i tak dalej. Pani Palmgren i najmłodsza z kobiet mówiły o kimś, kto zoperował sobie wiszące piersi, które wyglądały potem jak piłki tenisowe i były tuż pod brodą. Charlotte Palmgren opowiadała o imprezie w Twenty One Club w Nowym Jorku, na której był Frank Sinatra i jakiś Mackan przez całą noc stawiał wszystkim szampana. I o tysiącu podobnych dupereli. O szałowym biustonoszu, który kupiła w Twilficie za siedemdziesiąt pięć koron. Że latem za gorąco na perukę i trzeba codziennie układać włosy i tak dalej.
Martin Beck pomyślał, że tego wieczoru Edvardsson niewiele przeczytał.
– Czy inni mężczyźni też rozmawiali o interesach?
– Niewiele. Ten czwarty, to znaczy nie-Duńczyk ani ten najmłodszy, wspomniał coś o tym, że przed kolacją mieli jakieś zebranie. Nie toczyli żadnych dysput na wyższym poziomie. Na przykład długo zajmowali się krawatem dyrektora Palmgrena, którego niestety nie widziałem, ponieważ Palmgren siedział plecami do mnie. Musiał być wystrzałowy, bo wszyscy się nim zachwycali. Palmgren powiedział, że kupił go za dziewięćdziesiąt pięć franków na Polach Elizejskich w Paryżu. A ten czwarty wspomniał o problemie, który spędza mu sen z powiek. Mianowicie jego córka związała się z Murzynem. Palmgren poradził mu, żeby wysłał ją do Szwajcarii, gdzie Murzyni to rzadkość.
Edvardsson wstał, wyniósł puste butelki do kuchenki i wrócił z dwiema pełnymi.
Oszronione, wyglądały bardzo kusząco.
– No tak – podjął Edvardsson. – Tyle z grubsza zapamiętałem z ich rozmów przy stole. Nie na wiele się to zda, prawda?
– Prawda – przyznał Martin Beck. – Co pan właściwie wie o Palmgrenie?
– Niezbyt dużo. Mieszkał w jednej z największych i najstarszych arystokratycznych willi pod Limhamn. Zarabiał masę forsy i masę wydawał, między innymi na żonę i chałupę. – Edvarsson umilkł na chwilę. – A co pan wie o Palmgrenie?
– Niewiele więcej.
– Jeśli policja wie o takich typach tyle co ja, to niech Bóg ma nas w swojej opiece – skonstatował Edvardsson i pociągnął ze szklanki.
– Palmgren akurat wygłaszał jakąś mowę, kiedy do niego strzelono. Czy tak?
– Owszem. To pamiętam. Wstał i zaczął truć. Wszystkich powitał, podziękował za owocne wysiłki i dokonania, oddał hołd damom, puszył się i szpanował. Pewnie miał wprawę, bo wyglądało to niesamowicie serdecznie. Obsługa się usunęła, żeby nie przeszkadzać, wyłączono muzykę. Kelnerów jakby wymiotło, musiałem się zadowolić jedną whisky. Naprawdę pan nie wie, czym się zajmował Palmgren, czy policja trzyma to w tajemnicy?
Martin Beck zerknął na szklankę. Podniósł ją. Upił łyczek piwa.
– Naprawdę nie wiem zbyt dużo. Mnóstwo transakcji zagranicznych, spółka budowlana w Sztokholmie… Ale na pewno są tacy, co wiedzą.
– Uhm. – Edvardsson zatopił się w myślach. – To, co miałem do powiedzenia o mordercy, powiedziałem już przedwczoraj. Dwóm policjantom. Jeden bez przerwy się dopytywał, która była wtedy godzina, drugi, młodszy, wydawał się trochę bystrzejszy.
– Kiedy to się stało, nie był pan całkiem trzeźwy.
– Nie byłem, Bóg mi świadkiem. Wczoraj poprawiłem z nawiązką i wciąż męczy mnie kac. To pewnie przez ten cholerny gorąc.
Wspaniale, pomyślał Martin Beck. Skacowany detektyw przesłuchuje skacowanego świadka, który niczego nie widział. Bardzo konstruktywne.
– Może pan zna to uczucie? – powiedział Edvarsson.
– Tak. Znam. – Martin Beck jednym haustem opróżnił szklankę i wstał. – Dziękuję. Może się jeszcze do pana odezwę. Aha, czy nie widział pan przypadkiem broni, z której strzelał morderca?
Edvardsson zawahał się.
– Hm, wydaje mi się, że przelotnie widziałem. Akurat kiedy ją chował. Oczywiście nie znam się na broni palnej, wiem, że była długa, dość wąska i miała coś w rodzaju krążka czy jak mu tam.
– Bębenek nabojowy – uściślił Martin Beck. – Do widzenia i dziękuję za piwo.
– Zapraszam ponownie. Muszę wypić porządnego klina, żeby dojść z sobą do ładu.
Månsson siedział przy biurku mniej więcej w tej samej pozycji co ostatnio.
– Mam cię spytać, jak poszło? – zagaił, kiedy Martin Beck wszedł do pokoju. – No, jak poszło?
– Dobre pytanie. Kiepsko. Tak myślę. A co u ciebie?
– Nic.
– A wdowa?
– Jutro się tym zajmę. Nie ma się co śpieszyć. Przecież jest w żałobie.
Rozdział 7
Per Månsson urodził się i dorastał na osiedlu robotniczym koło Möllevångstorget w Malmö. Przepracował w policji ponad dwadzieścia pięć lat, znał miasto lepiej niż większość mieszkańców, żył jego życiem i dobrze się w nim czuł.
Tak naprawdę nie poznał tylko jednej dzielnicy, Västra Förstaden – obejmującej Fridhem, Västervång i Bellevue – o której wciąż myślał z pełną frustracji niechęcią i gdzie od zawsze mieszkało wielu bogaczy. Pamiętał, jak w chudych latach dwudziestych i trzydziestych często mijał tamtejsze wille, człapiąc w drewniakach do Limnhamn, żeby jakimś cudem zdobyć śledzie na obiad. Pamiętał luksusowe samochody, prywatnych szoferów w liberiach, służące w czarnych sukienkach, fartuszkach i wykrochmalonych białych czepkach, i dzieci z lepszych sfer w tiulowych sukieneczkach i marynarskich ubrankach. Czuł się kompletnie wyobcowany, wszystko wyglądało tam inaczej, jak w bajce. I w pewnym sensie nic się od tamtej pory nie zmieniło, mimo że nie było już prywatnych szoferów, zniknęła większość służących, a dzieci z lepszych sfer prawie się nie wyróżniały strojem wśród innych rówieśników.
Koniec końców śledzie i kartofle wcale nie były najgorszym pożywieniem, bo mimo biedy i braku ojca Per Månsson wyrósł na silnego, dużego mężczyznę, przebył – jak to się mówi – długą drogę i z czasem wszystko dobrze się ułożyło. Przynajmniej jego zdaniem.
Właśnie w tej dzielnicy mieszkał Viktor Palmgren i tutaj wciąż powinna mieszkać wdowa po nim.
Na razie widział osoby uczestniczące w tej fatalnej kolacji tylko na zdjęciach i niewiele o nich wiedział. Charlotte Palmgren uchodziła za zjawiskową piękność, kiedyś zdobyła tytuł Miss Czegoś, może Szwecji, a może nawet Universum. Potem dała się poznać jako modelka, a potem, w wieku dwudziestu siedmiu lat, u szczytu sławy, została panią Palmgren. Teraz miała trzydzieści dwa lata i zewnętrznie prawie się nie zmieniła, co się zdarza wyłącznie w wypadku kobiet, które nie rodziły i które stać na poświęcenie swojemu wyglądowi mnóstwa czasu i pieniędzy. Viktor Palmgren był od niej dwadzieścia cztery lata starszy. To sugerowało wzajemne korzyści wynikające z ich związku. On chciał mieć u swego boku atrakcyjną małżonkę, którą mógłby się pochwalić biznesowym partnerom, a ona chciała mieć wystarczająco dużo pieniędzy, żeby nigdy więcej nie zaprzątać sobie głowy czymś, co można byłoby uznać za pracę.
Tak czy inaczej, Charlotte Palmgren została wdową i Månsson przynajmniej w pewnym zakresie starał się przestrzegać konwencji. Dlatego zanim wsiadł do samochodu, żeby przejechać stosunkowo krótki odcinek z Regementsgatan do Bellevue, włożył ciemny garnitur, białą koszulę i krawat. Z wielką niechęcią.
Rezydencja Palmgrenów ani na jotę nie zaburzyła jego wspomnień z dzieciństwa, które z upływem lat pokryły się patyną leciutkiej przesady. Z ulicy można było zobaczyć tylko kawałek dachu i wiatrowskaz, bo nienagannie przycięty, soczyście zielony żywopłot był bardzo wysoki i gęsty. Jeśli się nie mylił, kryło się za nim kute ogrodzenie. Posesja wydawała się ogromna. Ogród przypominał raczej dorodny park. Brama była równie nieprzenikniona jak żywopłot, miedziana, zielona od śniedzi, zwieńczona spiralnymi blankami. Na jednym skrzydle widniały przesadnie duże mosiężne litery, układające się w nazwisko Palmgren, na drugim – wlot do wrzucania korespondencji, guzik elektrycznego dzwonka, a tuż nad nim kwadratowe okienko, przez które można się było przyjrzeć ewentualnym gościom, zanim łaskawie ich wpuszczono. Månsson nie mógł wejść ot tak. Kiedy ostrożnie nacisnął klamkę, spodziewał się, że nagle gdzieś w środku odezwie się alarm. Brama była oczywiście zamknięta, okienko też. Przez wlot do wrzucania korespondencji nic nie zobaczył; przypuszczalnie po drugiej stronie była szczelna metalowa skrzynka.
Podniósł dłoń do dzwonka, ale się rozmyślił.
Przy krawężniku oprócz jego starego wartburga parkowały dwa inne samochody: czerwony jaguar i żółty mg. Czy to możliwe, żeby Charlotte Palmgren trzymała na ulicy dwa sportowe wozy? Znieruchomiał i nasłuchiwał. Przez ułamek sekundy usłyszał głosy dobiegające z parku. Błyskawicznie ucichły, być może zduszone upałem i stojącym powietrzem.
Co za pogoda, pomyślał. Zdarza się raz na dziesięć lat. A on sterczy jak głupi w garniturze i krawacie, zamiast wylegiwać się na plaży w Falsterbo albo siedzieć w domu w samych slipach, z zimnym drinkiem w garści.
Potem pomyślał o czym innym. Willa była stara, przypuszczalnie z przełomu XIX i XX wieku albo z początku XX, i na pewno za milion lub dwa przebudowano ją i poddano modernizacji. Na takich posesjach były zazwyczaj furtki na tyłach domu, którędy wchodzili ogrodnicy, kucharki, służące, posłańcy i opiekunki do dzieci, żeby państwa niepotrzebnie nie irytował ich widok.
Månsson ruszył wzdłuż żywopłotu i skręcił w prawo. Działka zajmowała bodaj cały kwartał, bo jak okiem sięgnąć żywopłot był tej samej wysokości i tak samo nieprzenikniony. Jeszcze raz skręcił w prawo i na tyłach willi zobaczył to, czego szukał. Podwójną kutą bramę. Wysokie drzewa i bujna gęsta zieleń zasłaniały tylko dom. Bez trudu dostrzegł duży garaż, stosunkowo niedawno zbudowany, i starszy, mniejszy budynek z przeznaczeniem na narzędzia. Na tylnym wejściu nie było żadnej tabliczki.
Położył dłonie na skrzydłach bramy, naparł na nie i otworzył. Dzięki temu nie musiał się zastanawiać, czy była zamknięta. Teraz, stojąc w cieniu drzew, poczuł, jak jest gorąco. Pot spływał pod kołnierz i ciurkał łaskoczącym strumyczkiem między łopatkami. Zamknął bramę.
Na żwirowym podjeździe do garażu widniały ślady opon. Alejki wijące się w ogrodzie były wyłożone płytkami łupkowymi.
Månsson ruszył w kierunku domu po trawie, pod drzewami i minąwszy rzędy kwitnących złotokapów i jaśminów, znalazł się tam, gdzie przypuszczał, na tyłach willi. Okiennice zamknięte, pusto na kuchennych i piwnicznych schodkach, nikogo w rozmaitych przybudówkach, wszędzie cicho i głucho. Spojrzał w górę, ale niewiele zobaczył, bo stał zbyt blisko. Poszedł pod ścianą z lewej, przesadził rabatkę, wyjrzał zza węgła i zamarł pośród przecudnych peonii.
Widok był pod wieloma względami uroczy. Ogromny gazon, trawa przycięta jak na angielskim polu golfowym, pośrodku nerkowaty basen wyłożony błękitnymi kafelkami, z zielonkawą połyskliwą wodą. Tuż za nim była sauna i przyrząd gimnastyczny z poręczami i obręczami. Koło sauny stał rower stacjonarny. To prawdopodobnie tutaj Viktor Palmgren budował swój osławiony dobry stan ogólny. Nad basenem na czymś, co przypominało leżankę Brunona Mathssona, leżała Charlotte Palmgren, nago, z zamkniętymi oczami. Miała intensywną opaleniznę na całym ciele i wszędzie jasne włosy. Gdyby ktoś podejrzewał, że nie jest prawdziwą blondynką, przeczył temu skromny trójkąt między pachwinami. Na tle opalenizny wydawał się niemal biały. Miała drobne rysy twarzy, regularny profil, wargi proste. Bardzo szczupła, o niemal nienaturalnie chudych biodrach, wąskiej talii i dziewczęcych piersiach. Skóra wokół małych jasnobrązowych sutek była jaśniejsza od reszty. Nie miała w sobie nic, co by mu przypadło do gustu. Równie dobrze mogłaby być manekinem na wystawie sklepowej.
No, ładnie, goła wdówka.
Chociaż czemu nie. Wdowy też muszą czasami być gołe.
Månsson stał w peoniach i czuł się jak podglądacz. Bo był podglądaczem.
Do pozostania na miejscu nie skłoniło go to, co widział, ale to, co słyszał. Gdzieś z bardzo bliska, acz poza zasięgiem jego wzroku, dochodziły pobrzękiwania i odgłosy czyjejś krzątaniny.
W końcu dały się słyszeć kroki i w cieniu rzucanym przez dom pojawił się mężczyzna. Też był opalony, ale nie tak gruntownie jak Charlotte Palmgren. Miał na sobie kwieciste bermudy i niósł dwie wysokie szklanki z jasnoczerwonym płynem, kostkami lodu i rurkami. Niegłupio.
Månsson od razu rozpoznał go z fotografii. Mats Linder, asystent dyrektora, jeszcze niespełna dwie doby temu najbliższy współpracownik i faworyt zmarłego Viktora Palmgrena.
Mats Linder ruszył po trawie do basenu. Kobieta na leżance podniosła lewą nogę, podrapała się po kostce, po czym nie otwierając oczu, wyciągnęła prawą rękę i wzięła szklankę z jego dłoni.
Månsson wycofał się za węgieł i podsłuchiwał.
Pierwszy odezwał się Linder:
– Nie za kwaśne?
– Nie, w porządku – odpowiedziała kobieta.
Usłyszał, jak odstawia szklankę na kafelkach.
– Czy nie jesteśmy okropni? – zapytała apatycznie.
– W każdym razie jest cholernie pięknie.
– Uhm, można tak powiedzieć – przytaknęła obojętnie i na chwilę zamilkła. – Dlaczego nie zdejmiesz tych śmiesznych spodenek? – dodała z pieszczotliwą afektacją.
Månsson nie dowiedział się, jak zareagował Linder, bo natychmiast opuścił stanowisko w peoniach, żwawo i cicho wrócił tą samą drogą, zamknął za sobą bramę, obszedł posesję, zatrzymał się przed zieloną miedzianą bramą od frontu i bez namysłu nacisnął guzik dzwonka.
Gdzieś daleko rozbrzmiało coś w rodzaju gongu. Po niecałej minucie usłyszał odgłos zbliżających się, lekkich kroków. Okienko się otworzyło i wpatrywało się w niego zielono-niebieskie oko. Dostrzegł również pasemko jasnych włosów i przesadnie długą, technicznie udoskonaloną rzęsę.
Wyjął legitymację i podniósł na wysokość okienka.
– Przykro mi, że muszę zakłócić pani spokój. Nazywam się Månsson. Jestem inspektorem kryminalnym.
– Och! – powiedziała jak dziecko. – Oczywiście. Policja. Czy mógłby pan poczekać kilka minut?
– Naturalnie. Przychodzę nie w porę?
– Słucham? Nie, ani trochę. Tylko kilka minut, żeby…
Nie potrafiła znaleźć stosownego argumentu, okienko się zatrzasnęło i odeszła lekkim krokiem znacznie szybciej, niż przyszła.
Spojrzał na zegarek.
Rzeczywiście, wróciła już po trzech minutach i trzydziestu sekundach i otworzyła bramę. Miała na sobie srebrne sandałki na obcasie i dyskretną szarą sukienkę z jakiegoś cienkiego materiału.
Wątpię, żeby zdążyła coś włożyć pod spód, pomyślał Månsson. Ale nie było takiej potrzeby. Nie miała nic nadzwyczajnego ani do pokazania, ani do ukrycia.
– Proszę wejść – powiedziała Charlotte Palmgren. – Przepraszam, że musiał pan czekać.
Zamknęła bramę i poszła przodem. Na ulicy ruszył samochód. Najwyraźniej nie tylko wdowa miała szybki refleks.
Månsson po raz pierwszy mógł zobaczyć willę w całej okazałości i… osłupiał. To wcale nie była willa, tylko mini-zamek, z wieżyczkami, basztami i przedziwnymi występami. Przypuszczalnie pierwszy inwestor cierpiał na manię wielkości i architekt sporządził projekt na podstawie jakiejś widokówki. Późniejsze modernizacje, nowe tarasy i przeszklone werandy nie wpłynęły na poprawę ogólnego wrażenia. Powstało coś tak koszmarnego, że Månsson nie bardzo wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać, czy wezwać ekipę wyburzeniową, która wysadziłaby to cudo w powietrze. Budowla wydawała się niesamowicie masywna, więc prawdopodobnie tylko dynamit dalby jej radę. Wzdłuż alei dojazdowej stały ohydne rzeźby, podobne do tych z okresu cesarstwa niemieckiego.
– Tak, to ładna willa – odezwała się Charlotte Palmgren. – Ale jej unowocześnienie nie było tanie. Teraz wszystko jest tip-top.
Månssonowi udało się oderwać wzrok od domiszcza i zaczął oglądać otoczenie. Park, co zdążył już wcześniej zauważyć, był zadbany w każdym calu.
Charlotte Palmgren pochwyciła jego spojrzenie.
– Ogrodnik przychodzi trzy razy w tygodniu.
– Aha.
– Wejdziemy do środka, czy wolałby pan siedzieć na dworze?
– Wszystko jedno.
Ślady bytności Matsa Lindera zniknęły, szklanki też, tylko na barku na kółkach przed dużą werandą stał syfon, kubełek lodu i kilka butelek.
– Mój teść kupił ten dom – wyjaśniła Charlotte Palmgren. – Umarł na długo, zanim poznałam Viktora.
– A gdzie się poznaliście? – od rzeczy spytał Månsson.
– W Nicei, sześć lat temu. Brałam udział w pokazie mody. – Zastanawiała się przez chwilę. – Może jednak wejdziemy do środka.
– Dobrze.
– Nie bardzo mam czym pana poczęstować. Naturalnie prócz drinka.
– Nie, nie, dziękuję.
– Widzi pan, jestem sama. Służbę odprawiłam.
Månsson milczał.
– Po tym, co się stało, uznałam, że najlepiej będzie mi samej. Zupełnie samej.
– Rozumiem. Moje kondolencje.
Lekko skłoniła głowę, nie była jednak w stanie wykrzesać nic prócz znudzenia i obojętności.
Pewnie nie dostaje jej talentu, żeby zagrać smutek, pomyślał Månsson.
– Tak… – powiedziała. – Wejdźmy.
Wszedł za nią po kamiennych schodach koło werandy, przecięli duży ponury hol i znaleźli się w nieprawdopodobnie przeładowanym meblami salonie. Mieszanka stylów była wręcz groteskowa. Supernowoczesne meble kłóciły się z fotelami konfesjonałami i na poły antycznymi stołami. Podeszła do zestawu wypoczynkowego, który składał się z czterech foteli, kanapy i ogromnego stołu z grubym szklanym blatem. Wyglądał na nowy i drogi.
– Proszę, niech pan siada – rzekła konwencjonalnie.
Månsson usiadł. W życiu nie widział większego fotela. Zapadł się w nim potwornie głęboko i nabrał podejrzeń, że nigdy nie wstanie.
– Na pewno niczego się pan nie napije?
– Na pewno. Nie zajmę pani dużo czasu. Niestety, muszę zadać pani kilka pytań. Sama pani rozumie, że zależy nam na jak najszybszym ujęciu zabójcy dyrektora Palmgrena.
– Oczywiście, przecież jest pan policjantem. Hm, co ja mogę powiedzieć? To było okropnie przykre. Tragiczne.
– Widziała pani tego, kto strzelał, prawda?
– Oczywiście, ale to się potoczyło błyskawicznie. Reakcja przyszła dopiero po fakcie. I przerażająca myśl, że przecież mnie też mógł zastrzelić. Nas wszystkich.
– Czy wcześniej widziała pani tego mężczyznę?
– Nie. Na sto procent. Mam dobrą pamięć do twarzy, ale nigdy nie zapamiętuję nazwisk. Policja w Lundzie pytała mnie o to samo.
– Wiem, ale wtedy była pani bardzo roztrzęsiona.
– Tak, tak, to było okropne – potwierdziła mało przekonująco.
– Na pewno dużo pani o tym myślała przez te ostatnie dni.
– Oczywiście.
– I wyraźnie widziała pani tego mężczyznę. Siedziała pani zwrócona do niego twarzą w odległości zaledwie kilku metrów. Proszę powiedzieć, jak on wyglądał.
– Hm. Całkiem zwyczajnie.
– Jakie zrobił na pani wrażenie? Był zdesperowany? Albo jakoś szczególnie pobudzony?
– Nie, wyglądał całkiem zwyczajnie. Prostacko.
– Prostacko?
– No, nikt taki, z kim warto się zadawać.
– A co pani czuła na jego widok?
– Nic, dopóki nie wyciągnął pistoletu. Wtedy się przestraszyłam.
– Widziała pani jego broń?
– Oczywiście. To był pistolet.
– Potrafi pani to uściślić? Typ, model?
– Nie znam się na broni palnej. Ale to był pistolet. Dość długi. Taki, jakie się ogląda w westernach.
– Co może pani powiedzieć o jego wyrazie twarzy?
– Nic. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Lepiej zapamiętałam, w co był ubrany, ale to już wiecie.
Månsson dał sobie spokój z rysopisem. Nie chciała mówić albo nie wiedziała i nie miała nic więcej do dodania. Rozejrzał się po tym salonie osobliwości.
Śledziła jego spojrzenie.
– W dechę jest ten zestaw wypoczynkowy, co nie?
Månsson pokiwał głową i pomyślał o bajońskich sumach.
– To ja go kupiłam – powiedziała nie bez dumy. – W Asko Finncenter.
– Zawsze tutaj mieszkaliście?
– A niby gdzie mielibyśmy mieszkać w Malmö?
Rozmawiała gęś z prosięciem.
– A kiedy nie byliście w Malmö?
– Mamy dom w Estorilu. Spędzaliśmy tam zimy. Viktor często prowadził interesy w Portugalii. I, co oczywiste, mamy reprezentacyjny apartament w Sztokholmie. Na Gärdet. – Namyślała się chwilę. – Tam mieszkaliśmy tylko wtedy, kiedy byliśmy w Sztokholmie.
– Rozumiem. Towarzyszyła pani mężowi podczas podróży służbowych?
– Tak, w celach reprezentacyjnych. Ale nie brałam udziału w zebraniach.
– Rozumiem – powtórzył Månsson.
Co rozumiał? Że praktycznie służyła jako żywy manekin, lalka do ubierania w kosztowne kreacje, nieprzydatne dla zwyczajnych ludzi. Że dla osób pokroju Viktora Palmgrena żona budząca powszechny podziw stanowiła jeden z jego rekwizytów.
– Czy kochała pani męża? – zapytał nagle.
Nie była zdziwiona, ale zwlekała z odpowiedzią.
„Kochać” to beznadziejne słowo.
Månsson wyjął wykałaczkę i żuł ją w zadumie.
Popatrzyła na niego zaskoczona. Po raz pierwszy okazała coś w rodzaju autentycznych emocji.
– Dlaczego pan to robi?
– Zły nawyk, jakiego się nabawiłem, kiedy rzuciłem palenie.
– Aha, dlatego. Gdyby pan miał ochotę, papierosy i cygara są w szkatułkach na stoliku tytoniowym.
Månsson przyglądał się jej przez moment i podjął nowy wątek.
– Środowa kolacja była raczej spotkaniem służbowym, prawda?
– Oczywiście. Po południu mieli zebranie. Ale beze mnie. Przebierałam się w domu. Wcześniej byłam na lunchu pracowniczym.
– Czy wie pani, czego dotyczyło zebranie?
– Interesów. Nie wiem dokładnie, jakich. Viktor trzymał dużo srok za ogon. Tak mówił. „Trzymam dużo srok za ogon”.
– Znała pani wszystkich uczestników kolacji, prawda?
– Widywałam ich od czasu do czasu. Chociaż nie sekretarkę, z którą był Hampus Broberg. Jej nigdy przedtem nie widziałam.
– Czy z którąś z tych osób jest pani zaprzyjaźniona?
– Raczej nie.
– Nawet z panem Linderem? Przecież mieszka w Malmö.
– Też widuję go od czasu do czasu. Przy okazjach reprezentacyjnych.
– Prywatnie się nie spotykacie?
– Nie. Tylko poprzez męża.
Odpowiadała monotonnie i całkowicie pasywnie.
– Kiedy padł strzał, mąż wygłaszał mowę. O czym mówił?
– Nie słuchałam zbyt uważnie. Wszystkich przywitał, podziękował za dobrą współpracę i tak dalej. Byli tylko jego podwładni. Poza tym na jakiś czas mieliśmy wyjechać.
– Wyjechać?
– Tak, na kilka tygodni, żeby pożeglować na zachodnim wybrzeżu. Zapomniałam powiedzieć, że mamy domek w Bohuslän. A potem chcieliśmy pojechać do Portugalii.
– Czyli mąż przez pewien czas nie widywałby swoich współpracowników?
– Tak.
– Pani też nie?
– Ja? Nie, miałam towarzyszyć Viktorowi. Zamierzaliśmy pograć w golfa w Portugalii. W Algarve.
Månsson uznał bitwę za przegraną. Indolencja Charlotte Palmgren sprawiła, że nie potrafił ocenić, kiedy kłamie, a kiedy mówi prawdę. Starannie skrywała uczucia, jeśli w ogóle jakieś miała.
Sformułował ostatnie pytanie, rutynowe, które uważał za idiotyczne i pod każdym względem pozbawione sensu:
– Czy jest ktoś, kto pragnął śmierci pani męża?
– Nie. Niby kto?
Månsson dźwignął się z fińskiego superfotela.
– Dziękuję, nie będę już dłużej zajmował pani czasu.
– To miłe.
Odprowadziła go do bramy. Pilnował się, żeby nie odwrócić głowy i nie patrzeć na ten dom żałoby.
Uścisnęli sobie dłonie. Podała mu swoją dosyć dziwacznie. Dopiero siedząc w samochodzie, dociekł przyczyny. Spodziewała się, że ją pocałuje.
Miała szczupłe dłonie o smukłych palcach.
Ze sportowych samochodów został żółty mg. Czerwony jaguar zniknął.
Było nieznośnie gorąco.
– Jasna cholera – mruknął Månsson i włączył zapłon.
Rozdział 8
Martin Beck spał mocno, bez snów i obudził się w sobotę dopiero pięć po dziewiątej.
Poprzedniego dnia wieczorem zjadł z Månssonem kolację w hotelu, porządny skåński posiłek, i wciąż był lekko oszołomiony tym, co miała do zaoferowania najlepsza restauracyjna kuchnia w Skandynawii.
Otworzył oczy z uczuciem zadowolenia i wylegując się przez parę minut, rozmyślał o tym, że odkąd jest w separacji z żoną, poprawił mu się apetyt i żołądek zachowuje się nad wyraz przyzwoicie. Tak więc dolegliwości, jakie odczuwał przez wiele lat, miały podłoże psychosomatyczne, co właściwie od zawsze podejrzewał.
Wieczór był miły i długi. Månsson już na wstępie zaproponował, żeby nie wałkowali sprawy Palmgrena, ponieważ na razie mają za mało konkretów. Bardzo słusznie. Obaj chcieli się posilić w ciszy i spokoju, po czym zakończyć dzień zasłużonym snem. Musieli mieć kilka godzin wolnego, żeby zebrać siły przed dalszą pracą dochodzeniową. Materiał był skąpy, przeczuwali, że sprawa jest skomplikowana i kto wie, czy nie piekielnie trudna.
Martin Beck zrzucił prześcieradło i wstał z łóżka. Rozsunął zasłony, podciągnął roletę i z przyjemnością wyjrzał przez otwarte okno. Było już ciepło, świeciło słońce.
Za okazałym budynkiem poczty z roku 1906 autorstwa Ferdinanda Boberga widział Sund, niebieski i kuszący mimo zanieczyszczeń, i olśniewająco biały kadłub statku. Prom kolejowy „Malmöhus” właśnie zatoczył szeroki łuk i obrócił się przed wejściem do portu. Piękny statek, zbudowany w Kockums w 1945 roku, skonstruowano w zgodzie ze starymi, porządnymi zasadami.
Statki wyglądały jak statki, pomyślał Martin Beck.
Potem zdjął piżamę i pomaszerował do łazienki.
Kiedy brał prysznic, zadzwonił telefon.
Rozbrzmiało wiele sygnałów, zanim zakręcił zimną wodę, owinął się ręcznikiem kąpielowym, doszedł do nocnej szafki i podniósł słuchawkę.
– Beck, słucham.
– Malm z tej strony. Jak idzie?
„Jak idzie”. Sakramentalne pytanie.
Zmarszczył czoło.
– Trudno coś powiedzieć na tym etapie. Dochodzenie ledwie się zaczęło.
– Szukałem cię w komendzie, ale zastałem tylko Skackego – biadolił zastępca komendanta.
– Aha.
– Spałeś?
W głosie Malma zdumienie mieszało się z insynuacją.
– Nie – zgodnie z prawdą odparł Martin Beck. – Nie spałem.
– Musisz złapać mordercę. Piorunem.
– Aha.
– Jestem przyparty do muru. Naciskają mnie szef i minister. A teraz włączyło się Ministerstwo Spraw Zagranicznych. – Malm jak zwykle mówił piskliwie i nerwowo. – Dlatego trzeba to szybko załatwić. Piorunem.
– To znaczy jak?
Zastępca komendanta nie odpowiedział na pytanie, co łatwo było przewidzieć, ponieważ o pracy w policji wiedział tyle, co nic. Poza tym nie zaliczał się do najlepszych administratorów.
– Rozmawiamy poprzez hotelową centralkę, prawda?
– Przypuszczalnie.
– Musisz do mnie zadzwonić z innego aparatu. Na mój domowy numer. Byle szybko.
– Myślę, że możesz mówić bez obaw – rzekł Martin Beck. – W naszym kraju tylko policja ma czas na podsłuchiwanie rozmów telefonicznych swoich obywateli.
– Nie, nie, wykluczone. To, co mam ci do przekazania, jest w najwyższym stopniu poufne i ważne. To sprawa priorytetowa.
– Dlaczego?
– Właśnie o tym chcę ci powiedzieć, ale musisz się ze mną połączyć bez pośredników. Na przykład z komendy. Tylko szybko. Mam nóż na gardle. Bóg mi świadkiem, że wolałbym zostać zwolniony z odpowiedzialności za tę sprawę.
– Dupek – mruknął pod nosem Martin Beck.
– Nie słyszę. Co mówisz?
– Nic. Niedługo zadzwonię.
Odłożył słuchawkę, wytarł się i bez pośpiechu ubrał. Po stosownej chwili podniósł słuchawkę, poprosił o udostępnienie linii i wybrał numer Malma w Sztokholmie.
Przełożony chyba warował przy aparacie, bo odebrał w połowie pierwszego sygnału.
– Zastępca komendanta Malm.
– Beck.
– Nareszcie. Słuchaj uważnie. Przekażę ci trochę danych o Palmgrenie i jego działalności.
– W samą porę.
– To nie moja wina. Dostałem te informacje dopiero wczoraj.
Malm zamilkł i wściekle szeleścił.
– No? – spytał Martin Beck.
– To nie jest zwykłe morderstwo.
– Nie ma zwykłych morderstw.
Malm chyba się zmieszał i odparł po krótkim namyśle:
– Tak, to oczywiście na swój sposób słuszne. Nie mam takich doświadczeń z pracy w terenie jak ty…
Żebyś wiedział, że nie masz, pomyślał Martin Beck.
– …ponieważ najczęściej zajmowałem się poważnymi problemami natury administracyjnej.
Martin Beck zaczął się niecierpliwić.
– A czym się zajmował Palmgren?
– Robił interesy. Wielkie interesy. Jak wiesz, z niektórymi krajami mamy bardzo delikatne kontakty.
– Na przykład z jakimi?
– Z Rodezją, Afryką Południową, Biafrą, Nigerią i Mozambikiem, by poprzestać na kilku. Rząd ma trudności z nawiązaniem normalnych stosunków z tymi państwami.
– Angola i Mozambik nie są suwerennymi państwami.
– Nie czepiaj się szczegółów. W każdym razie Palmgren robił z nimi interesy. Sporą część działalności ulokował w Portugalii. Mimo że oficjalnie rezydował w Malmö, podobno najbardziej intratne transakcje przeprowadzał w Lizbonie.
– Czym handlował?
– Między innymi bronią.
– Między innymi?
– Tak. Na dobrą sprawę zajmował się wszystkim, czym się dało. Miał na przykład spółkę budowlaną. Jest właścicielem mnóstwa domów w Sztokholmie. Firma w Malmö to raczej jedna wielka fasada, chociaż niezwykle imponująca.
– Czyli zarabiał ciężkie pieniądze.
– Oględnie mówiąc. Ile dokładnie, nie wiadomo.
– A co ma do powiedzenia urząd podatkowy?
– Niejedno. Ale nie wiedzą nic na pewno. Kilka firm Palmgrena jest zarejestrowanych w Liechtensteinie i przypuszczalnie główna część dochodów spływa na konta w bankach szwajcarskich. Mimo że perfekcyjnie prowadzi swoje interesy w Malmö, zdają sobie sprawę, że lwia część jego pieniędzy jest poza zasięgiem szwedzkiej skarbówki.
– Skąd pochodzą te informacje?
– Z ministerstwa i z urzędu podatkowego. Teraz chyba rozumiesz, dlaczego ludzie na najwyższym szczeblu są tak zaniepokojeni tą sprawą.
– Nie. Dlaczego?
– Naprawdę nie rozumiesz implikacji?
– Powiedzmy, że nie bardzo wiem, do czego zmierzasz.
– No to słuchaj – z irytacją syknął Malm. – Jest w naszym kraju mała, ale niezwykle bojowa grupa polityczna, która ostro oponuje przeciwko zadawaniu się Szwecji z tymi krajami, o których wspomniałem. Poza tym znacznie liczniejsza grupa ludzi wierzy w oficjalne zapewnienia, że Szwecja nie ma żadnych interesów na przykład w Rodezji czy Mozambiku. Działalność Palmgrena była i jest utrzymywana w tajemnicy, ale przypadkiem uzyskaliśmy informację z pewnych źródeł, że nasze rodzime grupy ekstremistów świetnie o tym wiedziały. I Palmgren był na ich czarnej liście. Trywialnie rzecz ujmując.
– Lepiej trywialnie niż mętnie – skwitował krzepiąco Martin Beck. – Z jakiego źródła wiemy o czarnej liście?
– Wydział Bezpieczeństwa Głównego Zarządu Policji badał sprawę. Liczące się siły nalegają, żeby wydział bezpieczeństwa przejął śledztwo.
– Poczekaj chwilę.
Martin Beck odłożył słuchawkę i zaczął szukać papierosów. W końcu znalazł pogniecioną paczkę w prawej kieszeni spodni. Intensywnie myślał. Przez wielu znienawidzony Wydział Bezpieczeństwa Głównego Zarządu Policji, Säpo[3], był powszechnie znany z kompromitujących akcji i wyjątkowej nieudolności. Parę razy agentom udało się coś wyjaśnić i, o dziwo, zatrzymać szpiega, jedynie dzięki pomocy obywateli, którzy podali im wszystko na tacy, niczym pieczonego indyka, z kompletem materiałów dowodowych włącznie. Nawet kontrwywiad wojskowy był bardziej przydatny. Przynajmniej rzadko się o nim mówiło.
Martin Beck zapalił papierosa i wrócił do telefonu.
– Co ty, u licha, robisz? – podejrzliwie spytał Malm.
– Palę.
Zastępca komendanta czknął albo westchnął zdziwiony.
– No co z tym Säpo? – zapytał Martin Beck.
– Z wydziałem bezpieczeństwa? Padła propozycja, żeby to oni przejęli śledztwo. Wydają się tym osobiście zainteresowani.
– Mogę o coś spytać? Dlaczego policja bezpieczeństwa miałaby się tym interesować?
– A zastanawiałeś się nad modus operandi mordercy? – zauważył ważniak Malm.
Modus operandi. Ciekawe, gdzie to przeczytał, pomyślał Martin Beck.
– Tak, zastanawiałem się.
– Nasuwa się tu podobieństwo do klasycznego zamachu. Fanatykowi tylko jedno w głowie: dopiąć swego bez względu na konsekwencje.
– Tak, coś w tym jest – zgodził się Martin Beck.
– Sporo osób uważa, że dużo więcej niż coś. Między innymi ludzie z wydziału bezpieczeństwa. – Malm zrobił pauzę, chyba gwoli stopniowania napięcia. – Jak wiesz, nie komenderuję wydziałem bezpieczeństwa i nie mam wglądu w ich działania, ale dostałem cynk, że wyślą do Malmö jednego ze swoich specjalistów. Pewnie już to zrobili. Poza tym mają tam ludzi na stałe.
Martin Beck, wyraźnie zniesmaczony, zgasił do połowy wypalonego papierosa.
– Oficjalnie to my odpowiadamy za operację – kontynuował Malm. – Powinniśmy się jednak liczyć z tym, że wydział bezpieczeństwa będzie prowadził równoległe dochodzenie.
– Aha.
– I chodzi o to, żeby unikać konfliktów.
– Jasne.
– Ale przede wszystkim chodzi o to, żebyś natychmiast zgarnął mordercę.
Zanim zrobi to bezpieka, pomyślał Martin Beck. Czyli nie ma większego pośpiechu.
– Natychmiast – powtórzył Malm. – Nie ominie cię wisienka na torcie.
– Nie lubię wisienek.
– To nie są żarty.
– A tym bardziej tortów.
– To nie są żarty. Poza tym czas nas goni.
Martin Beck obrzucił zrezygnowanym spojrzeniem zalaną słońcem panoramę za oknem. Hammar, choć na swój sposób uciążliwy, zwłaszcza w ostatnich latach, był jednak policjantem.
– Czy masz jakieś uwagi dotyczące działań operacyjnych? – zapytał przymilnie.
Malm miał nietęgą myślówę.
– To szczegół – odrzekł w końcu – który z pełnym zaufaniem powierzam tobie i twoim współpracownikom. Macie przecież niemałe doświadczenie.
Pięknie powiedziane.
– Wobec tego ruszamy pełną parą! – z niekłamanym zadowoleniem dodał zastępca komendanta.
– Jasne – automatycznie zareagował Martin Beck, błądząc myślami gdzie indziej. – Czyli firma Palmgrena w Malmö jest czymś w rodzaju przykrywki.
– Tego bym nie powiedział. Przeciwnie, działa bez zarzutu.
– A czym się zajmuje?
– Importem i eksportem.
– Czego?
– Śledzi.
– Śledzi?
– Śledzi. – Malm osłupiał. – Nie wiedziałeś?! Kupują śledzie w Norwegii i Islandii i potem gdzieś eksportują. O ile wiem, wszystko odbywa się legalnie.
– A firma sztokholmska?
– To zasadniczo spółka budowlana…
– Ale?
– Zdaniem ekspertów Palmgren zbił fortunę na czymś innym, czego nie jesteśmy w stanie skontrolować.
– Okej.
– Chciałbym, żebyś wziął sobie do serca jeszcze dwie sprawy.
– Tak?
– Po pierwsze, niezależnie od afrykańskich i innych, zagranicznych interesów Palmgren miał mocną pozycję w kraju i wielu wpływowych przyjaciół.
– Zrozumiałem.
– Czyli trzeba zachować ostrożność.
– Jasne. A po drugie?
– Powinieneś wziąć pod uwagę polityczny aspekt zabójstwa.
– Tak. – Martin Beck spoważniał. – Biorę to pod uwagę.
Na tym zakończyli rozmowę.
Martin Beck zadzwonił do komendy. Månsson jeszcze nie dał znaku życia, Skacke był zajęty, a Backlund wyszedł.
Wyszedł. Dobry pomysł.
Było ciepłe sobotnie przedpołudnie.
Kilka minut później w foyer, przed recepcją, zobaczył hałaśliwą gromadkę wielojęzycznych gości. Niektórzy właśnie przyjechali, inni wyjeżdżali, a spośród tłumu wyróżniał się jeden osobnik. Dość młody i dość korpulentny, w dość modnym, młodzieżowym garniturze w pepitkę, w pasiastej koszuli, żółtych butach i wściekle żółtych skarpetkach. Miał faliste lśniące włosy i cienkie wąsiki, zapewne podkręcone na wosk i odpowiednio dopieszczone. Nonszalancko oparty o kontuar recepcji, z kwiatem w butonierce, trzymał pod pachą zrolowany egzemplarz „Esquire'a”.
Wyglądał jak z reklamy dyskoteki.
Nazywał się Paulsson i był policjantem śledczym w Sztokholmie. Martin Beck go znał. Kiedy oddał klucz do pokoju, Paulsson spojrzał na niego tak wyszukanie pustym i obojętnym wzrokiem, że wlepiły w niego oczy trzy przypadkowe osoby.
Bezpieczniak był na posterunku.
Martin Beck z trudem powstrzymał się od śmiechu. Nie patrząc na kolegę tajniaka, wykonał w tył zwrot i wyszedł na słońce.
Pośrodku Mälarbron odwrócił się, żeby się przyjrzeć hotelowi. Budynek był całkiem, całkiem, w szczególnym stylu. Imponująca fasada z wysoką secesyjną wieżą stanowiła swoisty wyróżnik tego miasta. Wiedział nawet, kto go zaprojektował – Frans Ekelund.
Paulsson stał na schodach przed hotelem i bacznie się rozglądał. Wskutek aparycji graniczącej z przebraniem rozpoznałby go niemal każdy wróg ludu. Poza tym posiadł zdumiewającą umiejętność pokazywania się w telewizji podczas demonstracji i innych publicznych bijatyk.
Martin Beck uśmiechnął się pod nosem i spacerowym krokiem ruszył do portu.
Rozdział 9
Pokój, który wynajmował Benny Skacke, mieścił się przy Kärleksgatan, zaledwie jedną przecznicę od komendy. Był duży i przytulny, wyposażony wprawdzie w nieco wysłużone meble, ale wygodne i funkcjonalne. Przejął go po policjancie, którego przeniesiono do Landskrony. Właścicielka, sympatyczna, matkująca wszystkim, starsza pani, wdowa po policjancie, zgodziła się gościć w swoim domu wyłącznie policjantów.
Z pokoju było blisko do łazienki i kuchni, z których mógł korzystać bez ograniczeń. Benny Skacke miał swoje nawyki, a ściśle rzecz biorąc, chciał je mieć. Choć planowanie nie leżało w jego naturze, uznał, że łatwiej zrealizuje określone zadania i osiągnie cel, stosując się do ustalonego zawczasu rozkładu dnia. Jego celem była posada szefa policji.
Dzień w dzień wstawał o wpół do siódmej rano, gimnastykował się, wyciskał sztangę, brał lodowaty prysznic i zanim się ubrał, długo wycierał się do sucha. Zjadał pożywne śniadanie, które przeważnie składało się z jogurtu z płatkami zbożowymi, jajka na miękko, grahamki z płatkami owsianymi i szklanki soku owocowego. Ponieważ miał ruchome godziny pracy, ćwiczył wtedy, kiedy miał wolne. Co najmniej trzy razy w tygodniu pływał, wypuszczał się na długie wycieczki rowerowe, czasami uprawiał jogging na boisku w Limhamn i pilnie trenował piłkę nożną w policyjnej drużynie[4], gdzie był bardzo przydatny i grał we wszystkich meczach na Mariedalsplanen. Wieczorami studiował prawo, miał za sobą dwa semestry, jesienią przypuszczalnie zaliczy trzeci.
Codziennie o jedenastej rano i o dziewiątej wieczorem dzwonił do swojej narzeczonej Moniki. Zaręczyli się w Sztokholmie tydzień przed objęciem przez niego służby w Malmö. Monica też starała się o pracę w Malmö jako świeżo upieczona fizjoterapeutka, ale bez powodzenia. W końcu udało jej się zatrudnić w Helsingborgu. Był to jakiś plus, ponieważ mogli się spotykać, ilekroć pokrywały się ich wolne dni.
Tego ciepłego, słonecznego sobotniego poranka Benny Skacke odstąpił od grafiku. Wstał godzinę później i zrezygnował ze śniadania. Napełnił termos zimnym mlekiem czekoladowym i razem z kąpielówkami i frotowym ręcznikiem włożył go do torby z płótna żaglowego. Idąc do komendy, zajrzał do cukierni przy Davidshallstorg i kupił dwa ciastka z cynamonem i jedno serduszko waniliowe. Przekroczył wielkie miedziane drzwi wejściowe, skręcił w Verkstadsgatan i wszedł na policyjny dziedziniec, gdzie stał jego rower. Duński, czarny, z białym słowem „Policja” na ramie, które własnoręcznie namalował. Miał nadzieję, że to odstraszy ewentualnych złodziei jednośladów.
Z torbą na bagażniku popedałował przez soczyście zielony Slottsparken do kąpieliska Ribersborg. Mimo dość wczesnej pory żar lał się z nieba. Mniej więcej godzinę pływał i opalał się, potem usiadł na trawie i zjadł nietypowe śniadanie.
Kiedy o wpół do dziesiątej przekroczył próg swojego służbowego pokoju, biurko zdobiła wiadomość od Backlunda:
Månsson u wdowy, Beck na razie w Savoyu. Odbieraj telefony. Będę o 12.00.
Backlund
Telefon milczał. Skacke usiadł za biurkiem i myślał o zabójstwie Victora Palmgrena. Jaki mógł być motyw? Ponieważ Palmgren miał forsy jak lodu – pieniądze albo władza. Kto skorzystałby na jego śmierci? Charlotte Palmgren, jedyna spadkobierczyni. Mats Linder miał władzę w zasięgu ręki. Biorąc pod uwagę niekwestionowaną urodę i stosunkowo młody wiek pani Palmgren, motywem mogłaby być zazdrość. Niewykluczone, że miała kochanka, któremu obmierzła rola drugich skrzypiec. Ale czy wybrałby taki dziwaczny sposób pozbycia się prawowitego małżonka? Bez względu na motyw sprawca działał chaotycznie. Owszem, uciekł, ale nawet jeśli to zawczasu zaplanował, jego szanse były bliskie zeru. Poza tym ofiara zmarła dopiero następnego dnia. Teoretycznie mogła przeżyć. Zabójca musiał wiedzieć, że zastanie Palmgrena w restauracji w Savoyu. Chyba że zrobił to kompletny szaleniec, wparował tam przypadkiem i strzelił do pierwszej lepszej osoby, jaka się napatoczyła.
Zadzwonił telefon. Malm, zastępca komendanta ze Sztokholmu, poszukiwał Martina Becka. Skacke poinformował go, że Martin Beck przypuszczalnie nadal jest w hotelu. W odpowiedzi usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Żadnego „Dziękuję” ani „Do widzenia”, nic.
Benny Skacke zgubił wątek i zaczął bujać w obłokach. Wpada na trop mordercy, sam go zgarnia, dostaje awans i pnie się po szczeblach kariery. Już miał zostać szefem policji, kiedy jego świetlaną przyszłość zakłócił dzwonek telefonu.
Kobieta. Początkowo nic nie zrozumiał, jej skåński był dla kogoś ze Sztokholmu wyjątkowo mętny. Zanim przeniósł się do Malmö, ani razu nie był w Skånii i wcale się nie dziwił, że może mieć pewne kłopoty z niektórymi odmianami południowego dialektu. Ale nie byt w stanie pojąć, dlaczego jego nienaganny szwedzki czasami trafiał w próżnię.
– Chodzi o morderstwo, o którym pisały gazety.
– Tak, słucham.
– Rozmawiam z policjantem kryminalnym? – spytała podejrzliwie.
– Młodszy policjant śledczy Skacke.
– Młodszy? – odezwała się po chwili wahania. – A nie ma tam jakiegoś szefa?
– Chwilowo nie ma, ale może mi pani o wszystkim powiedzieć. Zajmuję się tą sprawą. Co leży pani na sercu?
Powinien zyskać jej zaufanie, ale kobieta nie była przekonana do jego kompetencji.
– Wolałabym porozmawiać w cztery oczy. Mieszkam niedaleko.
– Zapraszam. Proszę pytać o młod…
– Może szef już wróci – przerwała mu i odłożyła słuchawkę.
Po dwunastu minutach zapukała do jego pokoju. Sceptyczna podczas rozmowy telefonicznej, na widok Skackego wydawała się jeszcze bardziej nieufna.
– Myślałam o kimś starszym – przyznała, jakby chodziło o wybór towaru w sklepie.
– Przykro mi – odparł chłodno. – Tak się składa, że chwilowo to ja jestem na służbie. Nie usiądzie pani?
Przysunął krzesło bliżej biurka. Ostrożnie usiadła na brzeżku. Mała, pękata, w jasnozielonym płaszczu i białym słomkowym kapeluszu.
Skacke wrócił za biurko.
– No dobrze, pani…
– Gröngren.
Istnieje takie nazwisko? – pomyślał Skacke[5].
– No dobrze, pani Gröngren. Co takiego chciała pani powiedzieć o tym środowym zdarzeniu?
– O morderstwie? Mianowicie to, że widziałam mordercę. To znaczy wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to on, dopiero dzisiaj rano, kiedy przeczytałam w gazecie.
Skacke pochylił się, splatając dłonie na podkładce do pisania.
– Proszę mówić.
– No więc pojechałam do Kopenhagi na zakupy, potem spotkałam się z przyjaciółką, wypiłyśmy kawę w Brønnum i dość późno wracałam do domu. Jak doszłam do skrzyżowania z Mälarbron, naprzeciwko Hotelu Savoy, zapaliło się czerwone światło i musiałam poczekać. Wtedy zobaczyłam mężczyznę, który wyskakiwał przez okno z hotelowej restauracji. Byłam tam kilka razy na obiedzie z siostrzeńcem, dlatego wiem, że to jedno z okien restauracji. Najpierw pomyślałam, że ucieka stamtąd jakiś gagatek, żeby nie płacić rachunku. Ale nie mogłam nic zrobić, bo paliło się czerwone światło, a w pobliżu nie było żywej duszy.
– Widziała pani, dokąd poszedł?
– Tak. Do stojaków na rowery, po lewej stronie hotelu, wziął rower i odjechał w kierunku Drottningtorget. Jak się zapaliło zielone światło, już go nie widziałam i pomyślałam, że dyrektora restauracji na pewno stać na pokrycie tego rachunku, i przestałam się tym przejmować. – Zrobiła krótką pauzę. – Potem, kiedy przeszłam przez ulicę, z hotelu wyszli ludzie i się rozglądali, ale jego już nie było.
– Może pani opisać tego mężczyznę? – spytał Skacke ze źle skrywanym zapałem i przysunął notatnik.
– Chyba tak… Trzydzieści-czterdzieści lat. Może bliżej czterdziestki, bo był łysawy, to znaczy miał rzadkie włosy. Ciemne. Brązowy garnitur, żółtawa koszula i krawat, nie wiem, jakiego koloru. Buty chyba czarne albo brązowe, pewnie brązowe, bo miał brązowy garnitur.
– Jak wyglądał? Budowa, rysy twarzy, jakieś znaki szczególne?
Zastanawiała się.
– Był chudy. Na twarzy też. Wyglądał jak pierwszy lepszy mężczyzna, w miarę wysoki. Oczywiście niższy od pana, ale raczej wysoki. Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć.
Skacke przyglądał się jej przez chwilę.
– Gdzie był, kiedy straciła go pani z oczu?
– Najpierw stał na światłach, na skrzyżowaniu z Bruksgatan. Potem zapaliło się zielone, przeszłam przez ulicę i już go nie było.
– Hm. A jak wyglądał rower?
– Rower? Myślę, że jak zwyczajny rower.
– Nie zauważyła pani koloru?
– Nie. – Pani Gröngren pokręciła głową. – Obok przejeżdżały samochody i cały czas go zasłaniały.
– Aha. Czy nie przypomina pani sobie nic więcej?
– Nie. Nic mi teraz nie przychodzi do głowy. Dostanę jakąś nagrodę?
– Nie sądzę. Pomaganie policji to moralna powinność społeczeństwa. Poproszę o pani adres i numer telefonu, żebyśmy się w razie potrzeby mogli z panią skontaktować.
Kobieta podała adres i numer telefonu i wstała.
– Do widzenia. Myśli pan, że trafię do gazet?
– Całkiem możliwe – odrzekł Skacke na pocieszenie i odprowadził ją do drzwi. – Do widzenia! Wielkie dzięki za pomoc i fatygę.
Ledwie wrócił za biurko, drzwi się uchyliły i zobaczył panią Gröngren.
– Jeszcze coś – powiedziała. – Zanim wsiadł na rower, wyjął coś spod marynarki i włożył do pudełka na bagażniku. Zupełnie o tym zapomniałam.
– Czy przypadkiem nie zauważyła pani, co takiego trzymał pod marynarką?
– Nie, bo stał do mnie plecami. Pudełko było mnie więcej tej wielkości. Prawie jak bagażnik i wysokie na jakieś dziesięć centymetrów. Widziałam je potem od tyłu, kiedy wsiadł na rower i odjechał.
Skacke ponownie podziękował i pani Gröngren odeszła, tym razem na dobre.
Wybrał numer terminalu promowego.
Czekając na połączenie, na okładce notatnika przed słowami „Policjant śledczy B. Skacke” napisał: „Pierwszy”.
Rozdział 10
Tuż po pierwszej w sobotnie popołudnie Martin Beck i Per Månsson wpadli na siebie w drzwiach policyjnej stołówki.
Rano Martin Beck włóczył się po porcie przemysłowym, wymarłym w okresie letniej kanikuły. Doszedł do terminalu naftowego, gdzie chwilowo przerwano pracę, i patrzył na przedziwny krajobraz rodem z science fiction: baseny mlecznej wody poprzecinane wałami, na których ciężarówki i koparki zostawiły głębokie ślady. Był zdziwiony, jak bardzo się rozrósł teren portowy, od kiedy widział go po raz pierwszy mniej więcej piętnaście lat temu. Nagle poczuł głód; coś nowego i przyjemnego w dzień po solidnym posiłku. Człowiek szybko się przyzwyczaja, pomyślał z zadowoleniem i maszerując do centrum najżwawszym krokiem, na jaki pozwalała spiekota, zastanawiał się nad menu w policyjnej stołówce.
Månsson był nie tyle głodny, co spragniony. Wprawdzie zrezygnował z drinka Charlotte Palmgren, marzyły mu się wysokie szklanki jasnoczerwonego trunku z kostkami lodu, które widział w dłoniach Matsa Lindera. Naszła go chętka, żeby wpaść do domu na jednego gripenberga, ale uznał, że pora jest zbyt wczesna, i zredukował swoje wymagania. Musi poprzestać na zimnej wodzie sodowej w kantynie.
Martinowi Beckowi głód trochę ustąpił, kiedy wszedł do stołówki, a ponieważ nie do końca był pewien swojego żołądka, zamówił omlet z szynką, pomidora i butelkę ramlösy. Månsson zamówił to samo.
Usiedli z tacami przy stole i zobaczyli Skackego, który rzucał w ich stronę rozpaczliwe spojrzenia. Naprzeciwko niego, plecami do nich, siedział Backlund. Odsunął talerz i groził Benny'emu palcem. Nie słyszeli, co mówi, ale sądząc z miny młodszego kolegi, wygłaszał coś w rodzaju reprymendy.
Martin Beck szybko zjadł omlet, podszedł do Backlunda i położył mu rękę na ramieniu.
– Pozwolisz, że na chwilę pożyczę Skackego? – zapytał uprzejmie. – Muszę z nim omówić parę spraw.
Backlund, zirytowany sytuacją, nie bardzo mógł protestować. Główny Zarząd Policji przysłał tego bubka ze Sztokholmu, żeby poprowadził śledztwo. Jakby sami nie potrafili się z tym uporać.
Skacke z wyraźną ulgą wstał od stołu. Månsson zakończył posiłek i opuścili stołówkę, odprowadzani urażonym wzrokiem Backlunda.
Poszli do pokoju Månssona, w miarę chłodnego i przewietrzonego. Månsson zasiadł na obrotowym krześle, wziął wykałaczkę z podstawki na pióra i ołówki, wyłuskał z papierowej osłonki i wetknął do ust. Martin Beck zapalił papierosa. Skacke przyniósł z pokoju naprzeciwko notatnik i usiadł z nim na kolanach obok Martina Becka. Martin Beck dostrzegł napis na okładce i lekko się uśmiechnął. Skacke pochwycił jego spojrzenie, zaczerwienił się, szybko otworzył notatnik i zaczął referować zeznania nowego świadka.
– Jesteś pewien, że nazywa się Gröngren? – z powątpiewaniem w glosie spytał Månsson.
– Skonfrontuj to z załogą wodolotu – powiedział Martin Beck, kiedy Skacke zdał relację. – Jeśli to tego mężczyznę widzieli na pokładzie rufowym, powinni zauważyć pudełko. Jeśli jeszcze je miał.
– Już dzwoniłem – odparł Skacke. – Stewardesa, która zwróciła na niego uwagę, dzisiaj ma wolne. Będzie jutro przed południem i pojadę z nią porozmawiać.
– Dobrze.
– A rozumiesz po duńsku? – zapytał po raz drugi z powątpiewaniem Månsson.
Skacke zrobił wielkie oczy.
– To takie trudne?
Martin Beck przytoczył treść rozmowy telefonicznej z Malmem i wspomniał o nowo przybyłym koledze.
– Aha, Paulsson – powiedział Månsson. – Chyba widziałem go w telewizji. Poza tym bardzo mi przypomina naszego bezpieczniaka. Mówią o nim Tajniak Persson. Też nosi takie garniturki i dziwacznie się ubiera. Wydawało mi się, że wiesz o eksporcie śledzi, ale o handlu bronią nie miałem pojęcia.
– Wcale mnie to nie dziwi. Nikomu nie zależy na rozgłosie.
Månsson złamał wykałaczkę i wyrzucił do popielniczki.
– Coś takiego mi zaświtało, kiedy naga wdówka mówiła, że Palmgren prowadzi różne interesy w Portugalii.
– Naga wdówka? – chórem powtórzyli Martin Beck i Skacke.
Månsson sięgnął po następną wykałaczkę.
– Miałem na myśli wesołą wdówkę. Ale nie była ani wesoła, ani smutna, tylko całkowicie obojętna.
– I naga – dodał Martin Beck.
Månsson zrelacjonował przebieg wizyty w willi Palmgrenów.
– Ładna ta wdówka, prawda? – raczej stwierdził, niż spytał Skacke.
– Nie – lakonicznie skwitował Månsson i zwrócił się do Martina Becka: – Czy masz coś przeciwko, żebym przesłuchał Lindera?
– Nie, ale chętnie bym się z nim spotkał. Może, że razem z nim pogdamy. Co ty na to?
Månsson pokiwał głową.
– Wierzysz w motyw polityczny?
– Why not? Ale najpierw chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o zagranicznych interesach Palmgrena. Mats Linder chyba nie ma o tym pojęcia, jego praca ogranicza się do firmy śledziowej. A czym się zajmuje ten Duńczyk?
– Nie wiem, ale się dowiem. Ja albo Mogensen.
Milczeli.
– Jeśli gość, który strzelał, faktycznie poleciał z Kastrup do Sztokholmu, na pewno jest Szwedem – odezwał się Skacke. – I jeśli zabił z pobudek politycznych, na pewno był przeciwny interesom Palmgrena w Rodezji, Angoli, Mozambiku i gdzie tam jeszcze. Jeśli tak się sprawy miały, to na pewno jest fanatycznym lewicowym ekstremistą.
– Mówisz jak Tajniak Persson – powiedział Månsson. – On widzi fanatycznych lewicowych ekstremistów za każdym krzakiem. Ale oczywiście coś w tym jest.
– Prawdę mówiąc, też mi to przyszło do głowy, kiedy rozmawiałem z Malmem. Uderzające podobieństwo do zamachów politycznych. Jakiś przedziwny modus operandi…
Martin Beck przerwał. Użył identycznego zwrotu co Malm i się wkurzył.
– Może tak, może nie – stwierdził Månsson. – Największe skupisko grup ekstremistycznych w naszym regionie jest w Lundzie. Znam je, na ogół są wyjątkowo spokojni. Ale Säpo, oczywiście, ma inne zdanie.
Skacke obstawał przy swoim.
– Nic nie przemawia za tym, że to ktoś stąd.
Månsson pokręcił głową.
– A znajomość miasta? Jeśli faktycznie przyjechał na rowerze.
– Gdybyśmy go odnaleźli… – z nutą optymizmu zauważył Skacke.
Månsson długo mu się przyglądał.
– Synku, odnaleźć rower…?
Do pokoju zapukał Backlund, wszedł, nie czekając na zaproszenie, i pracowicie czyścił okulary.
– Aha, burza mózgów. Świetnie. Może panowie zdołali ustalić, gdzie się podziała łuska. Wszystko przepatrzyliśmy. Nie wyłączając potraw. Osobiście przeszukałem puree ziemniaczane. Nie ma łuski.
Månsson był wyraźnie zniechęcony.
– Jest.
– Przecież strzelał z rewolweru – odpowiedzieli chórem Martin Beck i Benny Skacke.
Backlund znieruchomiał, jak rażony piorunem.
Kiedy w niedzielne przedpołudnie Benny Skacke zsiadł z roweru na przystani wodolotów, „Springeren” wpływał do portu. Chwilę później przycumował do nabrzeża.
Pogoda była wspaniała, niewiele osób wybrało przeprawę przez Sund w czymś, co do złudzenia przypominało kabinę samolotu. Garstka pasażerów szybkim krokiem zeszła z pokładu, żeby się złapać na jedyną taksówkę czekającą przed dworcem promowym.
Skacke zajął pozycję przy pomoście. Po pięciu minutach pojawiła się jasnowłosa dziewczyna w mundurze stewardesy. Podszedł do niej, przedstawił się i wylegitymował.
– Kopenhaska policja już mnie pytała o tego mężczyznę – powiedziała.
Ku miłemu zaskoczeniu Skackego, mówiła po szwedzku, acz z duńskim akcentem.
– Tak, wiem. Ale nie zadano pani jednego pytania. Czy mężczyzna, który stał na otwartym pokładzie w środę wieczorem, miał coś przy sobie?
Stewardesa przygryzła dolną wargę i zmarszczyła brwi.
– W ogóle o tym nie myślałam, ale… wydaje mi się… Tak, chyba miał jakieś pudełko, czarny karton, mniej więcej tej wielkości.
Pokazała gabaryty rękami.
– Czy widziała pani to pudełko, kiedy zszedł pod pokład? Albo kiedy opuszczał wodolot?
Zastanawiała się przez chwilę, po czym zdecydowanie pokręciła głową.
– Nie, tego nie pamiętam. Naprawdę nie wiem. Wiem tylko tyle, że trzymał pudełko pod pachą, kiedy był na otwartym pokładzie.
– Dziękuję. To cenna informacja. Czy przypomina pani sobie coś jeszcze, o czym pani nie powiedziała kopenhaskiej policji?
Pokręciła głową.
– Nic a nic.
– Nic a nic?
Obdarzyła go profesjonalnym służbowym uśmiechem.
– Nic. Przepraszam, ale muszę się przygotować do kolejnego rejsu.
Skacke popedałował na Davidshallstorg i wszedł do swojego pokoju w komendzie.
Właściwie miał wolne, ale dochodziła jedenasta, o której zawsze dzwonił do Moniki.
Wolał to robić z pracy niż z domu. Ze względu na koszty i wścibską właścicielkę.
Kiedy rozmawiał z Moniką, nie chciał, żeby ktokolwiek mu w tym przeszkadzał. Monica miała wolne, sama siedziała w mieszkaniu, które wynajęła z drugiej ręki do spółki z koleżanką z pracy. Rozmawiali blisko godzinę, ale co tam.
Zapłaci policja. Czyli podatnicy.
Po odłożeniu słuchawki Skackemu nie w głowie było zabójstwo Victora Palmgrena.
Rozdział 11
Martin Beck i Månsson spotkali się w komendzie o ósmej rano w poniedziałek. Nie byli w najlepszych humorach. Pierwszy – ponury i zamyślony, drugi – apatyczny, ociężały, niemrawy.
W milczeniu przeglądali papiery, które nie zionęły nadmiarem optymizmu. W niedzielę wydarzyło się tylko tyle, że jeszcze większe upały skuteczniej wyludniły miasto, co znalazło swoje potwierdzenie w wyświechtanym sformułowaniu, zamieszczonym w popołudniówkach, że „postępy w śledztwie bez zmian”. Jedynym plusem były mętnawe informacje Skackego, jakie uzyskał od stewardesy. Lipiec nie sprzyja policyjnym dochodzeniom. A jeśli przypadkiem trafi się piękna pogoda, nie sprzyja niczemu ani nikomu, nie licząc szczęśliwych urlopowiczów. Królestwo Szwecji jest praktycznie nieczynne, wszystko pozamykane, z nikim nie ma kontaktu, bo większość wyjechała za granicę albo zaszyła się w domach letniskowych. Począwszy od rodzimych kryminalistów po urzędników organów państwowych. Stosunkowo nieliczna grupa funkcjonariuszy na służbie najczęściej zajmuje się barwnym tłumem cudzoziemców albo usiłuje zapanować nad ruchem kołowym na drogach przelotowych.
Martin Beck dużo by dał za chwilę rozmowy ze swoim wieloletnim współpracownikiem Fredrikiem Melanderem, obecnie inspektorem kryminalnym ze sztokholmskiego wydziału do spraw przemocy fizycznej, lat czterdzieści dziewięć, jedynym w policji, który pamiętał nazwiska, dochodzenia, śledztwa, sytuacje, wszystko, co kiedykolwiek przeczytał albo o czym usłyszał podczas swojej trzydziestoletniej służby. Nigdy nic mu nie umknęło i może mógłby coś wnieść do tej przedziwnej sprawy Palmgrena. Ale Melander był niedostępny. Miał urlop i jak zwykle, ilekroć miał wolne, izolował się od świata w swoim domu letniskowym na Värmdö. Nie było tam telefonu, nikt z kolegów nie znał adresu. Jego hobby polegało na rąbaniu drewna, a ten miesięczny urlop postanowił poświęcić na zbudowanie dwuosobowej wygódki, o czym wiedział tylko on i jego zdumiewająco brzydka duża żona.
Martin Beck i Månsson w tym tygodniu też mieli się udać na urlop i świadomość, że wypoczynek na pewno się przesunie na bliżej nieokreśloną przyszłość, znalazła swoje odbicie w ich posępnych humorach.
W ten poniedziałek trzeba było jakoś odbębić przesłuchania. Martin Beck zadzwonił do Sztokholmu i po wielu „ale” udało mu się namówić Kollberga do zajęcia się Hampusem Brobergiem i Heleną Hansson.
– O co mam ich pytać? – zgnębionym głosem zapytał Kollberg.
– Nie bardzo wiem.
– A kto prowadzi śledztwo?
– Ja.
– I ty nie wiesz? To niby jakim cudem ja mam to wiedzieć?
– Zależy mi na ogólnym obrazie sytuacji.
– Na ogólnym obrazie sytuacji? Jest nieciekawy. Grozi mi udar cieplny.
– Brakuje nam motywu. A raczej cierpimy na ich nadmiar. Może atmosfera panująca w koncernie Palmgrena naprowadzi nas na konkretny trop.
– Aha – bez przekonania mruknął Kollberg. – Czy ta sekretarka Hansson jest ładna?
– Podobno.
– Hm, zawsze coś. No to cześć!
Martin już miał na końcu języka „Odezwij się”, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
– Cześć! – rzekł lakonicznie, odłożył słuchawkę i spojrzał na Månssona. – Kollberg zajmie się odnogą sztokholmską.
Månsson pokiwał głową.
– Jest niezły.
Kollberg był więcej niż niezły. Månsson nie znał go tak dobrze jak Martin Beck. W gruncie rzeczy Martin Beck miał do Kollberga bezgraniczne zaufanie, cenił go za zdrowy rozsądek, samodzielność w działaniu, wyobraźnię, systematyczność i żelazną logikę. Pracowali razem od wielu lat i rozumieli się bez słów.
Månsson i Martin Beck siedzieli w milczeniu, niemrawo przeglądając papiery.
Tuż po dziewiątej wsiedli do samochodu Månssona, który stał na dziedzińcu komendy.
Choć w poniedziałkowe przedpołudnie na ulicach panował nieco większy ruch, Månsson w dziesięć minut był pod wieżowcem na terenie portowym, gdzie znajdowała się szwedzka siedziba koncernu Viktora Palmgrena i gdzie w obecnej sytuacji powinien prezydować Mats Linder.
Månsson zaparkował nieprzepisowo i opuścił osłonę przeciwsłoneczną, którą od zewnątrz zdobiła tekturowa tabliczka z elegancko skreślonym słowem „Policja”.
Wjechali windą na siódme piętro i weszli do dużego pomieszczenia, którego podłogę pokrywała jasnoczerwona wykładzina, a ściany – jedwabna tapeta. Pośrodku stała ława i wygodne fotele. Na blacie leżał plik czasopism, głównie zagranicznych, ale nie zabrakło numerów „Svensk Tidskrift”[6] i „Veckans Affärer”[7]. Były także dwie kryształowe popielnice, tekowa szkatułka z cygarami i papierosami, stołowa zapalniczka z kości słoniowej i ciężki wazon z Orrefors z czerwonymi różami. Po lewej, za podłużnym stołem siedziała mniej więcej dwudziestoletnia, jasnowłosa recepcjonistka i lustrowała swoje lśniące paznokcie. Przed nią były trzy telefony, w tym jeden wewnętrzny, na podstawce do pisania stał notatnik na metalowym stelażu, obok leżało pozłacane wieczne pióro.
Miała figurę modelki. Była w czarno-białej minisukience, pończochach z czarnym ażurowym wzorem i eleganckich czarnych bucikach ze srebrnymi klamerkami. Wargi pociągnięte niemal białą pomadką, na powiekach jasne, gołębioniebieskie cienie, w uszach długie srebrne kolczyki. Kredowo-białe równe zęby, błękitne oczy o mało inteligentnym wyrazie i długie ciemne sztuczne rzęsy. Bez zarzutu, pomyślał Martin Beck.
Popatrzyła na nich z lekką pogardą i odrobiną niechęci. Popukała w notatnik długim spiczastym paznokciem palca wskazującego i odezwała się z niesamowicie głębokim, skåńskim akcentem:
– Z policji, jak sądzę? – Zerknęła na malutki zegarek. – Prawie dziesięć minut za wcześnie. Pan Linder rozmawia przez telefon.
„Pan”, pomyślał Martin Beck. Nie „dyrektor”. Czyli Mats Linder uznał tytułomanię za zbyteczną.
– Rozmawia z Johannesburgiem – dodała. – Proszę spocząć. Jak skończy, zaanonsuję panów. Månsson i Back, prawda?
– Beck.
– Aha.
Pozłacanym piórem postawiła malutki ptaszek w notatniku. Przyjrzała się im od stóp do głów, nadal ze źle skrywanym niesmakiem, i wskazała na ławę z różami, kryształowymi popielnicami, tekową szkatułką i zapalniczką.
– Można palić.
Mniej więcej jak u dentysty: „Proszę wypłukać”.
Martin Beck czuł się nieswojo. Spojrzał na Månssona: był w pogniecionej koszuli, niewyprasowanych szarych spodniach i sandałach. Też nie grzeszył elegancją, ale w nocy włożył spodnie pod materac. Månsson chyba niczym się nie przejmował. Rozwalił się w fotelu, wyjął wykałaczkę z kieszonki koszuli, przez pół minuty kartkował „Veckans Affärer”, po czym wzruszył ramionami i rzucił pismo na ławę. Martin Beck uważnie przejrzał asortyment drogich wyrobów tytoniowych w tekowej szkatułce. W końcu zdecydował się na swoją fłorydę, spłaszczył tekturowy ustnik i przypalił ją zapałką.
Rozejrzał się. Dziewczyna znów zajęła się podziwianiem swoich paznokci. W pomieszczeniu panowała absolutna cisza. Coś go niesamowicie irytowało. Po chwili wiedział, co. Brakowało mu drzwi. Tak się zlewały z tapetami, że ich zauważenie wymagało pewnego wysiłku.
Mijały minuty. Månsson beznamiętnie żuł wykałaczkę. Martin Beck zgasił papierosa i zapalił następnego. Potem wstał i podszedł do dłuższej ściany, z akwarium. W połyskliwie zielonej wodzie pływały pstrokate rybki. Patrzył na nie, dopóki nie rozległ się cichy brzęczyk telefonu wewnętrznego.
– Pan Linder może panów przyjąć – oznajmiła recepcjonistka.
Sekundę później otworzyły się jedne z dobrze zakamuflowanych drzwi i zaprosiła ich do środka ciemnowłosa kobieta. Trzydziestopięcioletnia, szybka w ruchach, precyzyjna, o skupionym spojrzeniu. Typowa sekretarka, pomyślał Martin Beck. Przypuszczalnie wszystko było na jej głowie, oczywiście w ramach jawnej działalności, jaką prowadzono w tych ścianach. Månsson dźwignął się z fotela i flegmatycznie przestąpił próg niedużego pokoju: biurko, elektryczna maszyna do pisania, szafa na dokumenty i rzędy segregatorów na półkach.
Sekretarka bez słowa otworzyła im następne drzwi. Kiedy weszli, Martin Beck dobitniej zdał sobie sprawę, że są słoniowaci, nieokrzesani i nie na miejscu.
Månsson od razu podszedł do biurka, zza którego Mats Linder podniósł się z fotela ze smutnym, acz życzliwym uśmiechem.
Martin Beck lustrował gabinet, umeblowanie i świadka. Ponieważ znał swoją najmocniejszą stronę, jego uwadze nie umknęło wiele istotnych szczegółów.
Månsson wyjął wykałaczkę z ust, odłożył ją do mosiężnej popielniczki i przywitał się uściskiem dłoni.
Z dużych jednodzielnych okien roztaczał się imponujący widok. Poniżej był port, a raczej porty, buzujące życiem, gdzie roiło się od statków towarowych, statków pasażerskich, holowników, dźwigów, ciężarówek, przetaczanych wagonów kolejowych i sznurów kontenerów. Dalej był Sund i Dania. Dzięki doskonałej widoczności Martin Beck mógł zobaczyć co najmniej dwadzieścia statków, w tym promy kursujące między Malmö i Kopenhagą. Takiej panoramy nie miał nawet z okna hotelowego pokoju. Taką panoramę chciałoby się oglądać przez porządną lornetkę.
Wypatrzył taką porządną lornetkę w gabinecie. Marynarską, Carla Zeissa, z Jeny. Po prawej od dużego stalowego biurka, stojącego pod krótszą, ślepą ścianą, której całą powierzchnię pokrywała ogromna, powiększona fotografia trałowca na wzburzonym morzu, z pianą na wolnej burcie i spadającą kaskadą falą dziobową. Przy relingu sterburty kilku mężczyzn w zydwestkach i nieprzemakalnych kombinezonach wyciągało trał. Porażający kontrast. Harówa, mierne połowy i błogi spokój w luksusowym biurze. Kokosy kosztem cudzej, znojnej pracy. Porażające, ale pewnie bez złych intencji. Cynizm ma swoje granice. Na dłuższej ścianie, naprzeciwko okien, wisiały trzy litografie: Matisse'a, Chagalla i Salvadora Dalego. W gabinecie były także dwa skórzane fotele dla gości i stół konferencyjny z sześcioma krzesłami z palisandru.
Mats Linder miał wedle wstępnych ustaleń trzydzieści lat i na tyle wyglądał. Wysoki, szczupły, wytrenowany, piwnooki, nienaganna fryzura z przedziałkiem, twarz pociągła, profil charakterny, wyraźnie zarysowana broda. Ubiór wyjątkowo stonowany.
Martin Beck spojrzał na Månssona i poczuł się bardziej niż kiedykolwiek zmiętoszony i spocony. Przedstawił się i przywitał z Linderem uściskiem dłoni.
Usiedli w skórzanych fotelach.
Gospodarz oparł się łokciami o blat biurka, podniósł dłonie i złączył je opuszkami palców.
– No tak. Ujęliście mordercę?
Månsson i Martin Beck przecząco pokręcili głowami.
– Jak mogę panom pomóc?
– Czy dyrektor Palmgren miał wrogów? – spytał Martin Beck.
Pytanie było głupie, ale od czegoś musieli zacząć. Linder potraktował je z przesadną powagą i zastanawiał się nad wyważoną odpowiedzią.
– Prowadząc działalność na taką skalę jak Viktor Palmgren, to raczej nieuniknione.
– Czy myśli pan o jakiejś konkretnej osobie?
– O wielu. – Linder lekko się uśmiechnął. – Dzisiaj w świecie biznesu naprawdę nie jest łatwo. Biorąc pod uwagę obecne warunki kredytowe, nie ma miejsca na dobroczynność ani sentymenty. Po wielekroć obowiązuje zasada: śmierć albo życie. Z ekonomicznego punktu widzenia. Ale…
– Tak?
– Ale w naszym biznesowym świecie nie strzelamy do siebie, stosujemy inne metody. Dlatego uważam, że należy odrzucić hipotezę o zdeklasowym konkurencie, który wtargnął do pierwszorzędnej restauracji z pistoletem w ręku, żeby wyrównać rachunki.
Månsson się ożywił. Coś przyszło mu do głowy, ale się nie odezwał.
Martin Beck kontynuował:
– Co może pan powiedzieć o zabójcy?
– Nie widziałem go, bo siedziałem obok Vika, tak się zwracaliśmy do dyrektora Palmgrena w węższym gronie, i nie od razu się zorientowałem, co się stało. Usłyszałem huk, niezbyt głośny i niegroźny, Vik upadł głową na stół, natychmiast wstałem i pochyliłem się nad nim. Dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, że jest poważnie ranny. Kiedy się rozejrzałem, zabójcy już nie było i zewsząd nadbiegał personel, chętny do pomocy. Tego samego wieczoru powiedziałem o tym policji.
– Wiem – skonstatował Martin Beck. – Może nie wyraziłem się zbyt jasno. Chodziło mi o to, czy nie wyrobił pan sobie jakiejś opinii, co to za typ człowieka.
– Wariat – bez wahania odparł Mats Linder. – Tak się zachowuje tylko ktoś chory na umyśle.
– Czyli dyrektor Palmgren był przypadkową ofiarą.
Månsson niemrawo się uśmiechnął.
– Od tego jest policja.
– Jeśli dobrze zrozumiałem, dyrektor Palmgren prowadził szeroko zakrojoną działalność również za granicą?
– Owszem, prowadzimy rozliczne interesy. Ale w kraju zajmujemy się przede wszystkim importem i eksportem ryb i częściowo przetwórstwem. Firmę założył ojciec Vika. Nie miałem sposobności go poznać, bo jestem za młody. O biznesach za granicą mało wiem. – Zawiesił głos. – Ale najprawdopodobniej będę musiał się z nimi bliżej zapoznać.
– Kto przejmie odpowiedzialność za… koncern?
– Chyba Charlotte. Jako jedyna spadkobierczyni. Nie ma dzieci ani innych krewnych. Ale to zadanie dla prawników. Adwokat firmy musiał przerwać urlop. Wrócił w piątek wieczorem i razem z asystentami przegląda dokumenty. My na razie pracujemy jak zwykle.
Pracujecie, pomyślał Martin Beck.
– Czy liczy pan na sukcesję po dyrektorze Palmgrenie? – spytał znienacka Månsson.
– Nie. Naprawdę nie. Nie mam doświadczenia ani umiejętności, niezbędnych do prowadzenia biznesowego impe…
Linder przerwał, Månsson nie dopytywał, Martin Beck milczał.
– Nie narzekam na dotychczasowe stanowisko – podjął Linder. – Zapewniam panów, że tylko ta część działalności wymaga wytężonej pracy.
– Czy handel śledziami jest intratny? – spytał Martin Beck.
Linder uśmiechnął się pobłażliwie.
– Nie zajmujemy się wyłącznie śledziami. Tak czy inaczej, zapewniam panów, że przedsiębiorstwo jest w najwyższym stopniu wypłacalne.
Martin Beck podjął inny wątek.
– Zakładam, że znał pan wszystkich uczestników kolacji.
– Tak, oprócz sekretarki dyrektora Broberga.
Czyżby na twarzy Lindera nie pojawił się odcień niechęci? Martin Beck wyczuł, że coś jest na rzeczy, i kuł żelazo póki gorące.
– Dyrektor Broberg jest od pana dużo starszy, wiekiem i stażem w koncernie Palmgrena, prawda?
– Tak, ma czterdzieści pięć lat.
– Czterdzieści trzy – uściślił Martin Beck. – Jak długo pracował dla Palmgrena?
– Od połowy lat pięćdziesiątych. Około piętnastu lat.
Matsowi Linderowi wyraźnie się nie podobał temat rozmowy.
– A mimo to cieszył się pan większymi przywilejami.
– To zależy, co się rozumie pod słowem „przywileje”. Hampus Broberg jest naczelnym sztokholmskiej spółki budowlanej. Poza tym zawiaduje akcjami firmy.
Mina Lindera mówiła sama za siebie. Teraz nie można popuścić, pomyślał Martin Beck. Prędzej czy później może pęknie.
– Wydaje się dość oczywiste, że dyrektor Palmgren miał większe zaufanie do pana niż do Broberga. Mimo że Broberg pracował dla niego od piętnastu lat, a pan zaledwie od… przepraszam, od ilu?
– Blisko pięciu.
– Czy dyrektor Palmgren nie ufał Brobergowi?
– Aż za bardzo.
Linder zacisnął wargi, jakby chciał anulować to zdanie i usunąć je z protokołu.
– Sądzi pan, że na Brobergu nie można polegać? – błyskawicznie zapytał Martin Beck.
– Nie odpowiem na to pytanie.
– Czy między panem a Brobergiem dochodziło do kontrowersji?
Linder milczał przez chwilę, jakby rozważał wszystkie za i przeciw.
– Tak – wydusił w końcu.
– Czego dotyczyły?
– Ściśle wewnętrznych spraw firmy.
– Czy pana zdaniem Broberg był nielojalny wobec koncernu?
Cisza. Nie miało to większego znaczenia, bo Linder już udzielił odpowiedzi na to pytanie.
– No dobrze – rzekł lekkim tonem Martin Beck. – Porozmawiamy z dyrektorem Brobergiem.
Mats Linder wyłowił z wewnętrznej kieszeni długą cienką cygaretkę, zdjął celofanową osłonkę i starannie przypalił.
– Nie bardzo rozumiem, co to ma wspólnego z zabójstwem mojego szefa.
– Może nic – powiedział Martin Beck. – Przekonamy się.
Linder zaciągnął się cygaretką.
– Czy mają panowie jeszcze jakieś pytania?
– W środę po południu mieliście zebranie, prawda?
– Tak.
– Gdzie?
– Tutaj.
– W tym pokoju?
– Nie, w sali konferencyjnej.
– Czego dotyczyło?
– Wewnętrznych spraw. Nie mogę ani nie będę wchodzić w szczegóły. Dyrektor Palmgren zamierzał się na pewien czas wycofać z bezpośredniej aktywności zawodowej i chciał dokonać podsumowania działalności w Skandynawii.
– Czy na tej odprawie padły jakieś reprymendy? Czy dyrektor Palmgren był z kogoś niezadowolony?
– Nie – odparł Linder po krótkim wahaniu.
– Może pana zdaniem reprymendy byłyby uzasadnione?
Linder milczał.
– Czy ma pan coś przeciwko temu, żebyśmy porozmawiali z Hampusem Brobergiem?
– Nie, przeciwnie – wymamrotał Linder.
– Przepraszam, nie dosłyszałem.
– Nie.
Milczenie. Martin Beck uznał, że ciągnięcie tego wątku nie na wiele się zda. Wprawdzie coś tu śmierdziało, ale nic nie przemawiało za tym, że ma to cokolwiek wspólnego z morderstwem.
Månsson był bierny, Linder przyjął postawę wyczekującą.
– W każdym razie dyrektor Palmgren miał większe zaufanie do pana niż do Broberga. To jasne jak słońce – skonstatował Martin Beck.
– Możliwe – oschle przyznał Linder. – Tak czy inaczej, nie ma to nic wspólnego z jego śmiercią.
– Zobaczymy.
W oczach Lindera pojawiły się wrogie błyski. Z trudem tłumił wściekłość.
– Zajęliśmy już wystarczająco dużo pańskiego bezcennego czasu – powiedział Martin Beck.
– Tak, to prawda. Im szybciej zakończymy tę rozmowę, tym lepiej. Dla mnie i dla panów. Nie widzę w niej nic konstruktywnego.
– Uhm.
Martin Beck zaczął się podnosić.
– Dziękuję – sarkastycznie, z rezerwą powiedział Linder.
– Jeśli można, chciałbym zadać panu parę pytań – wolno i wyraźnie wtrącił Månsson, który się nieoczekiwanie ożywił i wyprostował w fotelu.
– Tak?
– Co pana łączy z Charlotte Palmgren?
– Znam ją.
– Jak dobrze pan ją zna?
– To moja prywatna sprawa.
– Z pewnością. Chciałbym, żeby pan mimo wszystko odpowiedział na moje pytanie.
– Jakie pytanie?
– Czy ma pan romans z panią Palmgren?
Linder popatrzył na Månssona chłodno i nieprzychylnie. Milczał przez minutę, po czym rozgniótł cygaretkę w popielniczce.
– Tak. Łączy nas seks. Mówiąc prostym językiem, który nawet policja zrozumie, sypiam z nią.
– Jak długo trwa ten związek?
– Dwa lata.
– Czy dyrektor Palmgren wiedział o tym?
– Nie.
– A gdyby się dowiedział, jak by zareagował?
– Nie wiem.
– Może nie byłby zachwycony?
– Nie jestem tego taki pewien. Charlotte i ja nie jesteśmy zaściankowi. Viktor Palmgren też taki był. Pobrali się raczej z pobudek praktycznych, a nie uczuciowych.
– Kiedy widział się pan z nią ostatnio?
– Z Charlotte? Dwie godziny temu.
Månsson wygrzebał wykałaczkę z kieszonki na piersi i popatrzył na nią.
– Dobra jest w łóżku?
Matsowi Linderowi chwilowo odjęło mowę.
– Czy pan ma nie po kolei w głowie?
Wstali i pożegnali się, nie słysząc w odpowiedzi ani jednego słowa. Wprawna ciemnowłosa sekretarka wskazała im drzwi do recepcji, gdzie młoda blondynka szczebiotała do telefonu.
Wsiedli do samochodu.
– Bystry chłopak – stwierdził Månsson.
– Tak.
– Na tyle bystry, żeby mówić prawdę, kiedy kłamstwo mogłoby wyjść na jaw. Palmgren na pewno miał z niego pożytek.
– Mats Linder najwyraźniej zaliczył dobrą szkołę.
– Ciekawe, czy nie był na tyle bystry, żeby zlecić zabójstwo.
Martin Beck z powątpiewaniem wzruszył ramionami.
Rozdział 12
Łlennart Kollberg był w kropce.
Zadanie, jakie na niego spadło, uważał za pozbawione sensu i odstręczające, nigdy jednak nie przyszłoby mu do głowy, że okaże się wyjątkowo trudne.
Miał odszukać dwoje ludzi, porozmawiać z nimi i tyle.
Tuż przed dziesiątą opuścił komendę południową w Västberdze, gdzie głównie z braku personelu było cicho i spokojnie. Ale pracy nie brakowało. Na żyznej glebie państwa dobrobytu coraz bujniej pieniły się najróżniejsze odmiany przestępczości. Powody tego stanu rzeczy spowijała mgła tajemnicy, nieprzenikniona dla rządzących i ekspertów, których delikatna misja miała zapewnić w miarę niezakłócone funkcjonowanie społeczeństwa.
Sztokholm – za efektowną topograficzną fasadą i pod wypolerowaną, po części nowoczesną powierzchnią – stał się wielkomiejską dżunglą, gdzie w stopniu dotąd niespotykanym szalała narkomania i patologie, gdzie bezwzględni lichwiarze całkowicie legalnie ciągnęli przeogromne zyski z twardej pornografii, gdzie coraz liczniejsza rzesza zawodowych przestępców była coraz lepiej zorganizowana i gdzie zwłaszcza ludzie starsi stawali się najuboższą grupą społeczną. Inflacja doprowadziła do jednego z najwyższych na świecie poziomu cen. Według najnowszych badań wielu emerytów, żeby związać koniec z końcem, musiało się żywić karmą dla psów i kotów.
Nasilający się odwieczny problem alkoholizmu i wzrost przestępczości wśród nieletnich dziwiły wyłącznie uprawnione do działania, właściwe urzędy i osoby na szczeblu rządowym.
Sztokholm.
Niewiele się ostało z rodzinnego miasta Kollberga. Za zgodą urbanistów koparki spekulantów budowlanych i buldożery tak zwanych ekspertów drogownictwa zrównały z ziemią większość starej solidnej zabudowy, zostawiając nieliczne enklawy zabytkowej architektury, które obecnie budziły jedynie litość. Miasto straciło swój specyficzny charakter, klimat i styl życia, czemu trudno było zaradzić. Jednocześnie przeciążona machina policyjna coraz częściej się zacinała, na co brak personelu miał nieznaczny wpływ.
Nie chodziło o pozyskanie większej liczby policjantów, tylko o lepszych policjantów, o czym chyba nikt nie myślał.
Dojazd do osiedla administrowanego przez Hampusa Broberga wymagał czasu. Znajdowało się na południu, tam gdzie kiedyś była wieś i gdzie Kollberg często wyprawiał się z klasą na szkolne wycieczki. Niczym się nie różniło od innych, równie intratnych inwestycji. Skupisko naprędce skleconych wieżowców, które właścicielowi przynosiły maksymalne zyski, a lokatorom mniej niż średnią przyjemność. Ponieważ od lat sztucznie podtrzymywano głód mieszkaniowy, również takie przybytki, mimo astronomicznych czynszów, były łakomym kąskiem. Biuro spółki mieściło się przypuszczalnie w najlepszych i najstaranniej wykończonych pomieszczeniach, ale nawet tutaj wilgoć dawała się we znaki i futryny odchodziły od ścian.
Kollbergowi najbardziej doskwierała absencja Hampusa Broberga.
Oprócz jego gabinetu, w dobrym stanie i względnie luksusowo urządzonego, była także sala konferencyjna i dwa mniejsze pokoje, w których urzędował dozorca i dwie panie: jedna około pięćdziesiątki, druga zaledwie dziewiętnastoletnia.
Starsza wyglądała na raszplę. Kollberg podejrzewał, że jej rola sprowadza się do grożenia eksmisją i niewyrażania zgody na jakiekolwiek remonty. Młodsza – kluchowata, brzydka i obsypana pryszczami – robiła za popychadło. Dozorca sprawiał wrażenie zrezygnowanego. To na nim spoczywał niewdzięczny obowiązek doglądania spraw wodno-kanalizacyjnych, żeby można było korzystać z toalety.
Kollberg uznał, że powinien porozmawiać z raszplą.
Nie, nie ma dyrektora Broberga. Ostatnio był w piątek po południu. Mniej więcej dziesięć minut później wyszedł z gabinetu z aktówką.
Nie, dyrektor Broberg nie powiedział, kiedy przyjdzie.
Nie, nic nie wie o Helenie Hansson, pierwszy raz słyszy to nazwisko.
Dyrektor Broberg ma drugie biuro, w centrum, na Kungsgatan, gdzie z pewnością można zastać i jego, i panią Hansson.
Nie, dyrektor Palmgren nie zwykł nadzorować ich spółki. Od czterech lat, kiedy wybudowano osiedle, pojawił się zaledwie dwukrotnie, zawsze z dyrektorem Brobergiem.
Na czym polega ich praca? Naturalnie na ściąganiu czynszu i dyscyplinowaniu lokatorów.
– To wcale nie takie proste – powiedziała raszpla ostrym tonem.
– Jasne, mogę to sobie wyobrazić – odrzekł Kollberg i wyszedł.
Wsiadł do samochodu i ruszył na północ, do centrum. Przejeżdżał nęcąco blisko swojego domu w Skärmarbrink.
Mieszkała tam jego rodzina: córeczka Bodil, która niebawem skończy dwa latka, i Gun, z każdym dniem piękniejsza i ponętniejsza. Kollberg był sensualistą i starannie wybrał sobie żonę odpowiadającą jego wysokim wymaganiom.
Zdołał się opanować, westchnął głęboko, otarł pot z czoła rękawem koszuli i dotarł do śródmieścia. Zaparkował na Kungsgatan i wszedł do bramy, żeby sprawdzić, czy trafił pod właściwy adres.
W kamienicy, sądząc z listy lokatorów, mieściły się głównie spółki filmowe, biura adwokackie i to, czego szukał.
Na czwartym piętrze oprócz „Hampus Broberg SA” była również „Firma bankierska Viktor Palmgren”.
Kollberg wjechał na górę starą skrzypiącą windą i zobaczył dwie tabliczki na tabaczkowych drzwiach. Chwycił za klamkę. Zamknięte. Był wprawdzie dzwonek, ale starym zwyczajem użył pięści.
Otworzyła mu brązowooka kobieta.
– O co, u licha, chodzi?
– Szukam dyrektora Broberga.
– Nie ma go.
– Czy pani Helena Hansson?
– Nie. A kto pyta?
Kollberg wziął się w garść i wyjął legitymację.
– Przepraszam. To chyba przez ten upał.
– Aha. Policja.
– Tak. Nazywam się Kollberg. Czy mogę na chwilę wejść?
– Oczywiście – odparła kobieta, usuwając się na bok.
Pomieszczenie, do którego wszedł, wyglądało jak najpospolitsze biuro: segregatory, maszyna do pisania, szafa na dokumenty i inne typowe akcesoria. Przez na wpół otwarte drzwi zapuścił żurawia do sąsiedniego pokoju, przypuszczalnie gabinetu Hampusa Broberga. Mniejszy od sekretariatu i bardziej przytulny, mieścił biurko i pokaźną kasę pancerną.
Kiedy Kollberg się rozglądał, kobieta zamknęła drzwi na zasuwę i popatrzyła na niego wyczekująco.
– Dlaczego spytał pan, czy nazywam się Hansson?
Ciemna i szczupła, mniej więcej trzydziestopięcioletnia, miała krótkie włosy i gęste brwi.
– Sądziłem, że jest pani sekretarką dyrektora Broberga – z lekkim roztargnieniem powiedział Kollberg.
– Jestem sekretarką dyrektora Broberga.
– Wobec tego…
– Ale nie nazywam się Hansson. Nigdy się tak nie nazywałam.
Zerknął na nią i zobaczył dwie szerokie złote obrączki na palcu serdecznym lewej dłoni.
– A jak się pani nazywa?
– Sara Moberg.
– I nie było pani w środę w Malmö, kiedy został zastrzelony dyrektor Palmgren?
– Nie.
– Mamy informacje, że dyrektor Broberg był tego dnia w Malmö w towarzystwie sekretarki.
– Ale nie w moim. Nigdy nie jeżdżę w delegacje.
– I sekretarka nazywała się Hansson. – Nie dając za wygraną, Kollberg wyciągnął z kieszeni spodni kartkę z oślim uchem. – Panna Helena Hansson. Tak tu jest napisane.
– Nie znam nikogo o tym nazwisku. Poza tym jestem mężatką. Mam dwoje dzieci. I, jak wspomniałam, nigdy nie jeżdżę w delegacje.
– To kim może być ta panna Hansson?
– Nie mam pojęcia.
– Może pracuje w innej filii koncernu?
– Ja w każdym razie nigdy o niej nie słyszałam. – Spojrzała na niego przenikliwie. – Aż do teraz. Są oczywiście tak zwane delegacyjne sekretarki.
Kollberg zmieni! temat.
– Kiedy ostatnio widziała pani dyrektora Broberga?
– Dzisiaj przed południem. Przyszedł chwilę po dziesiątej, był u siebie ze dwadzieścia minut i wyszedł. Chyba wybierał się do banku.
– A gdzie może być teraz?
Zerknęła na zegarek.
– Prawdopodobnie w domu.
Kollberg spojrzał na kartkę.
– Mieszka na Lidingö, prawda?
– Tak, na Tjädervägen.
– Ma rodzinę?
– Tak. Żonę i siedemnastoletnią córkę. Są na wakacjach w Szwajcarii.
– To pewna wiadomość?
– Rezerwowałam im bilety lotnicze. W piątek. Wszystko odbyło się bardzo szybko, wyjechały tego samego dnia.
– Czy po tym, co się w środę stało w Malmö, dyrektor Broberg pracował jak zwykle?
– Nie… nie powiedziałabym. Czwartek był bardzo nerwowy. Wtedy nikt jeszcze nic nie wiedział na pewno. O śmierci dyrektora Palmgrena usłyszeliśmy dopiero w piątek. W piątek dyrektor Broberg był w biurze może z godzinę. A dzisiaj, jak już mówiłam, około dwudziestu minut.
– Powiedział, kiedy wróci?
Kobieta pokręciła głową.
– Czy zwykle jest tak krótko?
– O, nie. W biurze spędza większość czasu.
Kollberg podszedł do drzwi gabinetu i dokładniej mu się przyjrzał. Na biurku zauważył trzy czarne telefony. Pod kasą pancerną stała elegancka walizka. Nieduża, ze świńskiej skóry, ściągnięta dwoma rzemieniami. Wyglądała na nowiuteńką.
– Czy dyrektor Broberg był tutaj w sobotę albo w niedzielę?
– Ktoś tu był. W soboty nie pracujemy i jak zwykle w weekend miałam wolne. Ale kiedy przyszłam dzisiaj rano, od razu się zorientowałam, że ktoś poprzestawiał różne rzeczy.
– Czy tym kimś mógł być kto inny niż Broberg?
– Wątpię. Tylko on i ja mamy klucze do biura.
– Myśli pani, że dyrektor tu dzisiaj wróci?
– Nie wiem. Może pojechał do banku, a stamtąd do domu. To dość prawdopodobne.
– Lidingö – mruknął Kollberg. – Tjädervägen.
Coraz bardziej oddalał się od swojego domu.
– Do widzenia! – rzucił niespodziewanie i wyszedł.
W samochodzie był wściekły upał i Kollberg potwornie się pocił, jadąc na Lidingö.
Kiedy przejechał przez most nad Värtan, zobaczył wielkie statki w Frihamnen i setki łódek z półnagimi opalonymi urlopowiczami, pomyślał, że ta jego krzątanina jest idiotyczna. Powinien zostać w komendzie, podzwonić i wezwać tych ludzi do Västbergi. Ale naturalnie by nie przyszli i tylko by się wkurzył. Poza tym Martin Beck powiedział, że to pilne.
Na Tjädervägen może nie było superluksusowej zabudowy, ale i tak dzieliły ją lata świetlne od ohydnego osiedla, które oglądał wcześniej. Tutaj nie mieszkali biedacy, bezlitośnie wyzyskiwani przez typki pokroju Palmgrena i Broberga. Po obu stronach ulicy stały duże, drogie jednopoziomowe wille w stylu bungalowowym z przesadnie zadbanymi ogródkami.
Willa Hampusa Broberga wyglądała na opuszczoną i zamkniętą na głucho. Ślady opon prowadziły do drzwi garażu. Kiedy tam zerknął przez boczne okienko, okazało się, że garaż jest pusty. Wszystko wskazywało na to, że całkiem niedawno parkowały tam dwa samochody. Nikt nie zareagował na dzwonek ani łomotanie pięścią. Opuszczone żaluzje uniemożliwiały zajrzenie do środka.
Kollberg odsapnął i poszedł do sąsiedniej willi. Była większa i okazalsza od willi Broberga, na drzwiach wisiała tabliczka z jakimś szlacheckim nazwiskiem. Przynajmniej na takie wyglądało.
Zadzwonił, otworzyła mu wysoka blondyna o chłodnym obliczu i arystokratycznych manierach.
Kiedy się wylegitymował, popatrzyła na niego z niepozbawioną pogardy wyniosłością i najwyraźniej nie zamierzała go zaprosić do domu. Wyjaśnił, co go sprowadza.
– Nie mamy zwyczaju szpiegować sąsiadów – rzekła lodowatym tonem. – Nie znam dyrektora Broberga i nie mogę panu pomóc.
– Szkoda.
– Może dla pana, ja nie żałuję.
– Wobec tego przepraszam.
Popatrzyła na niego taksująco i wyskoczyła z zaskakującym pytaniem:
– Proszę powiedzieć, kto pana tutaj przysłał?
W jej głosie i błękitnych oczach było coś dziwnie znajomego. Mogła mieć trzydzieści pięć – czterdzieści lat. Bardzo zadbana. Kogoś mu przypominała, ale kogo?
– Żegnam – powiedział osowiale i wzruszył ramionami.
– Żegnam! – odparła z naciskiem.
Kollberg wsiadł do samochodu i zajrzał do kartki. Helena Hansson podała adres na Västeråsgatan na Vasastaden i numer telefonu. Podjechał na komisariat przy Lejonvägen na Lidingö. Kilku niemundurowych kolegów siedziało nad kuponem totalizatora piłkarskiego i popijało lorangę[8] z kartonowych kubków.
– Wiesz, co to za jedni Go Ahead Deventer? – spytał go jeden z nich.
– Nie mam pojęcia.
– A Young Boys?
– Co?
– Go Ahead Deventer i Young Boys. Drużyny piłkarskie. Biorą udział w rozgrywkach. Ale nie wiemy, skąd są. No wiesz, totek.
Kollberg wzruszył grubymi ramionami. Czym jak czym, ale piłką nożną w ogóle się nie interesował.
– Go Ahead Deventer pewnie jest z Deventer – powiedział. – To miasto w Holandii.
– O cholera! Tylko główny wydział zabójstw wie takie rzeczy. Myślisz, że są dobrzy?
– Chciałem tylko skorzystać z telefonu.
– Korzystaj, z którego chcesz.
Kollberg wybrał numer Heleny Hansson i usłyszał trzy charakterystyczne dźwięki. No tak, ten numer nie miał abonenta. W urzędzie telefoniczno-telegraficznym dowiedział się, że numer wyłączono.
– Znacie dyrektora Hampusa Broberga? – zwrócił się do obstawiających policjantów.
– Jasne, mieszka na Tjädervägen. Jak się tak mieszka, to ma się mnóstwo pieniędzy.
– W naszym rewirze są tylko porządni ludzie – powiedział pierwszy.
– Czy mieliście z nim kiedyś do czynienia?
– Nie – odparł drugi i otworzył następną butelkę lorangi. – Utrzymujemy tu ład i porządek.
– To nie Sztokholm – jadowicie dodał pierwszy.
– A jeśli już coś się zdarzy, to zawsze drobiazgi. Nikt tu nikogo nie wali siekierą w głowę i nie leżą pod każdym krzakiem stare ochlapusy ani naćpane małolaty. Chyba jednak postawimy na Go Ahead Deventer.
Kompletnie przestali się interesować Kollbergiem.
– Cześć! – rzucił ponuro na pożegnanie i wyszedł.
Pokonując długą trasę na Vasastaden, pomyślał, że również na Lidingö, za gładką fasadą, nie brakowało pieniącej się przestępczości. Różnica polegała na tym, że mieszkali tam ludzie bogaci, którzy mogli ukrywać swoje grzeszne uczynki za eleganckimi kulisami.
W budynku na Västeråsgatan nie było windy i musiał się wdrapywać na piąte piętro pięć razy, bo tyle było klatek. Zapuszczony dom, oczywiście wskutek zaniedbań właściciela. Po asfaltowym podwórku, między pojemnikami na śmieci, biegały szczury.
Dzwonił, gdzie popadło, kilka razy drzwi się otworzyły i rozmaici ludzie wbijali w niego przerażone spojrzenia. Bali się policji. Może nie bez powodu.
Heleny Hansson nie znalazł.
Nikt nie potrafił powiedzieć, czy mieszkała tu lub mieszka osoba o tym nazwisku. Przekazywanie informacji policjantom nie cieszyło się popularnością, poza tym w takich domach lokatorzy prawie nic o sobie nie wiedzieli.
Kollberg wyszedł na ulicę i otarł twarz chusteczką mokrą od potu.
Zastanawiał się przez kilka minut.
W końcu machnął ręką i pojechał do domu.
– Dlaczego tak smętnie wyglądasz? – godzinę później spytała żona.
Wykąpał się, posilił, kochał się z nią, znów się wykąpał i okręcony ręcznikiem kąpielowym sączył zimne piwo.
– Bo tak się czuję. Cholerna praca…
– Powinieneś odejść.
– To nie takie proste.
Policjant Kollberg nic nie mógł poradzić, że zawsze dawał z siebie wszystko. Nie potrafił inaczej i nawet gdyby nie chciał, był na to skazany.
Martin Beck zlecił mu rutynowe zadanie, a on je zawalił.
– Gun, kto to taki delegacyjna sekretarka? – spytał z zafrasowaną miną.
– Najczęściej ktoś w rodzaju call girl, kto nosi w aktówce koszulkę nocną, szczoteczkę do zębów i pigułki antykoncepcyjne.
– Czyli dziwka?
– Tak. Są do dyspozycji biznesmenów i im podobnych, którym podczas podróży służbowych nie chce się uganiać za panienkami.
Kollberg uznał po namyśle, że będzie potrzebował wsparcia. W Västberdze nie mógł jednak na nie liczyć, bo urlopy zdziesiątkowały personel.
Chwilę później westchnął, podszedł do telefonu i zadzwonił do kryminalnych z Kungsholmsgatan.
Odebrał osobnik, z którym miałby ochotę rozmawiać tylko w ostateczności.
Gunvald Larsson.
– Co u mnie? – burknął cierpko. – A jak myślisz? Jestem po uszy zawalony nożownikami, rozbojami, złodziejami i obłąkanymi cudzoziemcami nawalonymi LSD. I prawie nikogo do pomocy. Melander siedzi na Värmdö, Rönn w piątek wieczorem pojechał do Arjeplog, Strömgren byczy się na Majorce. Na domiar złego upał padł ludziom na mózg. Są agresywniejsi, jakby postradali rozum. Czego chcesz?
Kollberg nie znosił Gunvalda Larssona. Uważał go za tępego chama o snobistycznym zadęciu. O jego rozumie niewiele mógł powiedzieć, bo kolega z Kungsholmsgatan postradał go jeszcze w kołysce.
– Chodzi o sprawę Palmgrena.
– Nie chcę mieć z tym nic wspólnego – natychmiast odparował Gunvald Larsson. – Już miałem i wystarczy.
Mimo to Kollberg opowiedział mu o swojej drodze przez mękę.
Gunvald Larsson słuchał, wściekle pomrukiwał, wreszcie nie wytrzymał:
– Nie wysilaj się. To nie moja broszka.
Kiedy niezrażony Kollberg dobrnął do końca, coś go jednak zainteresowało.
– Tjädervägen na Lidingö? Jaki numer?
Kollberg powtórzył numer.
– Hm – wymamrotał Gunvald Larsson. – Może mógłbym się włączyć.
– Byłoby miło – wykrztusił Kollberg.
– Tylko się nie łudź, że robię to dla ciebie.
Rzeczywiście, nie robił.
Kollberga zastanowiło to nagłe zainteresowanie, bo Gunvalda Larssona trudno było podejrzewać o uczynność.
– A o tej kurewce Hansson – dorzucił ponuro Gunvald Larsson – powinieneś pogadać z obyczajówką.
– Myślałem o tym.
– Na przesłuchaniu w Malmö musiała pokazać dowód i oczywiście podała fałszywy adres. Ale prawdopodobnie nazywa się Helena Hansson.
Kollberg też na to wpadł, darował sobie jednak wdawanie się w dyskusję.
Rozłączył się i od razu podniósł słuchawkę.
Tym razem poprosił o połączenie z Åsą Torell z obyczajówki.
Rozdział 13
Natychmiast po rozmowie z Kollbergiem Gunvald Larsson wsiadł do samochodu i pojechał na Lidingö.
Z zaciętą twarzą, której wyraz mógłby świadczyć o wisielczym humorze.
Patrzył na swoje wielkie owłosione dłonie spoczywające na kierownicy i rechotał. Na Tjädervägen przelotnie zerknął na szczelnie zamkniętą willę Brobergów, zaparkował, udał się do sąsiadów i zadzwonił. Otworzyła mu blondyna o chłodnym obliczu, która kilka godzin wcześniej obrzydliwie potraktowała Kollberga.
Na widok olbrzyma zareagowała inaczej.
– Gunvald?! Że też masz czelność…
– Stara miłość nie rdzewieje.
– Nie widzieliśmy się od co najmniej dziesięciu lat. I całe szczęście.
– Milutka jesteś.
– Zeszłej zimy było twoje zdjęcie w gazetach. Paliłam nimi w kominku.
– Ach, jak przyjemnie.
Zmarszczyła podejrzliwie swoje jasne brwi.
– Czy to ty nasłałeś tu dzisiaj tego grubasa?
– Nie. Ale tak się składa, że przychodzę w tej samej sprawie.
– Chyba zwariowałeś.
– Tak myślisz?
– Mogę ci powiedzieć to samo co jemu. Nie szpieguję sąsiadów.
– Naprawdę? Wpuścisz mnie czy mam kopniakiem rozwalić te pieprzone drzwi z palisandru, z alabastrową szybką i całą resztą?
– Właściwie powinieneś się spalić ze wstydu. Ale do tego trzeba bystrości umysłu, której ci brakuje.
– Wyrabiam się, jest coraz lepiej.
– Teraz będzie lepiej, jak wejdziesz, zamiast sterczeć pod drzwiami i wystawiać mnie na pośmiewisko.
Otworzyła drzwi. Gunvald Larsson przestąpił próg.
– Gdzie ten wymoczek, z którym się chajtnęłaś?
– Hugold jest w sztabie. Spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność, ma teraz mnóstwo pracy. Generał wyjechał na urlop.
– Pocałuj mnie w dupę. Nawet mu się nie udało cię zapłodnić. Przez ile lat? Trzynaście?
– Jedenaście. Licz się ze słowami. Poza tym nie jestem sama.
– Aha, masz kochanków? Kadecików?
– Zaoszczędź mi tych wulgarności. Przyjaciółka z dzieciństwa wpadła na herbatę. Sonja. Może ją pamiętasz?
– Bogu dzięki, nie.
– Nie najlepiej jej się powiodło. – Kobieta leciutko poprawiła fryzurę. – Ale przynajmniej zdobyła szanowany zawód. Ma prywatny gabinet dentystyczny.
Gunvald Larsson nic nie powiedział. Poszedł za nią do eleganckiego dużego salonu. Na ławie stał srebrny serwis do herbaty, a na kanapie siedziała wysoka szczupła szatynka i chrupała krakersa.
– To mój najstarszy brat – przedstawiła go blondyna. – Niestety. Ma na imię Gunvald. Jest… policjantem. Przedtem tylko chuliganił. Nie widziałam go od przeszło dziesięciu lat, wcześniej też bardzo rzadko się widywaliśmy.
– Zachowuj się przyzwoicie – skarcił ją Gunvald Larsson.
– I kto to mówi? A gdzie się podziewałeś przez ostatnie sześć lat, kiedy żył tata?
– Byłem na morzu. Pracowałem. Czego nie można powiedzieć o nikim innym w tej rodzinie.
– Na nas spadła odpowiedzialność – oświadczyła z goryczą.
– A kto zacharapczył wszystkie pieniądze i całą resztę?
– Roztrwoniłeś swoją część spadku, jeszcze zanim zostałeś karnie wyrzucony z marynarki – rzekła lodowatym tonem.
Gunvald Larsson rozejrzał się po salonie.
– Niech to szlag.
– Co masz na myśli?
– To, co mówię. Niech to szlag. Skąd na przykład pochodzi ten półmetrowy srebrny kogut?
– Z Portugalii. Kupiliśmy go w Lizbonie podczas rejsu dookoła świata.
– Ile kosztował?
– Kilka tysięcy – odparła obojętnie. – Dokładnie nie pamiętam. Kim teraz jesteś? Posterunkowym?
– Policjantem śledczym.
– Tata przewraca się w grobie. Nawet nie udało ci się zostać komisarzem, czy jak to się tam nazywa. Ile zarabiasz?
– Nic ci do tego.
– Co tutaj robisz? Chcesz pożyczyć pieniądze? Wcale bym się nie zdziwiła. – Popatrzyła na przyjaciółkę, która w milczeniu przysłuchiwała się rozmowie, i dorzuciła rzeczowo: – Zawsze był wyjątkowo bezczelny.
– Tak, tak – burknął Gunvald Larsson i usiadł. – Przynieś filiżankę.
Wyszła z pokoju. Gunvald Larsson z błyskiem zainteresowania spojrzał na przyjaciółkę z dzieciństwa. Nie odwzajemniła spojrzenia. Milczeli.
Siostra wróciła ze szklanką w srebrnym uchwycie na malutkiej cyzelowanej srebrnej tacce.
– Co tutaj robisz? – powtórzyła pytanie.
– Przecież mówiłem. Powiesz mi wszyściutko, co wiesz, o Brobergu i jego szefie Palmgrenie, który zmarł w czwartek.
– Zmarł?
– Tak. Nie czytasz gazet?
– Może nie. Nie twoja sprawa.
– Został zamordowany. Zastrzelony.
– Zamordowany? Zastrzelony? Jakimi ty się właściwie potwornościami zajmujesz?
Gunvald Larsson z niewzruszoną miną nalał sobie herbaty.
– Poza tym już ci powiedziałam, że nie szpieguję sąsiadów. To samo powiedziałam temu gamoniowi, którego napuściłeś na mnie dzisiaj rano.
Gunvald Larsson wypił łyk herbaty i z hukiem odstawił szklankę.
– Przestań się droczyć, Lilian. Jesteś wścibska jak mało kto, zawsze taka byłaś, odkąd nauczyłaś się chodzić. Wiem, że wiesz mnóstwo rzeczy o Brobergu. O Palmgrenie na pewno też. Jestem przekonany, że ty i twój myszowaty małżonek znacie ich obu. Nie najgorzej się orientuję, jak to wygląda w waszych wytwornych kręgach.
– Daruj sobie impertynencje. I tak nic nie powiem. Zwłaszcza tobie.
– Oczywiście, że powiesz, bo…
Urwał. Popatrzyła na niego drwiąco.
– Bo co?
– Bo wezmę od was z komisariatu mundurowego policjanta, będziemy pukać do każdego domu w promieniu jednego kilometra, będę się przedstawiał i mówił, że kretynizm mojej siostry zmusza mnie do proszenia innych ludzi o pomoc.
Na moment kompletnie ją zatkało.
– Miałbyś czelność… – wydusiła zdławionym głosem.
– A żebyś wiedziała. Więc lepiej się nie ociągaj, tylko nawijaj.
Przyjaciółka z dzieciństwa śledziła ich wymianę zdań z dyskretnym, acz wyraźnym zainteresowaniem.
– Tak – odezwała się siostra po długiej stresującej ciszy. – Podejrzewam, że byłbyś do tego zdolny. Co chcesz wiedzieć?
– Znasz Broberga?
– Tak.
– A Palmgrena?
– Powierzchownie. Spotkaliśmy się raz czy dwa na jakimś przyjęciu. Ale…
– Ale co?
– Nic, nieważne.
– Co porabiał Broberg przez ostatnie dni?
– To nie jest moja sprawa.
– Masz rację. Ale jestem bankowo pewny, że sterczałaś w oknie i podglądałaś za każdym razem, kiedy ktoś tam wchodził albo stamtąd wychodził. No?
– Jego rodzina wyjechała w piątek.
– To już wiem. Dalej!
– Tego samego dnia sprzedał samochód żony, białe ferrari.
– Skąd wiesz?
– Bo przyjechał kupiec. Stali przed domem i dobijali targu.
– No proszę. Dalej!
– Nie wydaje mi się, żeby dyrektor Broberg ostatnio tu nocował.
– A to skąd wiesz? Byłaś u niego i sprawdzałaś?
Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem.
– Jesteś okropniejszy niż kiedykolwiek.
– Odpowiadaj, do cholery!
– Trudno nie zauważyć, co się dzieje u sąsiadów.
– Zwłaszcza jak się ma wścibstwo we krwi. Chcesz powiedzieć, że nie bywa w domu?
– Bywa. Był wielokrotnie. Jeśli się nie mylę, wywiózł część rzeczy.
– Czy odwiedził go ktoś jeszcze poza tym gościem od samochodu?
– Tak…
– Kiedy i kto?
– W sobotę przyjechał z jasnowłosą dziewczyną. Spędzili w domu kilka godzin. Potem wynieśli trochę rzeczy do samochodu. Walizki i takie tam.
– Aha. Mów dalej.
– Wczoraj były trzy osoby. Bardzo dystyngowana para i mężczyzna wyglądający na adwokata. Oglądali willę, wszystko obeszli, a adwokat cały czas robił notatki.
– Jak to tłumaczysz?
– Wydaje mi się, że chciał sprzedać dom. I że mu się udało.
– Słyszałaś, co mówili?
– To i owo obiło mi się o uszy. Trudno byłoby nie usłyszeć.
– Nie wątpię – oschle skwitował Gunvald Larsson. – I obiło ci się, że sprzedał willę?
– Tak.
– Z meblami i tym całym barachłem?
– Ale ty się wyrażasz!
– Pilnuj swego nosa i odpowiadaj. Dlaczego myślisz, że udało mu się sprzedać dom?
– Dlatego, że słyszałam strzępy rozmowy. Że na przykład szybkie transakcje są zawsze najlepsze i że w tym wypadku zyskują na tym obie strony.
– Dalej!
– Pożegnali się ogromnie serdecznie. Uścisnęli sobie dłonie i poklepali po plecach. Broberg przekazał im część rzeczy. Chyba między innymi klucze.
– Co było potem?
– Potem odjechali czarnym bentleyem.
– A Broberg?
– Został na kilka godzin.
– Co robił?
– Palił w kominkach. Długo leciał dym z obu kominów. Pomyślałam…
Urwała.
– Co pomyślałaś?
– Że to dziwne przy takiej pogodzie. Przecież jest upał.
– A potem?
– Opuścił żaluzje we wszystkich oknach i odjechał. Od tamtej pory go nie widziałam.
– Lilian… – uprzejmie zaczął Gunvald Larsson.
– Tak?
– Mogłabyś być dobrą policjantką.
Zrobiła nieokreślony grymas.
– Zamierzasz mnie dalej męczyć?
– No jasne. Jak dobrze znasz Broberga?
– Widywaliśmy się od czasu do czasu. To praktycznie nieuniknione, kiedy się mieszka po sąsiedzku.
– A Palmgrena?
– Powierzchownie. Już to mówiłam. Spotkaliśmy się na kilku przyjęciach u Brobergów. Raz przyszedł do nas na garden party. W takich sytuacjach zawsze zaprasza się sąsiadów. Palmgren był wtedy u Broberga, więc…
– Był sam?
– Nie, z żoną. Młodą i niesamowicie szykowną.
– Aha.
Siostra milczała.
– Jakie masz zdanie o tych ludziach? – spytał Gunvald Larsson.
– Są bardzo zamożni – odrzekła obojętnie.
– Wy też, ty i ten twój napuszony baron.
– Owszem.
– Ciągnie swój do swego – filozoficznie zauważył Gunvald Larsson.
Długo się w niego wpatrywała.
– Chcę, żebyś wiedział jedno, Gunvaldzie – powiedziała ostrym tonem.
– Co takiego?
– Że ludzie pokroju Broberga i Palmgrena nie należą do naszej sfery. Mają wprawdzie dużo pieniędzy, zwłaszcza Palmgren, to znaczy miał, ale brak im klasy i finezji. To bezwzględni biznesmeni, którzy niszczą wszystko i wszystkich na swojej drodze. Podobno Broberg jest kimś w rodzaju lichwiarza, a Palmgren robił podejrzane interesy za granicą. Takim ludziom pieniądze otwierają drzwi do najznamienitszych kręgów, ale mimo to są czegoś pozbawieni. I nigdy nie będą w pełni akceptowani.
– Ho-ho, to mi dopiero coś. Czyli nie akceptujesz Broberga?
– Akceptuję, ale wyłącznie z powodu jego pieniędzy. Podobnie jak akceptowałam Palmgrena. Dzięki majątkowi zyskał wpływy tu i tam. Społeczeństwo stało się na swój sposób zależne od takich osób jak Palmgren czy Broberg. Są często ważniejszymi trybami w naszej państwowej machinie niż rząd i parlament razem wzięci. Dlatego nawet my musimy ich akceptować.
Gunvald Larsson popatrzył na nią z niesmakiem.
– Ach, tak. A ja myślę, że w niezbyt odległej przyszłości stanie się coś, co ciebie i całą tę pieprzoną arystokrację cholernie zdziwi.
– Cóż się takiego stanie?
– Czy naprawdę jesteś tak potwornie głupia, że nie widzisz, co się wokół nas dzieje?! Na całym świecie?!
– Nie wrzeszcz na mnie – odparła chłodno. – Nie jesteśmy dziećmi. Myślę, że teraz możesz się wynieść gdzie pieprz rośnie.
– Już tam byłem. Zapominasz o moim marynarskim fachu.
– Lada chwila przyjdzie Hugold i nie chcę, żeby cię tu zastał.
– Jak rozumiem, ma krótki czas pracy.
– Owszem. To częste w wypadku osób piastujących wysokie urzędy. Żegnam, Gunvaldzie.
Podniósł się.
– No, w każdym razie byłaś pomocna.
– Nie powiedziałabym ani słowa, gdybyś się nie posunął do gróźb i szantażu.
– Tak, rozumiem.
– Jeśli o mnie chodzi, możemy się zobaczyć nie wcześniej niż za kolejnych dziesięć lat.
– Nawzajem. Cześć!
Nie odpowiedziała.
Przyjaciółka wstała z kanapy.
– Ja też już pójdę.
Gunvald Larsson popatrzył na nią. Sięgała mu do ramienia. Smukła, ubrana z dyskretną elegancją, stonowany makijaż. Żadnej przesady. Przed willą nie zauważył parkującego samochodu.
– Może panią podwieźć?
– Dziękuję, chętnie skorzystam.
Wyszli.
Gunvald Larsson obrzucił spojrzeniem najwyraźniej byłą willę Brobergów i wzruszył ramionami.
Kiedy wsiedli do samochodu, upewnił się, czy dziewczyna nie nosi obrączki. Nie.
– Przepraszam, nie dosłyszałem pani nazwiska – zagaił.
– Lindberg. Sonja Lindberg. Pamiętam cię z dzieciństwa.
– Ach, tak.
– Oczywiście byłeś dużo większy. Wtedy też.
Pociągała go. Może ją gdzieś zaprosić? Nie, to może poczekać. Nie ma pośpiechu.
Zadzwoni do niej któregoś dnia.
– Gdzie chciałabyś wysiąść?
– Przy Stureplan. Mam gabinet na Birger Jarlsgatan. I mieszkam tam.
Dobrze, pomyślał. Nie muszę pytać.
Podczas jazdy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa.
Kiedy zatrzymał się przy Stureplan, wyciągnęła dłoń.
– Do widzenia i dziękuję.
Uścisnął ją. Była szczupła i przyjemnie chłodna.
– Do widzenia.
W swoim służbowym pokoju na Kungsholmsgatan czekało na niego plus minus piętnaście wiadomości, w tym jedna od Kollberga, który prosił o telefon. Gunvald Larsson najpierw uporał się z najpilniejszymi, po czym wybrał numer komendy południowej.
– Kollberg, słucham.
Gunvald Larsson przekazał mu wszystko, czego się dowiedział, starannie unikając podania źródła.
– Dobrze, Larsson – skwitował Kollberg. – Wygląda na to, że gość chce prysnąć.
– Przypuszczalnie już to zrobił.
– Nie sądzę. Walizka, o której ci wspominałem, wciąż stoi w gabinecie na Kungsgatan. Przed chwilą rozmawiałem z jego sekretarką. Powiedziała, że dzwonił do niej pół godziny temu i że będzie w biurze przed piątą.
– Pewnie zatrzymał się w jakimś hotelu.
– Chyba tak. Postaram się to sprawdzić. Ale wątpię, żeby się zameldował pod prawdziwym nazwiskiem.
– Małe szanse – przyznał Gunvald Larsson. – A co z tą dziewczyną? Namierzyłeś ją?
– Jeszcze nie. Czekam na wiadomość z obyczajówki. Wszystko się spiętrzyło. Słuchaj, gdybym nie zdążył przed piątą na Kungsgatan, czy mógłbyś wziąć pod obserwację tę lichwiarską melinę albo kogoś tam wysłać?
W pierwszym odruchu Gunvald Larsson oczywiście chciał powiedzieć „Nie”. Wziął nożyk do papieru i rozkojarzony, dłubał nim w zębach.
– Dobrze – odparł w końcu. – Załatwię to.
– Dzięki!
Podziękuj mojej ukochanej siostruni, pomyślał Gunvald Larsson. Wtedy powiedział:
– Chwila moment.
– Co?
– Ten typek Broberg siedział przy stole, kiedy Palmgren oberwał kulkę, prawda?
– No.
– To co, do cholery, może mieć wspólnego z morderstwem?
– Nie do mnie z tym pytaniem. Wszystko jest piekielnie zagmatwane. Może Martin coś wie.
– Beck – z niesmakiem powiedział Gunvald Larsson.
I na tym zakończyli rozmowę.
Rozdział 14
Lennart Kollberg przeszło godzinę czekał na wiadomość z obyczajówki. Pocił się i bezczynnie siedział za biurkiem w Västberdze. To, co rano wydawało się śmiesznie proste, czyli przesłuchanie dwojga świadków, teraz przypominało regularny pościg. Hampus Broberg i tajemnicza Helena Hansson stali się nagle poszukiwani, a on wylądował pośrodku zarzuconej sieci i zamarł jak pająk krzyżak, czyhający na zdobycz. Co dziwniejsze, nadal nie miał pojęcia, dlaczego szuka tych osób. Przeciwko żadnej nie wniesiono oskarżenia. Policja w Malmö już ich przesłuchała w charakterze świadków i na zdrowy rozum nic nie przemawiało za tym, że mają jakikolwiek związek z morderstwem Viktora Palmgrena.
Mimo to Kollberg nie mógł się wyzbyć uczucia, że trzeba ich jak najszybciej zlokalizować.
Dlaczego?
Rojenia policjanta, pomyślał ponuro. Jestem na służbie od dwudziestu trzech lat i już nie potrafię reagować jak normalny człowiek.
Dwadzieścia trzy lata wśród policjantów pozbawiły go umiejętności wchodzenia w sensowne relacje z otoczeniem.
Nawet będąc z rodziną, nigdy nie czuł się naprawdę wyluzowany. Bez przerwy coś nie dawało mu spokoju. Długo zwlekał z założeniem rodziny właśnie dlatego, że zawód policjanta nie był zwyczajnym zajęciem, jakich wiele, tylko czymś w rodzaju zaprzedania się. Codzienne kontakty z ludźmi w nienormalnych sytuacjach musiały doprowadzić do tego, że sam znienormalniał. Kto z kim przestaje…
W odróżnieniu od przytłaczającej większości kolegów Kollberg zdawał sobie z tego sprawę i trzeźwo oceniał sytuację. Niestety, zbyt trzeźwo. Sensualność nie szła w parze z obowiązkowością na służbie, gdzie uczuciowość i osobiste zaangażowanie było luksusem, na który w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie mógł sobie pozwolić.
Dlaczego policjanci niemal bez wyjątku kumplują się tylko z innymi policjantami? Naturalnie dlatego, że tak jest prościej. Łatwiej zachować niezbędny dystans. I łatwiej o pobłażliwość wobec panoszącej się od lat sitwy. Policja sama oddaliła się od społeczeństwa, które powinna ochraniać i z którym przede wszystkim powinna się integrować.
Nie licząc bardzo rzadkich wypadków, policjanci nie krytykowali kolegów.
Według aktualnych badań socjologicznych funkcjonariusze przebywający na urlopie, mniej lub bardziej skazani na towarzystwo niepolicjatów, najczęściej wstydzili się przyznać do swojego zawodu. Brało się to z zafiksowanej roli w społeczeństwie i mitologizacji tej profesji.
Bycie obiektem czyjegoś strachu, nieufności albo nieskrywanej pogardy każdego mogło przyprawić o paranoję.
Kollberg się wzdrygnął.
On nie chciał budzić strachu, nieufności ani pogardy. Nie chciał być paranoikiem. Chciał natomiast odszukać dwoje ludzi: Hampusa Broberga i Helenę Hansson. I wciąż nie wiedział po co.
Wyszedł do toalety, żeby się napić. Odkręcił kran i mimo że odczekał kilka minut, woda była letnia i stęchła.
Sapiąc, usiadł za biurkiem. Rozkojarzony, narysował na bibule pięcioramienną gwiazdkę. Potem następną. I jeszcze jedną. Kiedy skończył siedemdziesiątą piątą, zadzwonił telefon.
– Kollberg, słucham.
– Cześć, tu Åsa.
– Macie coś?
– Chyba tak.
– Co?
– Zlokalizowaliśmy tę Hansson. – Åsa Torell milczała przez chwilę. – Jestem prawie pewna, że to ona.
– I?
– Figuruje w naszym rejestrze.
– Jako kurewka?
– Tak, z nieco wyższej półki. Można by ją nazwać call girl.
– Gdzie mieszka?
– Na Banergatan. Tamten adres był fałszywy. O ile mi wiadomo, nigdy nie mieszkała na Västeråsgatan. Ale numer telefonu nie był wzięty z powietrza. Korzystała z niego wcześniej.
– A imię i nazwisko? Rzeczywiście nazywa się Helena Hansson?
– Tak, nie mamy większych wątpliwości. W środę w Malmö musiała się wylegitymować i w tej kwestii nie podejrzewamy jej o kanciarstwo.
– Czy jest w rejestrze karnym?
– Tak, zaczęła się prostytuować, kiedy byłą nastolatką. Nasz wydział często miał z nią do czynienia, ale w ostatnich latach coraz rzadziej.
Åsa Torell zamilkła. Kollberg świetnie mógł ją sobie wyobrazić. Przypuszczalnie siedziała zgarbiona przy biurku i w zamyśleniu obgryzała paznokieć kciuka.
– Zaczynała jak prawie wszystkie, mniej lub bardziej za darmo. Potem pracowała na ulicy i chyba była dość bystra, bo trafiła do bardziej dochodowej kategorii. W tym środowisku przynależność do grupy call girl uważa się za nobilitację.
– Uhm, jasne.
– Call girl to śmietanka w świecie prostytutek. Nie biorą wszystkiego, jak leci, przyjmują wyłącznie te zlecenia, które gwarantują godziwe zarobki. Już samo podanie się za delegacyjną sekretarkę albo sekretarkę szefa, jak w Malmö, świadczy o jej klasie i umiejętności przystosowania się do środowiska na wyższym poziomie. Jest duża różnica między łapaniem klientów na Regeringsgatan a czekaniem na telefon w eleganckim mieszkanku na Östermalmie. Prawdopodobnie ma mniej lub bardziej stały krąg klientów i podejmuje się góra jednego zadania, czy jak to nazwać, tygodniowo. Coś w tym rodzaju.
– Czy twój wydział jakoś szczególnie się nią teraz interesuje?
– Można tak powiedzieć. Jeśli ma na sumieniu jakieś machlojki i boi się więzienia, niewykluczone, że pomoże nam zwinąć całą siatkę call girl.
– Możemy ją postraszyć. Wyślij kogoś po nią. – Kollberg zastanawiał się. – Chociaż wolałbym się z nią spotkać u niej w domu. W tej sprawie jest coś dziwnego, jeszcze nie wiem co.
– To znaczy?
– Mam wrażenie, że jest bardziej zamieszana w tę aferę z Brobergiem i Palmgrenem, niż nam się zdaje. Znasz ją?
– Tylko ze zdjęć, które mamy. Wygląda bardzo porządnie, co w tym zawodzie jest oczywiście podstawą sukcesu.
– Jasne, muszą grać. Żeby nie wypaść z roli w sytuacjach reprezentacyjnych.
– Właśnie. Część tych dziewcząt podobno umie stenografować albo świetnie udaje, że umie.
– Masz jej numer telefonu?
– Nie.
– Szkoda.
– Tak i nie. Dziewczęta z tej branży często zmieniają numery, oczywiście są zastrzeżone i przeważnie zarejestrowane pod innym nazwiskiem. Co…
– Co?
– …co świadczy o ich profesjonalizmie i wielkiej klasie.
Åsa Torell milczała przez chwilę.
– Dlaczego tak ci diabelnie zależy na jej odszukaniu?
– Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem – przyznał Kollberg.
– Nie wiesz?
– Nie. Martin chciał, żebym ją rutynowo odpytał, co widziała albo czego nie widziała tamtego wieczoru w Malmö.
– Niegłupi punkt zaczepienia. Po nitce do kłębka.
– Taką mam nadzieję. Według Larssona w sobotę była w willi Hampusa Broberga na Lidingö. A Broberg z całą pewnością coś knuje.
– Trudno mi sobie wyobrazić jej współudział w zabójstwie Palmgrena, ale wiem prawie tylko to, o czym w ostatnich dniach pisały gazety.
– Też nie widzę bezpośredniego związku z tym strzałem. Jest jednak kilka wątków pobocznych i myślę, że powinno się je sprawdzić, mimo że nie podpadają pod mój wydział.
– Co twoim zdaniem szykuje Broberg?
– Jakiś finansowy przekręt na dużą skalę. W błyskawicznym tempie wyprzedaje swój majątek. Podejrzewam, że jeszcze dzisiaj zamierza wyjechać z kraju.
– Dlaczego nie włączysz w to wydziału do spraw malwersacji?
– Bo nie ma czasu. Zanim chłopcy zdążą się z tym zapoznać, Broberg przypuszczalnie będzie nieosiągalny. Może ta Hansson też. Zabójstwo Palmgrena daje nam dobry pretekst. Oboje byli naocznymi świadkami, dzięki czemu mogę spokojnie interweniować.
– Jestem tylko nowicjuszką z obyczajówki… ale czy Martin nie myśli, że ktoś z uczestników tej kolacji sprzątnął Palmgrena dla forsy?
– To chyba jedna z teorii.
– I posłużył się wynajętym mordercą?
– Uhm.
– Wydaje mi się to naciągane.
– Mnie też. Ale były takie przypadki.
– Wiem. Jakie inne możliwości biorą pod uwagę?
– Zamach na tle politycznym. Säpo już się włączyło. Podobno wysłali do Malmö swojego człowieka.
– Martin i inni na pewno są zachwyceni.
– Tak, są w siódmym niebie. Säpo prowadzi rzecz jasna własne śledztwo. Jak zwykle. Pewnie skończą za rok, a potem odłożą ad acta.
– W dodatku Martin nie może żyć bez polityki.
Oboje wiedzieli, że Martina Becka mierziło wszystko, co miało jakikolwiek związek z polityką, i że natychmiast zamykał się w swojej skorupie, ilekroć była mowa o demonstracjach, zamachach i komplikacjach natury politycznej.
– Fakt – przyznał Kollberg. – Zdaje się, że Palmgren zarobił te swoje miliony głównie na tym, co jest dokładnym przeciwieństwem pomocy krajom Trzeciego Świata. Międzynarodowy handel bronią przynosi nieziemskie profity. Dlatego Martin i inni nie wykluczają takiej ewentualności, że Palmgren mógł zostać sprzątnięty z przyczyn politycznych. Takie memento dla ludzi z branży.
– Biedny Martin.
W jej głosie pobrzmiewało ciepło.
Kollberg uśmiechnął się pod nosem. Bardzo dobrze poznał Åsę Torell po śmierci Åkego Stenströma. Podobała mu się i wysoko ją cenił za otwarty umysł.
– No dobrze. Proponuję, żebyśmy jak najszybciej odwiedzili tę uroczą damę i sprawdzili, czy uda nam się coś z niej wycisnąć. Podjadę po ciebie. Miejmy nadzieję, że będzie w domu.
– Okej, tylko…
– Tylko co?
– Uprzedzam, że niełatwo ją złamać i przynajmniej na początku powinniśmy się z nią obchodzić jak z jajkiem. Stawiam pierwsze kroki i głupio się czuję, dając ci rady, ale zdążyłam się trochę przyjrzeć tej klienteli. Osoba pokroju Heleny Hansson zna prawie wszystkie sztuczki w kontaktach z policją. Ma za sobą lata treningu. Myślę, że nie opłaci się taktyka buldożera.
– Na pewno masz rację.
– A kto namierza Broberga?
– Jeśli dopisze nam szczęście, może zastaniemy go w objęciach tej damy. Jeśli nie, o dziwo, zgodził się tego podjąć Gunvald Larsson.
– Czyli bez taktyki buldożera się nie obejdzie – oschle skwitowała Åsa Torell.
– Raczej nie. To co, mogę po ciebie przyjechać za jakieś dwadzieścia minut?
– Tak, w porządku. Na razie!
– Cześć!
Kollberg siedział przez chwilę z dłonią na słuchawce, po czym zadzwonił do Gunvalda Larssona.
– No? – warknął Gunvald Larsson. – O co znowu chodzi?
– Zlokalizowaliśmy dziewczynę.
– Aha.
– Jadę do niej z Åsą Torell.
– Aha.
– Jesteś chyba w podlejszym humorku niż zwykle.
– Bo mam powody. Dwadzieścia minut temu na Hötorget jakiś Turek oberwał w brzuch sztyletem. Cholera wie, czy z tego wyjdzie. Jak go widziałem, miał wszystkie flaki na wierzchu.
– Schwytaliście sprawcę?
– Nie, ale wiemy, kto to jest.
– Inny Turek?
– Pudło! Prima sort, czystej krwi sztokholmczyk. Siedemnastolatek na haju. Ścigamy go.
– Dlaczego to zrobił?
– Dlaczego? Genialne pytanie. Pewnie sobie ubrdał, że na własną rękę rozwiąże problem cudzoziemców w naszym kraju. Z każdym dniem jest coraz gorzej.
– Tak, to prawda – przyznał Kollberg. – Słuchaj, chyba nie uda mi się dojechać na czas do biura Broberga.
– Spokojna głowa. Załatwi się. Ten gość zaczyna mnie interesować.
Jednocześnie się rozłączyli.
Kollberg wciąż się zastanawiał nad przyczyną tej osobliwej uczynności Gunvalda Larssona.
Wybrał numer firmy bankierskiej na Kungsgatan.
– Nie, dyrektor Broberg jeszcze się nie odezwał – poinformowała Sara Moberg.
– Czy walizka nadal stoi w jego gabinecie?
– Tak, już to mówiłam, kiedy dzwonił pan poprzednim razem.
– Przepraszam, chciałem się tylko upewnić.
Zadzwonił jeszcze do biura spółki, w którym był rano.
Hampus Broberg tam też się nie pokazał i nie odezwał.
Kollberg umył ręce, zostawił wiadomość na biurku i zszedł do samochodu.
Åsa Torell już czekała przed komendą na Kungsholmsgatan.
Zatrzymał się przy krawężniku i patrzył na nią z przyjemnością, kiedy schodziła po szerokich schodach. Uważał, że jest wyjątkowo pociągająca. Krótkie ciemne włosy, duże brązowe oczy, niska, ale obiecująco zbudowana, z obiecującym rozstawieniem pachwin, szczupła i mocna zarazem.
Zmysłowa w każdym calu. Po śmierci swojego partnera nie myślała o seksie.
Ciekawe, jak długo wytrzyma, pomyślał Kollberg. Gdybym nie miał pierwszorzędnej żony…
Otworzył jej drzwi.
– Wskakuj, dziewczyno!
Usiadła obok niego i położyła torbę na kolanach.
– Załatwimy to spokojnie – rzekła napominającym tonem.
Kollberg pokiwał głową i ruszył.
Pięć minut później byli przed bramą starszej czynszówki na Banergatan.
– Nie powinieneś tak na wariata wyskakiwać na jezdnię.
Kollberg znów pokiwał głową.
– Masz rację.
Marzył o czystej koszuli.
Rozdział 15
Mieszkanie było na trzecim piętrze, na drzwiach rzeczywiście widniała tabliczka z nazwiskiem Hansson.
Kollberg podniósł prawą pięść, żeby załomotać, ale Åsa Torell położyła mu dłoń na ramieniu i przycisnęła guzik dzwonka.
Cisza. Pół minuty później zadzwoniła ponownie.
Tym razem drzwi się otworzyły i patrzyła na nich pytająco młoda niebieskooka blondynka.
W rozkosznych kapciuszkach i białej podomce. Widocznie przed sekundą się kąpała albo myła włosy, bo na głowie miała turban z frotowego ręcznika.
Kollberg wyciągnął legitymację.
– Policja.
Åsa Torell wyciągnęła swoją i milczała.
– Pani Helena Hansson?
– Tak.
– Chodzi o tę historię w Malmö z zeszłego tygodnia. Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań.
– Wszystko, co wiedziałam, powiedziałam tamtejszej policji. Tego samego wieczoru.
– Pierwsza rozmowa nie wyczerpała tematu. To całkiem zrozumiałe, była pani wtedy wstrząśnięta, zeznania składane w tak stresujących okolicznościach często są lakoniczne. Dlatego przesłuchujemy naocznych świadków jeszcze raz, kiedy ochłoną i mają kilka dni, żeby spokojnie pomyśleć. Czy możemy wejść na chwilkę?
Kobieta się wahała. Najwyraźniej zamierzała odmówić.
– To nie potrwa długo – zapewnił Kollberg. – Czysto rutynowe czynności.
– Wprawdzie trochę mi się śpieszy, ale…
Helena Hansson urwała. Pozwolili jej dokończyć zdanie.
– Czy moglibyście momencik poczekać, tylko coś na siebie narzucę…
Kollberg skinął głową.
– Właśnie myłam włosy – dodała. – To zajmie minutę.
Nie wdając się w dalsze szczegóły, zamknęła im drzwi przed nosem.
Kollberg ostrzegawczo położył palec na ustach. Åsa Torell błyskawicznie przyklękła i uchyliła klapkę otworu na listy.
Z mieszkania dochodziły jakieś dźwięki. Najpierw odgłos tarczy telefonu. Helena Hansson gdzieś dzwoniła. Spytała o kogoś półszeptem i została przełączona. Potem nie powiedziała ani słowa. Do uszu Åsy Torell, która miała niesamowicie ostry słuch, dotarły długie sygnały. Nikt nie odbierał. W końcu Helena Hansson powiedziała:
– Aha, nie ma. Dziękuję – i odłożyła słuchawkę.
– Dzwoniła do kogoś, ale go nie zastała – szepnęła Åsa Torell. – Chyba łączyła się przez centralę.
Kollberg bezgłośnie wymówił nazwisko:
– Broberg.
– Nie powiedziała „Broberg”. Usłyszałabym.
Kollberg wskazał na otwór na listy.
Åsa Torell przytknęła do drzwi prawe ucho. To lepsze. Ze środka dobiegały różne dźwięki. Zmarszczyła gęste czarne brwi. Dwie minuty później się wyprostowała.
– Bardzo się z czymś śpieszyła – wyszeptała. – Chyba pakowała walizkę, bo usłyszałam, jak zamyka pokrywę. Potem coś wyniosła albo ciągnęła po podłodze, a potem otworzyła i zamknęła jakieś drzwi. Teraz się ubiera.
Kollberg w zamyśleniu pokiwał głową.
Chwilę później Helena Hansson znów im otworzyła. Była w sukience i miała podejrzanie dopieszczoną fryzurę. Kollberg i Åsa Torell natychmiast się zorientowali, że na wilgotne włosy włożyła perukę.
Oboje najniewinniej w świecie stali bardzo daleko od drzwi. Åsa Torell z obojętną miną paliła papierosa.
– Wejdźcie, proszę – zaskakująco uprzejmie powiedziała Helena Hansson.
Weszli i się rozejrzeli.
Mieszkanie składało się z przedpokoju, pokoju i kuchni. Było w miarę przestronne i schludne, ale bezosobowo urządzone. Meble wyglądały na nowe, dużo drobiazgów świadczyło o zasobności portfela lokatorki. Ład i porządek.
Na grubej narzucie przykrywającej szerokie łoże Kollberg zauważył prostokątne wgniecenie. Jakby całkiem niedawno leżała tutaj walizka.
W pokoju był również zestaw wypoczynkowy z wygodnymi fotelami.
Helena Hansson wskazała je oszczędnym gestem.
– Siadajcie, proszę.
Usiedli.
– Może chcecie się czegoś napić?
– Nie, dziękuję – odparł Kollberg.
Åsa Torell odmownie pokręciła głową.
Helena Hansson też usiadła, wyjęła papierosa z cynowego kielicha, który stał na ławie, i zapaliła.
– W czym mogę pomóc?
– Już pani wie, o co chodzi – zaczął Kollberg.
– Tak, o tę straszną historię w Malmö. Niewiele mogę powiedzieć. To straszne.
– W którym miejscu siedziała pani przy stole?
– Z samego brzegu, obok mnie siedział duński biznesmen. Jensen.
– Dyrektor Hoff-Jensen.
– Tak, tak się nazywał.
– A dyrektor Palmgren?
– Siedział po przeciwnej stronie, na ukos ode mnie. Na wprost mnie siedziała żona tego Duńczyka.
– Czyli była pani zwrócona twarzą do mężczyzny, który zastrzelił dyrektora Palmgrena?
– Zgadza się. Wszystko rozegrało się bardzo szybko. Zanim zdążyłam się połapać, co się stało. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek się połapał. Dopiero później.
– Ale widziała pani mordercę?
– Tak. Tyle że nie myślałam o nim jak o mordercy.
– Jak wyglądał?
– Już to mówiłam. Mam powtórzyć?
– Tak, proszę.
– Został mi w pamięci jedynie ogólny obraz. Jak wspomniałam, wszystko rozegrało się bardzo szybko. Poza tym nie koncentrowałam się zanadto na ludziach wokół mnie. Siedziałam zatopiona we własnych myślach.
Mówiła spokojnie i sprawiała wrażenie absolutnie szczerej.
– Dlaczego się pani zanadto nie koncentrowała?
– Dyrektor Palmgren wygłaszał mowę. Ponieważ mnie nie dotyczyła, słuchałam jednym uchem. Właściwie nie rozumiałam, o czym mówi, paliłam i myślałam o innych rzeczach.
– Wróćmy do mężczyzny, który oddał strzał. Znała go pani?
– Nie, skąd. Był mi kompletnie obcy.
– Czy gdyby go pani znów zobaczyła, potrafiłaby go pani rozpoznać?
– Może. Ale nie mam pewności.
– Jak go pani zapamiętała?
– Miał mniej więcej trzydzieści pięć lat albo czterdzieści, pociągłą twarz i rzadkie ciemne włosy.
– Jakiego był wzrostu?
– Wydaje mi się, że średniego.
– A jak był ubrany?
– Dosyć schludnie. Miał na sobie chyba brązową marynarkę, krawat i jasną koszulę.
– Czy może pani powiedzieć o nim coś więcej?
– Niewiele. Wyglądał pospolicie.
– Do jakiej grupy społecznej by go pani zaliczyła?
– Grupy społecznej?
– Czy na przykład wyglądał jak ktoś na wysokim stanowisku albo osoba zamożna?
– Nie, dosyć skromnie, raczej jak pracownik biurowy albo robotnik. – Wzruszyła ramionami. – Ale nie polegajcie na mojej ocenie. Widziałam go przelotnie. Dopiero później próbowałam jakoś poukładać swoje wrażenia i niczego nie jestem pewna. To, co mi się wydaje, że widziałam, może być czystą… nie fantazją, tylko…
Urwała, szukając właściwego słowa.
– Racjonalizacją? – podsuflował Kollberg.
– No właśnie. Racjonalizacją. Widzi się kogoś albo coś tylko przelotnie, a potem, kiedy próbuje się odtworzyć w pamięci szczegóły, łatwo o pomyłkę.
– Widziała pani jego broń?
– Przebłysk broni, jeśli można tak powiedzieć. To był jakiś pistolet, dość długi.
– Zna się pani na broni?
Pokręciła głową.
– Ani trochę.
Kollberg podjął inny wątek.
– Czy spotkała pani dyrektora Palmgrena już wcześniej?
– Nie.
– A pozostałe osoby? Znała je pani?
– Nie. Tylko dyrektora Broberga. Innych nigdy przedtem nie spotkałam.
– Tylko dyrektora Broberga?
– Tak. Wcześniej kilka razy korzystał z moich usług.
– W jakim charakterze była pani w Malmö?
Spojrzała na niego zdziwiona.
– Oczywiście sekretarki. Dyrektor Broberg ma wprawdzie sekretarkę na pełnym etacie, ale ona nie towarzyszy mu w podróżach służbowych.
Mówiła swobodnie i pewnie. Jakby się wszystkiego wyuczyła na pamięć.
– Czy sporządzała pani jakieś stenogramy albo protokoły?
– Naturalnie. Wcześniej tego dnia było zebranie. Robiłam notatki.
– Co omawiano na zebraniu?
– Różne sprawy handlowe. Szczerze mówiąc, niewiele z tego rozumiałam, ograniczyłam się do robienia notatek.
– Czy ma pani te stenogramy?
– Nie, przepisałam je po powrocie do domu, w czwartek, protokoły przekazałam dyrektorowi Brobergowi, a stenogramy wyrzuciłam.
– Aha. Ile pani dostała za tę pracę?
– Otrzymałam honorarium w wysokości dwustu koron plus podróż i oczywiście hotel.
– Czy to była trudna praca?
Wzruszyła ramionami.
– Nieszczególnie.
Kollberg wymienił spojrzenia z Åsą Torell, która na razie słowem się nie odezwała.
– Jeśli o mnie chodzi, to chyba wszystko.
Helena Hansson spuściła głowę.
– Została tylko jedna kwestia. Kiedy policja w Malmö przesłuchiwała panią zaraz po morderstwie, jako miejsce zamieszkania podała pani Västeråsgatan.
– Naprawdę? W ogóle się nad tym nie zastawiałam. Nic nie pamiętam. Byłam oszołomiona. Kiedyś faktycznie mieszkałam na Västeråsgatan. Po prostu się pomyliłam w tym całym zamieszaniu.
– Hm. Każdemu może się zdarzyć. – Kollberg wstał. – Dziękuję za pomoc. To wszystko. Do widzenia!
Skierował się do drzwi i opuścił mieszkanie.
Helena Hansson popatrzyła pytająco na Åsę Torell, która nie ruszyła się z fotela.
– Jeszcze coś? – zapytała z wahaniem w głosie.
Åsa Torell długo się jej przyglądała. Siedziały naprzeciwko siebie. Były mniej więcej w tym samym wieku, ale na tym kończyły się wszelkie podobieństwa. Åsa Torell odczekała, aż milczenie stało się wymowne i uciążliwe, rozgniotła papierosa w popielniczce i powiedziała bez pośpiechu:
– Taka z ciebie sekretarka, jak ze mnie królowa Saby.
– Jak pani śmie mówić coś podobnego! – obruszyła się Helena Hansson.
– Mój kolega, ten, który przed chwilą wyszedł, pracuje w głównym wydziale zabójstw.
Helena Hansson posłała jej speszone spojrzenie.
– Ale nie ja – powiedziała Åsa Torell. – Ja jestem z obyczajówki.
– Oj.
Helena Hansson ściągnęła ramiona.
– Chyba rozumiesz, co to oznacza?
Helena Hansson z rezygnacją pokiwała głową.
– Mamy twoje opasłe dossier – kontynuowała Åsa Torell jednostajnie i bezlitośnie. – Z dziesięciu lat. Byłaś zatrzymana piętnaście razy. To dużo.
– Ale teraz nie możesz mnie wsadzić, pieprzona suko.
– Co za niedopatrzenie, żeby w domu nie było maszyny do pisania. Ani bloku stenograficznego. Chyba że jest w tamtej aktówce.
– Ani się waż grzebać w moich rzeczach bez nakazu, zdziro! Znam swoje prawa.
– Nie zamierzam niczego ruszać bez nakazu.
– To co tu jeszcze robisz, do cholery?! W życiu mnie za to nie zamkniecie.
Åsa Torell milczała.
– Poza tym mogę jeździć, gdzie chcę i z kim chcę.
– I spać z kim chcesz? Jasne, że możesz. Ale nie wolno ci za to brać pieniędzy. Jakie naprawdę było to honorarium?
– Myślisz, że jestem głupia i ci powiem?
– Nie musisz. Znam taksę. Dostałaś tysiąc koron i wszystko inne wolne od podatku.
– Coś takiego! Dużo wiesz.
– Wiemy o tym prawie wszystko.
– Tylko sobie nie wyobrażaj, że możesz mnie wsadzić, cholerna porąbana…
– Mogę. Bądź spokojna. To da się załatwić.
Nagle Helena Hansson poderwała się z fotela i przez ławę rzuciła się na Åsę z rozcapierzonymi palcami.
Åsa Torell podniosła się zwinnie jak kot i odpowiedziała prawym prostym, usadzając napastniczkę w fotelu.
Wazon z goździkami wylądował na podłodze, ale żadna się nie pofatygowała, żeby go podnieść.
– Tylko bez drapania – syknęła Åsa Torell. – Opanuj się.
Helena Hansson wpatrywała się w nią uważnie. W jej wodnistych niebieskich oczach pojawiły się łzy. Peruka się przekrzywiła.
– Chcesz się bić, parszywa jędzo? – Przez chwilę siedziała z żałosną miną, po czym przystąpiła do kontrofensywy. – Wynoś się! Won stąd! Zostaw mnie w spokoju. I nie wracaj, dopóki nie będziecie na mnie coś mieli.
Åsa Torell wygrzebała z torby długopis i notatnik.
– Interesuje mnie coś zupełnie innego. Nigdy nie pracowałaś na własną rękę i na pewno nic się w tym względzie nie zmieniło. Kto teraz pociąga za sznurki?
– Zwariowałaś? Myślisz, że ci powiem?
Åsa Torell podeszła do toaletki, na której stał jasnoszary aparat telefoniczny typu Dialog, opatrzony numerem przez Urząd Telekomunikacyjny. Spisała go, podniosła słuchawkę i wybrała numer. Krótkie sygnały. Zajęty.
– Nie usunęłaś prawdziwego numeru? Błąd. Możesz się na tym przejechać bez względu na nazwisko abonenta.
Helena Hansson przygarbiła się, obrzuciła Åsę Torell nienawistnym, zrezygnowanym spojrzeniem i zerknęła na zegarek.
– Nie mogłabyś się wreszcie ulotnić? Już udowodniłaś, jaki z ciebie bystrzak.
– Jeszcze nie. Moment.
Helena Hansson czuła się nieswojo. Niczego takiego się nie spodziewała. Wypadła z roli, szlag trafił wykute na blachę teksty. Zresztą już nie musiała udawać, bo policjantka dobrze znała jej przeszłość.
Mimo to była dziwnie zdenerwowana i raz po raz spoglądała na zegarek.
Domyśliła się, że Åsa Torell na coś czeka. Na co?
– Długo będziesz tu sterczeć? – spytała poirytowana.
– Nie.
Åsa Torell popatrzyła na kobietę w fotelu. Nie powodowały nią żadne emocje, nie żywiła do niej niechęci i ani trochę jej nie współczuła.
Zadzwonił telefon.
Helena Hansson nie wykonała żadnego ruchu, żeby wstać i odebrać. Åsa Torell została na swoim miejscu.
W pokoju wybrzmiał szósty sygnał.
Åsa Torell stała przy toaletce z luźno opuszczonymi rękami, w lekkim rozkroku.
Helena Hansson siedziała skulona w fotelu i patrzyła przed siebie pustym wzrokiem.
– Nie dałabyś mi jeszcze jednej szansy? – wymamrotała. – Cholera, żeby dziewczyna była gliniarą…
Åsa Torell mogła odpowiedzieć pięknym za nadobne, ale się powstrzymała.
Dziesięć minut później – łomot do drzwi.
Åsa Torell otworzyła. Do mieszkania wparował Kollberg z papierem w garści.
Czerwony na twarzy, spocony, zdyszany.
Stanął pośrodku pokoju, chłonąc złowrogą atmosferę, po czym rzucił okiem na przewrócony wazon z kwiatami.
– Panie się biły?
Helena Hansson popatrzyła na niego bez cienia nadziei i zdziwienia. Po jej ogładzie nie było śladu.
– A pan tu czego, do jasnej cholery?!
Kollberg pokazał jej papier.
– Mam nakaz rewizji pani mieszkania. Z pieczątką i podpisem. Osobiście o to wystąpiłem i uzyskałem zgodę prokuratora.
– Spierdalać mi stąd – wychrypiała Helena Hansson.
– Nic podobnego – odrzekł uprzejmie Kollberg. – Troszkę się rozejrzymy.
Åsa Torell wskazała głową na szafę.
– Chyba tam.
Wzięła z toaletki torebkę Heleny Hansson i zajrzała do środka.
Kobieta nie zareagowała.
Kollberg otworzył szafę i wyjął walizkę.
– Nieduża, ale zdumiewająco ciężka – mruknął, położył ją na łóżku i rozpiął rzemienie. – Znalazłaś coś ciekawego?
– Bilet do Zurychu i voucher hotelowy. Wylot z Arłandy dzisiaj wieczorem za kwadrans dziesiąta. Powrót z Zurychu jutro o siódmej czterdzieści rano. Pokój w hotelu zarezerwowany na jedną noc.
Kollberg wyjął z walizki ubrania i inne bambetle i zaczął przeglądać schowane na dnie papiery.
– Akcje – stwierdził. – Cała masa.
– Nie są moje – bezdźwięcznie powiedziała Helena Hansson.
– Nie wątpię.
Sekundę później otworzył czarną aktówkę, w której było to, co wymieniła jego żona: koszulka nocna, kilka par fig, kosmetyki, szczoteczka do zębów i pigułki.
Śmieszne.
Spojrzał na zegarek. Wpół do szóstej. Miał nadzieję, że Gunvald Larsson dotrzymał słowa.
– To nam na razie wystarczy. A teraz pójdzie pani z nami.
– Dlaczego?
– Jest pani podejrzana o możliwość popełnienia oszustwa walutowego. Proszę się liczyć z aresztowaniem. Ale to już nie moja sprawa. – Kollberg rozejrzał się po pokoju i wzruszył ramionami. – Åsa, dopilnuj, żeby wzięła wszystko, czego może potrzebować w takich okolicznościach.
Åsa Torell skinęła głową.
– Pieprzone psy – skomentowała panna Hansson.
Rozdział 16
Tego poniedziałku wszystko się spiętrzyło.
Gunvald Larsson stał przy oknie w służbowym pokoju i patrzył na swoje miasto. Choć na pierwszy rzut oka prezentowało się całkiem, był aż nadto świadomy pieniącej się wokół, infernalnej przestępczości. Wprawdzie stykał się wyłącznie z przypadkami przemocy fizycznej, ale było ich więcej niż wystarczające. Na domiar złego nie należały do najprzyjemniejszych. Miał na głowie sześć rozbojów, jeden brutalniejszy od drugiego, i jak dotąd żadnego punktu zaczepienia. Cztery przypadki maltretowania żon przez mężów, wszystkie poważne. I jeden – znęcania się żony nad mężem: kobieta potraktowała swojego ślubnego żelazkiem. Sam musiał tam pojechać, na Bastugatan na Södermalmie. Zapuszczone mieszkanie wyglądało jak rzeźnia. Wszystko zbryzgane krwią, którą sobie przy okazji pobrudził nowe spodnie.
Na Starym Mieście niezamężna matka wyrzuciła z drugiego piętra roczne dziecko. Odniosło poważne obrażenia, ale zdaniem lekarzy powinno przeżyć. Miała siedemnaście lat i była w histerii. Swój postępek motywowała tym, że bachor krzyczał i nie chciał jej słuchać.
Tylko w centrum doszło do co najmniej dwudziestu mniej lub bardziej krwawych bójek. Wolał nie myśleć, jak wyglądają raporty z „nowoczesnych” slumsów na przedmieściach.
Zadzwonił telefon. Nie śpieszył się z odebraniem.
– Larsson, słucham.
Posępne chrząknięcie.
Turek z rozpłatanym brzuchem zmarł w szpitalu na Södermalmie.
– Aha – mruknął obojętnie.
Zastanawiał się, czy rzeczywiście musiał umrzeć. Szpitale były przeciążone, całe oddziały zamknięte z powodu urlopów i powszechnego niedoboru personelu. O braku krwiodawców nie wspominając.
Napastnika ujęto. Patrol zatrzymał go w melinie ćpunów w Birkastan, w budynku do rozbiórki. Totalnie odurzony, nie był w stanie odpowiadać na pytania, ale miał przy sobie zakrwawiony sztylet. Gunvald Larsson przyglądał mu się przez pół minuty, po czym wezwał policyjnego lekarza.
Nie licząc rozbojów, które wyglądały na starannie zaplanowane, wszystkie przestępstwa można było uznać za spontaniczne, w pewnym stopniu porównywalne do nieszczęśliwych wypadków. Biedni, wyniszczeni stresem ludzie, w desperacji, wbrew własnej woli wikłali się w ekstremalne sytuacje. Niemal zawsze wchodziły w grę narkotyki albo alkohol. W jakiejś mierze mogły mieć na to wpływ upały, ale głównym winowajcą był system, bezduszny mechanizm wielkiego miasta, który niszczył słabych i nieprzystosowanych, popychając ich do niepoczytalnych czynów. I samotność. Zastanawiał się, ile popełniono samobójstw w ciągu ostatniej doby, i odczuł ulgę, że jeszcze upłynie trochę czasu, zanim się dowie. Te dane były na razie dostępne w komisariatach, gdzie je opracowywano i sporządzano raporty.
Teraz była za dwadzieścia piąta i ktoś powinien go zmienić.
Najchętniej pojechaliby do swojej kawalerki w Bollmorze, wziął prysznic, włożył kapcie i czysty szlafrok, napił się schłodzonej lemoniady (Gunvald Larsson był abstynentem), wyłączył telefon i spędził wieczór na lekturze jakiejś eskapistycznej powieści.
Niestety, podjął się załatwienia czegoś, co praktycznie go nie dotyczyło. Sprawa Broberga. Ale cóż, słowo się rzekło. Pluł sobie w brodę i jednocześnie się cieszył. Jeśli Broberg naprawdę ma coś za uszami – w co nie wątpił – to właśnie takie kreatury z niekłamaną rozkoszą widziałby za kratkami. Krwiopijca i spekulant. Zbyt rzadko dobierano się im do skóry, mimo że wszyscy wiedzieli, kim są. Pławili się w dobrobycie i formalnie poruszali w granicach prawa.
Uznał, że nie pojedzie tam sam. Po pierwsze dlatego, że ilekroć działał na własną rękę, kierując się własnym rozumem, często dostawał reprymendy. Prawdę mówiąc, uzbierało się ich tyle, że widoki na awans były bliskie zera. Po drugie, wolał nie ryzykować i chciał, żeby akcja przebiegła bez zarzutu.
Ponieważ tym razem postanowił postąpić zgodnie z regulaminem, oczywiście powinien był przewidzieć, że wszystko szlag trafi.
Skąd mógłby ściągnąć ewentualnego pomocnika?
W jego wydziale nikogo nie było pod ręką, a z tego, co mówił Kollberg, w Västberdze sytuacja była podobna.
Nie mając innego wyjścia, zadzwonił do czwartego dystryktu i po wielu „ale” i „jeśli” dopiął swego.
– Jeśli to takie ważne – powiedział komisarz – to może będę mógł kogoś podesłać.
– Wspaniale.
– Myślisz, że łatwo mi wam podrzucać ludzi? Chyba powinno być na odwrót.
– Tak, tak, tak. Wiem.
Od groma funkcjonariuszy wystawało pod ambasadami i biurami podróży. Nie wiadomo po co, bo i tak guzik by zrobili, gdyby doszło do demonstracji albo dywersji. Komendant zakazał im nawet wymachiwania pałkami, ich jedynej, skromnej rozrywki w tej niedorzecznej, śmiertelnie jednostajnej robocie.
– No? – zniecierpliwił się Gunvałd Larsson. – Co to za jeden?
– Zachrisson. Zwykle służy w patrolach niemundurowych.
Gunvald Larsson zmarszczył jasne brwi.
– Uhm, znam go – odparł bez entuzjazmu.
– Aha. To chyba do…
– Tylko dopilnuj, żeby nie przylazł w mundurze. I żeby był za pięć piąta. – Zastanawiał się chwilę. – I żeby nie warował pod bramą ze skrzyżowanymi rękami jak wykidajło.
– Rozumiem.
– Świetnie.
Gunvald Larsson był pod domem na Kungsgatan punktualnie za pięć piąta i od razu zauważył Zachrissona. Gapił się jak sroka w gnat w witrynę sklepu z damską bielizną.
Z posępną miną zlustrował go od stóp do głów. Zachrisson cywilną miał tylko marynarkę klubową. Stroju dopełniały spodnie mundurowe, koszula mundurowa i krawat mundurowy. Pierwszy lepszy idiota rozpoznałby w nim policjanta z odległości kilkuset metrów. Poza tym stał w rozkroku, z rękami z tyłu i kołysał się na stopach. Brakowało mu tylko papierowej torby z czapką i pałką.
Na widok Gunvalda Larssona drgnął, jakby zamierzał stanąć na baczność. Zachrisson miał przykre doświadczenia z ich wcześniejszej współpracy[9].
– Wyluzuj – odezwał się Gunvald Larsson. – Co masz w prawej kieszeni marynarki?
– Pistolet.
– Nie starczyło ci rozumu, żeby wziąć kaburę z szelkami?
– Nie znalazłem – nieprzekonująco odparł Zachrisson.
– To wsuń go, do cholery, za pasek.
Zachrisson natychmiast włożył rękę do kieszeni.
– Nie tutaj, na litość boską! Wejdź do bramy i zrób to dyskretnie.
Zachrisson wykonał polecenie. Kiedy wrócił, wyglądał lepiej. Ciut lepiej.
– A teraz słuchaj – powiedział Gunvald Larsson. – Po piątej przypuszczalnie wejdzie do tego domu ten mężczyzna.
Gunvald Larsson pokazał mu zdjęcie, ledwie widoczne w jego ogromnej prawej dłoni. Było kiepskiej jakości, ale tylko takie udało mu się zdobyć.
Zachrisson pokiwał głową.
– Wejdzie do budynku – kontynuował Gunvald Larsson – i pewnie po kilku minutach wydzie z czarną walizką ze świńskiej skóry, ściągniętą dwoma rzemieniami.
– Złodziej?
– Tak jakby. Chcę, żebyś był przed domem, blisko bramy.
Zachrisson znów pokiwał głową.
– Ja będę na klatce. Może go zatrzymam, a może nie. Prawdopodobnie przyjedzie samochodem, prawdopodobnie czarnym mercedesem, i zaparkuje przed bramą. Będzie się śpieszył, więc niewykluczone, że nie wyłączy silnika. Gdyby wyszedł z walizką w ręku, a mnie nie będzie, za wszelką cenę musisz go powstrzymać, żeby nie odjechał, dopóki nie przyjdę.
Na twarzy Zachrissona malowała się stanowczość.
– I, na Boga, postaraj się wyglądać normalnie, a nie tak, jakbyś trzymał wartę przed World Trade Center.
Zachrisson lekko poczerwieniał i trochę się speszył.
– Okej… – wymamrotał. – Czy on jest niebezpieczny?
– Całkiem możliwe – nonszalancko odparł Gunvald Larsson, choć uważał, że Broberg jest równie niebezpieczny jak stonoga. – Zapamiętaj, co powiedziałem.
Zachrisson kiwnął głową z wysiloną godnością.
Gunvald Larsson wszedł na klatkę. Duży pusty hol. W większości biur chyba już nie pracowano. Ruszył po schodach i kiedy mijał drzwi z tabliczkami „Hampus Broberg S.A.” i „Firma bankierska Viktor Palmgren”, właśnie je zamykała plus minus trzydziestopięcioletnia, ciemnowłosa kobieta. Chyba sekretarka.
Jego zegarek wskazywał piątą zero zero. Punktualność jest cnotą.
Nie zwracając na niego uwagi, domniemana sekretarka nacisnęła guzik windy.
Wszedł pół piętra wyżej, znieruchomiał i czekał.
Nic się nie działo. W ciągu najbliższych piętnastu minut trzy razy ktoś korzystał z windy, dwa razy zeszły po schodach osoby postronne, które z różnych powodów musiały zostać po godzinach. Gunvald Larsson wchodził wtedy pół piętra wyżej, po czym wracał na upatrzoną pozycję. Za trzy szósta znów usłyszał skrzypienie windy i odgłos ciężkich kroków. Z windy wysiadł mężczyzna z pękiem kluczy w ręku.
Hampus Broberg? Mimo gorąca miał na sobie płaszcz i kapelusz. Otworzył drzwi do biura i zniknął w środku.
Jednocześnie ktoś wchodził po schodach, minął drzwi biura Broberga i piął się dalej.
Mocno zbudowany mężczyzna w roboczym kombinezonie i flanelowej koszuli.
Na widok Gunvalda Larssona stanął jak wryty.
– A pan tu czego?!
– Nie pańska sprawa – wyszeptał Gunvald Larsson.
Od mężczyzny zalatywało piwem albo wódką, albo jednym i drugim.
– Nie moja sprawa?! Jestem dozorcą.
Jedną ręką oparł się o ścianę, drugą położył na poręczy, jakby chciał zablokować przejście.
– Policja – cicho odparł Gunvald Larsson.
W tym momencie otworzyły się drzwi do biura i wyszedł Broberg, czy jak mu tam, z czarną walizką w garści.
– Policja?! – wydarł się dozorca chrapliwym głosem. – Legitymacja!
Mężczyzna z walizką nie wahał się ani sekundy, darował sobie niemrawą windę i puścił się po schodach.
Gunvald Larsson nie miał czasu na pogaduszki. Gdyby przyłożył mięśniakowi w roboczym kombinezonie, niechybnie złamałby mu kark. Po krótkim namyśle postanowił go odsunąć. Poszło całkiem łatwo, ale ten nie dał za wygraną i chwycił go za marynarkę. Próbując się uwolnić, Gunvald Larsson usłyszał trzask rozrywanego materiału. Rozeźlony uszczerbkiem na odzieży, z półobrotu uderzył dozorcę w nadgarstek. Kiedy napastnik jęknął i wreszcie go puścił, Broberg zdążył zyskać sporą przewagę.
Gunvald Larsson rzucił się schodami w dół. Za plecami słyszał siarczyste przekleństwa i ciężkie, niepewne kroki.
Sytuacja w holu na parterze wydawała się kompletnie absurdalna. Zachrisson oczywiście wszedł na klatkę i stał w rozkroku przy drzwiach wyjściowych. Rozpiął marynarkę i niezdarnie wyciągnął pistolet.
– Stać! – wrzasnął. – Policja!
Broberg znieruchomiał. Nie wypuszczając walizki, wsunął lewą dłoń do kieszeni płaszcza, wyjął broń, wycelował w sufit i strzelił. Gunvald Larsson nie usłyszał rykoszetu, więc był niemal pewien, że Broberg użył pistoletu startowego, zabawki albo atrapy.
Zachrisson padł na marmurową posadzkę i oddał strzał. Pudło. Gunvald Larsson rozpłaszczył się na ścianie. Broberg wycofywał się w głąb holu. Chyba do tylnych drzwi. Zachrisson strzelił drugi raz. Znów pudło. Mężczyzna z walizką był teraz w odległości trzech metrów od Gunvalda Larssona i wciąż kierował się w głąb holu.
Zachrisson oddał trzy strzały jeden po drugim. Pudło, pudło, pudło.
Czego ich, do cholery, uczą? – z desperacją pomyślał Gunvald Larsson.
Pociski ze świstem odbijały się rykoszetem, jeden trafił w obcas jego prawego buta, niszcząc bezpowrotnie pierwszorzędne włoskie rękodzieło.
– Przerwać ogień!
Zachrisson jeszcze raz nacisnął spust, ale pistolet nie wypalił. Pewnie zapomniał doładować magazynek.
Gunvald Larsson w trzech susach dopadł Hampusa Broberga i zdzielił go w szczękę. Bez namysłu, z całych sił. Usłyszał chrzęst i pan dyrektor wylądował tyłkiem na posadzce.
Klnąc pod nosem, na parterze pojawił się zdyszany dozorca.
– Co to, kurde, ma być?! – wychrypiał zdumiony.
Hol spowijała błękitna mgiełka dymu z prochu strzelniczego i dojmująco pachniało kordytem.
Zachrisson podniósł się z głupawą miną.
– W coś ty celował? – zapytał rozjuszony Gunvald Larsson.
– W nogi…
– W moje nogi?
Gunvald Larsson podniósł broń, która wypadła Brobergowi z dłoni. No tak, pistolet startowy.
Na ulicy tłoczyli się ludzie zaalarmowani odgłosem strzałów.
– Odbiło wam?! – warknął dozorca. – Przecież to dyrektor Broberg.
– Morda w kubeł! – zareplikował Gunvald Larsson, dźwignął dyrektora do pionu i zwrócił się do Zachrissona: – Weź walizkę. Jeśli dasz radę.
Potem chwycił Broberga za prawe ramię, który lewą dłonią trzymał się za brodę, tamując krew, i przebijał się przez hałaśliwy tłum ciekawskich. Zachrisson truchtał za nim z walizką.
Wepchnął zatrzymanego na tylne siedzenie i usadowił się obok.
– Trafisz do komendy?
Zachrisson kiwnął głową i siadł za kierownicą.
– Co się dzieje? – zapytał, sądząc z wyglądu, zacny obywatel w szarym garniturze i berecie.
– Kręcimy film – wyjaśnił Gunvald Larsson i zatrzasnął drzwi. – Ruszaj, do cholery! – warknął na Zachrissona, który niezdarnie majdrował przy stacyjce.
W końcu mu się udało. Kiedy jechali na Kungsholmen, Zachrisson zadał jedno pytanie, które najwyraźniej nie dawało mu spokoju:
– Nie nosisz broni?
– Idiota! – odparował Gunvald Larsson.
Miał przy sobie służbowy pistolet, który najczęściej nosił na pasku na klipsie.
Hampus Broberg milczał.
Rozdział 17
Hampus Broberg milczał, bo nie chciał mówić i nie mógł. Stracił dwa zęby i miał złamaną żuchwę.
O wpół do dziesiątej wieczorem Gunvald Larsson i Kollberg wciąż nie dawali mu spokoju, zasypując bezsensownymi pytaniami:
– Kto zastrzelił Viktora Palmgrena?
– Dlaczego próbował pan uciec?
– Wynajął pan mordercę, prawda?
– Zaprzeczanie nic nie da.
– Proszę powiedzieć wszystko, co pan wie.
– No?! Kto strzelał?
– Dlaczego pan milczy?
– Gra skończona, niech pan mówi.
Od czasu do czasu Broberg kręcił głową, a kiedy skupili się na morderstwie Palmgrena, jego wykrzywiona twarz wykrzywiała się jeszcze bardziej, przypuszczalnie w sardonicznym uśmiechu. Kollberg domyślał się, co znaczy ten grymas.
Na wstępie, gwoli formalności, spytali, czy nie chciałby zadzwonić do swojego adwokata. Pokręcił głową.
– Chciał się pan pozbyć Palmgrena i uciec z jego pieniędzmi, prawda?
– Gdzie jest człowiek, który strzelał?
– Kto jeszcze brał udział w spisku?
– Niech pan odpowiada, do cholery!
– Jest pan aresztowany.
– Kiepsko to wygląda.
– Dlaczego próbuje pan chronić innych?
– Inni mają pana za nic.
– No?!
– Przyznając się, może pan tylko zyskać.
– Postąpiłby pan rozsądnie, decydując się na współpracę z nami.
Tak mówił Kollberg, który czasami silił się na łagodniejszy ton.
– Data i miejsce urodzenia?
Tak mówił Gunvald Larsson, który jak zwykle obstawał przy swoim ab ovo.
– No to jeszcze raz. Kiedy podjął pan decyzję o usunięciu Viktora Palmgrena?
Grymas. Potrząśnięcie głową.
Kollberg odniósł wrażenie, że wargi mężczyzny ułożyły się w słowo „idioci”, i przemknęło mu przez myśl, że to adekwatny epitet.
– Jeśli nie chce się panu otwierać ust, proszę to napisać.
– Tu jest długopis.
– Interesuje nas tylko morderstwo. Resztą zajmą się inni.
– Czy zdaje pan sobie sprawę, że jest pan podejrzany o udział w spisku?
– Który miał na celu morderstwo z premedytacją.
– Przyznaje się pan czy nie?
– Byłoby najlepiej dla wszystkich, gdyby pan się przyznał. Tu i teraz.
– Zacznijmy od początku. Kiedy podjął pan decyzję o usunięciu Palmgrena?
– No?!
– Chyba pan wie, że mamy dostateczne dowody, żeby pana osadzić w areszcie? Już pan jest tymczasowo aresztowany.
Owszem, w walizce znaleźli akcje i inne papiery wartościowe na blisko pół miliona koron. Wprawdzie nie byli ekspertami finansowymi, ale co nieco wiedzieli o szmuglu walut i akcji.
W folderze, w wewnętrznej kieszeni marynarki, Broberg miał bilet lotniczy ze Sztokholmu przez Kopenhagę i Genewę do Zurychu, wystawiony na inżyniera Rogera Franka, a w drugiej wewnętrznej kieszeni – fałszywy paszport, opatrzony zdjęciem Broberga na to samo nazwisko.
– To jak będzie?
– Nie chce pan odciążyć sumienia?
W końcu Broberg napisał kilka słów na bloku stenograficznym.
Pochylili się nad stołem i przeczytali: „Wezwijcie lekarza”. Kollberg odciągnął Gunvalda Larssona na stronę.
– To chyba najlepsze wyjście – powiedział półgłosem. – Przecież nie możemy tego ciągnąć w nieskończoność.
Guiwald Larsson zmarszczył czoło.
– Chyba masz rację. Czy cokolwiek świadczyłoby o tym, że to on zaaranżował to pieprzone morderstwo? Nie sądzę.
– Uhm.
Obaj byli zmęczeni i marzyli o powrocie do domu. Na zakończenie powtórzyli jeszcze kilka pytań:
– Kto zastrzelił Palmgrena? Wiemy, że nie pan, ale wiemy, że zna pan jego nazwisko. Jak on się nazywa? I gdzie jest?
– Kiedy pan się urodził? – Gunvald Larsson już nie panował nad tym, co mówi. – I gdzie?
Potem dali sobie spokój, wezwali policyjnego lekarza dyżurnego i przekazali Broberga strażnikom aresztu.
Potem pojechali do siebie. Kollberg do żony, która już zasnęła, Gunvald Larsson do pustej kawalerki, w której mógł porozpaczać nad zniszczonymi częściami garderoby. Zanim Kollberg padł na łóżko, próbował się dodzwonić do Martina Becka. Bez skutku.
Gunvald Larsson nie zamierzał do nikogo dzwonić. Długo stał pod prysznicem i myślał o krwi na spodniach, podartej marynarce i zniszczonym bucie. Przed snem przeczytał dwie strony kryminału Steina Rivertona[10].
Bardziej obiecująco wypadło inne przesłuchanie, do którego doszło wcześniej tego dnia.
Gdy tylko Kollberg i Åsa Torell mogli porozmawiać z Heleną Hansson w neutralnym, bezosobowym pokoju w obyczajówce, delikwentka kompletnie się załamała i przyznała do wszystkiego, zalewając ich potokiem słów i łez. Musieli włączyć magnetofon, żeby nie uronić ani kropli.
Tak, jest call girl.
Tak, Hampus Broberg często korzystał z jej usług.
Tak, to on dał jej walizkę i bilet lotniczy. Miała polecieć do Zurychu i zostawić walizkę w hotelowej przechowalni rzeczy wartościowych. On miał przylecieć z Genewy dzień później i odebrać walizkę.
Ona miała dostać za fatygę dziesięć tysięcy koron, gdyby wszystko dobrze poszło.
Nie wiedziała, co jest w walizce.
Hampus Broberg powiedział, że nie mogą ryzykować wspólnej podróży samolotem.
Kiedy do niej przyszli, próbowała się skontaktować z Brobergiem, dzwoniła do hotelu Carlton, gdzie się zatrzymał pod nazwiskiem Frank, ale go nie zastała. Wynagrodzenie za przysługę w Malmö nie opiewało na tysiąc koron, tylko na tysiąc pięćset.
Z rozpędu podała numery kontaktowe call girl.
Powiedziała, że jest niewinna, bo nie wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi. Tak, jest prostytutką, ale nie ona jedna, poza tym nigdy nie zajmowała się niczym innym.
O morderstwie nie wie absolutnie nic.
W każdym razie nic nadto, co już powiedziała.
Kollberg był skłonny jej uwierzyć.
Rozdział 18
W Malmö operował Paulsson.
W sobotę i niedzielę skoncentrował się na personelu hotelowym, żeby – jak to się mówi – okrążyć obiekt. Wiedział z doświadczenia, że dużo łatwiej wykonać zadanie, kiedy się wie, kogo się ściga.
Jadał posiłki w hotelowej restauracji i resztę czasu spędzał w westybule. Dosyć szybko uznał, że ukrywanie się za gazetą w restauracji i strzyżenie uszami przynosi mierne rezultaty. Większość gości rozmawiała w obcych, niezrozumiałych językach, a w jego obecności personel nie pisnął słowa o środowym wydarzeniu. Paulsson postanowił udawać ciekawskiego gościa, który dowiedział się o tym dramacie z gazety. Przywołał kelnera, apatycznego młodzieńca z baczkami, w kilka numerów za dużej lśniąco białej marynarce.
Usiłował nawiązać z nim rozmowę o strzelaninie, ten odpowiadał monosylabami, popatrując przez otwarte okno.
Czy widział mordercę?
Uhm…
Czy nie był to jeden z tych długowłosych typków?
Nie…
Czy na pewno nie miał długich włosów ani nie był niechlujnie ubrany?
Może trochę nieostrzyżony. Nie widział dokładnie. Ale był w marynarce.
Potem wymówił się jakimś kuchennym zajęciem i odszedł.
Paulsson myślał.
Dla kogoś, kto zwykle nosi długie włosy i brodę i chodzi w dżinsach i workowatych kurtkach, przebranie się to najprostsza rzecz pod słońcem. Wystarczy się ostrzyc, ogolić, włożyć garnitur i gotowe. Nikt go nie rozpozna. Ale był pewien szkopuł. Powrót do poprzedniego wyglądu wymaga czasu. Dlatego powinno się go łatwo wytropić.
Paulssona zadowalał ten wniosek.
Choć z drugiej strony wielu lewicowych socjalistów wyglądało całkiem zwyczajnie.
Nie jeden raz mógł to stwierdzić, obserwując demonstracje w Sztokholmie.
Natychmiast rozpoznawał ludzi w mundurkach, z dużymi czerwonymi odznakami Mao na piersi, nawet kiedy nie pojawiali się w grupach, ale bruździli mu ci, którzy najbezczelniej w świecie byli gładko wygoleni, ostrzyżeni, w dyskretnych, schludnych garniturach, z ulotkami w aktówkach. Wprawdzie dzięki nim nie musiał się przebierać w skrajnie niehigieniczne ciuchy, ale uważał to za irytujące.
Do jego stolika podszedł kierownik sali.
– Smakowało panu? – spytał.
Niskiego wzrostu, ostrzyżony na jeża, z figlikami w oczach. Na pewno jest bardziej spostrzegawczy i rozmowniejszy od młodego kelnera.
– Tak, bardzo – odparł Paulsson i szybko zmienił temat. – Właśnie myślałem o tym, co się wydarzyło w środę. Był pan wtedy?
– Tak, pracowałem tamtego wieczoru. Niesamowita historia. Jeszcze nie złapali zabójcy.
– Widział go pan?
– Nie, wszystko rozegrało się błyskawicznie. Jak wszedł, nie było mnie na sali, dopiero kiedy strzelił. Można powiedzieć, że widziałem go przelotnie.
Paulsson doznał olśnienia.
– Czy przypadkiem nie był kolorowy?
– Słucham?
– No, mówiąc otwartym tekstem, czy nie był Murzynem?
– Dlaczego miałby być Murzynem? – z niekłamanym zdumieniem odparł kierownik sali.
– Jak pan zapewne wie, są Murzyni o jaśniejszej skórze, którzy na pierwszy rzut oka nie wyglądają na Murzynów.
– Pierwsze słyszę. Ci, co widzieli go dużo lepiej ode mnie, chybaby to zauważyli. Nie, nie był Murzynem.
– Aha. Tak tylko przyszło mi na myśl…
Sobotni wieczór Paulsson spędził w barze, gdzie spożył dużą liczbę różnych napojów bezalkoholowych. Kiedy zamawiał szóstą colę z cytryną i sokiem pomarańczowym, nawet barman się zdumiał, mimo że mało co go dziwiło.
W niedzielę wieczorem bar był zamknięty i Paulsson nie opuszczał foyer. Zapuścił korzenie przy recepcji, ale recepcjonista miał ręce pełne roboty. Rozmawiał przez telefon, zaglądał do księgi hotelowej, pomagał gościom, czasami szybko się oddalał w jakiejś pilnej sprawie, podnosząc łokcie i turkocząc połami liberyjnej marynarki. Kiedy wreszcie nadarzyła się okazja, żeby zamienić z nim kilka słów, nie uzyskał potwierdzenia swojej teorii. Recepcjonista kategorycznie zaprzeczył, jakoby zabójca był Murzynem.
Paulsson zakończył dzień w grill barze, gdzie zamówił sznycel pusztański. Klientela była tu znacznie liczniejsza i młodsza niż w restauracji. Udało mu się podsłuchać to i owo. Przy stoliku tuż obok dwóch mężczyzn i dziewczyna dyskutowali o czymś, czego – wielce rozeźlony – ni w ząb nie rozumiał, ale jeden raz poruszyli także sprawę zabójstwa Palmgrena. Młodszy mężczyzna, długowłosy rudzielec z gęstą brodą, wyraził pogardę dla zmarłego i podziw dla sprawcy. Paulsson uważnie go zlustrował i dobrze sobie zakarbował w głowie jego wygląd.
Następnego dnia, w poniedziałek, Paulsson postanowił rozszerzyć zasięg poszukiwań o Lund. W Lundzie byli studenci, a tam gdzie są studenci, nie brakuje lewicowych ekstremistów. Na górze, w pokoju, miał długą listę nazwisk osób z Lundu, których można było podejrzewać o wywrotowe poglądy.
Po południu pojechał pociągiem do tego uniwersyteckiego miasta, w którym nigdy wcześniej nie był, i udał się na poszukiwanie studentów.
Upał się wzmógł, Paulsson pocił się w swoim pepitkowym garniturze.
Wymarły uniwersytet, ani śladu rewolucyjnej działalności. Przypomniał mu się obraz Mao pływającego w Jangcy. Może tutejsi maoiści, biorąc przykład z przewodniczącego, kąpią się w Höje.
Zdjął marynarkę i poszedł zwiedzić katedrę. Zdziwił się, że osławiona Jatten Finn jest taka mała. Kupił pocztówkę z jej zdjęciem, żeby wysłać żonie. Wracając z katedry, zwrócił uwagę na ogłoszenie Związku Akademickiego, informujące o dyskotece tego wieczoru. Postanowił się tam wybrać, a ponieważ do imprezy zostało dużo czasu, musiał coś ze sobą zrobić.
Włóczył się po wyludnionym mieście, spacerował pod wysokimi drzewami Parku Miejskiego, długo krążył żwirowymi alejkami ogrodu botanicznego, aż zgłodniał. Zjadł prosty posiłek w Storkällaren i, popijając kawę, obserwował skromny ruch na pobliskim placu.
Nie bardzo wiedział, jak powinien zaplanować poszukiwania zabójcy Viktora Palmgrena. W Szwecji zamachy na tle politycznym należały do rzadkości. Nie pamiętał, żeby w czasach współczesnych kiedykolwiek doszło do mordu politycznego. Życzyłby sobie, żeby przesłanki nie były tak mętne i żeby miał większą wiedzę, gdzie szukać.
Kiedy zapadły ciemności i zapłonęły uliczne latarnie, zapłacił rachunek i wyruszył na poszukiwanie dyskoteki.
Ta wizyta też nie przyniosła żadnego rezultatu. Około dwudziestu młodych ludzi piło piwo i tańczyło do ogłuszającej muzyki pop. Paulsson zaczepił kilku, ale okazało się, że nie są studentami. Wychylił mały kufel piwa i wrócił pociągiem do Malmö. W hotelowej windzie natknął się na Martina Becka. Mimo że jechali sami, Martin Beck wpatrywał się w jakiś punkt nad jego głową i cicho pogwizdywał. Kiedy winda się zatrzymała, puścił do niego oko, położył palec na ustach i wyszedł na korytarz.
Rozdział 19
W poniedziałek po południu Månsson zadzwonił do swojego duńskiego kolegi.
– Niech mnie kule – zdziwił się Mogensem. – Dzwonisz w godzinach pracy? A może myślisz, że na służbie też śpię?
– Cha, cha, bardzo śmieszne.
– A, rozumiem, tak ci się śpieszy, że nie możesz z tym czekać do nocy. No, dawaj, przecież nic tu nie robię, tylko siedzę z założonymi rękami.
– Ole Hoff-Jensen jest dyrektorem jakiejś firmy, która wchodzi w skład międzynarodowego koncernu Viktora Palmgrena. No wiesz, tego, który został u nas zastrzelony w zeszłym tygodniu. Chciałbym się dowiedzieć, co to za firma i gdzie ma biuro. Jak najszybciej.
– Okej, zrozumiałem. Oddzwonię.
Zajęło mu to pół godziny.
– To nie było trudne – zakomunikował Mogensem. – Słuchasz?
– Tak, wal – odparł Månsson i chwycił za długopis.
– Dyrektor Ole Hoff-Jensen ma czterdzieści osiem lat, żonę i dwie córki. Żona Birthe jest pięć lat młodsza. Mieszkają na Richelieu Allé w Hellerup, na przedmieściach Kopenhagi. Jest dyrektorem lotniczej spółki przewozowej Aero-fragt, która oprócz siedziby przy Kultorvet ma kilka innych lokali koło portu lotniczego Kastrup. Spółka dysponuje pięcioma samolotami typu DC-6. Coś jeszcze chcesz wiedzieć?
– Nie, dzięki, tyle mi na razie wystarczy. Co u ciebie?
– Do bani. I gorąco. Ten upał chyba wszystkich otumania. W mieście kłębią się tłumy cudaków. Głównie Szwedów. Żegnam.
Ledwie Månsson odłożył słuchawkę, przypomniał sobie, że nie zapytał o numer telefonu spółki lotniczej.
Poprosił o to centralę i czekał. Kiedy wreszcie zadzwonił do Aero-fragt, uzyskał wiadomość, że Hoff-Jensen będzie uchwytny następnego dnia i „Zapraszamy po godzinie jedenastej”.
Bardzo dobrze, pomyślał Månsson. Nie starczyłoby mi dzisiaj sił na jeszcze jednego dyrektora.
Resztę poniedziałkowego popołudnia poświęcił na rutynowe czynności, których nie mógł zaniedbywać.
We wtorek przed południem przyszedł po Martina Becka przed hotel. Myślał, że popłyną do Kopenhagi wodolotem, ale Martin Beck powiedział, że chciałby popłynąć prawdziwym statkiem i że mogą połączyć przyjemne z pożytecznym, jedząc lunch na pokładzie. Prom kolejowy „Malmöhus” odpływał za dwadzieścia minut.
Na pokładzie było niewielu pasażerów, w sali restauracyjnej goście siedzieli tylko przy dwóch stolikach. Skorzystali z bufetu śledziowego, zjedli po sznyclu wiedeńskim i udali się na kawę do salonu na dziobie.
Choć Sund lśnił jak lustro, widoczność nie była najlepsza. Ze słonecznej mgiełki wyłoniła się Ven, ale nie można było rozróżnić ani nisz abrazyjnych, ani białego kościółka. Martin Beck z zainteresowaniem obserwował ożywiony ruch na wodach cieśniny i z autentycznym zachwytem podziwiał frachtowiec parowy o pięknej linii kadłuba i z prostym, równie pięknym kominem.
Przy kawie Martin Beck opowiedział o wynikach działań Kollberga i Gunvalda Larssona dotyczących Broberga i Heleny Hansson, które, acz godne uwagi, nie posuwały naprzód ich śledztwa w sprawie morderstwa.
Z portu pojechali kolejką do Hovedbanegården, a stamtąd – przez Rådhuspladsen i wąskimi uliczkami – dotarli do Kultorvet. Biuro Aero-fragt mieściło się na ostatnim piętrze starej kamienicy, gdzie z braku windy musieli pokonać strome wąskie schody. W porównaniu z wiekiem budynku wystrój biura zaskakiwał nowoczesnością. Weszli do długiego korytarza z mnogością drzwi obitych zielonym skajem. Ściany pokrywały fotokopie starszych modeli samolotów, pod każdą stał skórzany fotelik i mosiężna popielniczka na nóżce. Korytarz kończył się dużym pomieszczeniem o dwóch oknach wychodzących na Kultorvet.
Sekretarka siedząca plecami do okien przy białym metalowym biurku nie była ani zbyt młoda, ani ładna. Miała za to przyjemny głos, który Månsson rozpoznał z wczorajszej rozmowy telefonicznej, i wspaniałe rudawe włosy.
Rozmawiała przez telefon i zaprosiła ich gestem, by usiedli. Månsson opadł na jeden z foteli pod krótszą ścianą i wyjął wykałaczkę. Uzupełnił swoje zasoby, zabierając stosowną porcję z sali restauracyjnej na promie kolejowym. Martin Beck nie skorzystał z zaproszenia i przyglądał się staremu kaflowemu piecowi w kącie pokoju. Sekretarka rozmawiała po hiszpańsku. Martin Beck i Månsson go nie znali, więc szybko dali sobie spokój z nadstawianiem ucha. W końcu się rozłączyła i z uśmiechem wstała od biurka.
– Domyślam się, że panowie są ze szwedzkiej policji. Momencik, już powiadamiam dyrektora Hoff-Jensena.
Zniknęła za podwójnymi drzwiami, które też były obite skajem, tyle że tabaczkowym, i zdobiły je duże mosiężne nity. Mimo że Martin Beck wytężał słuch, nic nie udało mu się usłyszeć. Po niespełna minucie drzwi się otworzyły i wyszedł do nich Hoff-Jensen, wyciągając dłoń na powitanie.
Gibki i opalony, odsłonił w uśmiechu garnitur białych nieskazitelnych zębów. Ubrany był niekonwencjonalnie, z wysmakowaną elegancją: oliwkowa koszula z cienkiego surowego jedwabiu, ciemniejsza zielona marynarka z miękkiego irlandzkiego tweedu, nugatowe spodnie i beżowe mokasyny. W rozpięciu koszuli na brązowawej opaleniżnie połyskiwały srebrzyste gęste kręcone włosy. Miał szeroką klatkę piersiową, dużą głowę, mocne, wyraziste rysy twarzy, platynowe włosy ostrzyżone na jeża i platynowe, wypielęgnowane wąsy. Biodra w porównaniu z potężnym torsem sprawiały wrażenie nienaturalnie wąskich.
Uścisnął dłoń Martinowi Beckowi i Månssonowi, po czym przytrzymał im drzwi i zanim je zamknął, powiedział do sekretarki:
– Proszę nikogo ze mną nie łączyć.
Hoff-Jensen odczekał, dopóki policjanci nie spoczęli w fotelach, usiadł za biurkiem i podniósł palące się cygaro z popielniczki, którą miał w zasięgu ręki.
– Cóż, moi panowie, zapewne chodzi o biednego Viktora. Nie znaleźliście winnego?
– Nie, jeszcze nie – odarł Martin Beck.
– Nie mam raczej nic więcej do dodania ponad to, co już powiedziałem podczas przesłuchania tamtego tragicznego wieczoru w Malmö. Wszystko odbyło się w kilka sekund.
– Ale zdążył pan zobaczyć napastnika, prawda? – włączył się Månsson. – Siedział pan twarzą do niego.
– Owszem. – Hoff-Jansen zaciągnął się cygarem. – Ale zanim padł strzał, w ogóle nie zwróciłem na niego uwagi, a potem upłynęło trochę czasu, dopóki dotarło do mnie, co się wydarzyło. Widziałem, jak Viktor osuwa się na stół, nie od razu jednak zrozumiałem, że został postrzelony, mimo że naturalnie słyszałem strzał. Potem zobaczyłem mężczyznę z rewolwerem. Wydaje mi się, że to był rewolwer. Podbiegł do okna i zniknął. Byłem tak zaskoczony, że nawet nie zdążyłem zanotować w pamięci jego wyglądu. Jak więc panowie słyszą, nie będę mógł pomóc.
Rozłożył ramiona w przepraszającym geście, po czym oparł je na wyściełanych poręczach krzesła.
– Ale mimo wszystko widział go pan. – Månsson nie dawał za wygraną. – Musiał na panu wywrzeć jakieś wrażenie.
– Jeśli miałbym coś powiedzieć o tym mężczyźnie, to chyba tyle, że był w średnim wieku, może nieco wyniszczony. Nie widziałem twarzy. Kiedy popatrzyłem w jego stronę, zobaczyłem plecy. Z pewnością był zwinny, skoro tak szybko wyskoczył przez okno.
Hoff-Jansen pochylił się i zgasił cygaro w popielniczce.
– A czy pana żona zauważyła coś szczególnego? – zapytał Månsson.
– Nic a nic. Moja żona jest bardzo wrażliwa i delikatna. Przeżyła szok, z którego się otrząsnęła dopiero po paru dniach. Poza tym siedziała obok Viktora, czyli tyłem do sprawcy. Chyba nie będą panowie nalegać na przesłuchanie jej?
– Nie, to raczej nie będzie konieczne – powiedział Martin Beck.
– Jestem wdzięczny – odrzekł z uśmiechem Hoff-Jansen. – Wobec tego…
Hoff-Jensen uniósł łokcie na poręczach krzesła, żeby się podnieść, ale Månsson go powstrzymał.
– Jeśli pan dyrektor pozwoli, chcielibyśmy jeszcze zadać kilka pytań.
– Tak?
– Jak długo jest pan szefem tej spółki?
– Od chwili jej założenia, to znaczy od jedenastu lat. Zanim Viktor powierzył mi posadę dyrektora Aero-fragt w Kopenhadze, byłem pilotem, potem studiowałem reklamę w Stanach Zjednoczonych i pracowałem jako szef reklamy w firmie lotniczej.
– A co teraz? Czy mimo śmierci Viktora Palmgrena pracuje pan jak zwykle?
Hoff-Jensen rozłożył ręce i pokazał swoją piękną sztuczną szczękę.
– The show must go on.
Zapadła cisza. Martin Beck zerknął na Månssona, który zapadł w fotel i z odrazą wpatrywał się w worek golfowy z kijami, oparty o piec kaflowy.
– Kto zostanie nowym szefem koncernu? – zapytał Martin Beck.
– Dobre pytanie – odrzekł Hoff-Jensen. – Młody Linder jest jeszcze zielony. A Broberg, cóż, pewnie tak jak ja ma ręce pełne roboty.
– Jak wyglądały pańskie relacje z dyrektorem Palmgrenem?
– Powiedziałbym, że bardzo dobrze. Miał pełne zaufanie do mnie i mojego sposobu prowadzenia spółki.
– Czym dokładnie zajmuje się Aero-fragt? – spytał Martin Beck, przewidując odpowiedź.
– Przewozami lotniczymi.
Hoff-Jensen przysunął pudełko cygar bliżej Månssona i Martina Becka, a kiedy obaj przecząco pokręcili głowami, sam się poczęstował.
Martin Beck zapalił florydę.
– Rozumiem, ale jakiego rodzaju przewozami? Macie pięć samolotów, prawda?
Hoff-Jensen przytaknął i przyglądał się żarowi cygara.
– Frachtujemy głównie produkty koncernu, przede wszystkim konserwy rybne. Poza tym jeden samolot jest wyposażony w chłodnię. Czasami czarterujemy nasze maszyny. Niektóre firmy kopenhaskie zlecają nam różnoraki transport, inni interesanci również.
– Do jakich krajów latacie?
– Najczęściej europejskich, wyłączając państwa bloku wschodniego. Czasem do Afryki.
– Do Afryki?
– Przeważnie czarterujemy. Zależnie od sezonu.
Hoff-Jensen demonstracyjnie spojrzał na zegarek.
Månsson wyprostował się, wyjął wykałaczkę z ust i wycelował nią w Hoff-Jensena.
– Czy dobrze zna pan Hampusa Broberga?
Duńczyk wzruszył ramionami.
– Nieszczególnie. Widujemy się na zebraniach zarządu. Tak jak w ubiegłą środę. Od czasu do czasu kontaktujemy się telefonicznie. To wszystko.
– Czy wie pan, gdzie on teraz jest?
– Przypuszczam, że w Sztokholmie. Tam ma dom i biuro.
Hoff-Jensen wydawał się zaskoczony pytaniem.
– Jak układały się stosunki między Palmgrenem i Brobergiem? – spytał Martin Beck.
– Z tego, co mi wiadomo, dobrze. Ale nie łączyły ich takie relacje towarzyskie jak Viktora i mnie. Często graliśmy razem w golfa i spotykaliśmy się prywatnie, niesłużbowo. Stosunki między Viktorem i Hampusem Brobergiem były raczej takie jak między szefem i podwładnym.
Coś w tonie jego głosu sugerowało pewną pogardę dla Hampusa Broberga.
– Czy spotkał pan już wcześniej sekretarkę dyrektora Broberga? – zapytał Månsson.
– Tę jasnowłosą panienkę? Nie, widziałem ją pierwszy raz. Ładna dziewczyna.
– Ile osób pan zatrudnia? – zapytał Martin Beck.
Hoff-Jensen zastanawiał się przez chwilę.
– Obecnie dwadzieścia dwie. To się zmienia zależnie od… – Urwał i wzruszył ramionami. – Od sezonu, charakteru zleceń i tak dalej.
– Gdzie są teraz pańskie samoloty?
– Dwa na Kastrup, jeden w Rzymie, jeden w naprawie w São Tomé z powodu usterki silnika, a piąty w Portugalii.
Martin Beck wstał.
– Dziękuję. Czy możemy być w kontakcie? Czy w najbliższym czasie będzie pan w Kopenhadze?
– Naturalnie.
Hoff-Jensen odłożył cygaro i nie ruszył się z krzesła.
Månsson odwrócił się w drzwiach.
– Czy nie wie pan przypadkiem, kto mógłby pragnąć śmierci Viktora Palmgrena?
Hoff-Jensen podniósł cygaro i popatrzył na Månssona.
– Nie, nie wiem. Zapewne ten, kto go zastrzelił. Żegnam panów.
Poszli Købmagergade do Amagertorv. Månsson zerknął na Læderstræde. Miał na tej ulicy znajomą, rzeźbiarkę ze Skånii, która wolała mieszkać w Kopenhadze. Poznał ją rok temu w związku z prowadzonym śledztwem[11].
Miała na imię Nadja i bardzo ją lubił. Od czasu do czasu się spotykali, najczęściej u niej, spali ze sobą i świetnie się czuli w swoim towarzystwie. Nie chcieli się wiązać, wystrzegali się wzajemnego naruszania granic swojej prywatności i ten rok upłynął im bez problemów. Jedyny szkopuł w tym, że Månsson nie odczuwał już takiej samej przyjemności podczas weekendowych spotkań z żoną, chętniej spędzałby soboty i niedziele z Nadją.
Na Strøget roiło się od ludzi. Większość stanowili turyści. Martin Beck, który nie znosił tłumów, przebił się z Månssonem przez kłębowisko ludzi przed wejściem do domu towarowego Magasin du Nord i zaciągnął go na Lille Kongensgade, gdzie w restauracji Skindbuksen wypili po schłodzonym tuborgu. Wprawdzie i tam było tłoczno, ale przyjemniej niż na ulicy.
Månsson namówił Martina Becka do powrotu wodolotem. Na pokładzie „Svalan” Martin Beck miał mdłości. W czterdzieści minut od opuszczenia duńskiego lądu przekroczyli próg pokoju służbowego Månssona.
Na biurku zastali wiadomość z wydziału technicznego:
Badanie balistyczne zakończone.
Wall
Rozdział 20
Martin Beck i Månsson patrzyli na kulę, która zabita Viktora Palmgrena. Lekko zdeformowana, leżała przed nimi na białej kartce papieru. Obaj byli zgodni, że wygląda całkiem niewinnie.
Eksperci w kilka sekund ustalili kaliber broni. Na dobrą sprawę nawet nie trzeba było być ekspertem.
– Dwudziestkadwójka – powiedział w zadumie Månsson – Dziwne.
Martin Beck pokiwał głową.
– Kto, u diabła, zabija ludzi z dwudziestkidwójki? – Månsson zlustrował mały pocisk w niklowym płaszczu i pokręcił głową. – Nikt. Zwłaszcza z premedytacją.
Martin Beck odchrząknął. Jak zwykle złapał przeziębienie, mimo apogeum najbardziej upalnego lata, jakie pamiętał. A co będzie jesienią, kiedy w kraju zawita wilgoć i zimne, dżdżyste mgły, przemieszane z wirusami z całego świata?
– W Ameryce traktują to niemal jak dowód, że strzelający jest prawdziwym zawodowcem – powiedział. – Taki rodzaj snobizmu. Świadczy o tym, że morderca jest arcyprofesjonalny i ogranicza się do tego, co absolutnie konieczne.
– Malmö to nie Chicago – lakonicznie skwitował Månsson.
– Sirhan Sirhan zabił Roberta Kennedy'ego z ivera johnsona, z dwudziestkidwójki – odezwał się Skacke, zaglądając na moment do pokoju.
– Owszem – przyznał Martin Beck. – Ale kierowała nim desperacja i opróżnił cały magazynek. Strzelał na oślep.
– W każdym razie był amatorem.
– Tak. I Kennedy'ego postrzelił śmiertelnie przez przypadek. Pozostałe kule trafiły inne osoby w tłumie.
– A ten gość dokładnie wycelował i oddał tylko jeden strzał – powiedział Månsson. – Podobno zanim nacisnął spust, odwiódł kurek kciukiem.
– I jest praworęczny – dodał Martin Beck. – Jak większość.
– Hm. Coś mi tu nie pasuje.
– Myślisz o czymś konkretnym? – spytał Martin Beck.
Skacke wrócił do siebie.
Månsson przez chwilę mruczał coś pod nosem.
– Zastanawiam się nad jego profesjonalizmem. Zwłaszcza w obchodzeniu się z bronią. Doskonale wiedział, kogo chce zabić.
– Tak…
– I oddał tylko jeden strzał. A gdyby pocisk odbił się rykoszetem od kości ciemieniowej? Poszedł trochę po skosie, to nieco osłabiło jego siłę.
Martin Beck też się nad tym zastanawiał, ale nie znalazł żadnego logicznego wytłumaczenia.
W milczeniu studiowali raport technika, który badał kulę.
Balistyka poczyniła duży krok naprzód, odkąd w roku 1927 zyskała międzynarodowe uznanie w związku z procesem przeciwko Sacco i Vanzettiemu w Dedham w Massachusetts, ale zasady praktycznie się nie zmieniły. To wtedy Calvin Goddard zaprezentował heliksometr, mikrometr i mikroskop porównawczy, dzięki czemu mnóstwo późniejszych wyroków w sprawach karnych wydawano w oparciu o ekspertyzy balistyczne.
Mając do dyspozycji kulę, łuskę i broń, każdy fachowy kryminolog z dziecinną łatwością ustali, czy dany pocisk został wystrzelony z danej broni, czy nie. Jeśli dysponuje dwoma elementami, najczęściej kulą i łuską, bez większego trudu określi typ broni.
Broń pochodząca od różnych producentów ma różne charakterystyki łuski i kuli w momencie, w którym iglica trafia w spłonkę i pocisk wylatuje z lufy. Od kiedy na początku lat trzydziestych Harry Söderman – po terminowaniu u Locarda w Lionie – skonstruował pierwszy szwedzki mikroskop porównawczy, stopniowo i z dobrym skutkiem stworzono coś w rodzaju poradnika, składającego się z niezliczonych tabel, dzięki którym można było sprawdzić zależność między typem broni a wystrzelonym z niej nabojem.
W tym konkretnym wypadku wyniki badań naukowych, mimo ich powszechnie uznawanej ścisłości, były średnio przydatne, ponieważ dysponowali tylko kulą; na dokładkę odkształconą.
Niemniej jednak balistyk sporządził listę ewentualnych typów broni.
Posiłkując się zdrowym rozsądkiem, Martin Beck i Månsson sami mogli kilka wykluczyć.
Przede wszystkim wszystkie pistolety automatyczne, bo wyrzucają łuskę po pocisku, a żadnej łuski nigdzie nie znaleziono. To oczywiście prawda, że łuski mogą się zaszyć w najmniej prawdopodobnych miejscach, choćby w puree ziemniaczanym, jak podejrzewał Backlund, w odzieży, gdziekolwiek. Zdarzało się, że po latach odnajdowano je w kieszeniach i mankietach spodni.
Ale tutaj rozstrzygające były relacje świadków. Wynikało z nich niezbicie, choć nie należeli do znawców broni, że morderca użył rewolweru. A rewolwer, jak wiadomo, nie wyrzuca pustych łusek; leżą spokojnie w bębenku, dopóki się ich stamtąd nie wyjmie.
Lista była bardzo długa. Po zmarnotrawieniu nad nią bezcennej godziny Martin Beck i Månsson tylko nieznacznie ją odchudzili.
– No tak. – Månsson podrapał się w głowę. – Niewiele nam to da, dopóki nie będziemy mieli broni albo jakiegoś sensownego tropu.
– Na przykład?
– Nie wiem.
Martin Beck otarł pot z czoła złożoną chusteczką. Potem ją rozłożył, wydmuchał nos i spojrzał na wykaz rewolwerów.
– Colt Cobra, Smith & Wesson model 34, Firearms International, Harrington & Richardson 900, Harrington & Richardson 622, Harrington & Richardson 926, Harrington & Richardson Side-Kick, Harrington & Richardson Forty-Niner, Harrington & Richardson Sportsman…
– Sportsman – powtórzył cicho Månsson.
– Chętnie zamieniłbym parę słów z tym Harringtonem i Richardsonem. Dlaczego nie mogą poprzestać na jednym modelu?
– Albo w ogóle sobie odpuścić.
Martin Beck odwrócił stronę.
– Iver Johnson Sidewinder, Iver Johnson Cadet, Iver Johnson Viking, Iver Johnson Viking Snub… Ten możemy wykreślić. Wszyscy mówią, że miał długą lufę.
Månsson podszedł do okna i patrzył w zamyśleniu na dziedziniec komendy. Już nie słuchał. Głos Martina Becka był tylko czymś w rodzaju akustycznego tła.
– Herters 22, Llama, Astra Cadix, Arminius, Rossi, Hawes Texas Marshal, Hawes Montana Marshal, Pic Big Seven… O Chryste, czy to się nigdy nie skończy?
Månsson nie zareagował. Myślał o czym innym.
– Ciekawe, ile rewolwerów jest w Malmö – powiedział Martin Beck.
Nikt tego nie wiedział. Na pewno bez liku. Odziedziczone, skradzione, ze szmuglu. Schowane w szafach, szufladach biurek i starych kufrach. Oczywiście trzymane nielegalnie, ale kto by się tym przejmował.
Zdarzali się i tacy, nieliczni, którzy, rzecz jasna, mieli pozwolenie. Tylko o policjantach można było z całą pewnością powiedzieć, że nie mają rewolwerów, a przynajmniej ich nie noszą. Szwedzcy policjanci byli bowiem wyposażeni w pistolety typu Walther, kaliber 7,65 milimetra. Nie najlepszy pomysł, bo mimo że w pistoletach automatycznych łatwiej zmienić magazynek, często więzną w odzieży, kiedy czas nagli i trzeba je szybko wyciągnąć.
Ich rozmyślania przerwał Skacke.
– Jeden z was musi porozmawiać z Kollbergiem. Nie ma pojęcia, co dalej robić z tymi ludźmi w Sztokholmie.
Rozdział 21
Na pytanie, co dalej robić z Hampusem Brobergiem i Heleną Hansson, nie było, oględnie mówiąc, jednoznacznej odpowiedzi.
Martin Beck i Kollberg musieli w dodatku uporać się z tym przez telefon, co wymagało czasu.
– Gdzie oni teraz są? – spytał Martin Beck.
– Na Kungsholmsgatan.
– Zatrzymani?
– Tak.
– Możemy ich tymczasowo aresztować?
– Zdaniem prokuratora chyba tak.
– Chyba?
Kollberg głęboko westchnął.
– Co właściwie masz na myśli? – zapytał Martin Beck.
– Są zatrzymani pod zarzutem przygotowań do popełnienia przestępstwa walutowego. Ale na razie nie mamy w ich sprawie żadnego zgłoszenia. – Kollberg zastanawiał się przez chwilę. – Mam na myśli, co następuje: Podczas zatrzymania przez Larssona i tego oszalałego policjanta Broberg miał w kieszeni fałszywy paszport i oddał strzał z pistoletu startowego. A panienka przyznała się do nierządu. Poza tym znaleźliśmy u niej walizkę z kupą papierów wartościowych. Powiedziała, że walizkę, papiery, bilet i całą resztę dostała od Broberga, który zaoferował jej dziesięć tysięcy za przewiezienie tego wszystkiego do Szwajcarii.
– Co pewnie jest prawdą.
– Na mur. Problem polega na tym, że nie zdążyli zrobić żadnego ruchu. Gdybyśmy mieli z Larssonem trochę oleju w głowie, pozwolilibyśmy im rozwinąć skrzydła. Mogliśmy dać cynk celnikom i policji paszportowej, żeby ich zatrzymali na Arlandzie.
– Chodzi o to, że nie mamy dostatecznych dowodów?
– Jakbyś zgadł. Prokurator obawia się, że sędzia może odrzucić wniosek o areszt tymczasowy i skończy się na zakazie opuszczania kraju.
– I wypuści ich?
– Tak. Chyba że…
– Że co?
– Chyba że uda ci się przekonać prokuratora w Malmö, że ci dwoje mają bezcenne informacje o zabójstwie Palmgrena. Wtedy będziemy mogli ich aresztować i odesłać do ciebie. Tak to widzą prawnicy.
– A ty co o tym myślisz?
– Sam nie wiem. Bez dwóch zdań Broberg chciał prysnąć z niewiarygodną masą szmalu. Ale jeśli na tym poprzestaniemy, trzeba będzie przekazać sprawę wydziałowi oszustw finansowych.
– Czy Broberg ma cokolwiek wspólnego z morderstwem?
– Powiedzmy, że jego posunięcia od piątku były podyktowane tym, że Palmgren zmarł w czwartek wieczorem. To jasne jak słońce, prawda?
– Tak, każde inne wytłumaczenie byłoby bez sensu.
– Z drugiej strony Broberg ma niezbite alibi co do samego morderstwa. Tak jak Helena Hansson i reszta towarzystwa siedzącego przy stole.
– A co mówi Broberg?
– Podobno powiedział „Aj”, kiedy lekarz opatrywał mu szczękę. Poza tym milczy jak grób.
– Poczekaj chwilę.
Słuchawka była mokra od potu i Martin Beck wytarł ją chusteczką.
– Co ty robisz? – podejrzliwie spytał Kollberg.
– Pocę się.
– Szkoda, że mnie nie widzisz. Wracając do tego cholernego Broberga, gość nie wydaje się szczególnie chętny do współpracy. Z tego, co wiem, i pieniądze, i akcje mogą być rzeczywiście jego.
– Hm. Jeśli tak, to skąd je ma?
– Nie do mnie z tym pytaniem. Wiem o pieniądzach tylko tyle, że ich nie mam. – Kollberg zadumał się chwilę nad tą smutną konstatacją. – Tak czy inaczej, muszę coś powiedzieć prokuratorowi.
– A co z dziewczyną?
– Dużo łatwiej. Gada jak nakręcona. Obyczajówka namierza siatkę call girl, która najwyraźniej obejmuje cały kraj. Dopiero co rozmawiałem z Sylvią Granberg i jej zdaniem mogą natychmiast aresztować Helenę Hansson, przynajmniej do czasu zakończenia śledztwa.
Sylvia Granberg była policjantką śledczą w sekcji obyczajowej i szefową Åsy Torell.
– Poza tym zależy im na nadzorowaniu czegoś tam w Malmö. Więc jeśli będziesz chciał pogadać z Heleną Hansson, nie napotkasz żadnych trudności.
Martin Beck milczał.
– No? – przynaglił go Kollberg. – To co mam zrobić?
– Przydałyby się konfrontacje… – wymamrotał Martin Beck.
– W ogóle cię nie słyszę.
– Muszę pomyśleć. Zadzwonię za jakieś pół godziny.
– Byle nie później. Lada moment wszyscy na mnie naskoczą i zaczną ujadać. Malm, komendant główny i cała banda.
– Pół godziny. Słowo.
– Okej. Cześć!
– Cześć.
Martin Beck rozłączył się i długo siedział z łokciami na biurku i głową wspartą na dłoniach. Nie od razu coś mu się przejaśniło.
Hampus Broberg uregulował wszystkie swoje sprawy majątkowe w Szwecji i zamierzał uciec z kraju. Najpierw zadbał o ulokowanie rodziny w bezpiecznym miejscu. Świadczyłoby to o tym, że z chwilą śmierci Palmgrena stracił grunt pod nogami. Dlaczego?
Najprawdopodobniej dlatego, że przez długie lata przywłaszczał sobie pokaźne sumki z koncernu Palmgrena w tych branżach, nad którymi sprawował pieczę, głównie w spółce budowlanej, w obrocie akcjami i firmie lichwiarskiej.
Viktor Palmgren ufał Brobergowi, dzięki czemu ten czuł się w miarę pewnie, dopóki pryncypał był cały i zdrowy. Kiedy odszedł, nie miał odwagi zostać dłużej niż to absolutnie konieczne. Zawisła nad nim groźba nie tyle utraty życia, co finansowej katastrofy i być może długiej odsiadki w więzieniu.
Kto mu zagrażał?
Raczej nie instytucje państwowe, bo wydawało się mało prawdopodobne, żeby policji czy urzędowi podatkowemu udało się prześwietlić operacje biznesowe Palmgrena. Jeśli to w ogóle było możliwe, rzecz ciągnęłaby się latami.
Pierwszą taką osobą był naturalnie Mats Linder.
Albo Hoff-Jensen.
Linder żywił do Broberga tak silną awersję, że nawet nie potrafił jej ukryć podczas przesłuchania.
Czy wręcz nie napomknął, że Broberg to oszust? I że Palmgren darzył swojego człowieka w Sztokholmie zbyt dużym zaufaniem?
Tak czy inaczej, Linder miał najlepszą pozycję w ewentualnej rozgrywce o władzę po Palmgrenie i o jego miliony.
Jeśli Broberg sprzeniewierzył ogromne sumy, Linder mógłby natychmiast zażądać rewizji dokumentacji finansowej poszczególnych spółek i zawiadomić policję.
Ale Linder jeszcze tego nie zrobił, mimo że wiedział albo się domyślał, że czas nagli. Koniec końców Broberga zatrzymała policja. Dzięki czystemu przypadkowi. Mogłoby to świadczyć o tym, że Linder też znalazł się w kłopotliwej sytuacji i wolał się nie narażać na kontroskarżenia.
W każdym razie Broberg nic nie zyskiwał na śmierci Palmgrena i na pewno się jej nie spodziewał. Jak trafnie zauważył Kollberg, jego posunięcia od piątku były podyktowane nagłym zgonem Palmgrena. Działał szybko, niemal w panice, kompletnie zaskoczony.
Czy to nie uwalniało Broberga od podejrzeń o udział w morderstwie?
Martin Beck wiedział jedno: Jeśli to spisek leżał u podłoża zabójstwa, nie był on natury politycznej, tylko finansowej.
Kto zatem mógłby zyskać na pozbyciu się Palmgrena?
Kto był najlepiej poinformowany i na tyle niebezpieczny, żeby napędzić strachu notorycznemu oszustowi Brobergowi i zmusić go do ucieczki z kraju?
Mats Linder.
Zawczasu zapewnił sobie przychylność żony Palmgrena, która miała szlema w garści.
Charlotte Palmgren powodziło się zbyt dobrze, by wdawać się w jakiekolwiek spiski. Poza tym całkiem zwyczajnie była na to za głupia.
A Hoff-Jensenowi brakowało rozeznania w zasadach funkcjonowania imperium Palmgrena.
Ale czy Linder rzeczywiście byłby skłonny do takiego ryzyka?
Czemu nie?
Cel uświęca środki.
Warto doprowadzić do konfrontacji Hampusa Broberga z Matsem Linderem, żeby usłyszeć, co ci panowie mają sobie do powiedzenia.
A co z dziewczyną?
Czy Helena Hansson posłużyła za narzędzie? Przydatne w charakterze sekretarki, kurierki i w łóżku?
Przemawiały za tym jej prostolinijne, niebudzące wątpliwości zeznania.
Martin Beck wiedział z doświadczenia, że w sytuacjach intymnych mówi się różne rzeczy. A Broberg był jej stałym klientem.
Chyba dojrzał do powzięcia decyzji. Wyszedł z pokoju i zjechał windą na parter, gdzie urzędował prokurator.
Dziesięć minut później znów siedział w użyczonym mu pokoju i wybrał numer komendy w Västberdze.
– Super! – Kollberg nie krył zadowolenia. – Dotrzymałeś słowa.
– Uhm.
– I?
– Załatw areszt.
– Dla obojga?
– Tak. Potrzebujemy ich jako świadków. Ważnych świadków.
– Naprawdę?
Martin Beck był niewzruszony.
– I jak najszybciej ich nam przekażcie.
– Okej. Jeszcze jedno.
– Tak?
– Czy potem będę miał to z głowy?
– Nie sądzę.
Po rozmowie Martin Beck siedział zatopiony w myślach. Tym razem zastanawiał się nad mniej lub bardziej zawoalowanymi wątpliwościami Kollberga. Czy ci ludzie rzeczywiście byli ważni dla wyjaśnienia sprawy morderstwa?
Może i nie, ale podjął tę decyzję z innego, osobistego powodu. Broberga i Helenę Hansson widział tylko na zdjęciach i po prostu był ciekawy, jak wyglądają na żywo. Chciał z nimi porozmawiać, nawiązać coś w rodzaju normalnego kontaktu i poznać własne reakcje.
Następnego dnia, w środę dziewiątego lipca, pięć po dziewiątej rano Hampus Broberg i Helena Hansson wyrokiem sztokholmskiego sądu pierwszej instancji zostali skazani na karę aresztu. W południe wylecieli do Malmö. Brobergowi towarzyszył ochroniarz, a Helenie Hansson strażniczka więzienna i Åsa Torell, która miała omówić z kolegami wspólne działania wymierzone w siatkę call girl.
Za kwadrans druga wylądowali na Bulltofcie.
Rozdział 22
Na krańcu Amager, na południe od lotniska Kastrup, leży Dragør. To jedno z duńskich miasteczek, liczące około czterech-pięciu tysięcy dusz, jest obecnie bodaj najbardziej znane z nowej dużej przystani promowej. Latem promy kursują wahadłowo między Dragørem a Limhamn, obsługując szwedzkich automobilistów udających się ze stałego lądu na stały ląd i z powrotem. Również zimą cieszą się sporym wzięciem, przewożąc głównie cięższe pojazdy: tiry, autobusy i ciężarówki. A przez cały rok gospodynie domowe jeżdżą z Malmö do Dragøru, żeby kupić na pokładzie towary bezcłowe i zaopatrzyć się na wyspie w artykuły spożywcze, które w Danii są tańsze.
Jeszcze nie tak dawno temu Dragør było popularną miejscowością kąpieliskową, a w porcie rybackim, gdzie kutry stały reling w reling, panował ożywiony ruch. Jako miejscowość wypoczynkowa miało i tę zaletę, że było położone w dogodnej odległości od Kopenhagi. Teraz ta bliskość stanowiła poważny mankament. Woda u nabrzeży Dragøru była tak zanieczyszczona, że nie było mowy ani o kąpieli, ani o połowach na większą skalę.
Ale samo miasteczko z jego zabudową niewiele się zmieniło od czasów, kiedy niewiasty nieśpiesznie przechadzały się plażą, z parasolkami, starannie chroniąc alabastrową cerę przed zgubnymi promieniami słońca, a panowie ostrożnie brodzili po wodzie tuż przy brzegu, przyodziani w mało ponętne trykoty, które opinały ich piwne brzuchy.
Domy są tu niskie i malownicze, mienią się wesołymi kolorami, cieniste ogrody pachną jagodami, kwiatami i bujną zielenią, wąskie kręte uliczki często są wyłożone kocimi łbami. Cuchnący i hałaśliwy ruch samochodowy z promów i z powrotem odbywa się na obrzeżach miasteczka, dzięki czemu w starych osiedlach usytuowanych pomiędzy portem a autostradą panuje względny spokój.
Mimo złych warunków do kąpieli letnicy wciąż przyjeżdżają do Dragøru. We wtorek na początku lipca w Strandhotellet nie było ani jednego wolnego pokoju. O trzeciej po południu trzyosobowa rodzina właśnie spożyła na hotelowej werandzie późny lunch. Mama i tata jeszcze siedzieli przy kawie i ciastkach, ale ich sześcioletni synek ani myślał tkwić bez ruchu.
Biegał między stołami i zamęczał rodziców.
– Kiedy pójdziemy? Chcę popatrzeć na statki. Pijcie kawę. Szybko! Kiedy pójdziemy? Nie możemy popatrzeć na statki?
I tak w kółko, dopóki mu w końcu nie ulegli.
Ręka w rękę poszli w stronę starego pawilonu portowego, w którym obecnie mieściło się muzeum. W porcie rybackim cumowały tylko dwa kutry. Zwykle było ich więcej. Zapewne udały się na połów zatrutych rtęcią gładzic.
Chłopczyk stanął na nabrzeżu i wrzucał do mętnej wody kamienie i patyki. Zauważył sporo ciekawych przedmiotów kołyszących się przy odbojnicy, ale były za daleko, żeby mógł je dosięgnąć.
Trochę dalej była przystań promowa. Na dużej asfaltowej płycie sznur samochodów czekał na prom, który już nadpływał, sunąc po połyskującej w słońcu wodzie. Troje letników zawróciło i spacerkiem powędrowało wzdłuż nabrzeża, mijając domy i wille. Na Nordre Strandvej zamienili kilka słów ze znajomym, który wyszedł z psem.
Dotarli do końca drogi i willowej zabudowy, graniczącej z terenem portu lotniczego Kastrup, skręcili w prawo i zeszli na brzeg.
Jens znalazł popsuty statek z zielonego plastiku i bawił się nim, a rodzice usiedli w trawie i nie spuszczali z niego oka. Kiedy mu się znudziło, ruszył na poszukiwanie resztek wraków. Znalazł karton po mleku, puszkę po piwie i prezerwatywę i bardzo żałował, że pokazał swoje skarby rodzicom, bo kazali mu je natychmiast wyrzucić. Kiedy ojciec się podniósł i zawołał na niego, tuż przy brzegu zobaczył coś fascynującego. Chyba pudełko. A może to skrzynka ze skarbami? Natychmiast ją podniósł.
Ojciec oczywiście mu ją zabrał. Jens z krzykiem zaprotestował, ale szybko umilkł, bo wiedział, że to nic nie da.
Rodzice oglądali pudełko. Przesiąkło wodą, czarny ziarnisty papier tu i ówdzie odkleił się od kartonu. Ale się nie wybrzuszyło i niedokładnie zamknięta pokrywka była cała. Kiedy się jej uważniej przyjrzeli, zobaczyli drukowany tekst: „Arminus .22”, a pod spodem, mniejszymi literami: „Made in Germany”.
Pudełko do pewnego stopnia ich zaciekawiło. Ostrożnie, żeby nie uszkodzić przemokniętej pokrywki, otworzyli je.
Środek wypełniało porowate tworzywo sztuczne, składające się ze sprasowanych kulek, lekkich jak piórko, takich, jakie chmarami wirują nad szwedzkimi i duńskimi plażami, obierając kurs na Sund, Bałtyk i Morze Północne.
W białym styropianie były wycięte dwa profile o głębokości dwóch i pół centymetra.
Jeden w kształcie rewolweru z długą lufą, drugi w kształcie bliżej nieokreślonym.
– Pudełko na pistolet zabawkę – stwierdziła kobieta i wzruszyła ramionami.
– Akurat! Tu był prawdziwy rewolwer – odparł mężczyzna.
– Skąd wiesz?
– Bo na pokrywce jest marka. Arminus dwudziestkadwójka. Spójrz tutaj, w tym wycięciu była dodatkowa kolba, masywniejsza, z większą powierzchnią chwytną.
– Okropne! Broń to coś strasznego.
Mężczyzna się roześmiał. Nie wyrzucił pudelka, nadal trzymał je w ręku, kiedy wyszli na drogę.
– To tylko opakowanie – powiedział. – Nie ma się czego bać.
– Pomyśl, gdyby rewolwer albo pistolet ciągle tam był, w dodatku naładowany, i gdyby Jens go znalazł i…
Mężczyzna znowu się roześmiał i pogłaskał żonę po policzku, próbując zatuszować swoją bezmyślność.
– Ty i ta twoja wyobraźnia. Gdyby rewolwer był w środku, pudełko nie dopłynęłoby do brzegu. Taka dwudziestkadwójka jest ciężka. Poza tym nikt nie wyrzuca do wody czegoś tak drogiego jak rewolwer…
– …chyba że zrobił to jakiś gangster, który chciał się pozbyć narzędzia zbrodni – dokończyła kobieta. – Słuchaj, a jeśli… – Raptownie się zatrzymała i szarpnęła męża za rękaw. – A jeśli rzeczywiście tak jest? Według mnie powinniśmy to zanieść na policję.
– Zwariowałaś? Żeby nas wyśmiali?
Ruszyli dalej. Jens biegł przodem, już zapomniał o swojej skrzynce skarbów.
– Choćby nawet – powiedziała. – Nigdy nic nie wiadomo. Nie zaszkodzi się przekonać. Idziemy na policję.
Nie dawała za wygraną. Mąż, który od dziesięciu lat znał jej upór, wiedział, że lepiej się nie sprzeciwiać.
Piętnaście minut później mokre na wylot pudełko po rewolwerze kompletnie zniszczyło podkładkę do pisania aspiranta Larsena z Dragøru.
Rozdział 23
W poniedziałek wydarzyło się wszystko naraz, we wtorek też co nieco, a w środę – dla odmiany – nic. W każdym razie nic, co popchnęłoby śledztwo naprzód. Martin Beck zaraz po przebudzeniu miał uczucie, że zapowiada się dziwny dzień. Położył się zniechęcony i niezadowolony, zasnął późno i wstał wcześnie, z posmakiem ołowiu w ustach i głową pełną niedokończonych myśli.
W komendzie panował apatyczny nastrój. Månsson siedział zadumany, raz po raz przerzucał papiery i systematycznie przeżuwał wykałaczki. Skacke był przygnębiony, a Backlund przecierał okulary ze zbolałą miną.
Martin Beck wiedział z doświadczenia, że takie załamania zdarzają się w każdym trudnym śledztwie. Mogły trwać kilka dni lub tygodni i coraz rzadziej udawało się je pokonywać. Wkrótce nie będą mieli nad czym pracować, wszystkie furtki wydawały się zamknięte, wszystkie ślady prowadziły donikąd.
Gdyby kierował się instynktem, rzuciłby to w diabły, pojechał pociągiem do Falsterbo, położył się na plaży i oddał całkowicie urokom rzadkiego w Szwecji upalnego lata. Poranne dzienniki donosiły o temperaturze wody przekraczającej dwadzieścia stopni, co jak na Bałtyk naprawdę było ewenementem.
Ale komisarz kryminalny oczywiście tak się nie zachowuje, zwłaszcza w trakcie pościgu za mordercą.
Wszystko było niesamowicie irytujące. Łaknął aktywności fizycznej i psychicznej, ale nie wiedział, co robić. Tym bardziej nie miał pojęcia, co komu może zlecić.
– Co mam robić? – prosto z mostu zapytał Skacke po dwugodzinnym nieróbstwie.
– Spytaj Månssona.
– Już pytałem.
Martin Beck potrząsnął głową i poszedł do siebie.
Spojrzał na zegarek. Dopiero jedenasta.
Do przylotu Broberga i Heleny Hansson zostały przeszło trzy godziny.
Z braku laku zadzwonił do biura Palmgrena i poprosił o połączenie go z Matsem Linderem.
– Pan Lindera nie ma – poinformowała ospale jasnowłosa recepcjonistka. – Ale…
– Ale co?
– Mogę połączyć z jego sekretarką.
Mats Linder był nieosiągalny. We wtorek po południu poleciał z Kastrup do Johannesburga.
W pilnych sprawach.
W tej chwili nie był również osiągalny w Johannesburgu, gdyby komuś wpadł do głowy niedorzeczny pomysł, żeby tam dzwonić.
Samolot bowiem nadal był w powietrzu.
Termin powrotu nie był jeszcze do końca znany.
Czy podróż została wcześniej zaplanowana?
Pan Linder zawsze starannie się przygotowuje do podróży.
Tyle zakomunikowała sekretarka tonem wyroczni.
Martin Beck odłożył słuchawkę i z wyrzutem popatrzył na telefon.
Konfrontację Broberga z Linderem szlag trafił.
Coś go tknęło i natychmiast wybrał numer Aero-fragtu przy Kultorvet w Kopenhadze.
Miał rację.
Dzisiaj rano dyrektor Hoff-Jensen musiał się bezzwłocznie udać do Lizbony.
Możliwe, że później będzie uchwytny w Hotelu Tivoli na Avenida da Liberdade.
Ale w tej chwili samolot nadal jest w powietrzu.
Nie wiadomo, kiedy będzie z powrotem w Danii.
Martin Beck przekazał te nowiny Månssonowi, który obojętnie wzruszył ramionami.
O wpół do trzeciej nareszcie wylądował samolot z Brobergiem i Heleną Hansson. Z Brobergiem, nie licząc ochroniarza i wielkiego plastra, przyleciał także jego adwokat.
Broberg milczał, adwokat nie przebierał w słowach.
Dyrektor Broberg nie może mówić, ponieważ padł ofiarą wyjątkowej brutalności policji. Nawet gdyby był w stanie coś powiedzieć, nie ma nic do dodania ponad to, co zeznał tydzień temu.
Adwokat perorował jak najęty, od czasu do czasu piorunując wzrokiem Skackego, który obsługiwał magnetofon. Skacke spąsowiał.
Ale nie Martin Beck. Wsparł brodę na lewej dłoni i nie odrywał oczu od mężczyzny z plastrem.
Broberg był zupełnie innym typem biologicznym niż na przykład Linder czy Hoff-Jensen. Przysadzisty, rudy, o grubych, prostackich rysach twarzy. Bladoniebieskie przymrużone oczy, brzuch i kształt głowy kwalifikowałyby go do natychmiastowego zamknięcia w celi śmierci, gdyby teoria kryminologiczna Lambrosa trzymała się kupy.
Nie dość, że wyglądał odrażająco, miał na sobie krzykliwe, niegustowne ubranie.
Prawie mi go żal, pomyślał Martin Beck.
Bardziej profesjonalnie współczuł Brobergowi jego adwokat. Mówił bez przerwy.
Martin Beck mu nie przerywał. Z pewnością powtarzał wszystko to, co sobie a muzom wygłaszał na rozprawie o zastosowaniu aresztu tymczasowego. Ale musiał sobie przecież zasłużyć na sowite wynagrodzenie, które go nie ominie, jeśli uda mu się w mniejszym lub większym stopniu oczyścić Broberga z zarzutów i wypunktować Gunvalda Larssona i Zachrissona za przewinienie służbowe.
W ostatniej kwestii Martin Beck nie byłby przeciwny. Od dawna deprymowały go metody Gunvalda Larssona, ale w imię lojalności milczał.
Kiedy adwokat zakończył opowieść o cierpieniach Broberga, Martin Beck, nie odrywając oczu od aresztanta, zapytał:
– A więc pan dyrektor nie może mówić?
Przeczący ruch głową.
– Co pan myśli o Matsie Linderze?
Wzruszenie ramion.
– Czy pana zdaniem jest w stanie przejąć główną odpowiedzialność za koncern?
Wzruszenie ramion.
Jeszcze przez dobrą minutę wpatrywał się w Broberga, usiłując pochwycić wyraz jego rozbieganych bladych oczu. Mimo strachu był gotów walczyć.
Martin Beck zwrócił się do adwokata:
– Rozumiem, że pański klient jest wstrząśnięty wydarzeniami z ostatniego tygodnia. Na tym na razie zakończymy.
Wszyscy byli zaskoczeni: Broberg, adwokat, Skacke i strażnik.
Martin Beck wstał i wyszedł, żeby się dowiedzieć, jak Månsson i Backlund radzą sobie z Heleną Hansson.
Na korytarzu spotkał Åsę Torell.
– Co mówi? – spytał.
– Mnóstwo rzeczy. Ale nic takiego, z czego miałbyś jakiś pożytek.
– W którym hotelu się zatrzymasz?
– W tym samym co ty. W Savoyu.
– Może razem zjemy kolację? Przynajmniej coś miłego na zakończenie tego koszmarnego dnia.
– Raczej nie – odparła wymijająco Åsa Torell. – Mam dzisiaj mnóstwo pracy.
Nie patrzyła mu w oczy. Nie było to zresztą takie dziwne, bo nie sięgała mu nawet do ramienia.
Helena Hansson mówiła bez opamiętania. Månsson tkwił nieruchomo za biurkiem.
Szumiał magnetofon. Backlund chodził od ściany do ściany, z osłupiałą miną.
Zapewne jego wiara w życie w czystości boleśnie się zachwiała i nadwątliła. Martin Beck stał przez chwilę przy drzwiach, z łokciem na metalowej szafce, i przyglądał się kobiecie, która słowo w słowo powtarzała to, co wcześniej mówiła Kollbergowi.
Ale teraz nic już nie zostało z budzącej szacunek maski ani z udawanej ogłady. Sflaczała i zużyta, wyglądała jak dziwka, która wpakowała się w coś, czego nie rozumiała, i była śmiertelnie przerażona. Zalewając się łzami, szybko zaczęła sypać wszystkich z branży w nadziei, że sama się z tego wywinie tanim kosztem.
Żenujące. Martin Beck dyskretnie się ulotnił.
Wrócił do swojego pokoju, pustego i jeszcze bardziej nagrzanego. Zauważył, że krzesło, na którym siedział Hampus Broberg, było mokre od potu. Siedzisko i oparcie.
Zadzwonił telefon. Oczywiście Malm.
Bo któżby inny?
– Co wy do chole… co wy wyprawiacie?!
– Prowadzimy śledztwo.
– Chwila moment! Czy to nie było dostatecznie jasne, że działania operacyjne wymagają najwyższej dyskrecji i maksimum skuteczności?
– Było.
– Uważasz za dyskretną tę dziką strzelaninę i bijatykę w Sztokholmie?
– Nie.
– Czytałeś gazety?
– Czytałem.
– Jak myślisz, co w nich będzie jutro rano?
– Nie wiem.
– Czy to przypadkiem nie przegięcie, że policja wymusza aresztowanie dwóch osób, które są najprawdopodobniej całkowicie niewinne?
Bez dwóch zdań zastępca komendanta trafił w dziesiątkę i Martin nie od razu odpowiedział.
– No, może to trochę dziwnie wygląda.
– Dziwnie? Czy nie dociera do was, że to mnie się za to dostanie?
– To przykre.
– Musisz wiedzieć, że komendant główny jest równie wzburzony jak ja. Właśnie odbyliśmy u niego godzinną rozmowę…
Osioł skrobie osła, pomyślał Martin Beck. Łacińskie przysłowie[12].
– Jak się do niego dostałeś? – spytał niewinnie.
– Jak się dostałem? O co ci chodzi? Czy to jakiś poroniony żart?
Było rzeczą powszechnie znaną, że komendant główny policji niechętnie rozmawiał z ludźmi. Chodziły słuchy, że pewien wyższy urzędnik państwowy zagroził, że jeśli nie zostanie przyjęty, sforsuje drzwi do sanktuarium Głównego Zarządu Policji wózkiem widłowym. Rzeczony potentat miał natomiast wielką słabość do wygłaszania przemówień, zarówno do całego narodu, jak i bezbronnych grup swojej prywatnej armii.
– No? – przynaglił go Malm. – Czy można przynajmniej powiedzieć, że zatrzymanie sprawcy to kwestia dni?
– Nie.
– Wiesz, kto zabił, ale nie masz dowodów?
– Nie.
– Wiesz, w jakich kręgach go szukać?
– Nie mam pojęcia.
– To jakiś absurd.
– Tak myślisz?
– Co twoim zdaniem mam powiedzieć zainteresowanym stronom?
– Prawdę.
– Jaką prawdę?
– Żadnych postępów w śledztwie.
– Żadnych? Po tygodniu pracy? Z udziałem naszych absolutnie najlepszych ludzi?!
Martin Beck głęboko wciągnął powietrze.
– Nie wiem, w ilu sprawach kryminalnych brałem udział, w każdym razie było ich dużo, i mogę cię zapewnić, że robimy, co możemy.
– Nie wątpię – przyznał nieco udobruchany Malm.
– Nie na to jednak chciałem przede wszystkim zwrócić twoją uwagę. Raczej na fakt, że tydzień to bardzo krótki okres. W tym wypadku, jak zapewne wiesz, nie minął nawet tydzień. Przyjechałem do Malmö w piątek, a dzisiaj jest środa. Dwa lata temu, zanim zacząłeś u nas pracować, ujęliśmy mężczyznę, który popełnił morderstwo szesnaście lat wcześniej.
– Tak, tak, wiem, ale to nie jest zwyczajne morderstwo.
– Mówiłeś o tym poprzednim razem.
– Może dojść do międzynarodowych komplikacji – powiedział Malm z nutą bezsilności w głosie. – Już doszło.
– To znaczy?
– Naciskają na nas rożne przedstawicielstwa dyplomatyczne. Podejrzewam, że są już u nas zagraniczni agenci służb specjalnych. Pewnie niedługo pojawią się w Malmö albo w Kopenhadze. – Głos mu się załamał. – Albo u mnie.
– Spokojnie. Na pewno nie narobią tyle zamieszania, co Säpo.
– Wydział Bezpieczeństwa? Mają swojego człowieka w Malmö. Współpracujecie?
– Tego bym nie powiedział.
– Nie spotkaliście się?
– Widziałem go.
– To wszystko?
– Tak. Trudno byłoby go przeoczyć.
– Od nich też nie mamy pozytywnych wiadomości – przyznał przygnębiony Malm.
– A czego się spodziewałeś?
– Nic na to nie poradzę, że w mojej ocenie traktujesz to zbyt lekko.
– Tu się mylisz. Nigdy lekko nie traktuję morderstw.
– Ale to nie jest zwyczajne morderstwo.
Martin Beck już to słyszał.
– Nie wolno działać ślamazarnie, jak się komu podoba. – W głosie Malma pobrzmiewała stanowczość. – Viktor Palmgren był jedną z najbardziej znanych osób w kraju i za granicą.
– Jasne. Podobno rozpisywały się o nim tygodniki.
– Hampus Broberg i Mats Linder to również wybitni obywatele.
– Ach, tak?
– Nie można ich traktować jak byle kogo.
– Naturalnie, że nie.
– Jednocześnie musicie bardzo uważać na to, co przekazujecie prasie.
– Osobiście niczego nie przekazuję.
– Jak ci już mówiłem poprzednim razem, mogłoby to spowodować niepowetowane szkody, gdyby opinia publiczna poznała niektóre sektory działalności Palmgrena.
– Kto poniósłby niepowetowane szkody?
– A jak ci się zdaje? Oczywiście społeczeństwo. Nasze społeczeństwo. Gdyby wyszło na jaw, że na szczeblu rządowym wiedziano o pewnych transakcjach, to…
– To?
– To konsekwencje polityczne mogłyby się okazać wręcz katastrofalne.
Martin Beck nie cierpiał polityki. Nawet jeśli miał jakieś poglądy, nigdy i z nikim się nimi nie dzielił. Zawsze próbował się wykręcać od zadań, które mogłyby mieć polityczny posmak. W ogóle nie zabierał głosu, ilekroć była mowa o przestępczości na tle politycznym.
Ale teraz nie mógł się powstrzymać.
– Dla kogo?
Malm jęknął, jakby dostał nożem w plecy.
– Zrób, co w twojej mocy, Martin.
– Dobrze. Zrobię wszystko, co w mojej mocy… Stig.
Pierwszy raz zwrócił się do zastępcy komendanta po imieniu. I pewnie ostatni.
Reszta popołudnia upłynęła pod znakiem nudy.
Śledztwo w sprawie Palmgrena utknęło w martwym punkcie.
Poza tym komenda tętniła życiem. Policja zrobiła nalot na dwa burdele w centrum miasta, co bardzo rozzłościło zatrudnione tam osoby, a jeszcze bardziej zawstydziło zgarniętych przy okazji klientów.
Åsa Torell miała rację, mówiąc, że czeka ją mnóstwo pracy.
Wyszedł z komendy o ósmej, niezadowolony i dziwnie niespokojny.
Apetyt odmówił posłuszeństwa, o porządnej skåńskiej kolacji nie było mowy.
Wmusił w siebie kanapkę i szklankę mleka w kafeterii przy placu Gustawa Adolfa. Długo i starannie przeżuwał, patrząc przez szybę na nastolatków, którzy palili haszysz albo wymieniali go na kradzione płyty gramofonowe przy basenie na placu. Policjantów jakby wymiotło, a pracownicy komisji opieki nad dzieckiem mieli pewnie co innego do roboty.
Powędrował Södergatan, przeciął Stortorget i poszedł w stronę portu. Kiedy wrócił do hotelu, było wpół do jedenastej.
W lobby natychmiast zauważył dwóch mężczyzn siedzących w fotelach po prawej od wejścia do restauracji. Jeden był duży, łysy, miał gęste czarne wąsy i mocną opaleniznę. Drugi był garbaty, karlego wzrostu, o bladej wyrazistej twarzy i inteligentnych czarnych oczach. Obaj nienagannie ubrani: wąsacz w ciemnoniebieskim garniturze z szantungu, garbus w jasnoszarym z kamizelką. Obaj mieli wypolerowane czarne buty i obaj siedzieli bez ruchu, i patrzyli przed siebie. Na stoliku między nimi stała butelka Chivas Regal i dwa kieliszki.
Obcokrajowcy, pomyślał Martin Beck. W hotelu było ich pełno, na masztach przed wejściem widział co najmniej dwie flagi nieznanych mu państw.
Odbierając klucz do pokoju, zobaczył Paulssona, który prosto z windy ruszył do ich stolika.
Rozdział 24
Sprzątaczka przygotowała mu pokój na noc, pościeliła, rozłożyła dywanik przy łóżku, zamknęła okno i zaciągnęła zasłony Martin Beck zapalił lampkę i spojrzał na telewizor. Nie miał ochoty go włączać, poza tym o tej porze pewnie już zakończono emisję.
Zdjął buty, skarpetki i koszulę, rozsunął zasłony i otworzył okno. Ledwie odczuwalny podmuch rześkiego powietrza.
Oparł ręce na parapecie i patrzył na kanał, dworzec kolejowy i port.
Długo tak stał, w spodniach i siatkowym podkoszulku, i właściwie nie myślał o niczym.
Ciepłe stojące powietrze, rozgwieżdżone niebo.
Przepływały oświetlone statki pasażerskie, u wejścia do portu ryczał prom kolejowy. Na ulicach było mało samochodów, przed dworcem czekał sznur taksówek z zapalonymi tabliczkami „Wolny” i otwartymi przednimi drzwiami. Kierowcy gawędzili w grupkach, ich wozy lśniły mniej lub bardziej żywymi kolorami, nie były czarne jak w Sztokholmie.
Nie chciało mu się kłaść. Popołudniówki już przeczytał, a żadnej książki nie zabrał. Mógł wprawdzie zejść na dół i coś kupić, ale musiałby się ubrać. Zresztą nie miał ochoty na lekturę, a gdyby nawet, w pokoju była Biblia i książka telefoniczna. I protokół obdukcyjny, który prawie znał na pamięć.
Stał więc w oknie i czuł się w szczególny sposób samotny, poza nawiasem. Z własnego wyboru, bo przecież mógłby siedzieć w barze, u Månssona w domu, gdziekolwiek.
Czegoś mu brakowało, ale nie potrafił tego nazwać.
Leciutkie pukanie do drzwi. Gdyby spał albo brał prysznic, na pewno by nie usłyszał.
– Proszę! – powiedział, nie odwracając głowy.
Odgłos otwieranych drzwi.
Może to morderca z rewolwerem gotowym do strzału? Gdyby teraz wycelował w potylicę, wypadłby przez okno i w najgorszym wypadku już nie żył, roztrzaskując się o chodnik.
Uśmiechnął się i odwrócił.
W drzwiach stał Paulsson w garniturku w pepitkę i jaskrawożółtych butach.
Wyglądał żałośnie. Nawet wąsy straciły sznyt.
– Cześć!
– Cześć!
– Mogę wejść?
– Jasne. Siadaj.
Martin Beck przysiadł na brzegu łóżka.
Paulsson wiercił się w fotelu. Jego czoło i policzki lśniły od potu.
– Zdejmij marynarkę – zaproponował Martin Beck. – Tu nie musisz być taki akuratny.
Paulsson długo się wahał, w końcu rozpiął guziki swojej dwurzędówki, wyswobodził się z niej, starannie złożył i przewiesił przez poręcz fotela.
Pod marynarką miał koszulę w szerokie jasnozielone i pomarańczowe paski. Plus pistolet w kaburze na szelkach.
Martin Beck zastanawiał się, ile czasu zajęłoby mu wyciągnięcie broni, skoro najpierw musiałby się uporać ze skomplikowaną procedurą rozpinania guzików.
– Co ci leży na sercu? – zagaił flegmatycznie.
– E… chciałem cię o coś spytać.
– Jasne. O co?
– Naturalnie nie musisz odpowiadać.
– Przestań się zgrywać. O co chodzi?
W końcu to z siebie wydusił po ciężkiej walce z samym sobą:
– No… Masz coś?
– Nie. A ty? – spytał przez uprzejmość.
Paulsson smętnie pokręcił głową, po czym czule pogłaskał wąsy, jakby z nich czerpał nowe siły.
– To bardzo skomplikowane.
– Albo bardzo proste.
Paulsson popatrzył na Martina z niedowierzaniem.
– Proste?
Martin Beck wzruszył ramionami.
– Nie – powiedział Paulsson. – Nie sądzę. A najgorsze, że… – urwał i dodał z błyskiem nadziei w oczach: – Ciebie też ochrzaniają?
– Kto?
– No, szefostwo w Sztokholmie.
– Trochę się denerwują – przyznał Martin Beck. – Co jest najgorsze?
– Że zanosi się na wielkie międzynarodowe śledztwo, skomplikowane politycznie. Rozgałęzione we wszystkie strony. Dzisiaj wieczorem przyjechało dwóch zagraniczników z bezpieki. Są w hotelu.
– Ci, którzy jakiś czas temu siedzieli w lobby?
Paulsson pokiwał głową.
– Skąd oni są?
– Ten mały z Lizbony, a drugi z Afryki. Z Lorangi Marcuse albo jakoś tak.
– Lourenço Marques[13]. Stolica Mozambiku. Są tu oficjalnie?
– Nie wiem.
– Czy to w ogóle policjanci?
– Wydaje mi się, że funkcjonariusze służby bezpieczeństwa. Podają się za handlowców. Ale…
– Tak?
– Ale od razu mnie zidentyfikowali. Wiedzieli, kim jestem. Dziwne.
Uhm, bardzo dziwne, pomyślał Martin Beck.
– Rozmawiałeś z nimi?
– Tak. Świetnie mówią po angielsku.
Martin Beck przypadkiem wiedział, że angielszczyzna Paulssona jest kulawa. Może lepiej sobie radził z chińskim albo ukraińskim, albo innym językiem nieodzownym dla bezpieczeństwa państwa.
– Czego chcieli?
– Pytali o różne rzeczy, ale nie bardzo mogłem się w tym połapać. Dlatego ci zawracam głowę. Najpierw chcieli zobaczyć listę podejrzanych.
– Uhm.
– Prawdę mówiąc, nie mam takiej listy. Może ty masz?
Martin Beck pokręcił głową.
– Oczywiście im tego nie powiedziałem – rzekł szczwany Paulsson. – A potem zapytali o coś, czego ni w ząb nie zrozumiałem.
– To znaczy?
– To znaczy zrozumiałem, ale na pewno źle, że chcą poznać nazwiska podejrzanych z zamorskich prowincji. Powtórzyli to kilka razy w różnych językach.
Zamorskie prowincje…
– Dobrze zrozumiałeś – życzliwie odparł Martin Beck. – Portugalczycy utrzymują, że ich kolonie w Afryce i nie tylko mają taki sam status jak ich prowincje w Portugalii. Chodziło im o ludzi, zwłaszcza uchodźców politycznych, z takich miejsc jak Angola, Mozambik, Makau, Cabo Verde, Gwinea i tak dalej.
Paulsson się rozpromienił.
– Do diaska. Dobrze usłyszałem.
– Co im powiedziałeś?
– Właściwie nic. Wyglądali na zawiedzionych.
Łatwo było to sobie wyobrazić.
– Zamierzają tu zostać?
– Nie. Lecą do Sztokholmu, żeby się skontaktować ze swoja ambasadą. Ja też lecę. Jutro. Muszę złożyć raport i przestudiować materiały archiwalne. – Paulsson ziewnął. – No, trzeba się wyspać. Miałem ciężki tydzień. Dziękuję za pomoc.
– W czym?
– W tych… zamorskich sprawach. – Wstał, włożył marynarkę i starannie ją zapiął na wszystkie guziki. – Cześć!
– Dobranoc.
Odwrócił się w drzwiach i rzucił złowieszczo:
– To może się ciągnąć latami.
Martin Beck siedział nieruchomo przez dwie minuty. Potem zarechotał, rozebrał się do naga i poszedł do łazienki.
Wziął długi zimny prysznic, owinął się ręcznikiem kąpielowym i wrócił do okna.
Za oknem było cicho i ciemno. Jakby ustał wszelki ruch w porcie i na dworcu.
Wolno przetoczył się radiowóz. Większość taksówkarzy dała za wygraną.
Martin Beck patrzył w cichą letnią noc. Nadal było ciepło, po kąpieli czuł się świeżo i rześko.
Po chwili pomyślał, że powinien się położyć. Będzie musiał prędzej czy później, mimo że sen nie nadchodził.
Marszcząc czoło, spojrzał na piżamę na poduszce. Teraz wyglądała kusząco, ale kiedy się zbudzi, na pewno będzie lepka od potu. Schował ją do szafy, porządnie złożył koc i wsunął pod łóżko. Duży frotowy ręcznik powiesił na suszarce w łazience.
Potem położył się na łóżku na plecach, zsunął prześcieradło do pasa i splótł dłonie na karku. Patrzył w sufit, na który lampka rzucała blade rozproszone światło.
Myślał. Nieracjonalnie i chaotycznie.
Piętnaście albo dwadzieścia minut później rozległo się pukanie do drzwi. Lekkie. Jasny gwint! Czy znowu będzie musiał wysłuchiwać jakichś bredni o szpiegach i tajnych agentach? Najprościej byłoby oczywiście udawać, że śpi. A może to brak poczucia obowiązku?
– No dobra, wejdź! – odezwał się z lodem w sercu. Drzwi cicho się otworzyły i na progu stanęła Åsa Torell, w kapciach i krótkiej nylonowej podomce, przepasanej w talii.
– Chyba nie spałeś, co?
– Nie. Ty też nie? – spytał głupkowato.
Z uśmiechem pokręciła głową. Błyszczały jej krótkie włosy.
– Nie. Dopiero co wróciłam. Ledwie wzięłam prysznic.
– Słyszałem, że mieliście dzisiaj ciężki dzień.
Przytaknęła.
– Jak diabli. Nawet nie zdążyłam nic zjeść. Prócz paru kanapek.
– Wejdź i usiądź.
– Dzięki. Może jesteś zmęczony?
– Nicnierobienie nie męczy.
Wahała się, z ręką na klamce.
– Tylko wezmę papierosy. Mój pokój jest prawie po sąsiedzku.
Zostawiła uchylone drzwi. Leżał z dłońmi pod głową i czekał.
Po dwudziestu sekundach była z powrotem, bezszelestnie zamknęła drzwi i usiadła w fotelu, gdzie mniej więcej przed godziną Paulsson przeżywał katusze. Zrzuciła kapcie i podciągnęła nogi.
Zapaliła i kilka razy głęboko się zaciągnęła.
– Wspaniale. To był naprawdę koszmarny dzień.
– Zaczynasz żałować, że jesteś policjantką?
– Tak i nie. Widzi się całą masę nieszczęść, o których kiedyś tylko się słyszało. – W zamyśleniu spojrzała na papierosa. – Ale czasami czuję, że robimy coś pożytecznego.
– Uhm. Zdarza się.
– Mieliście dzisiaj kiepski dzień?
– Bardzo. Nic nowego, nic dobrego. Często tak jest.
Pokiwała głową.
– Masz jakiś pogląd na tę sprawę? – spytał.
– Nie, skąd. Ale z Palmgrena był kawał drania. Na pewno dużo ludzi miało powody, żeby go nienawidzić. Myślę, że to nie musi być aż tak wyspekulowane, jak się niektórym wydaje. Po prostu zemsta.
– Też o tym myślałem.
Milczała.
Ledwie zgasiła papierosa, zapaliła następnego. Paliła duńskie cecil w zielono-biało-czerwonym opakowaniu.
Martin Beck odwrócił głowę i spojrzał na jej stopy: szczupłe, ładnie sklepione, o długich prostych palcach. Potem spojrzał na jej twarz. Miała nieobecny wzrok, utkwiony w jakiś odległy punkt.
Po chwili się rozluźniła, lekko uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy.
Jej oczy były duże, brązowe i poważne.
Jakby nagle powróciła z dalekiej podróży.
Patrzyli na siebie.
Zgasiła papierosa, ale tym razem nie sięgnęła po kolejnego. Zwilżyła wargi i przygryzła koniuszek języka. Białe, ciut nierówne zęby. Gęste ciemne brwi.
– Tak – powiedział.
Wolno skinęła głową.
– Tak – powiedziała bardzo cicho. – Prędzej czy później. Dlaczego nie teraz.
Wstała z fotela i usiadła na brzegu łóżka.
Wciąż patrzyli sobie w oczy.
Martin Beck wysunął prawą rękę spod głowy, musnął smukłe palce jej dłoni i lekko chwycił za pasek podomki.
– Nie ma pośpiechu.
Głęboko spojrzała mu w oczy.
– Są szare.
– A twoje brązowe.
Åsa Torell uśmiechnęła się, nie rozchylając warg, prawą dłonią powoli rozsupłała pasek, lekko się dźwignęła i podomka opadła na podłogę.
Kiedy odsunął prześcieradło, usiadła z prawą nogą na łóżku, dotykając stopą jego lewego boku.
– Myślałeś o tym wcześniej? – spytała.
– Tak. A ty?
– Czasami. Przez ostatni rok.
Zamienili jeszcze kilka zdań.
– Jak dawno…?
– Wieki temu. Od… – urwała. – A ty?
– Też.
– Jesteś super.
– Ty też.
To prawda. Od dawna wiedział, że Åsa Torell jest super.
Była niska, ale masywna, miała małe piersi o dużych, sztywnych, ciemnobrązowych sutkach, jędrną skórę na brzuchu, a poniżej bujne, kręcone, kruczoczarne włosy. Położyła mu dłoń na lewej nodze i powolutku przesuwała ją do góry. Smukłe silne palce świadome celu.
Była bardzo otwarta.
Kiedy przeniósł ręce na jej barki, zmieniła pozycję, położyła się na nim, przylgnęła całym ciałem – gotowa, zaspokojona.
Słyszał jej przyśpieszony oddech na ramieniu, a chwilę później na wargach. Leżąc na plecach, czuła się pewnie i bezpiecznie, mocno oplatając nogami jego biodra.
Kiedy wyszła, od paru godzin było już jasno.
Włożyła podomkę i kapcie i powiedziała:
– Cześć i dzięki!
– Wzajemnie.
Tak więc stało się i pewnie nigdy się nie powtórzy. Chociaż kto wie…
On nie wiedział.
Wiedział natomiast, że mógłby być jej ojcem, gdyby nim już nie był od dwudziestu siedmiu lat.
Pomyślał, że środa mimo wszystko minęła całkiem, całkiem. Albo to czwartek dobrze się zaczął?
I zasnął.
Kilka godzin później spotkali się w komendzie.
– Kto ci zarezerwował pokój w Savoyu? – spytał mimochodem Martin Beck.
– Ja. Ale tak mi poradził Lennart.
Martin Beck uśmiechnął się pod nosem.
No jasne. Kollberg intrygant. Jednak tym razem na pewno się nie dowie, czy mu się udało, czy nie.
Rozdział 25
W czwartek o dziewiątej rano w głównej kwaterze śledczej panował zastój. Martin Beck i Månsson siedzieli naprzeciwko siebie przy dużym biurku i milczeli. Martin Beck palił, a Månsson nie robił kompletnie nic. Wykałaczki mu się skończyły. Dwanaście po dziewiątej Benny Skacke dokonał pierwszego wyłomu w bezczynności, wchodząc do pokoju z potwornie długą taśmą teleksu. Zatrzymał się przy drzwiach i zaczął pobieżnie przeglądać tekst.
– Co to? – spytał Martin Beck.
– Wykaz z Kopenhagi – odpowiedział ospale Månsson. – Dostajemy je każdego dnia. Kto zaginął, za kim rozesłano listy gończe, jakich samochodów szukają, co znaleźli i tak dalej.
– Dużo dziewcząt zaginęło – powiedział Skacke. – Dziewięć… nie, dziesięć.
– Uhm, taka pora roku.
– Lisbeth Møller, dwanaście lat – wymruczał Skacke. – Od poniedziałku nie wróciła do domu. Narkomanka. Dwanaście lat!
– Czasami pojawiają się u nas – wyjaśnił Månsson. – Oczywiście bardzo rzadko.
– Skradzione samochody – kontynuował Skacke. – Jeden szwedzki paszport, wystawiony na Svena Olofa Gustafssona ze Svedali, lat pięćdziesiąt sześć. Zarekwirowany prostytutce w Nyhavn. Razem z portfelem.
– Pijana świnia – lakonicznie skomentował Månsson.
– Koparka z placu budowy tunelu. Jak można podpylić koparkę?
– Zdarza się – powiedział Martin Beck.
– Pijana świnia – powtórzył Månsson. – Czy jest coś o broni? Przeważnie podają to na końcu.
Skacke przeglądał taśmę.
– Tak. Kilka sztuk. Szwedzki pistolet wojskowy, 9 milimetrów, Husqvarna, na pewno stary, beretta jaguar… pudełko po arminiusie dwudziestcedwójce, pięć paczek amunicji 7,65 milimetra…
– Stop! – przerwał mu Månsson.
– Co napisali o tym pudełku? – zapytał Martin Beck.
– Oryginalne pudełko do arminiusa kaliber .22.
– Gdzie znalezione?
– Wypłynęło na brzeg między Dragørem a Kastrup. Znalezione przez osobę prywatną i przekazane tamtejszej policji. We wtorek.
– Czy na naszej liście nie ma arminiusa dwudziestkidwójki? – spytał Martin Beck.
– Jasne, że jest.
Månsson nagle się ożywił i chwycił za słuchawkę.
– No pewnie – powiedział Skacke. – Pudełko. Pudełko na bagażniku roweru…
Månsson przebił się przez centralę kopenhaskiej policji i po dłuższej chwili uzyskał połączenie z Mogensenem.
Mogensen nic nie słyszał o żadnym pudełku.
– Rozumiem, że nie możesz mieć wszystkiego na głowie – powiedział Månsson. – Ale tak się składa, że sami umieściliście to pudełko na waszym pieprzonym wykazie. Poczekaj chwilę… – Spojrzał na Skackego. – Który numer na liście?
– Trzydziesty ósmy.
– Numer trzydziesty ósmy – powtórzył Månsson do słuchawki. – To może być dla nas ważne…
Słuchał przez minutę.
– Może wiesz coś więcej o Aero-fragt i Olem Hoff-Jensenie?
Pauza.
– W porządku. – Månsson rozłączył się i popatrzył na kolegów. – Sprawdzą i się odezwą.
– Kiedy? – spytał Martin Beck.
– Mogensen nie zasypia gruszek w popiele – odrzekł Månsson i zatopił się w myślach.
Odezwali się po niespełna godzinie.
Månsson głównie słuchał. I miał coraz weselszą minę.
– Wspaniale – skwitował na zakończenie.
– No i? – zapytał Martin Beck.
– Pudełko obejrzeli dokładnie ich technicy. Chłopak z Dragøru chciał je wyrzucić, ale się rozmyślił i wczoraj włożył je do foliowej torby i wysłał do Kopenhagi. Przypłynie do nas wodolotem, który odbija z Nyhavn o jedenastej. – Zerknął na zegarek. – Benny, dopilnuj, żeby radiowóz czekał na przystani.
– A czego się dowiedział o Hoff-Jensenie? – spytał Martin Beck.
– Prawie wszystkiego. Dobrze go tam znają. Szemrany typ. Ale nie do ruszenia. W Danii nie prowadzi żadnych lewych interesów. Wszystko, co robi, jest zgodne z prawem.
– Żadnych lewych interesów Palmgrena.
– Tak. Najwyraźniej chodzi o grubsze sprawy. Mogensen powiedział, że nazwiska Palmgrena i Hoff-Jensena są wymieniane w związku z przemytem broni i samolotów do krajów obłożonych embargo na dostawę broni. Dowiedział się o tym przez Interpol. Ale oni też nic nie mogą zrobić.
– Albo nie chcą.
– To całkiem prawdopodobne.
Månsson ziewnął.
Czekali. Nic innego im nie pozostało.
Za dziesięć dwunasta pudełko leżało na biurku.
Zdjęli foliową osłonę. Starym zwyczajem obchodzili się z nim bardzo ostrożnie, mimo że zdążyło przejść przez niejedne ręce.
Martin Beck podniósł pokrywkę, chwycił się za brodę i patrzył na wycięcia na rewolwer i dodatkową kolbę.
– Tak. Chyba masz rację.
Månsson pokiwał głową. Kilka razy zamykał i otwierał pudełko.
– Dosyć łatwo się otwiera.
Obejrzeli je ze wszystkich stron. Już wyschło i było w nie najgorszym stanie.
– Nie leżało w wodzie zbyt długo – powiedział Martin Beck.
– Pięć dni.
– Patrz!
Martin Beck lekko przesunął dłonią po dnie kartonu. Papier, którym był oklejony, przesiąkł wodą i gdzieniegdzie odpadł.
– Aha. Coś tu było napisane. Chyba długopisem. Moment.
Månsson wyjął z szuflady lupę i podał Martinowi Beckowi.
– Hm. Widać odciski. Całkiem wyraźne „B” i „S”. Może coś jeszcze.
– Dobrze. Mamy ludzi z lepszymi instrumentami niż moje stare szkło powiększające. Niech się temu przyjrzą.
– To jest, a raczej był, rewolwer sportowy – powiedział Martin Beck.
– Też mi coś takiego chodziło po głowie. Poza tym rzadkiej marki. – Månsson zabębnił palcami w blat biurka. – Przekażemy to technikom i zlecimy Skackemu sprawdzenie klubów strzeleckich. A sami pójdziemy na lunch. Niegłupi podział pracy, co?
– Uhm.
– Przy okazji pokażę ci Malmö. Byłeś w Pułkowniku?
– Nie.
– Najwyższy czas.
Restauracja Pułkownik[14] mieści się na dwudziestym szóstym piętrze Kronprinshuset. Panorama z barowego okna zrobiła na Martinie Becku piorunujące wrażenie, przebijając wszystko, co podziwiał w poprzednich dniach.
Poniżej było całe miasto, jakby je oglądali z samolotu, Sund, Saltholm, duńskie wybrzeże, a dalej na północ: Landskrona, Ven i Helsingborg. Zdumiewająco dobra widoczność.
Jasnowłosy barman w niebieskiej marynarce podał im po befsztyku i schłodzonym amstelu. Månsson jadł łapczywie. Potem zgarnął z tacki na przyprawy wszystkie wykałaczki, jedną wetknął między zęby, resztę schował do kieszeni.
– No, tak – powiedział. – Na razie wszystko się zgadza.
Martin Beck, bardziej zainteresowany panoramą niż lunchem, niechętnie oderwał wzrok od okna.
– Na to wygląda. Od początku mogłeś mieć rację. Ale zgadywałeś.
– Kto zgadywał, ten zgadywał.
– Teraz wystarczy zgadnąć, gdzie on jest.
– Gdzieś tutaj. – Månsson szerokim gestem wskazał na miasto. – Ale kto aż tak mógł nienawidzić Palmgrena?
– Tysiące ludzi. Palmgren ze swoimi kompanami niszczył wszystko i wszystkich. Miewał, dłużej lub krócej, rozmaite firmy. Dopóki przynosiły nieprzyzwoicie wysokie zyski. A kiedy nie przynosiły, po prostu zamykał interes i zostawiał pracowników na lodzie. Poza tym, jak myślisz, ilu osobom zrujnowały życie same firmy lichwiarskie w rodzaju tej, jaką prowadził Broberg?
Månsson milczał.
– Wydaje mi się, że masz rację. Powinien być gdzieś tutaj. Jeśli nie uciekł.
– Uciekł i wrócił.
– Możliwe. To nie mogło być zaplanowane. Ktoś, kto planuje morderstwo, zwłaszcza ktoś, komu się je zleca, nie przyjeżdża w letni wieczór na rowerze, wioząc na bagażniku pudełko z rewolwerem sportowym. W dodatku pudełko większe od pudełka do butów.
Wysoki jasnowłosy barman podszedł do ich stolika.
– Telefon do pana inspektora – poinformował Månssona. – Czy podać kawę?
– Gość od mikroskopów – wyjaśnił Månsson. – Kawę? Tak, chętnie. Dwie calypso.
Martin Beck przyłapał się na tym, że nurtuje go fakt popularności Månssona w barze.
Czy on też zostałby rozpoznany w jakiejś sztokholmskiej restauracji? Może tak. Dzięki telewizji i zdjęciom w gazetach. Potem pomyślał o tych wszystkich nabitych w butelkę i fatalnie traktowanych w marnych mieszkaniach spółki budowlanej Palmgrena. Oczywiście powinien mieć listę lokatorów z ostatnich lat.
– Na dnie kartonu było nazwisko – powiedział Månsson. – „B” i „S” sami zobaczyliśmy. Pozostałe litery były niewyraźne. Laborant nie wyklucza, że to nazwisko właściciela.
– Co mu wyszło?
– B. Svensson.
Kierownik strzelnicy w skupieniu popatrzył na Benny'ego Skackego.
– Arminius dwudziestkadwójka? Tak, używają tej marki dwie-trzy osoby. Ale które, tego panu tak od ręki nie powiem. A kto tu był w zeszłą środę? Naprawdę nie wiem, kto kiedy strzela. Proszę spytać tamtego mężczyznę. Od dziesięciu dni, kiedy zaczęły się urlopy, przychodzi codziennie. Niech go pan przy okazji spyta, skąd ma tyle pieniądzy na amunicję.
Mężczyzna skończył serię, policzył punkty i przyklejał na tablicy białe i czarne kartki.
– Arminius dwudziestkadwójka? Tak, znam przynajmniej jednego gościa. Ale nie widziałem go od połowy ubiegłego tygodnia. Jest dobry. Gdyby używał czegoś takiego…
Mężczyzna trzymał w ręku automatyczną berettę jetfire.
– Czy wie pan, jak on się nazywa? – spytał Skacke.
– Bertil coś tam… Olsson albo Svensson, nie pamiętam. W każdym razie pracuje w Kockums.
– Na pewno?
– Tak. Gówniana robota. Chyba jest śmieciarzem.
– Dziękuję. A skąd ma pan tyle pieniędzy na amunicję?
– To moje jedyne hobby – odparł mężczyzna, wsuwając do pistoletu załadowany magazynek.
Przy pawilonie strzeleckim Skacke dostał od kierownika kartkę z trzema nazwiskami.
– To wszyscy, których sobie przypomniałem.
Skacke wrócił do radiowozu. Zanim go uruchomił, spojrzał na listę:
Tommy Lind, Kenneth Axelsson, Bertil Svensson
W komendzie Månsson zapytał Martina Becka:
– Co teraz z panem Brobergiem i panią Hansson?
– Odeślemy ich do Sztokholmu. Oczywiście jeśli Åsa zrobiła swoje.
– Tak, w Malmö zrobiłam swoje – odpowiedziała Åsa Torell, zwracając ku niemu duże brązowe oczy.
Dochodzenie rutynowo toczyło się dalej. W dwie godziny od ich telefonu do kolegów w Handen teleks wypluł spis lokatorów odnajmujących mieszkania w blokach będących własnością Palmgrena.
Sporządzono go w porządku alfabetycznym i Martin Beck od razu wskazał palcem właściwą linijkę:
Svensson Bertil Olof Emanuel, wyeksmitowany 15 września 1968.
– Inaczej mówiąc, wywalony na zbity pysk – skomentował Månsson.
Martin Beck odszukał numer telefonu biura Broberga w Sztokholmie i zadzwonił.
Odebrała kobieta, przypuszczalnie sekretarka, ale wolał się upewnić:
– Czy rozmawiam z panią Moberg?
– Tak.
Przedstawił się.
– Czym mogę służyć?
– Czy dyrektor Palmgren nie zlikwidował ostatnio albo nie zakończył działalności jednej ze swoich firm?
– To zależy, co pan rozumie przez „ostatnio”. Dwa lata temu zamknął zakład na Solnej, jeśli o to panu chodzi.
– Czym się zajmował?
– To był taki nieduży zakład mechaniki precyzyjnej, produkujący specjalistyczne części do maszyn. Bodaj sprężyny i takie rzeczy.
– Dlaczego został zamknięty?
– Bo przestał być opłacalny Branże przemysłowe, które kupowały te mechaniczne detale, wdrożyły nowe konstrukcje albo pozyskały nowe maszyny. Dokładnie nie wiem, w każdym razie nie było już na to zbytu i zamiast zmienić profil, zaniechano działalności i firma została sprzedana.
– I to się stało dwa lata temu?
– Tak. Jesienią sześćdziesiątego siódmego. Wydaje mi się, że kilka lat wcześniej miał podobny zakład, który też zamknął, ale wtedy jeszcze tu nie pracowałam. O tym na Solnej wiem, bo dyrektor Broberg zajmował się jego likwidacją.
– Co się stało z pracownikami?
– Musieli odejść – powiedziała Sara Moberg.
– Jak liczny był personel?
– Nie pamiętam. Ale gdzieś tu są dokumenty. Mogę sprawdzić, jeśli pan sobie życzy.
– Byłbym wdzięczny. Chciałbym poznać nazwiska zatrudnionych.
– Chwileczkę.
Martin Beck czekał.
– Przepraszam – odezwała się po kilkunastu minutach. – Nie bardzo wiedziałam, gdzie tego szukać. Czy mam przeczytać nazwiska?
– Ile ich jest?
– Dwadzieścia osiem.
– Wszyscy stracili pracę? Nie można ich było przenieść do innych firm?
– Wszyscy. Prócz jednej osoby. Byłego brygadzisty, który dostał posadę dozorcy w spółce, ale przepracował tam tylko pół roku. Pewnie znalazł lepsze zajęcie.
Martin Beck sięgnął po papier i długopis.
– Dobrze. Proszę przeczytać nazwiska.
Zapisywał je, a kiedy doszła do dziewiątego, przestał.
– Moment. Proszę powtórzyć ostatnie nazwisko.
– Svensson. Bertil Svensson, pracownik biurowy.
– Czy jest o nim coś więcej?
– Nie, tylko tyle.
– Dziękuję, to mi wystarczy. Do widzenia pani i dziękuję za pomoc.
Od razu poszedł do Månssona.
– Znów go mamy – zakomunikował. – Bertil Svensson. Zwolniony z firmy Palmgrena dwa lata temu. Pracownik biurowy.
Månsson obrócił wykałaczkę językiem.
– Nie. Pomocnik, pracownik fizyczny. Rozmawiałem z działem kadr w Kockums.
– Masz jego adres?
– Tak. Mieszka na Vattenverksvägen.
Martin Beck pytająco uniósł brwi.
– W Kirsebergu.
Martin Beck pokręcił głową.
– Na Öster.
Martin Beck wzruszył ramionami.
– Sztokholmczyk! – fuknął Månsson. – W każdym razie tam mieszka. Teraz ma urlop. Podjął pracę w Kockums w styczniu tego roku. Ma trzydzieści siedem lat. Jest rozwiedziony. Jego eks… – Månsson wyłuskał z pliku papierów zabazgrany karteluszek. – Jego eksżona mieszka w Sztokholmie. Co miesiąc potrącają mu z pensji alimenty i wysyłają do Evy Svensson. Na Nortullsgatan 23.
– Hm. Jeśli wziął urlop, to może go tu nie ma.
– Przekonamy się. Może powinniśmy porozmawiać z jego byłą. Myślisz, że Kollberg…
Martin Beck spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do szóstej. Kollberg pewnie jest w drodze do domu, do Gun i Bodil.
– Tak – odparł. – Jutro.
Rozdział 26
Lennart Kollberg miał złe przeczucia, kiedy w piątek przed południem usłyszał w słuchawce głos Martina Becka.
– Tylko mi nie mów, że znowu chodzi o Palmgrena.
Martin Beck chrząknął.
– Przykro mi, Lennart, ale muszę cię prosić o drobną przysługę. Domyślam się, że masz dużo na głowie…
– Dużo na głowie! – przerwał mu Kollberg. – Mam wszystko na głowie z wyjątkiem personelu, na przykład ciebie i innych, którzy powinni tu być. Jestem zawalony robotą. Nie ma nawet Rönna ani Melandera.
– Rozumiem, Lennart. Wypłynęło jednak kilka istotnych kwestii. Musisz zdobyć trochę informacji o kimś, kto mógł zastrzelić Palmgrena. W najgorszym razie poproś Gunvalda…
– Larssona? Sam minister nic by nie wskórał, nawet gdyby go błagał klęczkach. – Kollberg umilkł na chwilę i westchnął. – Co to za jeden?
– Przypuszczalnie ten, którego mogliśmy zatrzymać tydzień temu na przystanku Haga, gdyby nie ten blamaż. Nazywa się Bertil Svensson…
– Jak plus minus dziesięć tysięcy ludzi w kraju.
– Możliwe – zgodził się uprzejmie Martin Beck. – Już ci mówię, co wiemy o naszym Bertilu Svenssonie. Pracował w firmie Palmgrena na Solnej, w małym zakładzie mechaniki precyzyjnej, który zamknięto jesienią w sześćdziesiątym siódmym. Mieszkał w jednym z bloków Palmgrena, skąd mniej więcej rok temu został wyrzucony. Jest członkiem klubu strzeleckiego i zdaniem świadków używa broni, z której mógł być zabity Palmgren. Zeszłej jesieni się rozwiódł, była żona i dwoje dzieci nadal mieszkają w Sztokholmie. On przeniósł się do Malmö i pracuje w Kockums.
– Hm.
– Nazywa się Bertil Olof Emanuel Svensson, urodził się w parafii Zofii w Sztokholmie szóstego maja trzydziestego drugiego.
– Dlaczego go nie zgarniecie w Malmö?
– Zgarniemy, ale najpierw chcielibyśmy się o nim dowiedzieć czegoś więcej. I pomyśleliśmy, że ty się tym zajmiesz.
Kollberg jęknął.
– Okej, co mam robić?
– Nie figuruje w rejestrze karnym, ale podpytaj, czy nie był kiedyś zatrzymany. I czy czegoś o nim nie wie komisja socjalna. I zorientuj się w spółce budowlanej, dlaczego został wyeksmitowany z mieszkania. I, co równie ważne, porozmawiaj z jego byłą żoną.
– Wiesz, gdzie jej szukać, czy tym też mam się zająć? Znalezienie właściwej pani Svensson potrwa zaledwie kilka tygodni.
– Mieszka na Norrtullsgatan 23. Nie zapomnij jej zapytać, kiedy ostatnio widziała się z eksmężem. Nie znam układów między nimi, ale nie można wykluczyć, że dzwonił do niej albo się z nią spotkał w ubiegły czwartek. Czy mógłbyś to zrobić jak najszybciej?
– Zejdzie mi pewnie cały dzień – pożalił się Kollberg. – Ale chyba nie mam wyboru. Oddzwonię, jak się z tym uporam.
Kollberg odłożył słuchawkę i posępnie wpatrywał się w blat biurka, zawalony skoroszytami, segregatorami i kopiami raportów. Po chwili westchnął, odszukał skorowidz telefoniczny i zabrał się do pracy.
Parę godzin później wstał zza biurka, włożył marynarkę, zamknął notatnik, schował go do kieszeni i zszedł do samochodu.
Jadąc na Norrtullsgatan, zastanawiał się, jakie zebrał wiadomości.
Bertil Olof Emanuel Svensson stał się znany policji dopiero w październiku sześćdziesiątego siódmego roku. Trafił na komisariat w Bollmorze za pijaństwo. Zabrano go z bramy domu, w którym mieszkał, i jedną noc spędził w areszcie. Do lipca sześćdziesiątego ósmego w tym samym komisariacie był jeszcze pięć razy, raz znowu za pijaństwo, a cztery razy za tak zwane awantury domowe. To wszystko. Od sierpnia nienotowany.
Komisja do walki z alkoholizmem też nie próżnowała. Kilka razy jej pracownicy byli wzywani do mieszkania Svenssonów przez gospodarza domu i sąsiadów, którym zakłócał spokój pijackimi ekscesami. Był pod kontrolą, ale nie licząc dwóch zatrzymań przez policję za pijaństwo, nie było powodów do interwencji. Przed październikiem sześćdziesiątego siódmego roku nie dopuścił się żadnych alkoholowych wykroczeń i nie było go w papierach komisji do walki z alkoholizmem. Prócz upomnień nie podjęto żadnych innych kroków.
Rodzina Svenssonów była również znana komisji opieki nad dzieckiem. Skargi dotyczące wychowywania dzieci pochodziły od mieszkańców bloku.
Jeśli Kollberg się nie mylił, wszystkie zgłoszenia do różnych komisji były sprawką tego samego sąsiada.
Dzieci, siedmiolatka i pięciolatek, były rzekomo zostawiane samopas, chodziły źle ubrane i z mieszkania Svenssonów dobiegały ich krzyki. Komisja opieki nad dzieckiem zbadała sprawę: pierwszy raz w grudniu sześćdziesiątego siódmego, drugi – w maju sześćdziesiątego ósmego. Pracownicy złożyli kilka wizyt, ale nie dostrzegli poważniejszych uchybień. Owszem, stan higieny pozostawiał to i owo do życzenia, matka była leniwa i niechlujna, ojciec bezrobotny, a sytuacja finansowa fatalna, nic jednak nie wskazywało na zaniedbywanie dzieci. Córka dobrze sobie radziła w szkole, była zdrowa i przeciętnie uzdolniona, może tylko trochę nieśmiała i mało komunikatywna. Synek siedział w domu z matką, a kiedy ta podejmowała dorywcze prace, chodził do prywatnego przedszkola. W ocenie opiekunki był żywy, harmonijny, chłonny i towarzyski, bez najmniejszych oznak fizycznych dolegliwości. W listopadzie sześćdziesiątego ósmego doszło do separacji rodziców. Dzieci nadal były pod kuratelą.
Komisja do spraw bezrobocia wypłacała rodzinie zapomogę w okresie od października sześćdziesiątego siódmego do kwietnia sześćdziesiątego ósmego. Bertil Svensson zgłosił się na przeszkolenie zawodowe i jesienią sześćdziesiątego ósmego roku otrzymał zasadnicze wykształcenie w szkole mechanicznej w ośrodku rehabilitacji zawodowej. W styczniu sześćdziesiątego dziewiątego zatrudnił się jako pomocnik w zakładach mechanicznych Kockums w Malmö, dokąd się przeprowadził. Komisja ochrony zdrowia przeprowadziła pomiary hałasu w mieszkaniu Svenssonów w związku z nakazem eksmisji złożonym przez spółkę. Natężenie hałasu – czyli dziecięce krzyki, tupot szybkich kroków i odgłosy spuszczanej wody – przekraczało dopuszczalne normy.
Co prawda przekraczało je na całym osiedlu, ale nikt się tym nie zainteresował. W czerwcu 1968 roku komisja mieszkaniowa przychyliła się do decyzji spółki o rozwiązaniu umowy najmu ze Svenssonem. Pierwszego września rodzina zwolniła lokal. Zastępczego im nie przydzielono.
Kollberg rozmawiał z raszplą ze spółki budowlanej. Ubolewała nad tym, że musieli się, niestety, posunąć do wyeksmitowania rodziny, ale wpłynęło na nią zbyt dużo skarg.
– Sądzę, że dla nich samych to było najlepsze wyjście – powiedziała. – Nie pasowali tutaj.
– Dlaczego? – spytał Kollberg.
– Nasi lokatorzy reprezentują inny poziom, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. Nie przywykliśmy dzień w dzień wzywać pracowników komisji do walki z alkoholizmem, policji, komisji opieki nad dzieckiem i Bóg wie, kogo jeszcze…
– A więc to nie sąsiedzi zwrócili uwagę odpowiednich służb na rodzinę Svenssonów, tylko wy?
– Naturalnie. Jeśli coś nie jest w porządku, do naszych obowiązków należy zbadanie sprawy. Poza tym jeden z sąsiadów okazał się bardzo chętny do współpracy.
Na tym zakończył rozmowę, bezradny i zniesmaczony.
Nie wierzył własnym uszom.
Zaparkował na Norrtullsgatan, ale nie wysiadł od razu. Wyjął notatnik i długopis i, korzystając z wcześniejszych zapisków, sporządził zestawienie:
1967
wrzes. Bez pracy
paźdz. Pijaństwo (komisariat Bollmora)
list. Komisja do walki z alkoholizmem
grudz. Awantura domowa, komisja opieki nad dzieckiem
1968
stycz. Awantura domowa (kom. Bollm.)
luty Komisja do walki z alkoholizmem
marzec Pijaństwo (kom. Bollm.)
kwieć. Awantura domowa (kom. Bollm.), komisja do walki z alkoholizmem
maj Komisja opieki nad dzieckiem
czer. Decyzja komisji mieszkaniowej o wypowiedzeniu umowy najmu
lip. Decyzja o eksmisji, awantura domowa (kom. Bollm.)
aug. –
sierp. – wrzes. Eksmisja paźdz.
paźdz. –
list. Separacja
grudz. –
1969
stycz. Przenosi się do Malmö. Kockuma
lip. Strzela do V. Palmgrena?
Przez chwilę studiował to przygnębiające zestawienie i pomyślał, że można by je opatrzyć nagłówkiem: „Nieszczęścia rzadko chodzą w pojedynkę”.
Rozdział 27
Pod dwudziestym trzecim na Norrtullsgatan stał stary obskurny budynek. Z nieznośnego upału Kollberg wszedł na zdumiewająco chłodną klatką schodową. Jakby za murami z odpadającym tynkiem magazynowano wilgoć i zimowe powietrze.
Pani Svensson mieszkała na pierwszym piętrze. Tabliczka „Eva Svensson” wisiała przypuszczalnie na drzwiach do służbówki.
Kollberg załomotał. Po chwili rozległy się kroki, potem szczęk odsuwanego łańcucha i drzwi się uchyliły. Pokazał przez szparę legitymację. Nie widział, kto mu otworzył, usłyszał tylko głębokie westchnienie.
Za drzwiami znajdowała się duża kuchnia. Kobieta, która zamknęła za nim drzwi, była niska, szczupła, o udręczonej twarzy. Strąkowate włosy farbowała chyba dość dawno temu, bo końcówki były niemal białe, pośrodku ciemniejsze, a u nasady brązowe. Miała na sobie pasiastą szmizjerkę z porozciąganej bawełny, z ciemnymi plamami potu pod pachami. Sądząc po zapaszku, nie prała jej zbyt często. Na stopach frotowe kapcie nieokreślonego koloru. Kollberg wiedział, że ma dwadzieścia dziewięć lat, ale dałby jej co najmniej trzydzieści pięć.
– Policja? Co się tym razem stało? Jeśli szuka pan Bertila, to go tu nie ma.
– Tak, wiem. Jeśli wolno, chciałbym zamienić z panią kilka słów. Czy mogę?
Kobieta skinęła głową i podeszła do kuchennego stołu pod oknem. Na kwiecistej ceracie leżał rozłożony tygodnik i napoczęta kanapka, na pełnym petów spodku w niebieskie kwiatki dopalał się papieros z filtrem. Przy stole stały trzy krzesła.
Usiadła, wzięła papierosa i wskazała krzesło naprzeciwko.
– Proszę siadać.
Kollberg usiadł i zerknął przez okno na ponure podwórko. Trzepak i pojemniki na śmieci. Bardzo dekoracyjne.
– O czym chce pan porozmawiać? – nieuprzejmym tonem spytała Eva Svensson.
– Mam mało czasu, muszę odebrać Tomasa z placu zabaw.
– Tomas to pani młodsze dziecko?
– Tak. Ma sześć lat. Kiedy robię zakupy i sprzątam, zostawiam go pod opieką na placu zabaw, na tyłach Handelshögskolan[15].
Kollberg rozejrzał się po kuchni.
– Ma pani jeszcze jedno dziecko, prawda?
– Tak. Ursulę. Jest na koloniach.
– Jak długo pani tu mieszka?
– Od kwietnia. – Zaciągnęła się, wypalając papierosa aż po filtr. – Ale będę tu tylko do jesieni, bo staruszka nie lubi dzieci. Nie wiem, gdzie się podziejemy.
– Ma pani pracę?
Kobieta odłożyła tlący się filtr na spodek.
– Tak, u staruszki. To znaczy, mieszkam u niej w zamian za sprzątanie, gotowanie, robienie zakupów, pranie i opiekę nad nią. Na przykład sama nie zejdzie po schodach, to jej pomagam. Między innymi.
Kollberg wskazał głową drzwi naprzeciwko wejściowych.
– Tam śpicie?
– Tak.
Wstał i otworzył drzwi. Pokój miał około piętnastu metrów kwadratowych. Okno wychodziło na ponure podwórko. Pod ścianami stały dwa łóżka, jedno rozsuwane. Umeblowania dopełniały: komoda, dwa krzesła, kulawy stolik i szmaciak.
– Nie jest duży – powiedziała Eva Svensson – ale mamy stały dostęp do kuchni i dzieci mogą się bawić na podwórku.
Kollberg usiadł przy stole. Kobieta wodziła palcem po ceracie.
– Chciałbym się dowiedzieć, jak się państwu wiodło w ostatnich latach. Wiem, że się rozwiedliście, ale interesuje mnie to, co było przedtem. Mąż przez dłuższy czas nie miał pracy, prawda?
– Tak. Wyleciał prawie dwa lata temu. Nie, żeby coś zrobił, wszyscy wylecieli, bo zamknęli firmę. Nie była opłacalna. Potem nie mógł znaleźć żadnej pracy. Nie było. To znaczy, nie było odpowiedniej. Przedtem nieźle zarabiał. Pracował w biurze, ale nie miał porządnego wykształcenia, i te posady, o które się starał, dostali lepiej wykształceni.
Kollberg pokiwał głową.
– Jak długo pracował w tej firmie, zanim została zamknięta?
– Dwanaście lat. Wcześniej był w innej firmie u tego samego szefa. Dyrektora Palmgrena. No może nie był jej szefem, tylko właścicielem. Bertil pracował tam w magazynie i jeździł motorowerem, a potem, jak firmę zlikwidowali, przenieśli go do biura, do drugiej firmy, która też została zlikwidowana.
– Długo byli państwo małżeństwem?
– Pobraliśmy się w przeddzień Zielonych Świątek w pięćdziesiątym dziewiątym. – Ugryzła kęs napoczętej kanapki, popatrzyła na nią, wstała i wyrzuciła do zlewu. – Byliśmy małżeństwem osiem i pół roku.
– Kiedy się przeprowadziliście do Bollmory?
Kobieta wciąż stała przy zlewie i dłubała w zębach paznokciem małego palca.
– Na jesieni w sześćdziesiątym szóstym. Przedtem mieszkaliśmy na Västmannagatan. To było mieszkanie służbowe, właścicielem tego domu też był dyrektor Palmgren. Zdaje się, że chciał go wyremontować i przerobić mieszkania na biuro, dlatego przeprowadziliśmy się do nowego bloku. Oczywiście wyglądał o wiele ładniej, tylko był daleko od miasta i komorne było bardzo wysokie. Kiedy Bertil stracił pracę, myślałam, że będziemy musieli zwolnić mieszkanie, ale nie musieliśmy. Dopiero później, tyle że z innych powodów.
– Z jakich?
– No, bo Bertil pił i takie tam. I sąsiad pod nami narzekał, że robimy za dużo hałasu. A my nie hałasowaliśmy bardziej niż inni lokatorzy. Tam było wszystko słychać, nawet kilka pięter niżej, krzyki dzieci, szczekanie psów, muzykę z gramofonów. Myśleliśmy, że sąsiedzi nad nami mają pianino, dopóki się nie dowiedzieliśmy, że mieszkają trzy piętra nad nami. I dzieci nie mogły się bawić w domu. W każdym razie wyrzucili nas zeszłej jesieni.
Do kuchni zajrzało słońce. Kollberg otarł chusteczką pot z czoła.
– Czy mąż dużo pił? – spytał.
– Czasami tak.
– A jak się zachowywał po alkoholu? Był agresywny?
Nie odpowiedziała od razu. Usiadła przy stole.
– Czasami się złościł. Bo stracił pracę, bo ludzie byli źli i takie tam. Miałam dosyć wysłuchiwania tego za każdym razem, kiedy wychylił parę głębszych.
– Podobno dochodziło między wami do awantur.
– Niezupełnie do awantur. Rzadko się kłóciliśmy. Którejś nocy, kiedy spaliśmy, dzieci się obudziły i zaczęły bawić. I wtedy przyjechała policja. Jasne, że raz czy dwa mówiliśmy podniesionym głosem, ale nigdy się nie biliśmy, nic z tych rzeczy.
– Czy zwróciliście się do zrzeszenia lokatorów, kiedy groziła wam eksmisja?
Pokręciła głową.
– Nie, nie należeliśmy do takiego zrzeszenia. Nie mogliśmy nic zrobić, musieliśmy się wyprowadzić.
– I gdzie zamieszkaliście?
– Wynajęłam pokój z kuchnią, z drugiej ręki. Potem przeniosłam się tutaj. Po rozwodzie Bertil wyprowadził się do hotelu kawalerskiego. Teraz mieszka w Malmö.
– Hm. Kiedy się pani z nim ostatnio widziała?
Eva Svensson przeczesała palcami włosy na karku i zastanawiała się chwilę.
– Chyba w zeszły czwartek. Przyszedł ni z gruszki, ni z pietruszki. Mniej więcej po godzinie pokazałam mu drzwi, bo przecież muszę pracować. Powiedział, że ma urlop i że kilka dni będzie w Sztokholmie. Dał mi nawet trochę pieniędzy.
– A potem już się nie odezwał?
– Nie, pewnie wrócił do Malmö. W każdym razie więcej go nie widziałam. – Odwróciła się i spojrzała na budzik, który stał na lodówce. – Muszę odebrać Tomasa. Opiekunki nie są zadowolene, kiedy zostawia się dzieci na tyle godzin.
Wstała i wyszła do pokoju.
– Dlaczego się rozwiedliście? – spytał Kollberg, podnosząc się z krzesła.
– Bo mieliśmy siebie dosyć. Wszystko poszło nie tak. Ostatnio ciągle się kłóciliśmy. Bertil snuł się po mieszkaniu i użalał nad sobą. W końcu tego nie wytrzymałam. – Wróciła do kuchni uczesana i w sandałkach. – Naprawdę muszę już iść.
– Ostatnie pytanie: Czy pani mąż znał dyrektora Palmgrena?
– Skądże znowu. Chyba ani razu go nie widział. Pan dyrektor urzędował w jakimś biurze i stamtąd wszystko nadzorował. Wydaje mi się, że jego noga nie postała w jego firmach, prowadzili je zastępcy, wicedyrektorzy.
Z haczyka nad kuchenką zdjęła siatkę i otworzyła drzwi. Kollberg je przytrzymał, puścił ją przodem i zamknął.
– Jakie gazety pani czyta?
– „Expressen”. Najczęściej niedzielne wydanie. A co tydzień „Hennes” i „Hela Världen”[16]. Tygodniki są bardzo drogie. Dlaczego pan o to pyta?
– Z ciekawości.
Pożegnali się na ulicy. Patrzył, jak idzie w stronę Odenplan. Szczupła kobieta w porozciąganej sukience.
Dopiero po południu Kollberg zadzwonił do Malmö, żeby poinformować o rezultatach dochodzenia. Ostatnie pół godziny Martin Beck spędził na przechadzkach po korytarzu, czekając na telefon. Kiedy się w końcu odezwał, podniósł słuchawkę, zanim wybrzmiał pierwszy dzwonek.
Uruchomił magnetofon, podłączony do aparatu, i słuchał relacji Kollberga, nie przerywając jej pytaniami ani komentarzami.
– Dobra robota – skwitował. – Nie będę ci już zawracał głowy.
– Oby. Chyba macie, kogo szukacie – zrymował Kollberg. – Wracam do moich baranów. Daj znać, co i jak. Pozdrów tych, którzy na to zasługują. Cześć!
Martin Beck wziął magnetofon pod pachę i poszedł do Månssona. Wspólnie przesłuchali taśmę.
– I co powiesz? – spytał Martin Beck.
– No tak. Jest motyw. Najpierw zwolniony po przeszło dwunastu latach pracy w firmach Palmgrena, potem wyeksmitowany przez Palmgrena, a w końcu rozwód. I musiał się wyprowadzić ze Sztokholmu, żeby dostać dużo gorszą pracę. Wszystko przez Palmgrena.
Martin Beck pokiwał głową, a Månsson mówił dalej:
– Poza tym był w Sztokholmie w zeszły czwartek. Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie zdążyli go zatrzymać na przystanku Haga. Gdyby zdążyli, mielibyśmy mordercę, zanim Palmgren zmarł w szpitalu. Jestem wkurzony, jak o tym pomyślę.
– Ja wiem dlaczego nie zdążyli. Ale powiem ci innym razem. Jeszcze bardziej się wkurzysz, jak to usłyszysz.
– Okej, zostawmy to na potem.
Martin Beck zapalił papierosa.
– Z tą eksmisją coś śmierdzi. Autorem donosów na rodzinę Svenssonów była spółka budowlana.
– I życzliwy sąsiad.
– Na pewno na etacie u Palmgrena albo Broberga, albo u jednego i drugiego. To jasne, że Palmgren chciał się pozbyć byłego pracownika. W Sztokholmie takie mieszkanie jest warte duże pieniądze. Lewe pieniądze.
– Myślisz, że Palmgren polecił sprokurować zarzuty, żeby mieć podkładkę na eksmisję?
– Nie myślę, jestem o tym przekonany. Oczywiście za pośrednictwem Broberga. Bertil Svensson musiał się w tym połapać. Wcale mnie nie dziwi, że nienawidził Palmgrena.
Månsson podrapał się po karku i skrzywił.
– Tak, jasne, ale żeby się posunąć do morderstwa…
– Nie zapominaj, że od dłuższego czasu spotykały go same porażki. Kiedy zdał sobie sprawę, że to nie wina fatum, tylko jednego człowieka, a raczej jednej grupy społecznej, zapiekł się w nienawiści. Przecież niczego mu nie oszczędzono.
– A Palmgren…
Martin Beck wstał.
– Chyba trzeba posłać kogoś do pilnowania Svenssona, żebyśmy go znowu nie stracili z oczu. Kogoś, kto nie opycha się na służbie puree ziemniaczanym.
Månsson spojrzał na niego dziwnie.
Rozdział 28
Bertil Svensson mieszkał w Kirsebergsstaden, tuż przy wschodniej granicy miasta. Teren ten nazywa się także Bulltofta Górki ałbo tyłko Górki, bo topograficznie są tam wyjątkowe w Malmö wzniesienia.
Mieszkanie „na Górkach” miejscowa burżuazja zawsze uznawała za mało pociągające, ale wielu mieszkańców Kirsebergsstaden szczyciło się swoją dzielnicą i dobrze się w niej czuło, mimo że w domach nierzadko brakowało wygód i ogólnie były w kiepskim stanie, ponieważ nikomu nie zależało na ich konserwacji i remontach. Do najgorzej urządzonych mieszkań trafiali ludzie niemile widziani w elegantszych dzielnicach i tacy, którzy nie marzyli o wyższym standardzie. Nie przez przypadek osiadło tutaj wielu cudzoziemskich robotników, którzy w ostatnich latach przyjechali do Malmö.
To była proletariacka dzielnica i rdzenni mieszkańcy Malmö – na przykład pokroju Viktora Palmgrena – nigdy tam nie zaglądali, ba, może w ogóle nie mieli pojęcia o jej istnieniu.
Benny Skacke wybrał się na Górki na rowerze w późne piątkowe popołudnie. Martin Beck zlecił mu dyskretną obserwację Bertila Svenssona, oczywiście jeśli obiekt będzie w domu. Co godzina miał się kontaktować albo z nim, albo z Månssonem.
Niewykluczone, że zatrzymają Svenssona jeszcze tego samego dnia wieczorem. Brakowało jedynie kilku drobiazgów. Tak powiedział Martin Beck.
Zgodnie z danymi, jakie mężczyzna podał pracodawcy i do wiadomości klubu strzeleckiego, Bertil Svensson mieszkał przy Vattenverksvägen, między Lundavägen i Simrishamnsjärnvägen. Od Lundavägen Vattenverksvägen biegła stromo w górę i Skacke wolał zawczasu zsiąść z roweru. Minął starą okrągłą wieżę ciśnień, którą lata temu przerobiono na czynszówkę. Zastawiał się, czy mieszkania wyglądają jak kawałki tortu. Czytał kiedyś o skandalicznych warunkach sanitarnych, jakie tam panują, i o jugosłowiańskich lokatorach.
Zostawił rower na Kirsebergstorg. Miał nadzieję, że nikt go nie ukradnie. Zakleił czarną taśmą słowo „Policja” na ramie, co zwykle robił, kiedy operował anonimowo.
Miał obserwować stary piętrowy budynek. Przyglądał mu się przez chwilę z przeciwległego chodnika. Na ulicę wychodziło dziewięć okien, po dwa po obu stronach drzwi i pięć na piętrze. Były jeszcze trzy mansardowe, ale strych wydawał się niezamieszkany. Szyby zarosły brudem, brakowało zasłon.
Raźnym krokiem przeszedł przez ulicę i wszedł do domu. Na drzwiach, po prawej od schodów, zobaczył kartonik z odręcznym napisem „B. Svensson”.
Wrócił na plac, usiadł na ławce, skąd mógł obserwować dom, wyjął popołudniówkę, którą kupił po opuszczeniu komendy, rozłożył ją i udawał, że czyta.
Czekał zaledwie dwadzieścia minut. Z domu wyszedł mężczyzna, którego wygląd odpowiadał rysopisowi strzelca z Hotelu Savoy. No, może był trochę niższy, niż Skacke sobie wyobrażał. Ubiór też się zgadzał: ciemnobrązowa marynarka, jaśniejsze, brązowe spodnie, beżowa koszula i krawat w czerwono-brązowe paski.
Skacke nie spuszczał go z oczu. Spokojnie złożył popołudniówkę, wstał, wsunął gazetę do kieszeni i wolno ruszył za mężczyzną. Ten skręcił w pierwszą przecznicę i żwawym krokiem szedł w stronę zakładu karnego znajdującego się u podnóża pagórka.
Skackemu nagle zrobiło się go żal. Nie miał pojęcia, jak szybko tam trafi. Może zaczynał nabierać pewności, że zgładzenie Palmgrena ujdzie mu na sucho? Za więzieniem skręcił w prawo, potem w lewo, w Gevaldigergatan, i zatrzymał się przed siatką boiska, naprzeciwko więziennego muru.
Skacke też się zatrzymał. Na murawie rozgrywano mecz. W czerwonych koszulkach B. K. Flagg, w niebieskich F. K. Balkan. Zanosiło się na niezłe widowisko. Skacke chętnie by je obejrzał, ale mężczyzna prawie od razu ruszył dalej.
Wyszli na Lundavägen i kiedy minęli Dalhemsplanen, ubrany na brązowo obiekt zniknął w sklepie z kanapkami. Skacke zajrzał do środka przez witrynę. Bertil Svensson stał przy kontuarze. Skacke czekał w sąsiedniej bramie. Po chwili mężczyzna wyszedł z kartonowym pudełkiem w jednym ręku i torbą w drugim.
Wracał tą samą drogą.
Skacke mógł sobie pozwolić na większą odległość, bo zakładał, że obserwowany idzie do domu. Kiedy mijał boisko piłkarskie, Balkan strzelił gola i publiczność, czyli kibice tej drużyny, wydała z siebie okrzyk radości. Jakiś człowiek z małym dzieckiem na ramionach wywrzaskiwał jakąś rymowankę, ale Skacke nic nie zrozumiał, bo była po serbsko-chorwacku. Beril Svensson rzeczywiście wrócił do domu.
Skacke, idąc przeciwległym chodnikiem, zobaczył przez okno, że wyjmuje z torby puszkę piwa.
Skorzystał z okazji i zadzwonił z budki telefonicznej na komendę. Odebrał Martin Beck.
– No?
– Jest w domu. Przed chwilą wrócił. Kupił piwo i kanapki.
– Dobrze. Zostań tam i zadzwoń, jeśli znowu wyjdzie.
Skacke usiadł na ławce. Pół godziny później kupił w pobliskim kiosku inne popołudniówki i czekoladę. I znów usiadł na ławce.
Od czasu do czasu krążył po chodniku, ale nie miał odwagi zbyt często mijać obserwowanego okna. Ściemniło się, mężczyzna zapalił światło. Zdjął marynarkę, zjadł kanapki, wypił dwa piwa i chodził po pokoju. Czasami siadał przy stole pod oknem.
Dwadzieścia po dziesiątej Skacke zdążył kilka razy przeczytać gazety, zjadł cztery tabliczki czekolady, wypił dwie butelki soku jabłkowego i miał ochotę zawyć z nudów.
Wtedy zgasło światło w pokoju po prawej od drzwi wejściowych. Skacke odczekał pięć minut, po czym zadzwonił na komendę. Nie zastał ani Månssona, ani Martina Becka. Zadzwonił do Hotelu Savoy. Komisarza Becka nie było w pokoju. Zadzwonił do Månssona. Bingo.
– O, ciągle tam jesteś? – powiedział Månsson.
– Oczywiście, że jestem. Dlaczego nie przyjeżdżacie?
Skackemu zbierało się na płacz.
– Hm, myślałem, że wiesz – flegmatycznie odparł Månsson. – Czekamy do jutra. Co on teraz robi?
Skacke zazgrzytał zębami.
– Zgasił światło, pewnie szykuje się do snu.
Månsson nie odezwał się od razu. Skacke usłyszał podejrzany bulgot, cichy brzęk i czyjeś „och!”.
– Tobie radzę to samo. Jedź do domu i się prześpij. Mam nadzieję, że cię nie widział?
– Nie.
Skacke odwiesił słuchawkę, wskoczył na rower, niemal sfrunął z pagórka do Lundavägen i dziesieć minut później stał w przedpokoju na Kärleksgatan i dzwonił do Moniki.
Pięć po ósmej w sobotę rano Martin Beck i Månsson zapukali do drzwi Bertila Svenssona.
Otworzył im w piżamie. Kiedy zobaczył legitymacje, skinął głową i poszedł się ubrać.
W mieszkaniu, składającym się z pokoju z kuchnią, nie znaleźli broni. Bertil Svensson bez słowa wsiadł z nimi do samochodu. Przez całą drogę do Davidshallstorg milczał.
W pokoju Månssona popatrzył na telefon i po raz pierwszy otworzył usta:
– Czy mógłbym zadzwonić do żony?
– Później – odpowiedział Martin Beck. – Najpierw sobie porozmawiamy.
Rozdział 29
Całe przedpołudnie i kawał popołudnia Martin Beck i Månsson słuchali Bertila Svenssona. Chyba mu ulżyło, że nareszcie będzie mógł się wygadać, zależało mu na tym, żeby go dobrze zrozumieli, i wyraźnie się zdenerwował, kiedy postanowili zrobić przerwę na lunch. Jego zeznania w dużej części potwierdzały ich teorię dotyczącą motywu.
Kiedy eksmisja, wymuszona przeprowadzka, zwolnienie z pracy i rozwód stały się faktem, Bertil Svensson nabierał w swojej samotni w Malmö coraz większego przekonania, że wszystkim nieszczęściom, jakie go dotknęły, jest winien jeden człowiek: Viktor Palmgren, krwiopijca, który bogacił się cudzym kosztem, magnat, mający za nic być albo nie być pracowników i lokatorów.
I zapałał do niego nienawiścią, o jaką nigdy wcześniej się nie podejrzewał. Kilka razy podczas przesłuchania zawiodły go nerwy i wybuchnął płaczem, szybko się jednak opanowywał i zapewniał o swojej wdzięczności za możliwość złożenia wyczerpujących wyjaśnień. Kilka razy powtarzał, jak się cieszy, że po niego przyszli i że gdyby go nie odnaleźli, przypuszczalnie długo by nie wytrzymał i sam się do nich zgłosił.
Nie żałował tego, co zrobił.
To bez znaczenia, że będzie siedział w więzieniu, jego życie legło w gruzach, nie byłby w stanie zaczynać wszystkiego od nowa.
Zanim odprowadzono go do aresztu, kiedy skończyli i nie było już nic do dodania, uścisnął dłoń Martinowi Beckowi i Månssonowi i podziękował.
Po jego wyjściu dłuższą chwilę milczeli.
Månsson wstał, podszedł do okna i spojrzał na dziedziniec.
– Żeby to jasna cholera…
– Miejmy nadzieję, że dostanie łagodny wyrok.
Do drzwi zapukał Skacke.
– No i jak?
– Mniej więcej tak, jak myśleliśmy – nie od razu odparł Månsson.
– Zimnokrwisty skurczybyk. Wparadował jakby nigdy nic i zabił. Dlaczego? To tak jak ja bym poszedł pod jego dom i zastrzelił go przez płot, kiedy by się na przykład opalał na leżaku…
– Niezupełnie. Zaraz sam usłyszysz. – Martin Beck cofnął taśmę, na której nagrywali przesłuchanie. – O, chyba tutaj.
Nacisnął klawisz odtwarzania.
„Skąd pan wiedział, że Palmgren jest w Hotelu Savoy?”.
To był głos Månssona.
„Nie wiedziałem. Akurat tamtędy przejeżdżałem”.
To był Bertil Svensson.
„Zacznijmy od początku. Proszę powiedzieć, co pan robił tamtej środy?”.
To był Martin Beck.
„Bertil Svensson: Od poniedziałku byłem na urlopie, miałem wolne. Przed południem nie robiłem nic szczególnego, obijałem się. Uprałem trochę koszul i slipów, bo w takie upały trzeba je często zmieniać. Potem zjadłem na lunch sadzone jajka, napiłem się kawy, pozmywałem i wyszedłem na zakupy. Byłem w Tempo przy Värnhemstorget, to nie jest najbliższy sklep, ale chciałem jakoś zabić czas. Prawie nikogo nie znam w Malmö, tylko paru kolegów z pracy, ale też mieli urlop i wyjechali z miasta z rodzinami. Zrobiłem zakupy i wróciłem do domu. Było strasznie gorąco, więc nie chciało mi się nigdzie wychodzić.
Położyłem się i czytałem książkę, którą kupiłem w Tempo. „Nienawiść” Eda McBaina. Wieczorem zrobiło się trochę chłodniej i o wpół do siódmej pojechałem na rowerze na strzelnicę.
Martin Beck: Na którą strzelnicę?
Bertil Svensson: Tam, gdzie zwykle strzelam. W Limhamn.
Per Månsson: Miał pan rewolwer?
Bertil Svensson: Tak. Oczywiście, można zostawiać broń w klubie, ale ja zawsze zabieram ją do domu.
Per Månsson: Proszę kontynuować.
Bertil Svensson: Potem strzelałem około godziny. Właściwie mnie na to nie stać, bo amunicja jest droga i jeszcze składki członkowskie, ale przecież trzeba mieć jakąś przyjemność.
Per Månsson: Od jak dawna ma pan rewolwer?
Bertil Svensson: O, od dość dawna. Kupiłem go z dziesieć lat temu, kiedy wygrałem trochę pieniędzy w totalizatorze piłkarskim. Strzelanie zawsze mnie interesowało. Już w młodości marzyłem o wiatrówce, ale rodzice, nawet gdyby chcieli, nie mogli mi jej kupić, bo byli biedni. Zresztą pewnie nie chcieli. Największą przyjemność sprawiało mi strzelanie do blaszanych łosi.
Martin Beck: Dobrze pan strzela?
Bertil Svensson: Myślę, że tak. Kilka razy wygrałem zawody.
Martin Beck: I co było dalej, kiedy pan skończył strzelać?
Bertil Svensson: Wsiadłem na rower i wróciłem do miasta.
Per Månsson: A rewolwer?
Bertil Svensson: Leżał w pudełku na bagażniku. Jechałem ścieżką rowerową wzdłuż Limhamnsfältet, potem koło Turbinen, obok muzeum i sądu. Na skrzyżowaniu Norra Vallgatan z Hamngatan zatrzymałem się na czerwonym świetle i wtedy go zobaczyłem.
Per Månsson: Viktora Palmgrena?
Bertil Svensson: Tak. Przez okno w Savoyu. Stal, a przy stole siedzieli jacyś ludzie.
Per Månsson: Wspomniał pan wcześniej, że nigdy nie spotkał pan Palmgrena. Skąd pan wiedział, że to on?
Bertil Svensson: Często widziałem jego zdjęcia w gazetach. A raz, kiedy przechodziłem koło jego willi, akurat wychodził i wsiadł do taksówki. Tak, wiedziałem, że to on.
Martin Beck: I co pan zrobił?
Bertil Svensson: Nie myślałem, co robię, ale bardzo dobrze wiedziałem, co powinienem zrobić. Trudno to wytłumaczyć. Przejechałem obok wejścia do hotelu i ustawiłem rower w stojaku. Pamiętam, że go nie zamknąłem, bo to już nie miało żadnego znaczenia. Potem wyjąłem rewolwer z pudełka i schowałem go pod marynarką. Oczywiście najpierw go naładowałem. W pobliżu nie było ludzi, stanąłem plecami do ulicy, włożyłem parę naboi, wszedłem do restauracji i strzeliłem mu w głowę. Upadł na stół. Potem zobaczyłem otwarte okno, wyskoczyłem i wsiadłem na rower.
Per Månsson: Nie bał się pan, że ktoś pana zatrzyma? Przeciez w restauracji byli inni ludzie.
Bertil Svensson: Nie zastanawiałem się nad tym, myślałem tylko o jednym: zabić sukinsyna.
Martin Beck: Czy zanim pan wszedł, nie zauważył pan otwartego okna?
Bertil Svensson: Nie. Nie liczyłem na to, że uda mi się uciec. Dopiero kiedy upadł i nikt się mną nie przejmował, zaczęło do mnie docierać, że mogę się ratować.
Per Månsson: Co było potem?
Bertil Svensson: Włożyłem rewolwer do pudełka i pojechałem przez Petribron, obok dworca. Nie znam rozkładu jazdy wszystkich statków, ale wiedziałem, że wodoloty odpływają równo z wybiciem każdej godziny. Na dworcowym zegarze była za dwadzieścia dziewiąta. Zostawiłem rower i kupiłem bilet na wodolot. Pudełko z rewolwerem wziąłem ze sobą. Byłem zdziwiony, że nikt mnie nie ściga. Kiedy odbiliśmy od brzegu, stałem na otwartym pokładzie. Stewardessa powiedziała, żebym wszedł do środka, ale udawałem głuchego. Mniej więcej pośrodku Sundu wyrzuciłem pudełko, rewolwer i naboje za burtę, zszedłem pod pokład i usiadłem.
Martin Beck: Wiedział pan, dokąd się udać w Kopenhadze?
Bertil Svensson: Nie bardzo. Niczego nie planowałem. Myślałem… krok po kroku.
Martin Beck: Co pan robił w Kopenhadze?
Bertil Svensson: Chodziłem bez celu. W jednym miejscu napiłem się piwa. Potem pomyślałem, że pojadę do Sztokholmu odwiedzić żonę.
Martin Beck: Miał pan pieniądze?
Bertil Svensson: Tak, przeszło tysiąc koron, bo wypłacili mi za dwa miesiące.
Martin Beck: Proszę kontynuować.
Bertil Svensson: Pojechałem autobusem do Kastrup i kupiłem otwarty bilet w jedną stronę do Sztokholmu. Mieli mi powiedzieć, którym samolotem polecę. Oczywiście nie podałem prawdziwego nazwiska.
Martin Beck: Która była wtedy godzina?
Bertil Svensson: Chyba dochodziła północ. Siedziałem do rana, samolot odlatywał o siódmej dwadzieścia pięć. Z Arlandy dojechałem lotniskowym autobusem do przystanku Haga i poszedłem pieszo do żony i dzieci. Mieszkają na Norrtullsgatan.
Per Månsson: Ile czasu pan tam był?
Bertil Svensson: Godzinę. Może dwie.
Per Månsson: Kiedy wrócił pan do Malmö?
Bertil Svensson: W poniedziałek wieczorem.
Per Månsson: Gdzie się pan zatrzymał w Sztokholmie?
Bertil Svensson: W jakimś pensjonacie na Odengatan. Nie pamiętam nazwy.
Martin Beck: Co pan robił po przyjeździe do Malmö?
Bertil Svensson: Nic szczególnego. Nie mogłem chodzić na strzelnicę, bo nie miałem rewolweru.
Martin Beck: Czy rower stał na swoim miejscu?
Bertil Svensson: Tak. Zabrałem go po wyjściu z pociągu.
Per Månsson: Jedno mnie zastanawia. Czy zanim zobaczył pan Viktora Palmgrena w Savoyu, kiedykolwiek myślał pan o tym, żeby go zabić, czy to był impuls?
Bertil Svensson: Poniekąd musiało mi coś takiego chodzić po głowie już wcześniej, ale nie w tym sensie, że robiłem jakieś plany. Ale kiedy go tam zobaczyłem i miałem przy sobie rewolwer, spadło na mnie jak grom z jasnego nieba, że najzwyczajniej w świecie go zastrzelę. I nic mnie nie obchodziło, co się stanie potem. Miałem takie uczucie, jakbym pierwszy raz w życiu wpadł na ten pomysł. Ale podświadomie pewnie dużo razy chciałem jego śmierci.
Martin Beck: A co pan czuł, czytając w gazecie… Chyba czytał pan gazety następnego dnia?
Bertil Svensson: Tak.
Martin Beck: Co pan czuł, wiedząc, że Palmgren może przeżyć?
Bertil Svensson: Byłem na siebie zły za taki kiepski strzał. Pomyślałem, że może powinienem był oddać kilka strzałów, chociaż z drugiej strony nie chciałem zranić nikogo innego, a poza tym wyglądało na to, że zginął na miejscu.
Martin Beck: A co pan czuje teraz?
Bertil Svensson: Cieszę się, że nie żyje.
Per Månsson: Może zrobimy przerwę. Powinien pan coś zjeść”.
Martin Beck wyłączył magnetofon i zwrócił się do Skackego:
– Resztę odsłuchasz później. Po moim wyjeździe.
Rozdział 30
Późnym wieczorem w sobotę dwunastego lipca Martin Beck siedział sam w hotelowej restauracji.
Godzinę wcześniej spakował walizkę i zniósł ją do recepcji. Nic go nie nagliło, zamierzał wrócić do Sztokholmu nocnym pociągiem.
Rozmawiał telefonicznie z Malmem, który sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego i raz po raz powtarzał:
– Czyli żadnych komplikacji? Wspaniale, fantastycznie!
Fantastycznie, pomyślał Martin Beck.
Przyjemna restauracja, przytulna i okazała zarazem. Płomyki świec na stołach przeglądały się w dużych srebrnych wazach. Gości było w sam raz. Nie za dużo, więc nie mącili jego spokoju, i nie za mało, dzięki czemu nie czuł się samotnie. Kelnerzy w białych marynarkach, kierownik sali w ukłonach: drobny, nerwowo poprawiający mankiety.
Martin Beck zaczął od whisky w barze, w restauracji zamówił solę à la Walewska i wódkę, specjalność zakładu, przyprawioną trzymanymi w tajemnicy składnikami i bardzo smaczną.
Teraz popijał kawę i likier Sève Fournier.
Wszystko było oczywiście wyśmienite. Jedzenie, trunki, obsługa i cudownie ciepły, letni wieczór.
I zamknięta sprawa.
Powinien być w doskonałym humorze. Ale nie był.
W gruncie rzeczy nie do końca rejestrował, co się wokół niego dzieje. Pytanie, czy w ogóle wiedział, co je i pije.
Viktor Palmgren wyzionął ducha.
Odszedł na zawsze i nikt nie przeżywał tej straty, z wyjątkiem nielicznych rekinów finansowych i reprezentantów szemranych reżimów w zamorskich krajach. Ale szybko się nauczą dobijać targu z Matsem Linderem i nie zauważą różnicy. Charlotte Palmgren była teraz bardzo bogata i praktycznie od nikogo ani niczego niezależna, a Lindera i Hoff-Jensena czekała zapewne świetlana przyszłość. Hampus Broberg przypuszczalnie opuści areszt i sztab sowicie opłacanych jurystów udowodni, że niczego nie zdefraudował, nie zamierzał wywozić z kraju żadnych akcji i nie naruszył prawa. Jego żona i córka były już bezpieczne w Szwajcarii albo Księstwie Liechtensteinu i mogły bez ograniczeń korzystać z pokaźnych kont bankowych. Helenę Hansson prawdopodobnie spotka jakaś kara, nie na tyle jednak dolegliwa, żeby stosunkowo szybko nie nie wróciła do zawodu.
Tylko śmieciarz ze stoczni Kockums zostanie oskarżony o zabójstwo lub morderstwo i spędzi swoje najlepsze lata, gnijąc w więziennej celi.
Komisarz Martin Beck nie był w doskonałym humorze. Przeciwnie, czuł się podle.
Uregulował rachunek, odebrał walizkę i poszedł przez Mälarbron na dworzec.
Zastanawiał się, czy uda mu się zasnąć w pociągu.