Martin Beck #8 Komisarz Martin Beck wraca do pracy po półtorarocznej nieobecności; był ranny, przeszedł długą rehabilitację. Nie jest w najlepszej formie. Śnią mu się koszmary, dręczy go poczucie winy. Unika więc ludzi. Na domiar złego krążą pogłoski, że przełożeni chcą go awansować – i odsunąć od roboty operacyjnej. Żeby go zbytnio nie forsować i wyrwać z apatii, koledzy podsuwają mu sprawę śmierci mężczyzny, którego zwłoki z kulą w sercu znaleziono w mieszkaniu. Samobójstwo – to pierwsze, co się nasuwa. Ale w pokoju nie znaleziono broni. A drzwi były zamknięte od środka...
I
Dzwony u Panny Marii wybijały właśnie drugą, gdy wychodziła ze stacji kolejki podziemnej przy Wollmar Yxkullsgatan. Przystanęła, zapaliła papierosa, a potem szybko ruszyła w kierunku Mariatorget.
Dźwięk dzwonów kościelnych wibrował w powietrzu, przypominając o smutnych niedzielach z czasów dzieciństwa. Urodziła się i wyrosła tu na Söder, w pobliżu kościoła Panny Marii, w tym kościele została ochrzczona i konfirmowała się przed dwunastu laty. Z konfirmacji i katechizacji zapamiętała tylko, że zapytała pastora, co miał na myśli Strindberg pisząc o „śledzionniczym dyszkancie” dzwonów od Panny Marii, nie mogła sobie jednak przypomnieć, jaką otrzymała odpowiedź.
Słońce piekło ją w plecy, przeciąwszy ulicę Świętego Pawła zwolniła kroku, żeby się nie spocić. Poczuła nagle, że jest bardzo zdenerwowana, i pożałowała, że nie wzięła pigułki uspokajającej przed wyjściem z domu.
Dotarłszy do fontanny na środku placu zmoczyła chusteczkę w zimnej wodzie i usiadła na ławce w cieniu, pod drzewem. Zdjęła okulary, szybko przetarła twarz mokrą chusteczką, wyczyściła okulary połą niebieskiej koszuli i znowu je włożyła. Były to wielkie lustrzane szkła zakrywające całą górną część twarzy. Zdjęła niebieski płócienny kapelusz o szerokim rondzie, zgarnęła i uniosła proste, jasne włosy, sięgające aż do ramion, i wytarła kark. Włożyła kapelusz, naciągnęła na czoło i siedziała zupełnie nieruchomo, trzymając w rękach ściśniętą w kulkę chusteczkę.
Po chwili rozpostarła chusteczkę na ławce, żeby wyschła, a ręce wytarła o dżinsy. Spojrzała na zegarek, wskazywał dwanaście minut po drugiej. Zdecydowała, że posiedzi jeszcze trzy minuty, żeby się uspokoić, potem pójdzie dalej.
Gdy wybił kwadrans po drugiej, podniosła klapę leżącej na kolanach ciemnozielonej torby z żaglowego płótna, zabrała wysuszoną już chusteczkę, nie składając wrzuciła ją do torby, wstała, przewiesiła torbę przez ramię i ruszyła.
W miarę jak zbliżała się do Horngatan zdenerwowanie ustępowało, wmawiała sobie, że wszystko się uda.
Był piątek, ostatni dzień czerwca, i dla wielu ludzi tego właśnie dnia zaczynał się urlop. Na Horngatan ruch był ożywiony, na jezdni i na trotuarach. Wyszedłszy z placu skręciła na lewo i weszła w cień domów.
Wydawało jej się, że słusznie postąpiła wybierając tę porę. Rozważyła przedtem wszystkie za i przeciw, miała świadomość, że może trzeba będzie plan przesunąć, odłożyć do przyszłego tygodnia. Nikt przez to szkody nie poniesie, tylko wolałaby nie narażać się na ponowną próbę nerwów, jaką byłaby konieczność czekania.
Doszła do celu wcześniej, niż sobie wyliczyła, i zatrzymała się po cienistej stronie ulicy, obserwując wielkie okno po stronie przeciwnej. Słońce odbijało się w lśniącej szybie, a pojazdy często zasłaniały widok, mogła jednak stwierdzić, że zasłony są zaciągnięte.
Zaczęła przechadzać się wolno w tę i z powrotem, udając, że ogląda wystawy, i mimo że nieco dalej nad sklepem zegarmistrza wisiał wielki zegar, ustawicznie spoglądała na swój zegarek, przez cały czas nie spuszczając z oka drzwi po przeciwnej stronie ulicy.
Gdy była za pięć trzecia, podeszła do rogu, gdzie było przejście dla pieszych, i w cztery minuty później stanęła przed drzwiami banku. Nim weszła, uniosła klapę torby.
Przesunęła wzrokiem po lokalu, w którym mieściła się filia jednego z największych banków. Była to wąska długa sala, drzwi i jedyne okno stanowiły jedną z poprzecznych ścian. Na prawo wzdłuż całej sali od okna aż do poprzecznej ściany w głębi biegła lada, na lewo znajdowały się cztery przymocowane do ściany pulpity do pisania, a za nimi okrągły stolik i dwa taborety obciągnięte materiałem w czerwoną kratkę. W głębi widać było strome schody, znikające za zakrętem, gdzie przypuszczalnie znajdował się skarbiec i sejfy.
Prócz niej w lokalu był tylko jeden klient. Mężczyzna, który stojąc przy ladzie wkładał banknoty i dokumenty do teczki. Za ladą siedziały dwie urzędniczki, a dalej mężczyzna szukający czegoś w kartotece.
Podeszła do jednego z pulpitów, wygrzebała z zewnętrznej kieszonki swej torby długopis, kątem oka dostrzegając, że klient z teczką wychodzi. Wyjęła z podstawki blankiet, wyrysowała na nim parę zakrętasów. Wkrótce urzędnik stojący przy kartotece podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. Potem schylił się i podniósł hak przytrzymujący wewnętrzne drzwi, hak opadł z lekkim stukiem, a urzędnik wrócił na swoje miejsce za ladę.
Wyjęła chusteczkę z torebki i trzymając ją w lewej ręce, jakby wycierała nos, z blankietem w prawej podeszła do lady. Stanąwszy przy kasie włożyła blankiet do torby, wyjęła nylonową siatkę, położyła ją na ladzie, chwyciła pistolet i mierząc nim w kasjerkę, z chusteczką na ustach, powiedziała:
– To napad. Pistolet nabity, strzelam w razie oporu. Proszę włożyć do tej siatki pieniądze.
Kobieta za ladą, wpatrując się w nią, wolno sięgnęła po siatkę, położyła ją przed sobą. Druga urzędniczka, która czesała się właśnie, znieruchomiała, a potem ostrożnie opuściła ręce. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wydała żadnego dźwięku.
Mężczyzna siedzący za swym biurkiem wykonał gwałtowny ruch, natychmiast skierowała na niego pistolet i krzyknęła:
– Spokój! Ręce trzymać tak, żebym je widziała!
Niecierpliwie wykręciła lufę ku zupełnie obezwładnionej strachem urzędniczce za ladą i dodała:
– Pospieszyć się. Wszystkie pieniądze!
Kasjerka zaczęła wkładać paczki pieniędzy do siatki, potem położyła siatkę na ladzie.
Mężczyzna za biurkiem powiedział nagle:
– To się pani nie uda. Policja…
– Milczeć! – krzyknęła.
Wrzuciła do otwartej torby chusteczkę, chwyciła siatkę, która przyjemnie zaciążyła, i wymierzając pistolet kolejno w trójkę pracowników, wolno zaczęła tyłem posuwać się ku drzwiom.
Nagle ze schodów w głębi sali ktoś ruszył wprost ku niej. Wysoki blondyn w dobrze wyprasowanych spodniach i granatowej klubowej marynarce z błyszczącymi guzikami i wyszywanym złotem emblematem na górnej kieszonce.
Potężny trzask wypełnił całe wnętrze, rozgrzmiał między ścianami, a ona poczuła, że poderwało jej ramię w górę, i jednocześnie zobaczyła, że człowiek ze złotym emblematem pada na wznak, dostrzegła, że jego nowiutkie białe buty mają czerwone, rowkowane gumowe zelówki, i dopiero gdy jego głowa z nieprzyjemnym głuchym stukiem uderzyła o kamienną posadzkę, zrozumiała, że go zastrzeliła.
Wpuściła pistolet do torby, nieprzytomnie spojrzała na osłupiałą trójkę za ladą i rzuciła się ku drzwiom. Musiała uporać się z zamkiem i nim się wydostała, zdążyła pomyśleć: Tylko spokojnie. Muszę iść zupełnie spokojnie. Znalazłszy się jednak na trotuarze, natychmiast zaczęła niemal biec w kierunku przecznicy.
Nie dostrzegała ludzi, czuła tylko, że potrąca wiele osób, huk strzału wciąż jeszcze grzmiał jej w uszach.
Skręciwszy za róg, zaczęła biec kłusem, z ciężką siatką w ręce i równie ciężką torbą obijającą się o biodro. Otworzyła drzwi domu, w którym mieszkała jako dziecko, dobrze znaną drogą wybiegła na podwórko, dopiero tam opanowała się, zaczęła iść normalnym krokiem. Przez sień oficyny w głębi wyszła na drugie podwórze, minęła je, by w następnym zejść po stromych schodkach do piwnicy. Usiadła na najniższym stopniu.
Usiłowała wpakować siatkę w torbę, ale nie mieściła się. Zdjęła kapelusz, okulary, blond perukę, wszystko to włożyła do torebki. Włosy miała ciemne, krótko obcięte. Wstała, rozpięła koszulę, zdjęła i też wcisnęła do torby. Pod koszulą miała ciemny bawełniany pulowerek z krótkimi rękawami. Przewiesiła wypchaną torbę przez ramię i z nylonową siatką w ręce wyszła na podwórze. Znaną sobie drogą przez bramy i podwórza, parę razy przełażąc przez parkany, wydostała się na drugi koniec ulicy.
Wstąpiła do spółdzielczego sklepu, kupiła dwa litry mleka i umieściła je razem z nylonową siatką w dużej papierowej torbie.
Potem zeszła do Slussen i wróciła do domu kolejką podziemną.
II
Gunvald Larsson przyjechał na miejsce zbrodni własnym samochodem. Był to czerwony wóz rzadko w Szwecji spotykanej marki BMW, zdaniem wielu osób zbyt ekskluzywny dla pierwszego asystenta wydziału kryminalnego, zwłaszcza gdy go używa w czasie służby.
Tego pięknego piątkowego popołudnia Gunvald Larsson usiadł właśnie za kierownicą, by pojechać do domu, gdy Einar Rönn wybiegł na dziedziniec gmachu policji i unicestwił jego plany, pozbawił go wieczoru w zaciszu domowym w Bollmorze. Einar Rönn też był pierwszym asystentem w brygadzie zabójstw i jedynym chyba przyjacielem Gunvalda Larssona, toteż, gdy wyraził żal, że Gunvald Larsson musi się wyrzec wolnego wieczoru, naprawdę było mu przykro.
Rönn pojechał na Horngatan służbowym środkiem lokomocji i gdy przybył, było tam już sporo samochodów i trochę policji z dzielnicy Söder, a Gunvald Larsson znajdował się już w lokalu banku.
Przed wejściem zebrała się gromadka ludzi i gdy Rönn wysiadł, podszedł do niego jeden z policjantów, którzy stali bezczynnie, gapiąc się na ciekawskich, i powiedział:
– Mam kilku świadków, twierdzą, że słyszeli strzał. Co z nimi zrobić?
– Zatrzymaj ich jeszcze chwilę. A pozostałych spróbuj skłonić do rozejścia się.
Policjant kiwnął głową, a Rönn wszedł do banku.
Na marmurowej posadzce między ladą a rzędem pulpitów leżał trup. Na wznak, z rozpostartymi ramionami i lewą nogą zgiętą w kolanie. Nogawka podniosła się, obnażając kredowobiałą nylonową skarpetkę z granatową kotwicą z boku, a wyżej mocno opaloną łydkę, pokrytą jasnym owłosieniem. Kula trafiła w twarz, z tyłu czaszki wypłynęła krew i substancja mózgu.
W najodleglejszym kącie siedziała grupka pracowników banku a przed nimi Gunvald Larsson, oparłszy nogę o biurko, coś zapisywał w bloku. Jedna z urzędniczek mówiła krzykliwym, wzburzonym głosem.
Ujrzawszy Rönna, Gunvald Larsson uniósł rękę, kobieta natychmiast urwała w pół zdania. Gunvald wyszedł zza lady i wskazując leżącego powiedział do Rönna:
– Niezbyt przyjemnie wygląda. Jeżeli tu zostaniesz, ja zabiorę gdzieś świadków, może do dwójki na Rosenlundsgatan. A wy będziecie mogli tu spokojnie pracować.
Rönn zgodził się.
– I twierdzą, że to zrobiła dziewczyna – powiedział. – Pieniądze zabrała. A czy widział ktoś, gdzie poszła?
– Nikt z personelu w każdym razie – rzekł Gunvald Larsson. – Wprawdzie jakiś facet widział odjeżdżający samochód, ale nie zauważył numeru i nie jest pewny, jaki to był samochód, więc nie ma się o co zaczepić. Pogadam z nim jeszcze później.
– A to kto? – spytał Rönn, ruchem głowy wskazując zmarłego.
– Jakiś idiota, który chciał się zabawić w bohatera. Usiłował rzucić się na napastnika, a ten oczywiście strzelił, ze strachu po prostu. To klient, personel go zna, był na dole, wyjmował coś ze swego sejfu i wyszedł na schody, właśnie wtedy.
Gunvald Larsson zajrzał do swego notesu.
– Był nauczycielem gimnastyki, nazywał się Gordon.
– Może mu się wydawało, że jest Gordonem Błyskawicą – powiedział Rönn.
Gunvald Larsson spojrzał na niego badawczo.
Rönn poczerwieniał i dodał wymijająco:
– Pewnie są tam zdjęcia – wskazał przy tym na umieszczoną pod sufitem kamerę.
– Jeżeli jest właściwie nastawiona i jeżeli jest w niej film – sceptycznie powiedział Gunvald Larsson. – I jeżeli kasjerka pamiętała o naciśnięciu guzika.
Większość lokali bankowych była obecnie wyposażona w kamery, które zaczynały działać, gdy obsługująca kasę osoba nacisnęła guzik w podłodze. Jedyna dopuszczalna czynność obronna w razie napadu. Od czasu gdy zbrojne napady na banki stały się czymś pospolitym, banki wydały zarządzenie, by pracownicy oddawali napastnikom pieniądze, nie stawiając oporu i nie robiąc nic, co mogłoby ich narazić na śmiertelne niebezpieczeństwo. Instrukcja ta nie wypływała wcale – jak mylnie można by przypuszczać – z pobudek humanitarnych czy z troskliwości o pracowników, lecz oparta była na doświadczeniu, że o wiele taniej wypadało bankom i towarzystwom ubezpieczeniowym pozwolić napastnikom ujść z łupem, niż płacić odszkodowanie i do końca życia utrzymywać pozostałe po zabitych rodziny.
Przybył lekarz sądowy i Rönn poszedł do samochodu po swą walizeczkę z przyborami. Posługiwał się staroświeckimi metodami i wcale nierzadko dawało to dobre rezultaty. Gunvald Larsson razem z trójką urzędników banku i pozostałymi czterema osobnikami, które zgłosiły się na świadków, wyruszył do starego posterunku policji przy Rosenlundsgatan.
Oddano mu do dyspozycji pokój, zdjął skórzaną kurtkę, powiesił na poręczy krzesła i zabrał się do wstępnego przesłuchania. O ile zeznania członków personelu bankowego były prawie identyczne, o tyle pozostałych czterech osób bardzo różne.
Pierwszy ze świadków, czterdziestodwuletni mężczyzna, znajdował się, w chwili gdy rozległ się strzał, w bramie o pięć metrów od wejścia do banku, widział, jak dziewczyna w czarnym kapeluszu i w okularach przeciwsłonecznych przeszła szybko, a gdy – jak twierdził – w pół minuty później wyjrzał na ulicę, zobaczył zielony samochód, prawdopodobnie opla, zjeżdżający z trotuaru w odległości piętnastu metrów. Samochód zniknął w kierunku Hornsplan i wydawało mu się, że dziewczyna w kapeluszu siedzi z tyłu. Numeru samochodu nie zauważył, ale wydaje mu się, że oznaczony był literami AB.
Następny świadek, kobieta, właścicielka, sklepu, stała w otwartych drzwiach swego lokalu, który sąsiaduje z bankiem przez ścianę, i usłyszała trzask. Z początku myślała, że dźwięk ten pochodzi ze składziku w jej własnym sklepie, i rzuciła się tam, przypuszczając, że to wybuch kuchenki gazowej. Przekonawszy się, że nic się nie stało, wróciła do drzwi. Kiedy wyjrzała na ulicę, wielki biały samochód skręcał na jezdnię. W tej samej chwili z banku wyszła kobieta wołając, że ktoś tam został zastrzelony. Nie widziała, kto siedział w samochodzie ani jaki miał numer, nie wiedziała, jakiej marki był samochód, ale wyglądał na taksówkę.
Trzeci świadek, trzydziestodwuletni metalowiec, przedstawił bardziej dokładne sprawozdanie. Strzału nie słyszał, w każdym razie nie uświadomił sobie. Szedł ulicą. Z banku wyszła dziewczyna, spieszyło jej się i potrąciła go. Twarzy jej nie widział, ale ocenia ją na jakieś trzydzieści lat. Ubrana była w niebieskie spodnie i koszulę, na głowie miała kapelusz, niosła ciemną siatkę. Widział, że podeszła do samochodu oznaczonego literą A, a w numerze rejestracyjnym były dwie trójki. Był to jasnobeżowy renault 16. Przy kierownicy siedział chudy mężczyzna wyglądający na dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Miał długie i rozczochrane ciemne włosy, ubrany był w bawełnianą białą koszulkę z krótkimi rękawami. Był uderzająco blady. Drugi mężczyzna, wyglądający na trochę starszego, stał na chodniku i otworzył dziewczynie tylne drzwiczki samochodu. Zamknąwszy je, usiadł z przodu, przy kierowcy. Ten mężczyzna był mocno zbudowany, miał z metr osiemdziesiąt wysokości, włosy płowe, kędzierzawe, bardzo bujne. Twarz czerwonawa, ubrany w czarne spodnie z podwiniętymi nogawkami i czarną koszulę z jakiegoś błyszczącego materiału. Samochód odjechał w kierunku Slussen.
Po tym zeznaniu Gunvald Larsson poczuł się nieco stropiony i przed wezwaniem następnego świadka przeczytał to, co zapisał.
Następnym świadkiem być pięćdziesięcioletni zegarmistrz. Siedział w samochodzie przed bankiem, czekając na żonę, która weszła do sklepu z obuwiem po przeciwnej stronie ulicy. Szybę miał opuszczoną, słyszał strzał, ale nie zareagował, bo tyle różnych hałasów się słyszy na takiej ruchliwej ulicy. Było pięć po trzeciej, kiedy, zobaczył wychodzącą z banku kobietę. Zwrócił na nią uwagę, bo tak się spieszyła, że popchnęła jakąś starszą panią i nawet nie powiedziała przepraszam. A on pomyślał, że to typowe dla sztokholmian, zapędzeni i niegrzeczni. On sam był z Södertälje. Ubrana była w spodnie, na głowie miała coś, co przypominało kapelusz kowbojski, a w ręku czarną siatkę. Pobiegła do najbliższej przecznicy i zniknęła za rogiem. Nie, nie wsiadła do samochodu ani nie zatrzymywała się po drodze, tylko poszła prosto do rogu i zniknęła.
Gunvald Larsson przekazał telefonicznie rysopis obu mężczyzn z renault 16, potem wstał, zebrał notatki, spojrzał na zegarek, już szósta.
Prawdopodobnie wykonał mnóstwo pracy zupełnie niepotrzebnie. Wygląd różnych zauważonych samochodów zgłosili już wcześniej ci policjanci, którzy pierwsi przybyli na miejsce. Poza tym zeznania świadków nie tworzyły wyraźnego obrazu całości.
Zastanawiał się chwilę, czyby nie zatrzymać najlepszego ze świadków, ale odpędził tę myśl. Wszystkim wyraźnie zależało, żeby jak najprędzej znaleźć się w domu. Prawdę powiedziawszy, jemu samemu najbardziej na tym zależało. Choć najprawdopodobniej próżna to była nadzieja.
Powiedział wszystkim, że mogą już iść. Włożył marynarkę i wrócił do banku.
Zwłoki dzielnego nauczyciela gimnastyki już zabrano, młody policjant z radiowozu podszedł i zawiadomił, że pierwszy asystent Rönn czeka na pierwszego asystenta Larssona w swoim pokoju służbowym. Larsson westchnął i wsiadł do samochodu.
III
Zbudził się i zdziwiło go, że żyje. Nic w tym nie było nowego. Od piętnastu miesięcy każdego dnia otwierał oczy z takim samym zdziwieniem i stawiał sobie pytanie: Czy to możliwe, że żyję? I zaraz potem następne: Dlaczego?
Tuż przed obudzeniem się miał sen. I ten sen także powtarzał się od piętnastu miesięcy. Wciąż się zmieniał, ale z zachowaniem pewnego wzoru. Jechał konno. Galopem, pochylony do przodu, zimny wiatr rozrzucał mu włosy. Potem biegł wzdłuż peronu na dworcu kolejowym. Widział przed sobą człowieka podnoszącego pistolet. Wiedział, kim jest ten człowiek i co się stanie. Ten człowiek to Charles J. Guiteau, a broń to pistolet z celownikiem Hammerli International.
Tamten strzelał, on rzucał się do przodu, by zasłonić. Strzał trafiał go w pierś jak młot. Poświęcił się, a jednocześnie zrozumiał, że był to daremny postępek. Prezydent już leżał na ziemi, skurczony, lśniący cylinder spadł mu z głowy i potoczył się łukiem.
Jak zwykle obudził się, gdy kula go trafiła. Z początku wszystko było czernią, przez mózg przepływała fala spalającego żaru, potem otwierał oczy.
Martin Beck leżał w łóżku nieruchomo, patrząc w sufit. W pokoju było widno. Myślał o tym, co mu się śniło. Wydawało się to niezbyt sensowne, przynajmniej w tej wersji. I w dodatku pełno tu było niedorzeczności. Broń na przykład, to powinien być rewolwer albo może derringer. I jak mógł Garfield paść śmiertelnie ranny, jeżeli to przecież on dostał kulą w pierś?
Nie wiedział, jak naprawdę wyglądał morderca. Jeżeli nawet widział kiedy zdjęcie tego człowieka, to jego wygląd dawno zatarł się w pamięci. Guiteau miewał przeważnie niebieskie oczy, jasne wąsiki i gładko do góry zaczesane włosy, dziś jednak przypominał raczej jakiegoś aktora w dobrze znanej roli. Natychmiast przypomniał sobie, kogo: Johna Carradina w
Jednakże kula w piersi może stać się czymś bardzo niepoetycznym. Tyle wiedział z doświadczenia. Jeżeli przedziurawi prawe płuco, utkwi w pobliżu kręgosłupa, skutek będzie przez pewien czas bolesny a na długo bardzo uciążliwy.
Jednak wiele było w tym śnie szczegółów zgodnych z rzeczywistością. Na przykład pistolet z celownikiem. Należał do zwolnionego z pracy policjanta, który miał niebieskie oczy, blond wąsiki i gładko do góry zaczesane włosy. Zdarzało się to na dachu domu pod chłodnym wiosennym niebem. Żadnej innej argumentacji prócz strzału nie stosowano.
Tegoż wieczoru ocknął się na łóżku w pokoiku o białych ścianach, ściślej w klinice urazowej Szpitala Karolińskiego. Powiedziano, że rana nie jest śmiertelna, on jednak zadawał sobie pytanie, jakim cudem żyje.
Potem powiedziano, że rana już nie zagraża jego życiu, choć kula utkwiła raczej niedobrze. Zrozumiał subtelną różnicę, zawartą w słowach „już nie”, ale jej nie docenił. Chirurdzy tygodniami studiowali klisze z prześwietleń, nim wreszcie usunęli z jego ciała obcy przedmiot. Potem powiedzieli, że teraz uszkodzenie już zdecydowanie nie jest niebezpieczne. Przeciwnie, może zupełnie wrócić do zdrowia, założywszy, że spokojnie to przyjmie. Wtedy przestał im wierzyć.
Przyjął to jednak spokojnie. Bo właściwie innej możliwości nie było.
Teraz mówiono, że jest zupełnie zdrowy. Jednak z pewnym zastrzeżeniem. Fizycznie zdrowy. Poza tym nie powinien palić. Jego oskrzela nigdy nie były w porządku, a przestrzelone płuco sytuacji nie polepszyło. Po wyleczeniu powstały wokół blizny tajemnicze plamy.
Martin Beck wstał. Przeszedł przez większy pokój do hallu i zebrał leżące na dywaniku pod drzwiami gazety. Przeglądając tytuły na pierwszych stronach poszedł do kuchni. Pogoda piękna i ma się utrzymać, przepowiadają meteorolodzy. A poza tym wszystko, jak zwykle, ma się raczej ku gorszemu. Położył gazety na kuchennym stole i wyjął z lodówki pudełko jogurtu. Wypił. Smak tak jak zawsze, ani dobry, ani zły. Trochę jakby stęchły i nienaturalny. Pewnie przeterminowany produkt, już kiedy go kupował, był nieświeży. Dawno minęły czasy, gdy w Sztokholmie można było bez specjalnych zachodów i bez płacenia zawrotnie wygórowanej ceny kupić świeże produkty. Następnym przystankiem była łazienka.
Umywszy się i wyczyściwszy zęby wrócił do sypialni, schował pościel i zaczął się ubierać, bez specjalnego zainteresowania rozglądając się po mieszkaniu, które większość sztokholmczyków uważałaby za wymarzone. Na Starym Mieście, na najwyższym piętrze kamienicy przy Köpmansgatan. Mieszkał tu ponad trzy lata i pamiętał, jak dobrze się tu czuł aż do tego dnia na dachu.
Teraz przeważnie czuł się odizolowany i samotny, nawet gdy go ktoś odwiedził. Przypuszczalnie nie miało to nic wspólnego z mieszkaniem, ostatnio często przyłapywał się na tym, że i po wyjściu z domu czuje się odizolowany.
Doznawał jakiejś nieokreślonej potrzeby, może zapalenia papierosa. Lekarze wprawdzie zabronili, ale mało go to obchodziło. Bardziej rozstrzygający był fakt, że państwowa wytwórnia przestała produkować takie papierosy, jakie zwykle palił. W ogóle nie sprzedawano papierosów z ustnikami. Ze dwa-trzy razy spróbował papierosów innego gatunku, ale nie mógł się przyzwyczaić.
Ubierał się niezwykle starannie, zawiązując krawat, apatycznie przyglądał się stojącym na półce nad łóżkiem modelom statków. Trzy. Dwa wykończone, trzeci w połowie gotowy. Pierwszy zbudował osiem lat temu, a od tamtego dnia w kwietniu ubiegłego roku nie tknął roboty.
Zdążyły się pokryć kurzem. Córka parę razy proponowała, że coś z tym zrobi, ale prosił, żeby dała sobie spokój.
Było wpół do ósmej. Trzeci lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku, poniedziałek. Data ta miała specjalne znaczenie. Dziś właśnie miał rozpocząć pracę.
Wciąż był policjantem, ściślej określając komisarzem i szefem komisji do spraw morderstw.
Włożył marynarkę, wsunął gazetę do kieszeni, zamierzał przeczytać ją w kolejce podziemnej. Jedno z tych przyzwyczajeń, do których miał powrócić.
Szedł w słonecznym świetle przez Skeppsbron i wdychał zatrute powietrze. Czuł się stary i zniechęcony. Lecz nie odbijało się to wcale na jego zewnętrznym wyglądzie. Przeciwnie, wyglądał zdrowo i rześko, poruszał się szybko i zręcznie. Wysoki, opalony mężczyzna o mocnej szczęce i spokojnych szaroniebieskich oczach pod szerokim czołem. Martin Beck miał czterdzieści dziewięć lat. Wkrótce skończy pięćdziesiąt, choć brano go przeważnie za młodszego.
IV
Pokój w gmachu policji na Söder przy alei Västberga wyraźnie świadczył o tym, że przez długi okres ktoś inny tu urzędował jako szef komisji zabójstw. Był to wprawdzie pokój czysty i sprzątnięty, a nawet ktoś zadał sobie trud postawienia na biurku wazonu z chabrami i margaretkami, wszystko jednak nosiło piętno jakiegoś bliżej nie określonego braku pedanterii, ogólnego nieładu, powierzchownego może, lecz oczywistego i na swój sposób przyjemnego. Dotyczyło to przede wszystkim szuflad biurka. Niewątpliwie ktoś niedawno usunął z nich mnóstwo rzeczy, lecz to i owo zostało. Na przykład stare kwity za przejazdy taksówką i bilety do kina, zepsute długopisy, puste pudełka. Kilka podstawek z łańcuchami poszczepianych spinaczy, gumkami, kostkami cukru, dwie serwetki nawilżające, paczka papierowych chusteczek do nosa, trzy puste łuski od kul i zepsuty zegarek na rękę marki Exacta. Prócz tego sporo karteczek z luźnymi notatkami, robionymi wyraźnym, łatwo czytelnym pismem.
Martin Beck obszedł cały budynek, z wszystkimi się przywitał. Większość stanowili starzy znajomi, choć dużo się zmieniło.
Teraz siedział przy biurku i przyglądał się zegarkowi na rękę, wydawał się całkowicie nie do użytku. Szkiełko zamglone od wewnątrz, a gdy potrząsnął, coś we wnętrzu zegarka zachrobotało, jakby żadna ze śrubek w całym mechanizmie nie była na swoim miejscu.
Rozległo się pukanie i wszedł Lennart Kollberg.
– Cześć – powiedział. – Jak się masz?
– Dziękuję. Czy to twój zegarek?
– Tak – powiedział Kollberg z goryczą. – Zapomniałem opróżnić kieszenie i przekręcił się w pralce.
Rozejrzał się dokoła i dodał tonem usprawiedliwienia:
– Próbowałem w piątek zrobić tu porządek, poupychać, ale mi przerwano. Wiesz, jak to jest…
Martin Beck kiwnął głową. Kollberg należał do osób, z którymi najczęściej się spotykał w czasie swej długiej rekonwalescencji, i niewiele nowego mieli sobie do powiedzenia.
– Jak z odchudzaniem się?
– Dobrze – powiedział Kollberg. – Straciłem pół kilo. Dziś rano się ważyłem. Zjechałem ze stu czterech na sto trzy i pół.
– To znaczy, że tylko dziesięć ci przybyło od czasu, kiedy zacząłeś?
– Osiem i pół – powiedział Kollberg z akcentem obrażonej godności. Wzruszył ramionami i ciągnął dalej tonem skargi: – Coś okropnego. Cały ten projekt jest sprzeczny z naturą. A Gun się ze mnie śmieje. Bodil zresztą też. A jak ty się czujesz?
– Dobrze.
Kollberg zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Otworzył natomiast teczkę i wyciągnął czerwony plastykowy skoroszyt wyglądający na to, że zawiera raport niezbyt wielkiej objętości. Jakieś trzydzieści stron.
– Cóż to takiego?
– Nazwijmy to prezentem.
– Od kogo?
– Powiedzmy ode mnie. Chociaż nie tylko. Od Gunvalda Larssona i Rönna. Uważają, że to szczyt humoru.
Położył czerwoną teczkę na stole. I dodał:
– Niestety muszę już iść.
– Dokąd?
– Do Komendy Głównej.
– Dlaczego?
– Ten przeklęty napad na bank.
– Przecież do tego jest grupa specjalna.
– Grupa potrzebuje wzmocnienia. Jakiś dureń dał się w piątek zabić.
– Wiem, czytałem.
– Komendant natychmiast postanowił wzmocnić grupę specjalną.
– Tobą?
– Nie – powiedział Kollberg. – Wydaje mi się, że właściwie tobą. Ale rozkaz przyszedł w piątek, a wtedy jeszcze ja tu byłem szefem, więc powziąłem samodzielną decyzję.
– Mianowicie?
– Mianowicie oszczędzić ci tego domu wariatów i samemu wpakować się w grupę specjalną.
– Dziękuję.
Martin Beck zgodnie z tym, co powiedział, był wdzięczny. Praca w grupie specjalnej sprowadzałaby się prawdopodobnie do codziennych konfrontacji z komendantem, z dwoma przynajmniej kierownikami biur, z różnymi intendentami i innymi nadętymi dyletantami. A Kollberg dobrowolnie wziął na siebie ten dopust.
– No – powiedział Kollberg – a w zamian to – i położył gruby palec na plastykowym skoroszycie.
– Cóż to takiego?
– Wypadek – rzekł Kollberg. – Naprawdę bardzo interesujący wypadek. W odróżnieniu od napadów na banki i tym podobnych. Szkoda tylko…
– Że co?
– Że nie czytujesz powieści detektywistycznych.
– A to czemu?
– Bo wtedy bardziej może byś to sobie cenił. Rönn i Larsson sądzą, że wszyscy czytują powieści detektywistyczne. Właściwie jest to ich sprawa, ale tak są teraz przywaleni, że odstępują swoją pracę każdemu, kto zechce wziąć. A to rzecz, nad którą trzeba pomyśleć. Tylko siedzieć spokojnie i myśleć.
– Mogę zajrzeć – beznamiętnie powiedział Martin Beck.
– W gazetach nie było o tym ani słowa. Nie jesteś ciekaw?
– Owszem. To tymczasem.
– Do jutra – powiedział Kollberg.
Za drzwiami zatrzymał się i parę sekund stał ze zmarszczonymi brwiami. Potem smutno potrząsając głową poszedł do windy.
V
Martin Beck powiedział, że jest ciekaw zawartości czerwonego skoroszytu, lecz była to co najwyżej częściowa prawda. Właściwie wcale go to nie interesowało. Dlaczego więc wybrał odpowiedź wymijającą i nietrafną? By sprawić Kollbergowi przyjemność? Raczej nie. By go oszukać? Jeszcze mniej prawdopodobne. Od zbyt wielu lat i zbyt dobrze się znali, a ponadto ze wszystkich znanych mu osób Kollberg był na pewno najmniej podatny na wszelkie nabieranie. A więc może żeby siebie samego zwieść? I ta myśl była niedorzeczna.
Wciąż rozważając, dlaczego, Martin Beck systematycznie pracował nad zmianą swego gabinetu. Skończywszy porządkowanie szuflad, wziął się do mebli, przesunął krzesła, ustawił pod innym kątem biurko, o parę cali bliżej drzwi pchnął szafę zawierającą archiwum, odkręcił lampę i umieścił ją z prawej strony blatu. Widocznie jego zastępca wolał mieć lampę na lewo albo też przypadkowo tak ją ustawiono. W drobiazgach Kollberg często bywał niedbały. Natomiast gdy chodziło o coś istotnego, stawał się perfekcjonistą. Z ożenieniem się na przykład czekał do czterdziestego drugiego roku życia, wyraźnie głosząc jako przyczynę, że chce mieć doskonałą żonę. Czekał na tę właściwą.
Martin Beck natomiast miał za sobą prawie dwa dziesiątki lat nieudanego małżeństwa z osobą, która widocznie nie była tą właściwą. Teraz był wprawdzie rozwiedziony, ale chyba zbyt długo z tym zwlekał i było już za późno.
W ciągu ostatniego półrocza przyłapywał się czasem na zastanawianiu się, czy koniec końcem ten rozwód nie był pomyłką. Może kłótliwa i nudna żona jest jednak bardziej podniecającą niż żadna. Nie było to jednak zbyt istotne zagadnienie.
Wziął wazon z kwiatami i zaniósł jednej z kancelistek. Wydawała się uradowana.
Martin Beck usiadł za biurkiem i rozejrzał się. Porządek został przywrócony.
Czyżby chciał sobie wmówić, że nic się nie zmieniło? Bezsensowne pytanie; żeby jak najszybciej o nim zapomnieć, sięgnął po czerwony skoroszyt. Okładka była przezroczysta, natychmiast zobaczył, że chodzi o śmiertelny wypadek. W porządku. Śmiertelne wypadki miały ścisły związek z jego zawodem. Cóż więc się zdarzyło? Bergsgatan 57. Czyli właściwie prawie na schodach Komendy Głównej.
Mógłby powiedzieć, że to nie jego i nie jego wydziału sprawa. Tym się powinna zająć kryminalna ze Sztokholmu. Przez chwilę czuł pokusę, aby wziąć za telefon, zadzwonić do kogoś na Kungsholmen i zapytać, co to właściwie ma znaczyć. Albo po prostu włożyć to wszystko do koperty i odesłać nadawcy. Chęć rygorystycznego i formalistycznego postąpienia była tak silna, że musiał zdobyć się na duży wysiłek, żeby ją stłumić. Spojrzał na zegarek. Już pora na lunch. Nie był głodny.
Wstał, poszedł do umywalni i wypił kubek ciepławej wody.
Wróciwszy stwierdził, że powietrze w pokoju jest stęchłe i gorące. Nie zdjął jednak marynarki, nie rozluźnił nawet krawata. Usiadł, wyjął papiery i wziął się do czytania.
Dwadzieścia osiem lat pracy w policji dużo go nauczyło, między innymi sztuki czytania raportów, szybkiego odsiewania zbędnych okruchów i dostrzegania istotnego zarysu.
Niespełna godzinę zajęło mu dokładne przeczytanie akt. Sprawozdanie było po większej części źle napisane, niekiedy wprost niezrozumiałe, niektóre ustępy odznaczały się wybitnie niefortunnymi sformułowaniami. Od razu poznał, jaki to mistrz był autorem tych partii. Einar Rönn, policjant, pod względem stylu dorównujący owemu urzędnikowi, który w osławionym rozporządzeniu w sprawie ruchu ulicznego stwierdzał między innymi, że „ciemność nastaje, kiedy latarnie zostają zapalone”.
Martin Beck raz jeszcze przejrzał całość, zatrzymując się tu i ówdzie dla sprawdzenia szczegółów. Potem odłożył raport, oparł łokcie o biurko, głowę wsparł na dłoniach, zmarszczył brwi i przemyślał opisane wydarzenie.
Opowieść rozpadała się na dwie części. Pierwsza była zwykła i odstręczająca.
Przed piętnastoma dniami, czyli w niedzielę osiemnastego czerwca, jeden z lokatorów kamienicy przy Bergsgatan 57, wezwał policję z Kungsholmen. Rozmowa z nim została zarejestrowana po południu, dziewiętnaście po drugiej, ale dopiero w dwie godziny później przybył pod ten adres samochód patrolowy z dwoma policjantami. Wprawdzie owa kamienica przy Bergsgatan leżała w odległości co najwyżej pięciu minut drogi pieszej, wolnym krokiem – od gmachu Głównej Komendy Policji, lecz zwłokę można było łatwo wytłumaczyć. Brak policjantów w Sztokholmie był o pomstę do nieba wołający, a na dodatek okres urlopowy i niedziela. I nic przecież nie wskazywało na to, że sprawa jest specjalnie pilna. Policjanci, Karl Kristiansson i Kennet Kvastmo, weszli do budynku, porozmawiali z wzywającą, kobietą, która zajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze od frontu. Oświadczyła, że od paru dni irytuje ją nieprzyjemny zapach na klatce schodowej, i wyraziła podejrzenie, że coś musi być nie w porządku.
Obaj policjanci też od razu zwrócili uwagę na przykry odór. Kvastmo zdefiniował go jako zalatywanie zgnilizną, według jego własnego określenia bardzo to przypominało smród zepsutego mięsa. Bliższe przejawy zapachu – to też było określenie Kvastmo – zaprowadziły ich pod drzwi na wyższym piętrze. Według uzyskanych informacji były to drzwi do jednopokojowego mieszkania, w którym od pewnego czasu mieszkał mężczyzna około sześćdziesiątki, nazywający się być może Karl Edvin Svärd. Bo takie właśnie nazwisko figurowało – wypisane ręcznie – na tekturce przypiętej pod guzikiem dzwonka. Ponieważ można było przypuszczać, że w mieszkaniu znajduje się ciało samobójcy, zmarłego śmiercią naturalną albo psa – wciąż według sprawozdania Kvastmo – albo osoba chora, niedołężna, postanowiono dostać się do wnętrza. Dzwonek nie działał, walenie w drzwi nie wywołało żadnej reakcji. Próby skomunikowania się z dozorcą, administratorem czy kimś posiadającym zapasowe klucze zawiodły.
Policjanci zażądali telefonicznie instrukcji i dostali rozkaz włamania się. Przywołano ślusarza, co spowodowało dalszą półgodzinną zwłokę.
Ślusarz stwierdził po przybyciu, że drzwi są zaopatrzone w uniemożliwiający użycie wytrycha zamek, a szpary na listy nie ma. Trzeba było przy pomocy specjalnie sprowadzonych narzędzi wyciąć zamek, drzwi jednak i wtedy nie dały się otworzyć.
Kristiansson i Kvastmo, którzy zajmowali się tym wypadkiem, choć czas ich dyżuru dawno minął, znowu zasięgnęli informacji i polecono im sforsować drzwi siłą. Na pytanie, czy nie powinien przy tym być obecny ktoś z wydziału kryminalnego, otrzymali lakoniczną odpowiedź, że nie ma nikogo z personelu.
Ślusarz odszedł, uważając, że zrobił, co mógł.
Około siódmej Kvastmo i Kristiansson wyważyli drzwi wybijając kołki z zewnętrznych zawias. Cóż z tego, gdy natychmiast ujawniła się nowa przeszkoda. Były drugie wewnętrzne drzwi zaopatrzone w dwie mocne zasuwy i prócz tego w żelazną sztabę wpuszczoną w futrynę. Jeszcze godzina pracy i wreszcie policjanci dostali się do mieszkania, gdzie uderzył w nich duszący upał i trupi odór.
W pokoju od strony ulicy znaleźli martwego mężczyznę. Ciało leżało na wznak w odległości metra od okna (które wychodziło na Bergsgatan) tuż obok włączonego piecyka elektrycznego. Z powodu gorąca i kłębiącej się pary zwłoki napuchły do „co najmniej podwójnej miary ciała”. Ciało było mocno nadgniłe i naruszone przez robaki.
Okno od ulicy było zamknięte na haczyk a rolety spuszczone. Drugie okno, w kuchence, od podwórza, było zaklejone paskami papieru i wszystko wskazywało na to, że od dawna go nie otwierano. Umeblowanie skąpe, sprzęty nędzne. Mieszkanie – to jest sufit, podłoga, tapety – mocno zniszczone. W kuchence i w pokoju znajdowała się niewielka ilość przedmiotów nadających się do użytku.
Znaleziony odcinek renty pozwolił ustalić, że zmarły to sześćdziesięciodwuletni Karl Edvin Svärd, przed sześciu laty przedwcześnie przeniesiony na emeryturę tragarz.
Gdy asystent wydziału kryminalnego, niejaki Gustavsson, obejrzał mieszkanie, zwłoki przeniesiono do Zakładu Medycyny Sądowej dla przeprowadzenia zwyczajowej obdukcji.
Sprawę określono wstępnie jako samobójstwo, względnie zwykły zgon z powodu wycieńczenia, choroby lub innych przyczyn naturalnych.
Martin Beck przebierał palcami w kieszeni marynarki, szukając nie istniejących już papierosów Floryda.
O Svärdzie nie było żadnej wzmianki w gazetach. Zbyt banalna historia. Sztokholm ma najwyższy w świecie wskaźnik samobójstw, starannie unika się mówienia o tym, a w sytuacji przymusowej usiłuje ukryć to za pomocą różnych manipulacji i kłamliwej statystyki. Najpospolitsze a zarazem najprostsze jest wyjaśnienie: Wszystkie kraje o wiele bardziej szachrują w danych statystycznych. Chociaż od kilku lat nawet członkowie rządu nie mówią tego głośno i otwarcie, czując być może, że ludzie jednak bardziej wierzą własnym oczom niż politycznym wykrętom. A gdyby okazało się, że to nie samobójstwo, sprawa byłaby jeszcze pospolitsza. Gdyż w tak zwanym społeczeństwie dobrobytu aż roi się od ludzi chorych, zubożałych i samotnych, którzy żywią się, w najlepszym wypadku, jedzeniem produkowanym dla psów i pozostawieni bez opieki słabną i umierają wreszcie w swych mieszkaniach, przypominających szczurze nory. Nie, to się nie nadaje do ujawnienia. Sprawą policji też to raczej nie jest.
Tylko, że to nie wszystko, jeśli chodzi o ten wypadek. Opowieść o przedwcześnie przeszłym na emeryturą Karlu Edvinie Svärdzie ma ciąg dalszy.
VI
Martin Beck dostatecznie długo pracował w zawodzie, by wiedzieć, że jeżeli w raporcie coś wydaje się zupełnie niepojęte, w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto jest to wynikiem czyjegoś niedbalstwa, pomyłki, niewłaściwego zapisania, nieumiejętności wyrażania się zrozumiale lub zapomnienia o tym, co stanowi kropkę nad i.
Druga część historii zmarłego z domu przy Bergsgatan przedstawiała się niejasno. Z początku wszystko niby przebiegało właściwie. Ciało zabrano w niedzielę wieczorem i umieszczono w chłodni. Następnego dnia w mieszkaniu przeprowadzono dezynfekcję, co z pewnością było konieczne, i odpowiedni policjanci złożyli raport.
Zwłoki otwarto we wtorek i w dzień później policja otrzymała opinie obducenta. Obdukcja nieświeżych zwłok nie jest czymś przyjemnym, zwłaszcza gdy z góry wiadomo, że to osoba, która odebrała sobie życie lub zmarła z przyczyn naturalnych. A jeżeli wzmiankowana osoba zajmowała poślednie miejsce w społeczeństwie, jeżeli był to na przykład emerytowany tragarz, rzecz staje się zupełnie nieinteresująca.
Protokół obdukcji podpisany był przez kogoś, o kim Martin Beck nigdy nie słyszał, przypuszczalnie zastępca. Tekst był bardzo naukowy i trudny do zrozumienia. Być może właśnie dlatego sprawę potraktowano raczej pobłażliwie. O ile mógł się zorientować, dokumenty dotarły do Einara Rönna z wydziału zabójstw dopiero tydzień później. Tylko tam wzbudziły uwagę, do której miał prawo.
Martin Beck przysunął telefon, by po raz pierwszy od jakże dawna zadzwonić służbowo. Podniósł słuchawkę, położył rękę na tarczy z numerami i znieruchomiał. Zapomniał, jaki jest numer Instytutu Medycyny Sądowej, musiał sprawdzić.
Obducentka wydawała się zdziwiona.
– Owszem – powiedziała. – Przypominam sobie. Opinia została wysłana od nas dwa tygodnie temu.
– Wiem.
– Czy jest jakaś niejasność?
– Tylko parę drobiazgów, które nie są zupełnie zrozumiałe.
– Niezrozumiałe? Jak to? – w głosie zabrzmiała uraza.
– Według protokołu zmarły popełnił samobójstwo.
– Tak jest.
– A w jaki sposób?
– A czy to nie wynika z protokołu? Czy rzeczywiście tak niejasno to wyraziłam?
– Nie, skądże.
– Czego pan w takim razie nie rozumie?
– Szczerze mówiąc, wielu szczegółów nie rozumiem. Wynika to pewnie z mojej niewiedzy.
– Ma pan na myśli terminologię?
– Między innymi.
– Jeśli się nie ma medycznego wykształcenia, zawsze trzeba brać pod uwagę tego rodzaju trudności – powiedziała pocieszającym tonem.
Głos miała jasny i wyraźny. Pewnie bardzo młoda osoba. Martin Beck milczał. Mógł powiedzieć: „Miła pani, opinia ta nie jest przeznaczona dla patologów. Wystawiona na żądanie policji, powinna być tak sformułowana, by każdy asystent mógł ją zrozumieć”.
Nie powiedział tego. Dlaczego?
Lekarka przerwała jego rozmyślania mówiąc:
– Halo! Jest pan?
– Jestem.
– Czy chciałby pan o coś zapytać?
– Tak. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, na czym oparta jest hipoteza samobójstwa.
Ton odpowiedzi zmienił się, tym razem zabrzmiało w nim zdziwienie.
– Drogi komisarzu, to ciało zostało nam dostarczone przez policję. Przed obdukcją osobiście skontaktowałam się telefonicznie z pracownikiem policji, który, jak przypuszczam, był odpowiedzialny za to dochodzenie. Powiedział, że chodzi o zupełnie zwykłą formalność i że chce mieć tylko odpowiedź na jedno pytanie.
– Jakie?
– Czy ów zmarły popełnił samobójstwo.
Martin Beck z irytacją przycisnął pięść do klatki piersiowej. W miejscu gdzie kula trafiła, odczuwał jeszcze czasem ból. Mówiono, że to psychosomatyczne, że przejdzie, gdy jego podświadomość oderwie się od spraw minionych. A teraz rzecz miała się odwrotnie. Irytowało go i to w najwyższym stopniu – nie minione, tylko to, co działo się obecnie. Jego podświadomość raczej nie miała z tym nic wspólnego.
Popełniono zasadniczy błąd. Obdukcja powinna być przeprowadzona bez żadnych supozycji. Dać lekarzowi sądowemu wskazówkę prowadzącą w jednym kierunku jest przekroczeniem służbowym, zwłaszcza jeżeli lekarz, jak w tym wypadku, jest młody i niedoświadczony.
– A czy wie pani, jak się ten pracownik nazywał?
– Asystent Aldor Gustavsson. Odniosłam wrażenie, że on tę sprawę prowadzi. Wydawał się doświadczony i pewny siebie.
Martin Beck nic nie wiedział o asystencie Aldorze Gustavssonie i jego kwalifikacjach. Powiedział:
– A więc policja dała pani pewne wskazówki?
– Można to tak określić. W każdym razie zupełnie jasno dano mi do zrozumienia, że należy podejrzewać suicidium.
– Aha.
– Suicidium, jak pewnie panu wiadomo, oznacza samobójstwo.
Martin Beck nie odpowiedział. Zapytał natomiast:
– Czy była to uciążliwa obdukcja?
– Właściwie nie. Jeżeli pominąć to, że zmiany organiczne były bardzo rozległe. To zawsze nadaje pracy inny charakter.
Ciekaw był, ile też ona obdukcji przeprowadziła samodzielnie, ale poniechał tego pytania.
– Dużo czasu to zajęło?
– Skądże. Ponieważ chodziło o suicidium albo ciężki stan chorobowy, zaczęłam od otwarcia thoraxu.
– Dlaczego?
– Zmarły był przecież starszym człowiekiem. Przy nagłych zgonach zawsze prawdopodobna jest niewydolność serca czy zawał.
– A dlaczego wyszła pani z założenia, że to był nagły zgon?
– Ten policjant od razu to zaznaczył.
– W jaki sposób?
– Zupełne po prostu, o ile pamiętam.
– Co powiedział?
– Stary albo odebrał sobie życie, albo dostał ataku serca. Mniej więcej tak.
Znowu oburzająco mylny wniosek. W aktach nie było nic przemawiającego przeciw temu, że Svärd, nim umarł, mógł przez wiele dni leżeć sparaliżowany czy nieprzytomny.
– A więc otworzyła pani klatkę piersiową.
– Tak. I natychmiast znalazła się odpowiedź na pytanie. Nie było wątpliwości, której alternatywie dać pierwszeństwo.
– Samobójstwo?
– Oczywiście.
– Jakiego rodzaju?
– Strzelił sobie w serce. Kula była w thoraxie.
– Strzał trafił w serce?
– W każdym razie bardzo blisko. Pierwiastkowe uszkodzenie odniosła aorta. – Po krótkiej pauzie dodała odrobinę zgryźliwie: – Czy wyrażam się zrozumiale?
– Tak.
Martin Beck bardzo starannie sformułował następne pytanie:
– Czy ma pani duże doświadczenie, jeśli chodzi o rany postrzałowe?
– Wydaje mi się, że wystarczające. Poza tym przebieg był dość nieskomplikowany.
Obdukcję ilu zmarłych od postrzału przeprowadziła w swym życiu? Trzech? Dwóch? A może tego jednego.
Lekarka wyczuła widocznie tę nie wypowiedzianą wątpliwość, bo wyjaśniła:
– Byłam w Jordanii w czasie wojny domowej dwa lata temu. Mieliśmy tam ran postrzałowych pod dostatkiem.
– Ale samobójstw pewnie niezbyt wiele.
– Nie, to prawda.
– A rzecz ma się tak, że niewielu samobójców mierzy w serce. Większość strzela sobie w usta, a niektórzy w skroń.
– Cóż, może i tak. Jednak ten nie był jedynym, który to zrobił. Psychologia poucza, że u samobójców występuje skłonność kierowania broni w serce. Zwłaszcza wśród osób, które mają do targnięcia się na swe życie stosunek romantyczny. A u wielu występuje ta tendencja.
– Jak długo, pani zdaniem, Svärd mógł żyć po odniesieniu rany?
– Niedługo. Minutę, może dwie, trzy. Krwawienie wewnętrzne było rozległe. Mogłabym powiedzieć minutę, ale to byłoby tylko przypuszczenie. Jednakże wahania są bardzo niewielkie. Czy to ma jakieś znaczenie?
– Może nie. Co innego mnie interesuje. Zajęła się pani zwłokami dwudziestego czerwca.
– Tak, zgadza się.
– Od jak dawna ten człowiek nie żył?
– No…
– Wypowiedź co do tego jest ważna.
– Nie tak łatwo to określić. Może bardziej doświadczony niż ja patolog udzieliłby odpowiedzi bardziej zdecydowanej.
– Ale jak pani sądzi?
– Co najmniej dwa miesiące, ale…
– Ale?
– Ale to zależy od warunków w lokalu, gdzie się zwłoki znajdowały. Temperatura i wilgotność powietrza odgrywają dużą rolę. Mógł to być krótszy okres, jeżeli na przykład ciało było narażone na działanie silnego ciepła. Z drugiej strony rozkład był daleko posunięty, jak powiedziałam…
– A rana wlotowa?
– Rozkład tkanek utrudnia odpowiedź i na to pytanie.
– Czy był to strzał kontaktowy?
– Moim zdaniem nie. Ale mogę się mylić, zaznaczam.
– Jaki więc to był strzał pani zdaniem?
– On się zastrzelił w inny sposób. Są dwa klasyczne sposoby, nieprawdaż?
– Tak – potwierdził Martin Beck. – Prawda.
– Albo przykłada się lufę do ciała i naciska, albo trzyma się pistolet czy inną broń w wyciągniętej ręce. Wtedy trzeba nacisnąć spust wielkim palcem.
– Właśnie. I pani zdaniem, to właśnie miało miejsce?
– Tak. Jednak z wszelkimi zastrzeżeniami. Bo naprawdę bardzo trudno stwierdzić, czy strzał był kontaktowy, jeśli ciało jest w rozkładzie.
– Rozumiem.
– Teraz jednak ja nie rozumiem – powiedziała dziewczyna niedbale. – Dlaczego pan pyta o to wszystko? Czy to ma tak wielkie znaczenie, jak się denat zastrzelił?
– Wydaje się, że tak. Svärd został znaleziony we własnym mieszkaniu, wszystkie okna i drzwi były zamknięte od wewnątrz. Leżał obok włączonego grzejnika elektrycznego.
– To tłumaczy stopień rozkładu – powiedziała lekarka z ożywieniem. – W takich warunkach miesiąc jest wystarczającym okresem.
– Na pewno?
– Tak. To tłumaczy także, dlaczego trudno było znaleźć ślad strzału z bezpośredniej bliskości.
– Rozumiem – powiedział Martin Beck. – Dziękuję za pomoc.
– Ach, doprawdy nie ma za co. Gdybym jeszcze mogła w czymś pomóc, proszę zadzwonić.
– Do widzenia. – Martin Beck położył słuchawkę.
Rzeczywiście potrafiła wyjaśniać. Wkrótce będzie już tylko jedno do wyjaśnienia. Coś bardzo zdumiewającego. Svärd nie mógł popełnić samobójstwa. Nie jest łatwo zastrzelić się, nie mając koniecznego ku temu narzędzia.
A żadnej broni palnej w mieszkaniu przy Bergsgatan nie znaleziono.
VII
Martin Beck w dalszym ciągu tkwił przy telefonie. Usiłował złapać radiopatrol, który został zaalarmowany i pierwszy zjawił się na Bergsgatan, ale żaden z tych dwóch policjantów nie był na służbie. Po paru połączeniach okazało się, że jeden ma urlop, a drugi zwolnienie, gdyż musiał stawić się przed sądem jako świadek w pewnej sprawie. Gunvald Larsson był na zebraniu, a Einar Rönn wyszedł w sprawie służbowej.
Wreszcie udało mu się skontaktować z pierwszym asystentem, tym który ostatecznie przesłał sprawę do komisji zabójstw. Co stało się dopiero dwudziestego szóstego. Toteż Martin Beck czuł się w prawie postawić pytanie:
– Czy prawdą jest, że orzeczenie obducenta przyszło już w środę?
Głos odpowiadającego wyraźnie zadrżał:
– Naprawdę nie jestem tego pewien. Ja w każdym razie przeczytałem je dopiero w piątek.
Martin Beck nic nie powiedział. Oczekiwał czegoś w rodzaju wyjaśnienia i nie zawiódł się.
– Tu w naszym okręgu pracujemy właściwie z połową personelu. Nie ma możliwości załatwiania wszystkiego, tylko najważniejsze sprawy. Sterty papierów rosną. Z każdym dniem jest gorzej.
– Tak że wcześniej nikt do tego protokołu obdukcji nie zajrzał?
– Owszem, nasz komisarz. W piątek przed południem pytał mnie, kto się zajął pistoletem.
– Jakim pistoletem?
– Tym, z którego Svärd się zastrzelił. Nic o żadnym pistolecie nie wiedziałem, przypuszczam jednak, że któryś z zaalarmowanych policjantów go znalazł.
– Mam tu ich raport – powiedział Martin Beck. – Gdyby znaleźli w mieszkaniu broń palną, powinna być o tym wzmianka.
– Trudno mi przyjąć, że patrol popełnił jakiś błąd – powiedział jego rozmówca obronnie.
Zależało mu na wybronieniu swego personelu i nietrudno było zrozumieć dlaczego. W ostatnich latach krytyka policji mundurowej coraz bardziej przybierała na sile, jej położenie w społeczeństwie było gorsze niż kiedykolwiek, a jej obowiązki służbowe podwoiły się prawie. A konsekwencje były takie, że mnóstwo policjantów porzucało ten zawód, i niestety na ogół odchodzili najlepsi. Mimo że w kraju panowało bezrobocie, nie można było znaleźć nowych ludzi, a zasady rekrutacji wciąż się pogarszały. Ci, którzy jeszcze zostali w policji, silniej niż przedtem odczuwali potrzebę solidarności.
– Może i słusznie – powiedział Martin Beck.
– Ci chłopcy zrobili dokładnie to, co powinni. Kiedy dostali się do wnętrza i znaleźli trupa, przywołali kogoś ze swych zwierzchników.
– Gustavssona?
– Właśnie. Z kryminalnej. Jego rzeczą było wyciągnąć wnioski i złożyć raport o obserwacjach wykraczających poza znalezienie zwłok. Przypuszczałem, że wspomnieli mu o pistolecie i on się nim zajął.
– A potem nie chciało mu się wspomnieć o tym w raporcie?
– Zdarza się – sucho odpowiedział policjant.
– No, a teraz wygląda na to, że żadnej broni w pokoju nie znaleziono.
– Nie. Ale o tym dowiedziałem się dopiero w ubiegły poniedziałek, to znaczy przed tygodniem, kiedy wreszcie pogadałem z Kristianssonem i Kvastmo. Wtedy natychmiast przesłałem papiery na Kungsholmsgatan.
Komisariat policji w Kungsholmen i biuro policji kryminalnej znajdowały się w tym samym bloku i Martin Beck pozwolił sobie zauważyć:
– Daleko to nie jest.
– My nie popełniliśmy żadnego błędu – zastrzegł się jego rozmówca.
– Bardziej mnie właściwie interesuje, w jaki sposób umarł Svärd, niż kto popełnił błąd.
– Jeżeli ktoś jest winien, to w każdym razie nie policja porządkowa.
Odpowiedź ta, łagodnie rzecz określając, była insynuacją i Martin Beck uznał za stosowne skończyć tę rozmowę.
– Dziękuję za pomoc. Do widzenia.
Następny na linii był asystent kryminalnej Gustavsson, który wydawał się straszliwie zajęty.
– A, o to chodzi. Tak, nie do pojęcia. Przyjmuję jednak, że takie rzeczy się zdarzają.
– Jakie mianowicie?
– Wydarzenia nie dające się wyjaśnić. Zagadki bez rozwiązania. Od razu widać, że lepiej dać temu spokój.
– Będzie pan uprzejmy przyjść tu do mnie.
– Teraz? Na Västberga?
– Właśnie.
– Niestety niemożliwe.
– Nie sądzę. – Martin Beck spojrzał na zegarek. – Powiedzmy, o wpół do czwartej.
– Ależ to po prostu nie…
– O wpół do czwartej – powiedział Martin Beck i położył słuchawkę.
Wstał i z założonymi do tyłu rękami zaczął krążyć po pokoju. Ten wstęp był znamienny dla kierunku rozwoju mającego miejsce w ostatnich latach. Coraz częściej zdarzało się, że trzeba było zaczynać rozpatrywanie od rozwikłania tego, co policja w danej sprawie przyjęła za prawdę. Nierzadko trudniejsze to było niż wyjaśnienie rozpatrywanego wypadku.
Aldor Gustavsson zjawił się pięć po czwartej. Nazwisko nic Martinowi Beckowi nie mówiło, ale z widzenia znał tego człowieka. Niepokaźny ciemnowłosy osobnik lat trzydziestu kilku o impertynenckim i niedbałym sposobie bycia. Martin Beck przypominał sobie, że widywał go od czasu do czasu w dyżurce kryminalnej i przy innych mało ważnych okazjach.
– Proszę usiąść.
Gustavsson usiadł na najwygodniejszym krześle, założył nogę na nogę, wyjął papierosa. Zapalił i spytał:
– Cholerna historia, co? Chcesz się czegoś dowiedzieć?
Martin Beck przez chwilę siedział milcząc i obracając w palcach długopis. Wreszcie powiedział:
– Kiedy przybył pan na Bergsgatan?
– Tak jakoś wieczorem. Koło dziesiątej chyba.
– Jak tam wtedy wyglądało?
– Okropność. Pełno wielkich białych robaków. A śmierdziało! Jeden z posterunkowych wymiotował w sieni.
– Gdzie byli policjanci?
– Jeden pilnował drzwi. Drugi siedział na dole w samochodzie.
– Pilnowali drzwi przez cały czas?
– Tak, w każdym razie według tego, co mi powiedzieli.
– A co p… ty robiłeś?
– Wszedłem oczywiście i popatrzyłem. Jak już mówiłem, wyglądało to okropnie. Ale coś się tam mogło znaleźć dla kryminalnej, nigdy nie wiadomo.
– Doszedłeś jednak do innego wniosku?
– Tak jest. Jasne przecież jak słońce. Drzwi zamknięte od wewnątrz na trzy czy cztery zamki. Chłopcy musieli je wysadzić. Okno zamknięte na haczyk, rolety spuszczone.
– Okno wciąż było zamknięte?
– Nie. Ci chłopcy z porządkowej otworzyli je oczywiście. Inaczej nikt by tam nie wytrzymał bez maski przeciwgazowej.
– Jak długo tam byłeś?
– Parę minut. Tyle ile było trzeba, żeby stwierdzić, że nic tam nie ma dla kryminalnej. To musiało być samobójstwo albo śmierć naturalna, więc reszta była sprawą policji porządkowej.
Martin Beck przekartkował raport.
– Nie ma tu wykazu rzeczy zabezpieczonych – powiedział.
– Nie ma? Cóż, ktoś chyba powinien był o tym pomyśleć. Choć z drugiej strony byłoby to zbyteczne. Tam prawie nic nie było. Stół, krzesło, łóżko, zdaje się, i trochę rupieci w kuchence.
– Ale rozejrzałeś się?
– Oczywiście. Skontrolowałem wszystko, zanim dałem zezwolenie.
– Na co?
– Jak to? Co masz na myśli?
– Zanim dałeś zezwolenie na co?
– Na zabranie zwłok, oczywiście. Trzeba było zrobić obdukcję. Nawet jeżeli sam się zabił, sekcja musi być, takie przepisy.
– Możesz streścić swoje obserwacje?
– Pewnie. Proste. Zwłoki leżały trzy metry od okna, mniej więcej.
– Mniej więcej?
– Tak, centymetra przy sobie nie miałem. Wyglądały, jakby leżały tam już parę miesięcy, zgniłe innymi słowy. W pokoju były dwa krzesła, stół i łóżko.
– Dwa krzesła?
– Tak.
– Przedtem mówiłeś, że jedno.
– Aha. Tak, jednak wydaje mi się, że były dwa. Stała tam jeszcze półka z paroma starymi gazetami i książkami, a w kuchence parę garnków, dzbanek do kawy i to co zwykle.
– Co zwykle?
– No, otwieracz do konserw, noże, widelec, kubeł na śmiecie i takie tam.
– Aha. A na podłodze coś leżało?
– Absolutnie nic, prócz zwłok oczywiście. Pytałem posterunkowych, powiedzieli, że oni też nic nie znaleźli.
– A ktoś prócz was był w mieszkaniu?
– Nikt. Pytałem chłopaków, powiedzieli, że nie. Nikt, tylko ja i oni dwaj. Potem przyjechała karetka i zabrali ciało w plastykowym worku.
– Później jednak było już wiadome, jak Svärd umarł.
– Tak. Właśnie. Zastrzelił się. Niepojęte. I co on zrobił ze spluwą?
– Żadne wyjaśnienie ci się nie nasuwa?
– Absolutnie nic. To zupełnie idiotyczne. Wypadek nie do rozszyfrowania, jak już mówiłem. Coś takiego nieczęsto się zdarza, co?
– A policjanci mieli jakąś opinię w tej sprawie?
– Nie, zobaczyli tylko, że nie żyje i że wszystko zamknięte. Gdyby spluwa tam była, albo oni, albo ja bym ją znalazł. Zresztą musiałaby przecież leżeć przy tym starym na podłodze.
– A dowiedziałeś się, kim był zmarły?
– Oczywiście. Nazywał się Svärd, było to zresztą napisane na drzwiach. I od razu przecież widać było, co to za rodzaj człowieka.
– Jaki rodzaj?
– A, spod opieki socjalnej. Pewnie stary moczymorda. Tacy często odbierają sobie życie. Albo zapijają się na śmierć, albo kończą na zawał czy coś innego.
– Więcej nic o tej sprawie nie masz do powiedzenia?
– Nie. Zupełnie niezrozumiałe, jak zaznaczyłem. Po prostu zagadka. Nie sądzę, żebyś to mógł rozgryźć. Zresztą są chyba ważniejsze rzeczy.
– Być może.
– Właśnie. Ja tak sądzę. A teraz mogę już spłynąć?
– Jeszcze nie – powiedział Martin Beck.
– Nic więcej nie mam do powiedzenia – oświadczył Aldor Gustavsson, rozgniatając niedopałek papierosa w popielniczce.
Martin Beck wstał i podszedł do okna. Stanął plecami do rozmówcy.
– Ja mam trochę do powiedzenia.
– Ach tak? Co mianowicie?
– Między innymi. W ubiegłym tygodniu przeprowadzono tam badania techniczne. Choć większość istniejących być może śladów została zatarta, od razu wykryto jedną dużą i dwie mniejsze plamy krwi na dywaniku. A ty widziałeś ślady krwi?
– Nie. Ale też wcale się za nimi nie rozglądałem.
– Widocznie. A za czym się właściwie rozglądałeś?
– Za niczym specjalnie. Wypadek wydawał się jasny.
– Jeżeli nie dostrzegłeś śladów krwi, można przypuszczać, że i inne rzeczy przeoczyłeś.
– Broni palnej tam w każdym razie nie było.
– Zauważyłeś, jak ubrany był zmarły?
– Nie. Dokładnie nie mogę powiedzieć. Zresztą wszystko było zgniłe. W jakieś łachy przypuszczalnie. A poza tym, nie mogłem przewidzieć, że to ma znaczenie.
– Natychmiast zwróciłeś uwagę, że zmarły był człowiekiem ubogim i samotnym. Nikim wybitnym.
– Tak jest. Jak się widziało tylu alkoholików i socjalnych, to…
– To co?
– No, to poznaje się swoich pappenheimerów.
Martin Beck ciekaw był, czy Gustavsson ma pojęcie, skąd pochodzi wyrażenie, którego użył. Głośno powiedział tylko:
– A gdyby zmarły wyglądał na lepiej postawionego społecznie, byłbyś pewnie bardziej gorliwy?
– Tak, w takim wypadku należy okazywać większą wrażliwość. Cholernie dużo mamy do załatwienia.
Rozejrzał się dokoła.
– Nawet jeżeli tu tego nie widać, jesteśmy zawaleni robotą. Nie można zabawiać się w Sherlocka Holmesa za każdym razem, kiedy się znajdzie nieżywego włóczęgę. Czy jeszcze coś?
– Tak, jeszcze jedno. Stwierdzam, że to zadanie wykonałeś bardzo niedbale.
– Co?
Gustavsson wstał. Jak gdyby nagle dostrzegł, że Martin Beck jest w stanie poważnie zaszkodzić jego karierze.
– Chwileczkę – powiedział. – Tylko dlatego, że nie zauważyłem tych plam krwi i pistoletu, którego nie było?
– Nie te przeoczenia są najgorsze – powiedział Martin Beck. – Choć także niewybaczalne. Ale na przykład to, że zadzwoniłeś do lekarki sądowej i dałeś jej wskazówki oparte na mylnych, z góry powziętych mniemaniach. Prócz tego wprowadziłeś w błąd obu posterunkowych, dając im do zrozumienia, że jest to zupełnie prosty wypadek, że potrzebujesz tylko wejść do pokoju i rozejrzeć się, żeby wszystko było jasne. Powiedziałeś, że badania techniczne nie są potrzebne i pozwoliłeś zabrać ciało bez zrobienia chociażby kilku zdjęć.
– Wielki Boże – powiedział Gustavsson. – Przecież ten stary musiał odebrać sobie życie.
Martin Beck odwrócił się i popatrzył na niego.
– Czy… czy to są… oficjalne uwagi?
– Tak, jak najbardziej. Do widzenia.
– Chwileczkę, zrobię wszystko, co będę mógł, żeby dopomóc…
Martin Beck potrząsnął głową. Asystent wyszedł. Wydawał się zaniepokojony, lecz jeszcze nim się drzwi za nim na dobre zamknęły, Martin Beck usłyszał, że wymamrotał:
– Stary diabeł.
Aldor Gustavsson nie powinien był oczywiście być asystentem wydziału kryminalnego, w ogóle nie powinien być policjantem. Był niezdolny, bezczelny i zarozumiały i miał najzupełniej niewłaściwy stosunek do swej pracy. Zawsze było tak, że najlepsi z mundurowych policjantów przechodzili do kryminalnej. I chyba w dalszym ciągu działo się podobnie. Jeżeli podobny człowiek mógł zostać detektywem już przed paru laty, jak będzie w przyszłości?
Martin Beck uznał pierwszy dzień pracy za skończony. Jutro pójdzie popatrzeć na zamknięty pokój. A co będzie robić dziś wieczorem? Coś zje, cokolwiek, potem usiądzie z książką, którą powinien przeczytać. Potem będzie leżał w łóżku sam i czekał na sen. Będzie się czuł zamknięty.
We własnym pokoju.
VIII
Einar Rönn był miłośnikiem przebywania na świeżym powietrzu i wybrał zawód policjanta, bo był to zawód ruchliwy i nastręczający duże możliwości przebywania poza domem. Lecz z latami i przeniesieniami praca jego coraz bardziej sprowadzała się do tkwienia za biurkiem, a przebywanie na świeżym powietrzu – o ile można mówić o świeżym powietrzu w Sztokholmie – stawało się coraz rzadsze. Toteż warunkiem życia była dla niego możliwość spędzenia urlopu w rodzinnych stronach, w dzikim górskim świecie, nie cierpiał właściwie Sztokholmu i mając czterdzieści pięć lat marzył o emeryturze i powrocie do Arjeplog już na zawsze.
Tegoroczny urlop był tuż i obawiał się, że lada chwila będzie się go musiał zrzec, jeżeli ten napad na bank nie zostanie przedtem wyjaśniony.
Żeby aktywnie przyczynić się do posunięcia śledztwa ku końcowi, postanowił nie wracać w poniedziałek do domu, Vällingby, tylko pojechać do Sollentuny, żeby pomówić ze świadkiem.
I nie tylko dobrowolnie zaofiarował się odwiedzić świadka, którego równie dobrze można było wezwać do kryminalnej – zwykle się tak postępowało – ale okazywał taki entuzjazm wobec tego zadania, że Gunvald Larsson, nie przejrzawszy jego egoistycznych pobudek, zapytał, czy pokłócił się z żoną.
– Tak, nie pokłóciłem się – powiedział Rönn, posługując się typową dla niego konstrukcją zdania.
Rönn miał pojechać do owego trzydziestodwuletniego metalowca, który już był przesłuchiwany przez Gunvalda Larssona w sprawie tego, co zauważył przed bankiem na Hornsgatan. Nazywał się Sten Sjögren i mieszkał sam w domku segmentowym przy Sångarvägen.
Podlewał właśnie krzak róży w małym ogródku. Gdy Rönn wysiadł z samochodu, odstawił polewaczkę i podszedł, by otworzyć furtkę. Nim podał rękę, wytarł ją o spodnie, potem pierwszy wszedł na schodki i otworzył drzwi przed Rönnem.
Domek był mały, na parterze znajdował się tylko jeden pokój, kuchnia i przedpokój. Drzwi do pokoju były uchylone i ukazywały zupełnie puste wnętrze. Gospodarz zauważył spojrzenie Rönna.
– Jesteśmy z żoną w separacji – wyjaśnił. – Od niedawna. Zabrała część mebli, więc trochę tu chwilowo nieprzytulnie. Chodźmy na górę.
Na piętrze był duży pokój z kominkiem, przed którym wokół niskiego białego stolika stało kilka foteli, pochodzących z różnych kompletów. Rönn usiadł.
– Może przyniosę coś do picia – spytał gospodarz. – Mogę zrobić kawę, a w lodówce mam piwo.
– Dziękuję – powiedział Rönn. – Napiję się tego co i pan.
– W takim razie piwa.
Zbiegł ze schodów i Rönn słyszał pobrzękiwanie w kuchni. Rönn rozejrzał się po pokoju. Mebli było w nim mało, ale za to całe urządzenie stereofoniczne i sporo książek. W wiklinowym stojaku przy kominku leżał plik gazet.
Sten Sjögren wrócił ze szklankami i dwoma puszkami piwa, które ustawił na stoliku.
Sjögren był chudy i żylasty, włosy miał rudawe, zmierzwione, długości, którą Rönn określał jako normalną. Twarz miał usianą piegami i pogodny otwarty uśmiech. Nalawszy do szklanek, usiadł. Podniósł swoją szklankę, Rönn także skosztował piwa i zagaił:
– Chciałbym usłyszeć pana spostrzeżenia na Hornsgatan w ubiegły piątek. Lepiej to przyuważyć, nim pamięć zblaknie.
„Naprawdę ładnie to powiedziałem”, pomyślał z zadowoleniem.
Sjögren kiwnął głową i odstawił szklankę.
– Cóż, gdybym wiedział, że to rabunek i morderstwo jednocześnie, lepiej bym się przyjrzał i dziewczynie, i chłopakom w samochodzie.
– W każdym razie jak dotąd jest pan najlepszym świadkiem – powiedział Rönn zachęcająco. – A więc szedł pan przez Hornsgatan, w jakim kierunku?
– Szedłem od Slussen w stronę Ringvägen. Ta dziewczyna szła za mną i mijając potrąciła mnie dosyć mocno.
– Może pan ją opisać?
– Obawiam się, że nie bardzo. Właściwie widziałem ją tylko z tyłu i przez chwilkę z boku, kiedy wsiadała do samochodu. Niższa ode mnie, jakieś dziesięć centymetrów. Ja mam metr siedemdziesiąt osiem. Wiek trochę trudno określić, ale wydaje mi się, że nie miała mniej niż dwadzieścia pięć, ale nie więcej niż trzydzieści, a więc około trzydziestki. Ubrana w dżinsy, zwyczajne niebieskie, w jasną bluzkę, a raczej koszulę, wyrzuconą na spodnie. Co miała na nogach nie zauważyłem, ale na głowie kapelusz, z takiego materiału jak dżinsy, z wielkim rondem, włosy jasne, proste i nie takie długie, jak dużo dziewczyn teraz ma. Półdługie można powiedzieć. I torebkę przez ramię, zieloną, w rodzaju amerykańskich wojskowych.
Wyjął z kieszeni koszuli pudełko papierosów i podał Rönnowi, który odmownie potrząsnął głową i spytał:
– A zauważył pan, czy coś niosła?
Tamten wstał, by sięgnąć po zapałki, leżące na półce nad kominkiem, zapalił.
– Nie, tego nie jestem pewien. Ale bardzo możliwe.
– A jak była zbudowana? Szczupła, gruba czy…
– Wydaje mi się, że taka w sam raz. W każdym razie ani zbyt chuda, ani za gruba. Normalna, można powiedzieć.
– A jej twarzy wcale pan nie widział?
– Mignęła mi wprawdzie przy wsiadaniu do samochodu, ale zasłaniał kapelusz i wielkie okulary.
– Poznałby pan tę osobę, gdyby ją pan znowu zobaczył?
– W każdym razie nie z twarzy. Prawdopodobnie nie poznałbym też, gdyby była inaczej ubrana, na przykład w sukienką.
Rönn w zamyśleniu sączył piwo.
– A jest pan zupełnie pewien, że to była kobieta?
Sjögren spojrzał na niego ze zdziwieniem. Potem zmarszczył brwi i powiedział z wahaniem:
– Tak, przynajmniej tak mi się wydawało, ale teraz, kiedy pan to mówi, zupełnie pewny nie jestem. Takiego poznałem wrażenia, na ogół rozróżnia się, mężczyzna czy kobieta, choć różnice czasem trudno dostrzec. Rzeczywiście, nie przysiągłbym, że to była dziewczyna. Nie zdążyłem na przykład zauważyć, czy miała biust.
Umilkł i spoglądał na Rönna zza dymnej zasłony.
– Pan chyba ma rację – powiedział wolno. – To wcale nie musiała być dziewczyna, równie dobrze mógł być chłopak. Poza tym to nawet bardziej prawdopodobne, rzadko się słyszy, żeby dziewczyny napadały na banki i strzelały do ludzi.
– A więc uważa pan, że to równie dobrze mógł być mężczyzna – powiedział Rönn.
– Tak, teraz, kiedy pan tak mówi. Jasne, że to musiał być chłopak.
– No, a tamci dwaj? Może ich pan opisać? I samochód?
Sjögren zaciągnął się ostatni raz i wrzucił niedopałek do wnętrza kominka, gdzie leżało już sporo ogarków i wypalonych zapałek.
– Samochód to był renault 16, tego jestem pewien – powiedział. – Jasnoszary albo beżowy, nie wiem, jak ten kolor nazwać, prawie biały. Numeru nie pamiętam, ale rejestracja z literą A i mam wzrokowe wrażenie, że w numerze były dwie trójki. Mogły być i trzy oczywiście, ale dwie na pewno i wydaje mi się, że jedna za drugą, tak w środku rzędu cyfr.
– I jest pan pewien, że oznakowany był literą A? – spytał Rönn. – Nie AA albo na przykład AB?
– Nie, tylko A, to dokładnie pamiętam. Mam niezwykle dobrą pamięć wzrokową.
– To znakomicie – powiedział Rönn. – Gdyby wszyscy naoczni świadkowie byli tacy, wiele byśmy zyskali.
– Właśnie – powiedział Sjögren. –
– Nie – powiedział Rönn.
Widział film, ale nie przyznał się. Poszedł na ten film, bo uwielbiał Julie Harris, wcale nie wiedział, kto to jest Isherwood, ani że film zrobiono według jego powieści.
– Ale film pan pewnie widział – rzekł Sjögren. – Tak jest ze wszystkimi dobrymi książkami, filmują je a ludzie oglądają filmy i już się nie fatygują, żeby książkę przeczytać. Ten film był dosyć dobry, choć tytuł miał głupi, prawda,
– Aha – powiedział Rönn, który był przekonany, że film nazywał się „Jestem aparatem fotograficznym”, kiedy on go oglądał. – To rzeczywiście jakoś głupio brzmi.
Zaczęło się ściemniać, Sjögren podniósł się i zapalił lampę stojącą za fotelem Rönna.
– Może pan zechce dalej mówić. Spróbuje opisać mężczyzn w samochodzie.
– Tylko jeden z nich siedział w samochodzie, kiedy ich zobaczyłem.
– Tak?
– Drugi stał na trotuarze i czekał, trzymając tylne drzwiczki uchylone. Nie otyły, tylko krępy, wyglądający na silnego. Mógł być w moim wieku, tak między trzydziestką a trzydziestym piątym. Miał gęste kędzierzawe włosy, prawie jak Harpo Marx, tylko ciemniejsze. Takie popielatawe. Portki czarne, bardzo obcisłe z zawiniętymi nogawkami, i czarną błyszczącą koszulą. Rozpiętą aż prawie do pasa i wydaje mi się, że miał na szyi jakiś srebrny wisiorek na łańcuszku. Bardzo opalony, a właściwie czerwony. Kiedy dziewczyna, jeżeli to była dziewczyna, nadbiegła, otworzył drzwiczki, żeby mogła wskoczyć, potem zamknął. Sam usiadł z przodu, przy kierowcy i ruszyli bardzo szybko.
– W którą stronę? – spytał Rönn.
– Zawrócili i pojechali w kierunku Mariatorget.
– Aha – powiedział Rönn. – Aha. A ten drugi?
– Siedział za kierownicą, więc go dobrze nie widziałem. Wyglądał na młodszego, na pewno miał niewiele nad dwadzieścia lat. Chudy, blady, o ile zauważyłem. Miał na sobie białą trykotową koszulkę, ramiona mu okropnie sterczały. Włosy czarne, dosyć długie, wyglądały na brudne. Tłuste i zmierzwione. Miał ciemne okulary i, teraz mi się przypomniało, że na lewej ręce miał zegarek na szerokim czarnym pasku.
Sjögren oparł się wygodnie ze szklanką w ręce.
– No, wydaje mi się, że powiedziałem wszystko, co pamiętam. Czy może o czymś zapomniałem?
– Tego nie wiem – powiedział Rönn. – Jak się panu coś przypomni, proszę dać znać. Czy w najbliższym czasie będzie pan w domu?
– Niestety, tak – powiedział Sjögren. – Mam wprawdzie urlop, ale nie mam forsy, żeby gdzieś pojechać, więc tak się tu obijam.
Rönn opróżnił szklankę i wstał.
– Dobrze – powiedział. – Bardzo możliwe, że później będziemy jeszcze potrzebować pańskiej pomocy.
Sjögren wstał i zszedł z Rönnem na dół.
– To znaczy, że miałbym jeszcze raz odklepać to wszystko – powiedział. – A nie lepiej byłoby nagrać raz na zawsze?
Otworzył drzwi, Rönn wyszedł.
– Miałem na myśli raczej to, że może potrzebny pan będzie do identyfikacji tych osobników, kiedy ich zatrzymamy. Może też będziemy musieli pana wezwać, żeby pan obejrzał trochę fotografii.
Podali sobie ręce i Rönn dodał:
– Zobaczymy. Może nie trzeba będzie pana trudzić. Dziękuję za piwo.
– O, nie ma za co. Chętnie się stawię, jeżeli będę mógł w czymś pomóc.
Rönn odszedł, a Sjögren stojąc na schodkach przyjaźnie machał ręką.
IX
Jeśli nie brać pod uwagę psów policyjnych, to stwierdzić trzeba, że zawodowi tropiciele zbrodni rzadko przestają być zwykłymi ludźmi. I podczas ważnych dochodzeń zdarza się im reagować w typowo ludzki sposób. Często na przykład wytwarza się silne napięcie w czasie studiowania unikalnych, rozstrzygających materiałów dowodowych.
Grupa specjalna dla zwalczania napadów na banki nie była wyjątkiem. Cała grupa i wysokie osobistości, które się tu same wprosiły, wszyscy wstrzymali oddech. W lokalu było mroczno, oczy wszystkich wlepione w prostokąt ekranu filmowego, na którym zaraz miały się ukazać zdjęcia z napadu przy Hornsgatan. Na własne oczy można będzie zobaczyć zbrojny napad, morderstwo i osobę, która przez zawsze czujną i pełną wynalazczości prasę wieczorną określana była wszelkimi najdziwniejszymi mianami w rodzaju seksbomba-morderczyni i blond piękność z pistoletem. Epitety te wskazywały, iż dziennikarze z braku wrodzonej fantazji czerpali inspirację od innych, przesadzali w opisie istotnego zagadnienia, albo po prostu i jawnie popełniali plagiat.
Ostatnia królowa seksu, jaka została ujęta przy napadzie na bank, była płaskostopą, pryszczatą damą w wieku lat czterdziestu kilku, która według wiarygodnych danych ważyła osiemdziesiąt siedem kilo i mogła przebierać w swych licznych podbródkach. Ale nawet gdy zdarzyło jej się wobec ławy sędziowskiej zgubić sztuczną szczękę, prasa ani na cal nie odstąpiła od lirycznych opisów jej wyglądu zewnętrznego i wielka grupa bezkrytycznych czytelników raz na zawsze pozostała w przekonaniu, że ta miła, pełna wdzięku osoba o gwiaździstych lśniących oczach powinna była właściwie zostać stewardesą albo wziąć udział w zawodach o tytuł Miss Universum.
I tak bywało zawsze, gdy kobiety popełniały budzące zainteresowanie przestępstwa. W prasie wieczornej wyglądały one tak, jakby wyszły ze szkoły Inger Malmroo dla modelek.
Zdjęcia z napadu teraz dopiero można było obejrzeć, gdyż, jak zwykle, coś się w kasecie zacięło i w fotolaboratorium wiele trudu musiano sobie zadać, by nie uszkodzić filmu. Technikom udało się jednak zwolnić szpulę i wywołać całą rolkę, choć kant taśmy został uszkodzony.Naświetlenie tym razem wydawało się właściwe i zapowiedziano, że rezultat pod względem technicznym wydaje się znakomity.
– Ciekaw jestem, czy to będzie Kaczor Donald – powiedział Gunvald Larsson.
– Czerwona Pantera jest zabawniejsza – dorzucił Kollberg.
– A niektórzy mają oczywiście nadzieję na Zjazd Partii w Norymberdze – Gunvald Larsson na to.
Siedzieli na przedzie i rozmawiali głośno, lecz za nimi minowała głęboka cisza. Obecni potentaci, przede wszystkim szef policji i nadintendent Malm, milczeli i Kollberg ciekaw był, co też oni myślą.
Być może rozważali możliwości zatruwania życia swym krnąbrnym podwładnym. Może cofali się myślą do czasów, kiedy naprawdę panowały porządek i karność, kiedy delegaci szwedzkiej policji bez wzdragania się wybierali Heydricha na prezydenta międzynarodowego zrzeszenia policji, może myśleli, o ileż lepiej było przed rokiem zaledwie, kiedy nikt jeszcze nie ośmielał się wątpić w słuszność tego, że wykształcenie policji ponownie zostało oddane w ręce reakcyjnych wojskowych.
Jedynym, który zachichotał, był Buldożer Olsson.
Kollberg i Larsson dawniej mało mieli wspólnego. Jednak pewne przeżycia ostatnich lat zbliżyły ich i do pewnego stopnia zmieniły ich wzajemny stosunek do siebie. Nie tak dalece, żeby można ich było nazwać przyjaciółmi, żaden z nich nie wpadł na pomysł przestawania z tym drugim poza służbą, ale coraz częściej zdarzało się, że byli na fali tej samej długości. A tu w grupie specjalnej niewątpliwie odczuwali swą wspólnotę.
Techniczne przygotowania skończyły się. Cały lokal wibrował od tłumionego napięcia.
– No, więc teraz zobaczymy – entuzjastycznie powiedział Buldożer Olsson. – Jeżeli zdjęcia są tak dobre, jak zapewniają, opublikujemy je już w wieczornych wiadomościach, a wtedy mamy całą bandę jak w pułapce.
– Pies Pluto też jest znośny – powiedział Gunvald Larsson.
– Albo szwedzka nagość – rzekł Kollberg. – Wyobraź sobie, nigdy nie widziałem filmu porno, Louise, lat szesnaście, rozbiera się, czy coś takiego.
– Cicho tam – burknął szef policji.
Zaczął się film. Ostrość obrazu była znakomita. Nikt z obecnych nie widział podobnych rezultatów. W większości wypadków szubrawcy wyglądali jak niewyraźne plamy, wielkie kluchy lub stłuczone jajka, tym razem zdjęcia były świetne.
Kamera umieszczona była tak chytrze, że kasę widać było z tyłu, a dzięki zastosowaniu nowego specjalnie światłoczułego filmu osobę stojącą po drugiej stronie widać było bardzo wyraźnie.
Z początku nie było tam nikogo, ale już po pół minucie w polu widzenia zjawił się człowiek, przystanął, rozejrzał się, na prawo, na lewo. Potem spojrzał wprost w obiektyw, jak gdyby chciał dokładnie utrwalić swój wygląd także en face.
I ubranie widać było wyraźnie, zamszowa kurtka, ładnie skrojona. Koszula o miękkim kołnierzyku z wydłużonymi końcami.
Twarz energiczna i surowa, do tyłu zaczesane blond włosy, krzaczaste jasne brwi. Spojrzenie świadczące o niezadowoleniu. Osoba ta podniosła owłosioną rękę i wyrwała sobie szczecinkę z dziurki w nosie, następnie przyjrzała się szczecince uważnie.
Wszyscy natychmiast poznali, kto to taki.
Gunvald Larsson.
Zapalono światło.
Grupa specjalna oniemiała.
Odezwał się szef policji:
– Nic z tego nie powinno się przedostać na zewnątrz.
Zrozumiałe. Nic się nie przedostanie.
Intendent Malm podniesionym głosem:
– Absolutnie nic nie może się przedostać. Wszyscy jesteście za to odpowiedzialni.
Kollberg głośno się roześmiał.
– Jak to się mogło stać? – spytał Buldożer Olsson. Nawet on wydawał się nieco zdumiony.
– Cóż – powiedział ekspert od spraw filmowych. – Technicznie można to wyjaśnić. Film się zaciął, kamera zaczęła działać później niż powinna. To są bardzo czułe instrumenty.
– Jeżeli zobaczę słowo na ten temat w prasie – zagrzmiał szef policji – to…
– To ministerstwo będzie pewnie musiało zamówić nowy dywan w poczekalni – powiedział Gunvald Larsson. – Może jakiś gustowny, malinowy.
– Fantastycznie była przebrana – prychnął Kollberg.
Szef poszedł ku drzwiom, Malm podreptał za nim.
– I co o tym można powiedzieć? – rzekł Buldożer Olsson.
– Jeżeli ja sam o sobie mogę się wypowiedzieć – skromnie powiedział Larsson – uważam, że to naprawdę dobry film.
Kollberg się zakrztusił.
X
Kollberg opanował się i uważnie spojrzał na osobnika, którego chwilowo musiał traktować jak szefa.
Buldożer Olsson był motorem grupy specjalnej. Kochał wprost napady na bank i rosnąca w ostatnich latach jak lawina liczba tego rodzaju przestępstw pozwoliła mu rozkwitnąć jak nigdy przedtem. To on miał pomysły i energię; on mógł pracować po osiemnaście godzin na dobę, oka nie zmrużywszy, tydzień za tygodniem, a nigdy się nie skarżył, nie zniechęcał, nawet nie widać było po nim zmęczenia. Czasami jego padający z wyczerpania współpracownicy zastanawiali się, czy może nie on sam po prostu jest dyrektorem tak często wymienianej Spółki Akcyjnej Szwedzkiej Zbrodni. Buldożer Olsson był zdania, że praca w policji jest najzabawniejszym i najbardziej pasjonującym zajęciem, jakie można sobie wyobrazić.
Być może przekonanie to wynikało stąd, że Buldożer Olsson nie był policjantem.
Był prokuratorem i przewodniczącym komisji mającej na celu śledzenie i zapobieganie zbrojnym napadom na banki, stanowiącym gmatwaninę nie do rozsupłania. Część tych napadów była na pół wyjaśniona, trochę mniej lub więcej winnych osób aresztowano lub wniesiono przeciw nim oskarżenie, ostatnio doszło jednak do tego, że napady zdarzały się kilka razy w tygodniu i wszyscy wiedzieli, że niektóre z nich mają ze sobą związek, tylko nikt dobrze nie wiedział jaki.
Oczywiście nie tylko na banki napadano. Nieproporcjonalnie większa ilość napadów skierowana była przeciw osobom prywatnym, nie mijała godzina, żeby kogoś nie zatłuczono na ulicy, na placu, w kolejce podziemnej, we własnym sklepie czy własnym mieszkaniu, wszędzie i o każdej porze. Lecz napady na banki uznano za coś o wiele ważniejszego. Targnąć się na banki to wstrząsnąć fundamentem społeczeństwa.
Rządzący system społeczny był najwidoczniej mało użyteczny i jedynie przy najlepszej woli można go było uznać za jako tako funkcjonujący. A z policją było jeszcze gorzej. W ciągu ostatnich dwóch lat w samym tylko Sztokholmie 200 000 spraw o przestępstwa zostało umorzonych z powodu bezsilności policji, a z większych zbrodni, znanych władzom porządkowym, a znany im był niewielki ułamek rzeczywistej liczby, tylko co czwarta bywała wyjaśniona.
Niewesoło jest być policjantem, myślał Kollberg. Co robić, kiedy się widzi zgniliznę całej organizacji? Kiedy się słyszy szczury faszyzmu skradające się za filarami? Od kiedy dorósł, służył tej organizacji.
Co robić? Powiedzieć, co się myśli, i wylecieć. Niedobrze. Muszą być bardziej konstruktywne sposoby postępowania. A poza tym prócz niego muszą być i inni, myślący podobnie. Tylko, którzy i ilu ich jest?
Buldożera Olssona nie dręczyły podobne problemy. Uważał, że życie jest wspaniałe, a większość spraw zupełnie prosta.
– Jednego tylko nie rozumiem – powiedział.
– Czyżby – rzekł Gunvald Larsson. – Czego mianowicie?
– Gdzie się podział ten samochód? Blokada dróg funkcjonowała bez zarzutu, prawda?
– Zdaje się, że tak.
– Mosty powinny przecież być strzeżone już w pięć minut po zaalarmowaniu.
Söder jest wyspą o sześciu wjazdach. Grupa specjalna od dawna już miała gotowe szczegółowe plany szybkiego odizolowania poszczególnych dzielnic Sztokholmu.
– Tak – powiedział Gunvald Larsson. – Sprawdziłem to w policji porządkowej. Tym razem wszystko zagrało.
– A co to był za wóz? – spytał Kollberg, który jeszcze nie zdążył zapoznać się ze szczegółami.
– Renault szesnaście jasnoszary albo beżowy. Oznakowany literą A, w numerze dwie trójki.
– Numer oczywiście fałszywy – dodał Gunvald Larsson.
– Tak, jasne, ale nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś zdążył zmienić numer między Mariatorget a Slussen. A jeżeli zmienili samochód…
– To gdzie się ten pierwszy podział?
Buldożer Olsson chodził po pokoju, co pewien czas stukając się w czoło. Był to człowiek czterdziestoletni, okrągły i różowy, znacznie poniżej średniego wzrostu. Jego ruchy były równie żywe jak jego intelekt. Mówił sam do siebie:
– Parkują w jakimś garażu blisko stacji kolejki podziemnej. Jeden daje drapaka z forsą. Drugi zmienia numer i zmyka. W sobotę przychodzi samochodziarz i załatwia przelakierowanie na inny kolor. I tak wczoraj rano wóz był gotów do zabrania go stamtąd. Tylko…
– Tylko co? – zainteresował się Kollberg.
– Tylko, że moi ludzie sprawdzali każdy wóz marki renault na drogach z Söder aż do pierwszej w nocy.
– A więc albo zdążyli umknąć, albo wciąż tam są – powiedział Kollberg.
Gunvald Larsson nic nie mówił. Z niesmakiem przyglądał się strojowi Buldożera Olssona. Zmięty niebieskawy garnitur, różowa jak młode prosię koszula i szeroki krawat w wielkie kwiaty. Czarne skarpetki, brązowe spiczaste buciki, stebnowane i od dawna nie czyszczone.
– Co masz na myśli mówiąc samochodziarz?
– Oni nigdy sami się samochodami nie zajmują. Tylko wynajmują fachowca, który zostawia im samochód na umówionym miejscu i potem go zabiera. Często bywa to ktoś z innego miasta, na przykład z Malmö czy z Göteborga. Zawsze bardzo starannie załatwiają sobie transport.
Kollberg coraz bardziej zamieniał się w znak zapytania.
– Oni? Jacy oni?
– Malmström i Mohrén oczywiście.
Buldożer Olsson spojrzał na niego ze zdziwieniem, potem jednak rozjaśnił się.
– Oczywiście, ty przecież jesteś nowy w naszej paczce. Malmström i Mohrén, dwaj nasi najzręczniejsi specjaliści od napadów na banki. Cztery miesiące już są na wolności. I w tym okresie jest to ich czwarty występ. Wyrwali się z więzienia w końcu lutego, z Kumla.
– Kumla ma być przecież więzieniem, z którego nie można uciec – zauważył Kollberg.
– Malmström i Mohrén nie uciekli. Dostali przepustkę na tydzień. I oczywiście nie wrócili. Nie wydaje nam się, żeby urządzili jakiś napad przed końcem kwietnia. Bo na początek pojechali pewnie na urlop, na Wyspy Kanaryjskie albo do Gambii. Przypuszczalnie na dwa tygodnie.
– A później?
– Kompletowali wyposażenie. Broń i inny sprzęt. Zwykle robią to w Hiszpanii albo we Włoszech.
– Ale przecież w piątek bank obrabowała kobieta – wtrącił Kollberg.
– Przebranie – autorytatywnie powiedział Buldożer Olsson. – Przebranie. Blond peruka i sztuczny biust. Jestem najzupełniej pewien, że to zrobili Malmström i Mohrén. Nikt inny nie zdobyłby się na taką zuchwałość. Sprytne i nieoczekiwane pociągnięcie. Rozumiesz, że ta praca w grupie specjalnej jest niebywale interesująca. Szalenie pasjonująca. Właściwie to tak jakby…
– …Jakby się korespondencyjnie rozgrywało partię szachów z mistrzem świata – powiedział Gunvald Larsson znudzony. – Mogą oni sobie być mistrzami światowej klasy, nie należy jednak zapominać, że obaj, Malmström i Mohrén, to wielkie byczyska. Ważą po dziewięćdziesiąt pięć kilogramów, noszą obuwie numer czterdziesty szósty, a łapska mają jak pokrywy od klozetu. Obwód klatki piersiowej Mohréna wynosi metr osiemnaście. O piętnaście centymetrów więcej niż Anita Ekberg miała w swym najlepszym okresie. Trudno mi wyobrazić sobie któregoś z nich w sukience i ze sztucznym biustem.
– A czy to nie była kobieta ubrana w spodnie, dość niskiego wzrostu? – spytał Kollberg.
– Wysłali kogoś innego – niefrasobliwie powiedział Buldożer Olsson. – To ich zwykły podstęp.
Podbiegł do jednego z biurek, przysunął sobie arkusz papieru.
– Ile oni teraz mają pieniędzy – mruczał pod nosem – pięćdziesiąt tysięcy w Borås, czterdzieści w Gubbängen, dwadzieścia sześć w Märsta i teraz dziewięćdziesiąt, razem ponad dwieście tysięcy. A więc już niedługo będą gotowi.
– Do czego? – wtrącił Kollberg.
– Do wielkiego skoku. Skoku przez duże „S”. Te poprzednie były tylko zdobywaniem środków finansowych. Ale teraz, teraz dopiero pokażą, co umieją.
Nie posiadając się z entuzjazmu biegał po pokoju.
– Tylko gdzie, panowie? Gdzie? Zobaczymy, zobaczymy, trzeba pomyśleć. Gdybym był Wernerem Roosem, jakie bym teraz zrobił pociągnięcie? Gdzie bym urządził ten królewski skok? Gdzie byście to zrobili? I kiedy?
– Kto to taki, u diabła, ten Werner Roos? – znów spytał Kollberg.
– Jest pracownikiem linii lotniczych – wyjaśnił Gunvald Larsson.
– A przede wszystkim jest przestępcą – wykrzyknął Buldożer Olsson. – Werner Roos jest swego rodzaju geniuszem. To on planuje wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Bez niego Malmström i Mohrén byliby zerami. On wykonuje całą pracę intelektualną. Bez niego wielu opryszków nie miałoby roboty. A on sam jest największym łotrem z nich wszystkich. On jest czymś w rodzaju profesora…
– Nie krzycz tak przeraźliwie – rzekł Gunvald Larsson. – Nie jesteś przecież w sądzie.
– Przymkniemy go – oznajmił Buldożer Olsson, jak gdyby wpadł na niebywały pomysł. – Od razu teraz go wsadzimy.
– A jutro rano wypuścimy – zauważył Gunvald Larsson.
– Nie szkodzi. Zaskoczenie. Zdziwi się może.
– Tak myślisz? Przecież to piąty raz w tym roku.
– A cóż to szkodzi – powiedział Buldożer Olsson i rzucił się ku drzwiom.
Buldożer Olsson miał właściwie na imię Sten. Ale nikt o tym nie pamiętał, może tylko jego żona, która za to przypuszczalnie zdążyła zapomnieć, jak on wygląda.
– Zdaje się, że za dużo jest tego, czego nie rozumiem – powiedział Kollberg.
– Jeśli chodzi o Roosa – rzekł Gunvald Larsson – to Buldożer ma chyba rację. To cwaniak kuty na cztery nogi, zawsze ma alibi. I to jakie alibi. Zawsze jak się coś zdarzy, on jest w Singapurze, w San Francisco albo w Tokio.
– Ale skąd Buldożer może wiedzieć, że za tym napadem kryją się Malmström i Mohrén?
– Coś w rodzaju szóstego zmysłu.
Gunvald Larsson wzruszył ramionami i powiedział:
– A to możesz pojąć? Malmström i Mohrén to dwaj osławieni bandyci. Mnóstwo razy siedzieli, choć nigdy się do niczego nie przyznają, aż w końcu zostali internowani w Kumla. A potem dostali przepustkę.
– Cóż, nie można przecież wiecznie trzymać ludzi zamkniętych w pojedynkach z telewizorem.
– Nie można – przyznał Gunvald Larsson. – To prawda.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu i myśleli o tym samym. Państwo wydało miliony na wybudowanie więzienia Kumla. Zostało wyposażone w najbardziej precyzyjne urządzenia służące fizycznemu wyłączeniu ze społeczeństwa osobników niepoprawnych. Cudzoziemcy, mający doświadczenie zebrane w zakładach karnych w różnych stronach świata, mawiają, że oddział pojedynek w tym więzieniu jest najbardziej niehumanitarny i zabijający osobowość. To, że nie ma pluskiew w materacach i robaków w jedzeniu, nie może zrównoważyć braku kontaktu z ludźmi.
– A propos tego morderstwa przy Hornsgatan – zaczął Kollberg.
– To nie było morderstwo. Raczej nieszczęśliwy wypadek. Strzeliła przez pomyłką. Może nawet nie wiedziała, że pistolet jest nabity.
– Pewien jesteś, że to była dziewczyna?
– Tak.
– A to gadanie o Malmströmie i Mohrénie?
– No cóż, można podejrzewać, że wysłali dziewczynę.
– A nie ma odcisków palców? Rękawiczek, o ile mi wiadomo, nie miała.
– Były. Na klamce. Ale ktoś z personelu banku zamazał je, zanim zdążyliśmy zabezpieczyć. Nie do użytku.
– A badania balistyczne?
– Eksperci dostali kulę i łuskę. Sądzę, że strzelała z czterdziestkipiątki, prawdopodobnie z Llama-auto.
– Duży pistolet. Zwłaszcza dla dziewczyny.
– Tak. Buldożer powiada, że to także wskazuje na tę szajkę, Malmström, Mohrén i Roos. Oni zawsze używają broni dużego kalibru. Dla efektu, żeby przestraszyć. Tylko…
– Tylko co?
– Malmström i Mohrén nie strzelają do ludzi. Przynajmniej do tej pory nigdy tego nie robili. Jak się ktoś stawia, wsadzają kulę w sufit, żeby przywrócić porządek.
– A czy jest jakiś sens zatrzymywać tego Roosa?
– Myślę, że Buldożer rozumuje tak: Jeżeli Roos ma swe zwykłe murowane alibi, jeżeli był w piątek na przykład w Yokohamie, można mieć pewność, że to on ten wyczyn zaplanował. Jeżeli natomiast był wtedy w Sztokholmie, rzecz jest wątpliwa.
– A co na to sam Roos? Nie jest wściekły?
– Nigdy. Powiada, że rzeczywiście jest starym kumplem Malmströma i Mohréna i przykro mu, że mają takie zwichnięte życie. Poprzednim razem pytał, czy nie wydaje nam się, że mógłby jakoś pomóc starym przyjaciołom. Akurat był przy tym intendent Malm. O mało ataku apopleksji nie dostał.
– A Olsson?
– Pochwalił. Uważał, że to dobre pociągnięcie w tej partii szachów.
– I na co on czeka?
– Słyszałeś przecież, na następne pociągnięcie. Przypuszcza, że Roos planuje wielki skok, który Malmström i Mohrén wykonają. Chcą pewnie zgarnąć tyle pieniędzy, żeby mogli wyemigrować po cichu i resztę życia spędzić w charakterze rentierów.
– I koniecznie musi to być skok na bank?
– Buldożer gdzieś ma wszystko, prócz banków – powiedział Larsson. – I chyba takie ma polecenie.
– A co z tym świadkiem?
– Tym metalowcem?
– Tak.
– Był rano, obejrzał zdjęcia. Nikogo nie poznał.
– Ale co do samochodu jest pewien?
– Absolutnie pewien.
Gunvald Larsson chwilę siedział w milczeniu wyłamując palce, że w stawach trzeszczało.
– Z tym samochodem coś nie klapuje.
XI
Zanosiło się na upalny dzień i Martin Beck wyjął z szafy najlżejsze ubranie. Jasne, niebieskie, kupił je przed miesiącem, i miał na sobie dopiero raz. Gdy wkładał spodnie, plama z rozmazanej czekolady przypomniała mu, że było to z okazji, której towarzyszyło spotkanie z dziećmi Kollberga i że zmieniło się ono w prawdziwą orgię zabawy.
Zdjął więc spodnie, poszedł z nimi do kuchni i zmoczył róg ścierki ciepłą wodą. Potarł ścierką plamę, która natychmiast zrobiła się jeszcze większa. Nie poddał się jednak, dalej zawzięcie czyścił materiał, myśląc jednocześnie, że właściwie tylko w podobnych sytuacjach odczuwał brak Ingi, poza tym bardzo rzadko, mówiło to coś niecoś o tym, jakie było ich małżeństwo. Wreszcie połowa nogawki była zupełnie mokra, plama jednak prawie znikła.
Przeciągnął paznokciami wzdłuż kantu i powiesił spodnie na poręczy krzesła, żeby wyschły na słońcu, które wlewało się przez otwarte okno.
Było dopiero wpół do ósmej, a on nie spał, już od wielu godzin. Wczoraj wieczorem zasnął bardzo wcześnie i spał głęboko, nic mu się nie śniło. Pierwszy po długiej przerwie dzień pracy specjalnie męczący nie był, a jednak musiał go wyczerpać.
Martin Beck otworzył lodówkę, spojrzał na pudełko z mlekiem, paczkę masła i samotną butelkę wody mineralnej i pomyślał, że w drodze powrotnej trzeba będzie zrobić zakupy. Piwo i jogurt. Może lepiej skończyć z piciem jogurtu na śniadanie, naprawdę dobre to nie było. Tylko będzie musiał znaleźć coś odpowiedniego na śniadanie. Lekarz powiedział, że po wypisaniu ze szpitala powinien przybrać na wadze przynajmniej tyle, ile stracił, a właściwie trochę więcej.
W sypialni zadzwonił telefon.
Martin Beck zamknął lodówkę i poszedł odebrać telefon.
Siostra Birgit z domu spokojnej starości.
– Pani Beck pogorszyło się – powiedziała. – Wczoraj rano miała wysoką gorączkę, ponad trzydzieści dziewięć. Pomyślałam, że lepiej pana komisarza zawiadomić.
– Dziękuję. Czy już się obudziła?
– Pięć minut temu. Ale jest bardzo osłabiona.
– Zaraz przyjadę – powiedział Martin Beck.
– Musieliśmy przenieść ją do innego pokoju, żeby móc ją mieć pod ciągłą obserwacją – powiedziała siostra Birgit. – Proszę więc wpierw przyjść do mnie do kancelarii.
Matka Martina Becka miała osiemdziesiąt dwa lata i ostatnie dwa spędziła na oddziale chorych domu spokojnej starości. Choroba była przewlekła, z początku przejawiała się lekkimi zawrotami głowy, które stawały się coraz dotkliwsze i częstsze. W końcu nastąpił częściowy paraliż. Przez ostatni rok poruszała się tylko w fotelu na kółkach a od kwietnia nie wstawała już z łóżka.
W okresie swej rekonwalescencji Martin Beck bardzo często ją odwiedzał i przygnębiał go widok matki niknącej z wiekiem i coraz bardziej zamroczonej przez chorobę.
Ostatnio brała go za męża, za jego ojca, który nie żył od dwudziestu dwóch lat.
Ciężko też było mu widzieć, jak bardzo stała się samotna i odcięta od świata w swym pokoju. Nim zawroty głowy się zaczęły, często jeździła do miasta, chodziła do sklepów, widywała ludzi, odwiedzała nielicznych żyjących jeszcze przyjaciół. Jeździła do Ingi i Rolfa w Bagarmossen albo do wnuczki Ingrid, która miała własne mieszkanie w Stocksund.
Oczywiście że i przed chorobą wiele razy czuła się osamotniona i przykrzyło jej się, ale póki była zdrowa i mogła się ruszać, miała możliwość widywania kogoś od czasu do czasu, nie tylko chorych i starych, którzy ją otaczali. Czytała gazety, słuchała radia i oglądała programy telewizyjne, czasem chodziła na koncert albo do kina. Wiedziała, co się na świecie dzieje, i interesowało ją to.
Zmiany psychiczne nastąpiły szybko, gdy choroba zmusiła ją do izolacji.
Martin Beck widział, jak matka tępieje, traci zainteresowanie życiem poza ścianami pokoju, a w końcu zupełnie traci kontakt z rzeczywistością, ze współczesnością.
Przypuszczał, że działał tu jakiś mechanizm samoobrony umysłu, sprawiając, że świadomość jej wróciła w przeszłość, bo we współczesnym jej bytowaniu nie było nic pocieszającego.
Przerażenie go ogarnęło, gdy zrozumiał, jak mijają jej dni, wtedy jeszcze, gdy wstawała, spędzała dzień w fotelu na kółkach i w czasie jego wizyt wydawała się obecna i zadowolona.
O siódmej rano myto ją i ubierano, sadzano na fotelu i dostawała śniadanie. Potem siedziała w pokoju sama, radia już nie mogła słuchać, słuch już miała za słaby, czytać nie mogła, zbyt to było męczące, a ręce nie mogły utrzymać robótki. O dwunastej dostawała obiad, a o trzeciej pielęgniarki z oddziału chorych kończyły pracę rozebrawszy ją przedtem i położywszy do łóżka. Później dostawała jeszcze lekką kolację, ale nie miała apetytu i często nie tykała jedzenia. Raz powiedziała mu, że personel gniewa się na nią, że nie je, ale nic nie szkodzi, przynajmniej ktoś przyjdzie i coś mówi.
Martin Beck wiedział, że brak personelu w domach dla ludzi starych jest trudnym problemem, a już zwłaszcza pielęgniarek i salowych na oddziałach chorych. Wiedział też, że ten personel, który jest, przyjaźnie i troskliwie odnosi się do starych, robi co może, mimo marnej pensji i niewygodnych godzin pracy. Zastanawiał się, jak uczynić jej bytowanie znośniejszym, może przenieść ją do prywatnego szpitala, gdzie poświęcano by jej więcej czasu i uwagi, wkrótce jednak zrozumiał, że lepszej opieki nigdzie nie znajdzie i że jedyne, co może dla niej zrobić, to odwiedzać ją jak najczęściej. Próbując w miarę możliwości polepszyć sytuację matki, przekonał się, że bardzo wielu starym ludziom przypadł w udziale o wiele gorszy los.
Zestarzeć się w biedzie i samotności, nie móc już samemu poradzić sobie ze wszystkim sprawia, że po długim czynnym życiu zostaje się obrabowanym z godności i osobowości, skazanym na wyczekiwanie końca w zakładzie wraz z innymi, równie odtrąconymi i unicestwionymi starcami.
Zakładów nie nazywano zakładami ani domami starców. Teraz zmieniono nazwy na domy rencistów albo nawet hotele rencistów, by ominąć jakoś fakt, że w praktyce większość starych ludzi nie znalazła się tam z wolnej woli, tylko po prostu została skazana na zakładową opiekę przez tak zwane społeczeństwo dobrobytu i wysokiej stopy życiowej.
Ciężki wyrok za zbrodnię zestarzenia się. Jest się zużytym trybikiem w maszynie społeczeństwa, więc można zostać wyrzuconym na śmietnik.
Martin Beck stwierdził, że mimo wszystko jego matka miała o wiele lepiej niż większość chorych starców. Oszczędzała, odłożyła pieniądze, by zabezpieczyć sobie starość i nie być nikomu ciężarem. Mimo iż na skutek inflacji wartość pieniędzy zmniejszyła się katastrofalnie, miała jednak opiekę lekarską, względnie pożywne jedzenie, duży, widny pokój, którego nie musiała z nikim dzielić, otaczały ją własne, stare, dobrze znane rzeczy.
Tyle mogła sobie kupić za uciułane pieniądze.
Spodnie szybko wyschły w słonecznym cieple, plama prawie zupełnie zniknęła.
Martin Beck ubrał się i zadzwonił po taksówkę.
Park wokół domu spokojnej starości był wielki i dobrze utrzymany, z wysokimi drzewami liściastymi i cienistymi ścieżkami, wijącymi się wśród klombów, altanek i tarasów.
Matka – nim zachorowała – lubiła spacerować wsunąwszy mu rękę pod ramię.
Martin Beck poszedł do kancelarii, ale nie było tam ani siostry Birgit, ani nikogo innego. Na korytarzu spotkał posługaczkę niosącą tacę z termosami. Spytał o siostrę Birgit, a gdy posługaczka śpiewnym fińskim akcentem odpowiedziała, że siostra Birgit jest zajęta, spytał o pokój pani Beck. Wskazała drzwi w końcu korytarza i odeszła.
Martin Beck uchylił drzwi. Pokój był mniejszy od tego, który matka miała przedtem, i wyglądał bardziej szpitalnie. Wszystko w pokoju było białe prócz bukietu czerwonych tulipanów, które przyniósł dwa dni temu, a które teraz stały na stoliku pod oknem.
Matka leżała w łóżku, wpatrując się w sufit oczami, które za każdym razem wydawały mu się większe. Chude ręce skubały kołdrę. Stanął przy łóżku, wziął ją za rękę, wolno skierowała spojrzenie na jego twarz.
– Przyszedłeś piechotą, tak daleko – szepnęła ledwie dosłyszalnym głosem.
– Niech się mama nie męczy mówieniem – powiedział i usiadł przy łóżku, nie wypuszczając jej ręki.
Patrzył na jej zmalałą twarz i wielkie błyszczące gorączką oczy.
– Co mamie jest? – spytał.
Nie od razu odpowiedziała, patrzyła tylko na niego, parę razy mrugnęła wolno i mozolnie, jakby powieki były tak ciężkie, że ledwie je mogła unieść.
– Marznę – powiedziała wreszcie.
Martin Beck rozejrzał się. Na taborecie leżał koc, rozpostarł go, przykrył matkę.
– Dziękuję, kochanie – szepnęła.
Znowu usiadł i patrzył na nią. Nie wiedział, bo powiedzieć, trzymał tylko jej zimną rękę.
Gdy oddychała, rzęziło jej w gardle. Powoli oddech się uspokoił, zamknęła oczy. Wciąż trzymał jej rękę. Za oknem śpiewał drozd. Poza tym było cicho.
Po długiej chwili wstał ostrożnie. Pogładził jej policzek, gorący i suchy. Właśnie gdy zrobił krok ku drzwiom, nie odrywając od niej spojrzenia, otworzyła oczy i popatrzyła na niego.
– Włóż niebieską czapeczkę, na dworze zimno – szepnęła.
Po chwili Martin Beck znowu się pochylił, pocałował ją w czoło i wyszedł.
XII
Kennet Kvastmo, jeden z posterunkowych, którzy włamali się do mieszkania Svärda, także i dziś stawał za świadka w sądzie grodzkim. Martin Beck odszukał go w korytarzu i zdążył otrzymać odpowiedź na najistotniejsze pytania, zanim Kvastmo wezwano na salę rozpraw.
Opuściwszy gmach sądu Martin Beck przeszedł o dwie przecznice dalej, do domu, w którym mieszkał Svärd. Minął na tym krótkim odcinku dwa place budowy – po obu stronach domu, gdzie mieściła się komenda policji. Z prawej robiono wykopy pod stację kolei podziemnej do Järvafältet, a wyżej na zboczu wiercono i rozsadzano kamieniste podłoże, gdzie miały powstać podziemne części nowego domu policji, we właściwym czasie i Martin Beck będzie tam mieć swój pokój. Chwilowo rad był, że pracuje na Söder, a nie tutaj. W porównaniu z kakofonią, jaką tu tworzyły koparki, pneumatyczne świdry i motory ciężarówek, hałas uliczny z Södertäljevägen pod jego oknem wydawał się cichym szmerem.
Drzwi do mieszkania na pierwszym piętrze były zreperowane i zapieczętowane.
Martin Beck zerwał pieczęć i wszedł.
Okno od ulicy było zamknięte i poczuł słaby lecz przenikliwy trupi zapach, który wgryzł się w ściany i skąpe urządzenie.
Podszedł do okna, przyjrzał się. Stary typ. Okno otwierało się od wewnątrz i zaopatrzone było w zaniknięcie, skonstruowane tak, że ruchome kółko, wiszące na ramie, przy zamykaniu spadało na czop w futrynie. Były dwa takie haczyki-kółka, ale dolnego brakowało. Farba z ramy okiennej złuszczyła się i widać było drewno. Przez szpary musiało wiać i deszcz pewnie wpadał.
Martin Beck spuścił roletę. Była granatowa, stara, wyblakła.
Podszedł do drzwi i spojrzał na pokój. Tak tu wyglądało, gdy policjanci weszli, to znaczy z opowieści Kvastmo wynikało, że tak. Wrócił do okna, pociągnął za sznurek, roleta zwinęła się opornie i ze zgrzytem. Otworzył okno, wyjrzał.
Na prawo hałaśliwy plac budowy, za którym mógł dojrzeć – między innymi – okna sekcji kryminalnej w domu policji na Kungsholmsgatan. Na lewo jeszcze spadzisty kawałek Bergsgatan, która kończyła się nad stacją straży pożarnej. Króciutka uliczka łączyła Bergsgatan z Hantverkargatan. Martin Beck pomyślał, że skończywszy te oględziny pójdzie tamtędy, nie mógł sobie przypomnieć, jak się ta uliczka nazywa, ani też, czy kiedykolwiek nią przechodził.
Naprzeciw okna rozciągał się park Kronoberg, podobnie jak wiele innych sztokholmskich parków założony na naturalnym wzniesieniu. Martin Beck za czasów pracy w Kristineberg często skracał sobie drogę chodząc przez ten park. Szedł od schodów w rogu przy Polhemsgatan do starego kirkutu po przeciwnej stronie. Czasami na samym szczycie góry przysiadał na ławce pod lipami, żeby wypalić papierosa.
Teraz też miał ochotę na papierosa. Obmacał kieszenie, choć wiedział, że ich tam nie znajdzie. Westchnął z rezygnacją i pomyślał, że powinien może zacząć żuć gumę albo ssać pastylki od kaszlu. Albo może obgryzać wykałaczkę, jak Månsson, kolega z Malmö.
Wszedł do kuchenki. Okno tam było w gorszym jeszcze stanie niż okno pokoju, tylko wszystkie szpary były zalepione paskami papieru.
Wszystko w mieszkaniu było zniszczone, nie tylko ściany, tapety, ale i skąpe wyposażenie. Rozglądając się po niewielkim wnętrzu Martin Beck doznawał głuchego uczucia nieskończonego smutku. Otworzył wszystkie szuflady, szafki. Były w nich tylko najniezbędniejsze naczynia i rzeczy gospodarskie.
Przeszedł do ciasnego przedpokoju, otworzył drzwi do toalety. Łazienki ani prysznicu nie było.
Zbadał drzwi wejściowe i stwierdził, że zaopatrzone były we wszystkie zamki wymienione w raporcie i że nie wydawało się nieprawdopodobne, by wszystkie były zamknięte, gdy je wreszcie wyważono, czy – jak to się nazywa w języku policyjnym – sforsowano.
Rzeczywiście zdumiewające. Drzwi i oba okna były zamknięte. Kvastmo powiedział, że gdy weszli – on i Kristiansson – żadnej broni nie zauważyli. Powiedział też, że mieszkanie cały czas było strzeżone i niemożliwe, żeby ktoś mógł tam wejść i usunąć jakiś przedmiot.
Martin Beck znowu stanął w drzwiach i popatrzył na pokój. Przy przeciwległej ścianie stało łóżko i półka. Na półce lampa z abażurem z marszczonego żółtego materiału, pęknięta popielniczka z zielonego szkła i duże pudełko zapałek. Niżej kilka wystrzępionych tygodników i trzy książki. Pod ścianą na prawo krzesło z siedzeniem w zielono-białe paski, pod przeciwległą ścianą stół i krzesło. Na podłodze stał piecyk elektryczny z czarnym skręconym sznurem, wyciągniętym z kontaktu. Był tu także dywan, ale posłano go do laboratorium. Właśnie na dywanie, wśród mnóstwa innych plam, wykryto ślady krwi Svärda, jak wykazało badanie grupy krwi.
W przedpokoju była szafa ścienna. Na jej dnie leżała brudna koszula flanelowa nieokreślonego koloru, trzy brudne skarpetki i zniszczona pusta torba z brązowego brezentu.
Na ramiączku wisiał względnie nowy popelinowy płaszcz a na kołkach szare flanelowe spodnie, zielony pulower, robiony ręcznie na drutach, i szary podkoszulek z długimi rękawami.
I to wszystko.
Według patologa było zupełnie wykluczone, by Svärd – postrzelony gdzieś na innym miejscu – przyszedł do mieszkania, zaryglował drzwi i położył się, żeby umrzeć. Martin Beck nie był w tych sprawach specjalistą, ale tyle doświadczenia miał, żeby wiedzieć, że jest to słuszna opinia.
Więc jak to się stało?
Jak mógł zostać zastrzelony, jeżeli nikogo nie było w mieszkaniu prócz niego, a on sam tego nie zrobił?
Gdy Martin Beck odkrył, jak niedbale cała ta sprawa została potraktowana, był przekonany, że i tę tajemnicę można złożyć na karb jakiegoś zaniedbania, teraz jednak skłonny był wierzyć, że w pokoju istotnie nie było żadnej broni i że Svärd sam zamknął i zaryglował drzwi, a tym samym wypadek śmierci stawał się całkowicie niepojęty.
Raz jeszcze przeszedł po mieszkaniu, przyjrzał się wszystkiemu z pedantyczną dokładnością, lecz nie znalazł żadnego wyjaśnienia. Wreszcie wyszedł, by usłyszeć, co mają do powiedzenia inni lokatorzy.
W kwadrans później znalazł się na ulicy, wcale nie mądrzejszy niż przedtem.
Sześćdziesięciodwuletni były tragarz Karl Edvin Svärd był najwyraźniej samotnikiem.
Mieszkał tu ponad trzy miesiące, a bardzo nieliczni z pozostałych mieszkańców wiedzieli o jego egzystencji. Ci, którzy go widywali wchodzącego i wychodzącego, widywali go tylko samego. Nikt nigdy nie zamienił z nim słowa. Nikt go nie widział pijanego, nigdy nie słyszano z jego mieszkania hałasów ani w ogóle żadnych dźwięków.
Martin Beck zatrzymał się przed bramą. Spojrzał w górę na zielony i gęsty park, wznoszący się po drugiej stronie ulicy. Pomyślał, że warto by się tam wdrapać i posiedzieć chwilę pod lipami, ale przypomniało mu się, że postanowił spenetrować uliczkę na szczycie wzgórza.
Ulicę Olofa Gjödinga.
Przeczytał tę nazwę na tabliczce i wspomniał, iż przed wielu laty słyszał, iż Olof Gjöding był nauczycielem szkoły na Kungsholmen w osiemnastym wieku. Zastanowił się, czy tamta szkoła była w tym samym miejscu, gdzie teraz gimnazjum przy Hantverkargatan.
Przy zejściu do Polhemsgatan znajdował się sklep z wyrobami tytoniowymi. Wstąpił i kupił paczkę papierosów z filtrem.
XIII
We wtorek w południe, gdy samolot z Amsterdamu wylądował na Arlandzie, dwaj ubrani po cywilnemu policjanci czekali w sali przylotów na Wernera Roosa. Poinstruowano ich, żeby zachowywali się dyskretnie i bez żadnych zbędnych manifestacji, toteż gdy Roos szedł przez płytę w towarzystwie dwóch stewardes, oczekujący usunęli się na stronę.
Werner Roos natychmiast ich zauważył i albo widział ich już przedtem i poznał, albo po prostu wyczuł, że to policjanci, i od razu zrozumiał, że ich obecność dotyczy jego osoby.
Przystanął, powiedział parę słów do stewardes, które kiwnęły głowami na pożegnanie i zniknęły za szklanymi drzwiami.
Werner Roos zdecydowanym krokiem podszedł do policjantów.
Był wysoki, szeroki w ramionach, opalony, ubrany w granatowy mundur. W jednej ręce trzymał czapkę, w drugiej czarny neseser z szerokimi pasami. Włosy miał blond, bujne bokobrody, zwichrzoną grzywę na czole, a krzaczaste brwi groźnie ściągnięte. Wysunął brodę i zmierzył ich zimnym spojrzeniem niebieskich oczu.
– No, cóż to za komitet powitalny? – spytał.
– Prokurator Olsson chce z panem porozmawiać, będzie więc pan uprzejmy pojechać z nami na Kungsholmen – powiedział jeden z policjantów.
– Czy on ma dobrze w głowie – powiedział Roos. – Przecież byłem tam dwa tygodnie temu, a dziś nie mam więcej do powiedzenia niż wtedy.
– Tak, tak – powiedział starszy z policjantów. – Z nim pan o tym pomówi, my tylko wykonujemy polecenie.
Roos z irytacją wzruszył ramionami i poszedł ku wyjściu. Przy samochodzie powiedział:
– Ale musicie mnie zawieźć do domu, do Märsty, żebym się mógł przebrać. Adres znacie.
Usadowił się z tyłu i z ponurą miną skrzyżował ręce.
Młodszy z policjantów, który prowadził samochód, zaprotestował przeciw traktowaniu go jak taksówkarza, ale kolega go uspokoił i dał mu adres.
Towarzyszyli Roosowi do mieszkania i cierpliwie czekali w przedpokoju, gdy on zmieniał mundur na jasne spodnie, koszulkę polo i zamszową kurtkę.
Potem pojechali do komendy policji na Kungsholmen i odstawili go do pokoju, gdzie czekał Buldożer Olsson.
Gdy drzwi się otwarły, Buldożer zerwał się, ruchem ręki odprawił policjantów i podsunął krzesło Roosowi. Potem sam usiadł za biurkiem i zaczął radośnie:
– Tak, panie Roos, i kto by się spodziewał, że tak prędko się zobaczymy.
– Pan, jak mi się zdaje – odparł Roos. – Mojej winy w tym nie ma na pewno. I bardzo chciałbym wiedzieć, jaki pan ma tym razem powód, żeby mnie zatrzymywać.
– O, nie bierzmy tego tak poważnie, panie Roos. Powiedzmy, że chcę, by mnie pan poinformował. Przynajmniej od tego zaczniemy.
– Uważam też za zupełnie zbędne wysyłanie pańskich pomocników, by zabierali mnie z miejsca pracy. Zresztą równie dobrze mógłbym mieć teraz lot, a naprawdę nie chcę stracić pracy tylko dlatego, że panu ciągle przychodzi ochota pogadania ze mną o byle czym.
– No, tak źle nie jest. Wiem, że ma pan teraz wolne. Czterdzieści osiem godzin, nieprawdaż? Mamy więc czasu pod dostatkiem, nikt na tym nie straci – przyjaźnie powiedział Buldożer.
– Nie może mnie pan zatrzymać tu dłużej niż sześć godzin – powiedział Roos i spojrzał na zegarek.
– Dwanaście godzin, panie Roos. A nawet i dłużej, jeżeli będzie trzeba.
– A w takim razie będzie pan prokurator uprzejmy powiedzieć, o co jestem podejrzany – arogancko odparł Werner Roos.
Buldożer podsunął Roosowi paczkę prince’ów, ale Roos pogardliwie potrząsnął głową i wyjął pudełko benson hedges. Zapalił papierosa pozłacaną zapalniczką dunhill i czekał, a Buldożer Olsson zapałką zapalił swego papierosa z filtrem.
– Nie powiedziałem jeszcze, że o cokolwiek pana podejrzewam – podjął, podsuwając Roosowi popielniczkę. – Chciałem tylko porozmawiać trochę o tym skoku w piątek.
– Jakim skoku? – spytał Werner Roos, robiąc minę człowieka nic nie rozumiejącego.
– Na bank przy Hornsgatan. Udany skok o tyle, o ile dziewięćdziesiąt tysięcy to ładna suma, mniej jednak udany dla jednego z klientów banku, który został zastrzelony – sucho oświadczył Buldożer Olsson.
Werner Roos popatrzył na niego ze zdziwieniem i wolno potrząsnął głową.
– Buja pan nieco w przestworzach – powiedział. – I to było w piątek?
– Właśnie. A wtedy oczywiście pan bujał w przestworzach, panie Roos. A ściślej mówiąc, latał pan. Gdzież to znajdowaliśmy się akurat w piątek? – Buldożer Olsson rozparł się w krześle i z zadowoleniem spojrzał na Roosa.
– Gdzie pan był, panie Olsson, nie wiem, lecz ja rzeczywiście znajdowałem się w Lizbonie. Można sprawdzić w biurze linii lotniczych. Mieliśmy lądowanie w Lizbonie o czternastej czterdzieści pięć, z dziesięciominutowym opóźnieniem. W sobotę rano o dziewiątej dziesięć odlot, na Arlandzie byliśmy o piątej trzydzieści. W piątek jadłem obiad i spałem w hotelu „Tivoli”. Co też z łatwością można sprawdzić.
Werner Roos też rozparł się w krześle i triumfująco spojrzał na Buldożera, który promieniał zadowoleniem.
– Pięknie – powiedział. – Bardzo piękne alibi, panie Roos. – Pochylił się, zgasił w popielniczce niedopałek i dodał chytrze. – Ale panowie Malmström i Mohrén nie byli w Lizbonie, prawda?
– A dlaczego u licha, mieliby być w Lizbonie? Zresztą to nie moja sprawa dowiadywać się, co kiedy robią Malmström i Mohrén.
– Czyżby, panie Roos?
– Owszem, i wiele razy już to powtarzałem. A jeżeli chodzi o to tam w piątek, to nie zdążyłem nawet przeczytać szwedzkich gazet z ostatnich dni i pojęcia nie mam o żadnym napadzie na bank.
– W takim razie mogę pana poinformować, panie Roos, że napad został dokonany w porze tuż przed zamknięciem przez kogoś, kto przebrany za kobietę, zgarnął dziewięćdziesiąt tysięcy w banknotach, zastrzelił klienta i uciekł samochodem renault. To zastrzelenie zmienia zakwalifikowanie przestępstwa, jak pan zapewne rozumie.
– Nie rozumiem tylko, co w ogóle mam z tym wspólnego – powiedział Roos z irytacją.
– Kiedy widział się pan z przyjaciółmi, Malmströmem i Mohrénem, ostatni raz? – spytał Buldożer.
– Już to poprzednim razem mówiłem. Nie widziałem się z nimi od tamtej pory.
– I nie wie pan, gdzie przebywają?
– Nie. Wiem o nich tylko to, co pan mi mówi. A widziałem ich jeszcze, nim wdepnęli do Kumli.
Buldożer Olsson przyjrzał się Roosowi przenikliwie. Zapisał coś w leżącym przed nim bloku, zamknął blok i wstał.
– No cóż – powiedział nonszalancko. – Nietrudno będzie dowiedzieć się.
Podszedł do okna i spuścił żaluzje, bo popołudniowe słońce zaczęło zaglądać do pokoju.
Werner Roos zaczekał, aż Buldożer znowu usiądzie, i dopiero wtedy powiedział:
– Tyle w każdym razie mogę powiedzieć, że jeżeli była strzelanina, to Malmström i Mohrén nie są w to wmieszani. Oni nie tacy głupi.
– Można przypuścić, że Malmström i Mohrén nie posunęliby się do strzelania, ale to wcale nie wyklucza ich udziału. Mogli siedzieć w samochodzie. Czy nie?
Roos wzruszył ramionami i ponuro zapatrzył się w podłogę, wcisnąwszy brodę w wywijany kołnierz.
– Poza tym nie jest przecież nieprawdopodobne, że posłużyli się którymś z kompanów, może kobietą – ciągnął dalej Buldożer z ożywieniem. – Może kobietą. To możliwość, którą trzeba brać pod uwagę. Czy nie była to czasem narzeczona Malmströma, ta, która uczestniczyła w napadzie, za który wpadli?
Strzelił palcami.
– Tak, Gunilla Bergström. Dostała półtora roku, więc gdzie ona jest, wiemy.
Roos zerknął na niego nie podnosząc głowy.
– Bo ona jeszcze nie uciekła – wyjaśnił Buldożer nawiasowo. – Ale są przecież inne dziewczęta. A panowie najwidoczniej nic nie mają przeciw współpracowniczkom. Co pan na to powie, panie Roos?
Werner Roos wzruszył ramionami i wyprostował się.
– A co mam powiedzieć – rzekł obojętnie. – Mnie to przecież nie obchodzi.
– Oczywiście, nie – przytaknął Buldożer z namysłem przyglądając się Roosowi.
Potem pochylił się, położył obie ręce na blacie biurka i zapytał:
– A więc twierdzi pan, że w ciągu ostatniego pół roku nie spotykał się pan z Malmströmem i Mohrénem ani nie słyszał o nich?
– Owszem, tak właśnie twierdzę – powiedział Roos. – Jak już mówiłem, nie odpowiadam za to, co oni robią i zamierzają robić. Znamy się, razem chodziliśmy do szkoły powszechnej, nigdy temu nie zaprzeczałem. Trzymaliśmy się razem i potem, tego też nigdy nie próbowałem ukrywać. Ale to nie znaczy, że się widujemy co godzinę albo że mi opowiadają, gdzie się udają i co zamierzają. Nikt chyba tak jak ja nie ubolewa, że zeszli na złą drogę, ale z ich ewentualną przestępczą działalnością nie mam nic wspólnego, i, jak już dawniej mówiłem, chętnie bym dopomógł w sprowadzeniu ich na właściwą drogę. A nie widziałem ich od bardzo dawna.
– Pojmuje pan chyba, że to twierdzenie może mieć bardzo obciążające znaczenie, a nawet pana samego przesunąć na pozycję podejrzanego, jeśli się okaże, że miał pan z nimi kontakty.
– Tego nie pojmuję.
Buldożer uśmiechnął się przyjaźnie.
– O, na pewno tak.
Uderzył w stół i podniósł się.
– Mam parę spraw do załatwienia – powiedział. – Musimy przerwać naszą pogawędkę i podejmiemy ją później, jeśli pan pozwoli.
Buldożer zamaszyście wyszedł z pokoju. Nim zamknął za sobą drzwi, rzucił okiem na Wernera Roosa. Robił wrażenie bardzo zmartwionego i zastanawiającego się głęboko.
Buldożer z zadowoleniem zatarł ręce i potoczył się przez korytarz.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, Werner Roos wstał, podszedł do okna i wyjrzał przez szpary między szczebelkami żaluzji. Coś zagwizdał pod nosem, spojrzał na swój Rolex, zmarszczył brwi i szybko podszedł do prokuratorskiego biurka. Przysunął sobie telefon, zaczekał na sygnał, nakręcił numer i czekając zaglądał kolejno do szuflad biurka. Wreszcie ktoś się odezwał.
– Cześć, maleńka – powiedział Roos. – Wiesz, trochę później się zobaczymy, wieczorem. Muszę tu pogadać z pewnym facetem, to może zająć parę godzin. – Ze słuchawką przy jednym uchu, dłubał w drugim ołówkiem, wyjętym z którejś szuflady, a opatrzonym napisem WŁASNOŚĆ PAŃSTWOWA. – Jasne, potem pójdziemy coś wsunąć. Jestem cholernie głodny. – Przyjrzał się ołówkowi, wrzucił go z powrotem do szuflady i zamknął ją.
– Nie, nie jestem w knajpie. To coś w rodzaju hotelu, ale żarcie tu okropne, wolę więc zaczekać i zjeść razem, jak się spotkamy, zgoda? O siódmej. Więc przyjeżdżam po ciebie o siódmej. Tymczasem.
Położył słuchawkę, wstał, wsunął ręce w kieszenie i pogwizdując krążył po pokoju.
Buldożer poszedł do Gunvalda Larssona.
– Mam tu Roosa – powiedział.
– No, i gdzie był w piątek? W Kuala Lumpur czy w Singapurze?
– W Lizbonie – radośnie odpowiedział Buldożer. – Ten rzeczywiście umiał postarać się o pracę, która znakomicie kryje gangstera. Nikt nie może wykazać się zawsze tak fantastycznym alibi.
– A co on mówi poza tym?
– Nic. O niczym nie wie. W każdym razie o niczym, co ma związek z napadem na bank, a Malmströma i Mohréna nie widział od wieków. Śliski jest jak węgorz, chytry jak lis, a kłamie, aż się kurzy jak za galopującym koniem.
– Innymi słowy wędrująca menażeria – stwierdził Gunvald Larsson. – I co zamierzasz z nim zrobić?
Buldożer usadowił się przed Larssonem.
– Zamierzam go wypuścić. Zamierzam zlecić śledzenie go. Mógłbyś posłać kogoś na śledzenie go, kogoś, kogo on nie zna?
– I dokąd to z tym śledzeniem? Do Honolulu? Jeżeli tak, sam się zgłaszam.
– Mówię poważnie – rzekł Buldożer.
Gunvald Larsson westchnął.
– Spróbuję to załatwić – powiedział. – Od kiedy?
– Od zaraz – odparł Buldożer. – Wypuszczę go natychmiast. Ma wolne do czwartku, do popołudnia i przez ten czas naprowadzi nas na kryjówkę Malmströma i Mohréna, tylko żebyśmy go mieli pod ciągłą obserwacją.
– Czwartek, popołudnie – powiedział Gunvald Larsson. – W takim razie trzeba co najmniej dwóch ludzi, żeby się zmieniali.
– Tylko muszą to być znakomitości w śledzeniu. Żeby nie zauważył, bo wtedy wszystko stracone.
– Daj mi kwadrans – powiedział Gunvald Larsson. – Kiedy będzie gotowe, nakręcę sygnał.
Gdy w dwadzieścia minut później Werner Roos wsiadał do taksówki na Kungsholmsgatan, asystent Rune Ek siedział za kierownicą szarego volvo.
Rune Ek był korpulentnym panem w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Siwowłosym, w okularach i z wrzodem żołądka, lekarz nakazał mu właśnie ścisłą dietę. Dlatego niewiele miał pożytku z czterech godzin samotnego tkwienia przy stoliku w Operowej Piwnicy, podczas gdy Werner Roos i jego rudowłosa towarzyszka – zajmujący stolik pod oknem na werandzie – niczego sobie nie odmawiali tak z potraw, jak napojów.
Długą jasną letnią noc spędził Ek w olchowych zaroślach w Hässelby ukradkiem przyglądając się biustowi rudowłosej, ukazującemu się od czasu do czasu wśród rozkołysanych fal Mälaren, podczas gdy Werner Roos krążył po jeziorze crawlem niby nowy Tarzan.
Później, gdy już słońce lśniło jaskrawo między wierzchołkami drzew, uprawiał dalej podglądanie, siedząc w krzakach przed jednopoziomową willą w osiedlu Hässelby.
Stwierdziwszy, że odświeżona kąpielą para jest w domu sama i że już śpi, wrócił do samochodu i następne pół godziny spędził na wydobywaniu tego, co mu utkwiło we włosach i ubraniu.
Gdy w godzinę później zjawiła się zmiana, Werner Roos jeszcze się nie ukazał. I wszystko przemawiało za tym, że minie wiele godzin, nim się wyrwie z ramion rudowłosej, prawdopodobnie po to, by odwiedzić przyjaciół, Malmströma i Mohréna.
XIV
Gdyby ktoś miał sposobność porównania grupy specjalnej z gangiem bankowym, stwierdziłby, że pod wieloma względami istnieją podobieństwa. Grupa specjalna rozporządzała ogromnymi środkami technicznymi, a ich przeciwnicy mieli duży kapitał ruchomy, a ponadto oni właśnie mieli inicjatywę.
Malmström i Mohrén prawdopodobnie byliby dobrymi policjantami, gdyby ich ktoś zdołał skłonić do poświęcenia się temu niepewnemu zawodowi. Warunki fizyczne mieli znakomite, a ich inteligencji też raczej nic nie można było zarzucić.
Żaden z nich nigdy nie zajmował się niczym innym, tylko działalnością przestępczą. W wieku lat trzydziestu trzech i trzydziestu pięciu mogli nie bez podstaw twierdzić, że są kwalifikowanymi przestępcami. Ponieważ jednak właściwy ich zawód cieszył się uznaniem tylko w niewielkim kręgu współobywateli, przyznawali się do innych zawodów. W paszportach, prawach jazdy i innych stwierdzających tożsamość dokumentach mianowali się inżynierem i dyrektorem, tytuły dość dobrze wybrane w kraju, który formalnie roi się od inżynierów i dyrektorów. Wszystkie ich dokumenty były wystawione na zupełnie inne nazwiska, oczywiście fałszywe, jednak na pierwsze, a nawet drugie spojrzenie wydawały się wiarygodne. Paszporty na przykład wytrzymały już cały szereg prób, przy kontrolach granicznych tak w Szwecji, jak za granicą.
Osobiście panowie Malmström i Mohrén robili jeszcze bardziej budzące zaufanie wrażenie. Wydawali się sympatyczni i szczerzy, a prócz tego tryskali zdrowiem. Cztery miesiące na wolności zmieniły ich wygląd; obaj byli mocno opaleni, Malmström zapuścił brodę, a Mohrén wąsy i bokobrody.
Opaleniznę nabyli nie w pospolitych miejscowościach turystycznych jak Majorka czy Wyspy Kanaryjskie, tylko w czasie trzytygodniowego pobytu w Afryce wschodniej na tak zwanym safari fotograficznym. To był prawdziwy wypoczynek; potem odbyli kilka podróży w interesach, do Włoch, aby skompletować uzbrojenie, i do Frankfurtu, by zaangażować zdolnych asystentów.
W ojczyźnie dokonali kilku względnie skromnych napadów i obrabowali dwa prywatne banki dyskontowe, które ze względu na pewne machinacje podatkowe nie odważyły się zawiadomić policji.
Wpływy brutto z tej działalności były znaczne, ale mieli też duże koszty własne i musieli się liczyć z pokaźnymi wydatkami w najbliższej przyszłości.
Wielkość inwestycji jest jednak wprost proporcjonalna do dywidend, tyle się nauczyli w zróżnicowanym ekonomicznie społeczeństwie, a o ich poczynaniach można było powiedzieć, że są co najmniej ambitne.
Malmström i Mohrén pracowali dla idei, która nie była nowa, co wcale nie umniejszało jej powabu. Chcieli raz zadziałać i wycofać się. Wreszcie doprowadzić do skutku naprawdę wielki skok.
Przygotowania były po większej części zrobione, problemy finansowe rozwiązane, a plan z grubsza gotowy. Jeszcze nie wiedzieli gdzie i kiedy, wiedzieli natomiast najważniejsze: jak. Cel mieli na widoku.
Malmström i Mohrén byli, jak już powiedziano, niezłymi zawodowcami, ale pozostawali daleko w tyle za prawdziwie wielkimi przestępcami. Wielcy przestępcy nigdy nie wpadają. Wielcy przestępcy nie rabują banków. Siedzą w gabinetach, w biurach i naciskają guziki. Nie ryzykują. Żaden z nich nie targnie się na święte krowy społeczeństwa, uprawiają natomiast zalegalizowane wysysanie społeczeństwa, a to trafia tylko poszczególne jednostki.
Ciągną zyski ze wszystkiego, od zatruwania natury i ludności do udawania, że leczą zadane rany przy pomocy zupełnie nieprzydatnych środków, aż po zamienianie całych dzielnic w slumsy a potem burzenie ich i budowanie na tym miejscu innych dzielnic, które już od początku są dużo gorsze i bardziej zagrażające zdrowiu niż stare, które zburzono. Przede wszystkim jednak wyższość ich polega na tym, że nigdy nie wpadają.
Malmström i Mohrén natomiast mieli patetyczną niemal zdolność wpadania. Teraz wydawało im się, że zrozumieli wreszcie, dlaczego. Ponieważ operowali na małą skalę.
– Wiesz, o czym myślałem biorąc prysznic? – powiedział Malmström.
Wyszedł właśnie z łazienki i starannie rozkładał na podłodze prześcieradło kąpielowe. Dwa inne prześcieradła miał na sobie, jedno owinięte wokół bioder, drugie udrapowane na ramionach. Malmström miał manię czystości. Tego pięknego dnia kąpał się już po raz czwarty.
– Oczywiście, o dziewczynach – powiedział Mohrén.
– Jak tyś to zgadł?
Mohrén siedział przy oknie w krótkich spodenkach i cienkiej koszuli i przez wojskową lunetę obserwował Sztokholm.
Mieszkanie, w którym się zatrzymali, znajdowało się w wielkiej kamienicy czynszowej na skale nad Danvik, i widok był rzeczywiście niezły.
– Nie powinno się łączyć pracy i dziewczyn – powiedział Mohrén. – Widziałeś, co z tego wychodzi.
– Ja nic nie łączę – odparł Malmström urażony. – Czy nawet myśleć nie można?
– Proszę bardzo – wspaniałomyślnie zezwolił Mohrén. – Jeżeli możesz, to myśl. – Śledził przez lornetę biały parowiec, który wziął kurs na Strömmen.
– To naprawdę „Gwiazda Północy” – powiedział. – Że też ona wciąż jeszcze jest.
– Kto wciąż jest?
– Nikt, kim byś ty się interesował. O których to myślałeś?
– O tych dziewuszkach z Nairobi. Ale seksbomby, co? Zawsze mówiłem, że w Murzenach to coś jest.
– Mówi się Murzynach – pouczył Mohrén. – A w tym wypadku Murzynkach. Nigdy Murzenach.
Malmström starannie spryskał się dezodorantem pod pachami i w innych miejscach.
– Ty to zawsze – powiedział.
– A poza tym nic nadzwyczajnego w Murzynkach nie ma. Jeżeli odniosłeś takie wrażenie, to dlatego, że byłeś wygłodniały seksualnie.
– Jak diabli – powiedział Malmström. – A czy ta twoja miała dużo włosów na cipuchnie?
– Owszem – powiedział Mohrén. – Jak się zastanowić, to rzeczywiście. Zdumiewająca obfitość. Bardzo sztywne zresztą. Jak szczotka, nieprzyjemne.
– A cycuszki?
– Czarne – powiedział Mohrén. – Trochę obwisłe.
– Wydaje mi się, że ta moja była metresą, czy czymś takim. Tak mówiła.
– Mówiła, że jest kelnerką. Tylko twoja angielszczyzna widać zardzewiała. A ona cię brała za maszynistę kolejowego.
– No, seksowna jednak. A twoja czym była?
– Operatorką od dziurkowania kart.
– Hm.
Malmström wyjął kilka zapieczętowanych paczek z bielizną i skarpetkami, rozdarł torby i zaczął się ubierać.
– Cały majątek stracisz na kalesony – zauważył Mohrén. – Bardzo osobliwa namiętność, trzeba powiedzieć.
– Tak, cholernie zdrożały.
– Inflacja – stwierdził Mohrén. – I sami temu jesteśmy winni.
– Jak to cholera możliwe – rzekł Malmström. – My przecież tyle lat siedzieliśmy w mamrze.
– Wydajemy masę pieniędzy zupełnie niepotrzebnie. Złodzieje zawsze okropnie trwonią.
– Ty w każdym razie nie.
– Nie, bo ja jestem chlubnym wyjątkiem. Poza tym moje wydatki na jedzenie są za wysokie.
– Przecież nie chciałeś nawet stawiać babkom w Afryce. Dlatego tak nam poszło. Twoja wina, żeśmy musieli trzy dni uganiać się, żeby znaleźć takie, co dawały gratis.
– To wcale nie było jedynie z ekonomicznych powodów – powiedział Mohrén. – I absolutnie nie dlatego, żeby przeciwdziałać inflacji w Kenii. Moim zdaniem jest właściwie tak, że złodziejstwo podkopuje wartość pieniądza. Jeżeli ktoś powinien siedzieć w mamrze to rząd.
– Hmm.
– I różne szychy ze spółek i przedsiębiorstw. Czytałem zresztą o bardzo interesującym przykładzie powstawania inflacji.
– Aha.
– Kiedy Anglicy zdobyli Damaszek w październiku tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, oddziały wdarły się do banku państwa i ściągnęły całą forsę, jaka tam była. Żołnierze nie znali się na wartości pieniądza. Między innymi pewien australijski kawalerzysta dał pół miliona chłopakowi, który potrzymał mu konia, kiedy siusiał.
– To konie trzeba trzymać, jak siusiają?
– Ceny wzrosły stokrotnie i w kilka godzin później rolka papieru toaletowego kosztowała tysiąc kawałków.
– To w Australii był już papier do sracza? W tamtych czasach?
Mohrén westchnął. Doznawał czasami uczucia, że jego intelekt cierpi na tym, że nigdy nie rozmawia z kimś innym, tylko wciąż z Malmströmem.
– Damaszek znajduje się w Arabii – rzekł zniechęcony. – W Syrii, bliżej określając.
– O psiakość.
Malmström ubrał się już i teraz badał rezultat w lustrze. Pomrukując rozczesał brodę i z irytacją usunął jakieś dla zwykłych ludzi niewidoczne skazy na klubowej marynarce.
Prześcieradła kąpielowe rozciągnął na podłodze jedno obok drugiego, wyjął z szafy broń, ułożył rzędem, przyniósł ściereczkę i plastykowy pojemnik z płynem do czyszczenia.
Mohrén spojrzał z roztargnieniem na arsenał i powiedział:
– Ileś ty już razy to robił? I po co, przecież prawie wszystko jest fabrycznie nowe.
– Trzeba wszystkie graty utrzymywać w porządku. Czyszczenie broni jest bardzo ważne.
Uzbrojenie wystarczyłoby do rozpoczęcia niewielkiej wojny, a przynajmniej wzniecenia rewolucji. Dwa pistolety, rewolwer, dwa automaty i trzy obrzynki. Pistolety maszynowe były szwedzkie typu wojskowego, całą resztę stanowiły wyroby zagraniczne.
Oba pistolety były dużego kalibru, dziewięciomilimetrowe hiszpańskie parabellum firmy Firebird i automatyczny Llama IX A kaliber 45, rewolwer też był hiszpański, Astra Cadix czterdziestka-piątka, jak również jeden z obciętych karabinów Moritza. Dwa pozostałe pochodziły z innych części kontynentu, belgijski Continental Supra de Luxe i austriacki Feriach z romantycznym oznakowaniem typu Forever Yours.
Malmström był już gotów z pistoletami i zabrał się do belgijskiego karabinu.
– Ten, kto oberżnął tę strzelbę, powinien sam z niej dostać serię w tyłek – powiedział.
– Prawdopodobnie nie wszedł w jego posiadanie w taki sposób, jak my.
– Co? Jakoś nie kapuję.
– Nie wszedł w jego posiadanie w sposób uczciwy – poważnie wyjaśnił Mohrén. – Pewnie go ukradł.
Powiedziawszy to powrócił do obserwowania widoku z okna. Po chwili zauważył:
– Sztokholm jest naprawdę podniecający widokowo. Właśnie tak.
– Niby jak?
– Można się nim rozkoszować na odległość. I dobrze właściwie, że nie trzeba zbyt często wychodzić.
– Masz pietra, że mógłbyś zafasować w ryja w kolejce podziemnej?
– Między innymi. Albo na przykład dostać sztyletem w plecy. Albo siekierą w głowę. Albo zostać rozdeptany przez oszalałe konie policyjne. Żal ludzi, naprawdę.
– Jakich znów ludzi?
Mohrén wykonał szeroki gest.
– Tych tam na dole. Pomyśl tylko, ciułać i ciułać, żeby zebrać na raty za samochód i letni domek, a tu ci dziecko prochy łyka i kipnie. A jak żona po szóstej wieczór nos wytknie, to ją zgwałcą, sam też nie masz odwagi iść na wieczorne nabożeństwo.
– Na nabożeństwo?
– To był tylko przykład. Masz przy sobie więcej niż dziesiątkę, to cię obrabują. A nie masz dziesiątki, to cię chłopaczki nożem dźgną, żeś im zawód sprawił. Czytałem w tych dniach w gazecie, że nawet gliny nie mają już odwagi chodzić w pojedynkę. Policja stała się niezwykłym fragmentem w obrazie miasta i coraz większe stają się trudności z utrzymaniem porządku. Mniej więcej tak. Wszystko to powiedział jakiś wysoko postawiony z Ministerstwa Sprawiedliwości. Przyjemnie będzie wyjechać stąd wreszcie i nie musieć już wracać.
Wstał, otworzył okno. Rozłożył ramiona, odrzucił głowę, jakby zamierzał zwrócić się do mas.
– Słuchajcie, wy tam w dole – zawołał.
I dodał:
– Tak powiedział Lyndon Johnson, kiedy wygłaszał mowę wyborczą z helikoptera.
Rozległ się dzwonek. Sygnał był skomplikowany. Słuchali więc uważnie.
– Zdaje się Mauritzon – powiedział Mohrén, spoglądając na zegarek. – Jest nawet punktualny.
– Nie dowierzam temu draniowi – powiedział Malmström. – Tu nie można ryzykować.
Włożył magazynek do jednego z pistoletów maszynowych.
– Masz – powiedział.
Mohrén wziął broń.
Sam Malmström wziął Astra Cadix i podszedł do drzwi. Trzymając lewą ręką rewolwer, prawą odczepił liczne łańcuchy. Malmström był mańkutem. Mohrén stał o dwa metry za nim.
Potem Malmström otworzył drzwi możliwie najszybciej. Stojący za drzwiami był na to przygotowany.
– Cześć – powiedział nerwowo spoglądając na rewolwer.
– Jak komu – powiedział Malmström.
– Wchodź, wchodź – rzekł Mohrén. – Bądź pozdrowiony robaczku.
Mężczyzna, który wszedł, był objuczony paczkami i siatkami z jedzeniem. Stawiając zakupy, zerknął na rozłożony arsenał.
– Zamierzacie zrobić rewolucję – powiedział.
– Zawsze się tym zajmujemy – odparł Mohrén. – Chwilowo jednak nie ma sytuacji rewolucyjnej. Dostałeś raki?
– Skąd u licha można wziąć raki czwartego lipca?
– A jak myślisz, za co my ci dajemy forsę? – groźnie spytał Malmström.
– Osobliwe pytanie – rzekł Mohrén. – Nie rozumiem, dlaczego nie miałbyś nas zaopatrywać w to, czego żądamy.
– Bo są granice – powiedział Mauritzon. – Postarałem się o wszystko, do cholery, spluwy, mieszkania, samochody, paszporty, bilety. Ale raki! Nawet król raków w lipcu nie wytrzaśnie.
– Na pewno – powiedział Mohrén. – A jak ci się zdaje, co oni tam robią w Harpsundzie? Prawdopodobnie zajadają raki, Palme, Geijer i Calle P. i cała kompania. Nie, takiego usprawiedliwienia nie możemy przyjąć.
– A takiego płynu do golenia w ogóle nie ma – pośpiesznie dodał Mauritzon. – Latałem po całym mieście jak kot z pęcherzem, ale od lat już go nikt nie widział.
Malmström wyraźnie sposępniał.
– A wszystko inne załatwione – powiedział Mauritzon. – A tu dzisiejsza poczta.
Wyjął brązową kopertę bez adresu i podał Mohrénowi, który obojętnie wetknął ją do kieszeni.
Mauritzon bardzo różnił się od dwóch pozostałych. Czterdziestoletni niski, szczupły, dobrze zbudowany. Ogolony gładko, z krótko ostrzyżonymi jasnymi włosami. Wszyscy, a zwłaszcza kobiety uważały, że ma bardzo przyjemną powierzchowność. Jego ubranie i zachowanie świadczyły o umiarkowaniu. A przede wszystkim odznaczał się brakiem cech szczególnych. Rzec można, był typem pospolitym i dlatego trudnym do zapamiętania, do zwrócenia uwagi. Wszystko to było dla niego bardzo korzystne, od wielu lat nie siedział i chwilowo ani nie był poszukiwany, ani nie pozostawał pod nadzorem.
Pracował w trzech branżach, wszystkie były zyskowne: narkotyki, pornografia i zaopatrzenie. Zawodowo był wydajny, energiczny i zdecydowanie systematyczny. Dzięki specjalnie przychylnym ustawom w Szwecji można było zupełnie legalnie wystawiać i nabywać w nieograniczonych ilościach artykuły pornograficzne we wszelkiej możliwej postaci. Mauritzon potrzebował też ilości nieograniczonych na eksport. Szły głównie do Włoch i Hiszpanii, gdzie można je było zbyć z dużym zyskiem; w przeciwnym kierunku Mauritzon przemycał głównie amfetaminę i morfinę, ale przyjmował zamówienia i na inne towary, na przykład broń.
W kręgach wtajemniczonych powiadano, że Mauritzon jest człowiekiem, który potrafi wytrzasnąć wszystko. Krążyła nawet gadka, że udało mu się przemycić do kraju dwa słonie, otrzymał je od pewnego arabskiego szejka jako ekwiwalent za dwie czternastoletnie fińskie prawiczki i skrzyneczkę zabawnych kondonów. W dodatku prawiczki miały być fałszywe, z cnotą z plastyku i kleju Karlssona, słonie natomiast miały być białe. Była to jednak nieprawdziwa historia.
– Nowe kabury są? – spytał Malmström.
– Leżą w torbie pod jedzeniem. A mogę spytać, czego tym starym brakowało?
– Nie nadają się – powiedział Malmström.
– Do wyrzucenia – dodał Mohrén. – Skąd one są?
– Z centrali zaopatrzenia policji. A te nowe są włoskie.
– Wydają się lepsze – powiedział Malmström.
– Czy jeszcze coś?
– Owszem, tu masz listę.
Mauritzon przejrzał recytując.
– Tuzin kalesonów, piętnaście par nylonowych skarpetek, sześć siatkowych podkoszulków, pół kilo kawioru, cztery gumowe maski Kaczora Donalda, dwa pudelka amunicji dziewięciomilimetrowej, sześć par rękawiczek gumowych, puszkę marynowanych cebulek, piwo, szmaty, astrolabium… na litość boską, co to takiego?
– Instrument do pomiarów położenia gwiazd – powiedział Mohrén. – Będziesz musiał dzwonić po kolei do wszystkich antykwariatów.
– Aha. Zrobię, co tylko się da.
– Właśnie – powiedział Malmström.
– Nic więcej nie chcecie?
Mohrén potrząsnął głową, lecz Malmström zmarszczył czoło w głębokim namyśle i powiedział:
– Owszem, dezodorant do nóg.
– Jakiś specjalny gatunek?
– Najdroższy.
– Dobrze. Dziewczynek nie?
Żaden nie odpowiedział, Mauritzon uznał to za oznakę wahania.
– Mogę wam załatwić, jakie tylko zechcecie. Dla was chłopcy, nie jest dobrze, że siedzicie tu wieczór za wieczorem jak sowy w dziupli. Ze dwie wesołe panienki przyspieszyłyby przemianę materii.
– Mam znakomitą przemianę materii – rzekł Mohrén. – A te panie, jak sobie wyobrażam, byłyby zagrożeniem bezpieczeństwa. Plastykowy hymen to nie dla mnie, dziękuję.
– Ee tam, jest przecież mnóstwo głupich dziewuszek, które bardzo chętnie…
– To muszę już uznać wprost za obrazę – powiedział Mohrén. – Nie, i jeszcze raz nie.
Malmström najwidoczniej się wahał.
– Chociaż…
– Tak?
– Ta twoja tak zwana asystentka, ona powinna być niezła.
Mauritzon z obronnym gestem zaprotestował:
– Monita? Ona z pewnością nie dla ciebie. Ani przystojna, ani specjalnie dobra. Zwykła standardowa lufa. Jeśli chodzi o kobiety, mam niewybredny smak. Krótko mówiąc, jest zupełnie normalna.
– No jeżeli tak… – powiedział Malmström zawiedziony.
– A poza tym wyjechała. Ma siostrę, odwiedza ją od czasu do czasu.
– Koniec rozważań – powiedział Mohrén. – Wszystko ma swój czas i nadejdą dni…
– Jakie znów dni – zdziwił się Malmström.
– Kiedy znowu będziemy mogli zaspokajać nasze żądze z godnością i sami wybierać nasze partnerki. Niniejszym uznaję zebranie za zakończone. Zobaczymy się jutro o tej samej porze.
– Okay – powiedział Mauritzon. – Wypuście mnie.
– Tylko jeszcze jedno.
– Co?
– Jak ty się teraz nazywasz?
– Zwyczajnie. Lennart Holm.
– Gdyby się coś zdarzyło, że natychmiast musielibyśmy się z tobą porozumieć?
– Wiecie, gdzie jestem.
– W dalszym ciągu czekam na raki.
Mauritzon z rezygnacją wzruszył ramionami i wyszedł.
– A to drań – powiedział Malmström.
– Cóż to? Nie cenisz naszego przyjaciela?
– Śmierdzi potem – zawyrokował Malmström.
– Mauritzon to łotr – rzekł Mohrén. – Brzydzę się jego działalnością. Oczywiście nie tym, że załatwia dla nas sprawunki. Ale narkotyki dla dzieci w szkolnym wieku i porno dla katolickich analfabetów. To jest… poniżej godności.
– Ja nie mam do niego zaufania – powiedział Malmström.
Mohrén wyjął brązową kopertę i dokładnie obejrzał.
– Masz rację, przyjacielu – powiedział. – Jest pożyteczny, ale niezupełnie pewny. Popatrz, dziś znowu otworzył list. Ciekawe, jak mu się to udaje. Pewnie jakieś bardzo delikatne parowanie. Gdyby Roos nie używał tego tricku z włoskiem, wcale by nie można zauważyć, że ktoś majstrował przy kopercie. To naprawdę nieuzasadnione, jeśli wziąć pod uwagę, jakie on ma honorarium. Dlaczego jest taki ciekawy?
– Cholerny z niego spryciarz – powiedział Malmström. – Proste.
– Tak, możliwe.
– Ile on właściwie kawałków dostał od czasu, jak zaczęliśmy pracować?
– Jakieś sto pięćdziesiąt. Miał oczywiście znaczne wydatki. Broń, samochody, podróże i inne. Poza tym trochę się naraża.
– Do diabła z nim – powiedział Malström. – Nikt prócz Roosa nie wie, że go znamy.
– I ta kobieta, co się nazywa jak statek.
– Pomyśleć tylko, że chciał mi wmówić tego stracha na wróble – powiedział Malmström wzburzony. – Pewnie wcale nie ma włazu i nie myła się od wczoraj.
– Zupełnie obiektywnie spojrzawszy, nie jesteś sprawiedliwy – zaoponował Mohrén. –
–
– A jeżeli chodzi o szczegóły higieniczne, mógłbyś ją przedtem zdezynfekować.
– No myślę.
Mohrén wyjął z koperty trzy arkusze i rozłożył je na stole.
– Eureka! – wykrzyknął.
– Co?
– Właśnie to, na co czekaliśmy, stary. Chodź tu, zobacz.
– Tylko się przedtem umyję – powiedział Malmström i zniknął w łazience.
Wrócił po dziesięciu minutach. Mohrén zacierał ręce z radości.
– No – powiedział Malmström.
– Zdaje się, że wszystko gra. Tu masz plan. Znakomity. A tu terminy. Dokładnie do najmniejszego szczegółu.
– A Hauser i Hoff?
– Przyjeżdżają jutro. Czytaj.
Malmström przeczytał. Mohrén wybuchnął śmiechem.
– No, co cię tak bawi?
– Kody. Na przykład: Jean ma długie wąsy. Wiesz, skąd on to wziął i co to właściwie znaczy?
– Pojęcia nie mam.
– No, to nie takie ważne.
– I napisane: dwa i pół miliona?
– Bez żadnych wątpliwości.
– Netto?
– Oczywiście. Na koszty już zarobiliśmy.
– Z tego dwadzieścia pięć procent dla Roosa?
– Dokładnie. I każdy z nas dokładnie po milionie.
– Ile z tego zrozumiał ten zafajdany Mauritzon?
– Niedużo. Terminy oczywiście.
– A co to za terminy?
– Piątek czternasta czterdzieści pięć. Ale nie napisane, który piątek.
– Nazwy ulic są wypisane – zauważył Malmström.
– Zapomnij o Mauritzonie – uspokoił go Mohrén. – Zobacz. Widzisz, co tam na dole napisane?
– Widzę.
– A pamiętasz może, co to znaczy?
– Pewnie – powiedział Malmström. – Pewnie, cholera. To zmienia sprawę, oczywiście.
– Tak mi się zdaje – powiedział Mohrén. – O, do licha, jaką ja mam ochotę na raki.
XV
Hoff i Hauser byli to dwaj niemieccy gangsterzy, których Malmström i Mohrén zaangażowali w czasie pobytu we Frankfurcie. Obaj mieli dobre referencje i pertraktacje można było właściwie prowadzić listownie. Malmström i Mohrén byli jednak równie wybredni, jak ich planista ostrożny, pojechali do Frankfurtu pod pozorem, że chcą zobaczyć, jak wyglądają ich przypuszczalni pomocnicy.
Spotkanie miało miejsce na początku czerwca. Kontakt z Hauserem był umówiony w barze „Magnolia”. Potem Hauser miał ich skontaktować z Hoffem.
Bar „Mognolia” był mały i ciemny, znajdował się w centrum miasta. Z ukrytych źródeł sączyło się pomarańczowe światło, ściany były fioletowe jak i pokrywająca podłogę wykładzina. Niskie fotele, zgrupowane wokół kilku okrągłych stolików z plexiglasu, były różowe. Lśniąco wypolerowana miedziana lada baru miała kształt półkolisty, muzyka była drażniąca, dziewczęta w barze to blondynki o stromych piersiach i głębokich dekoltach, a trunki były drogie.
Malmström i Mohrén osunęli się w różane fotele przy jedynym wolnym stoliku, lokal wydawał się przepełniony do ostatecznych granic, choć ilość gości zaledwie przekraczała dwudziestkę. Na część damską składały się dwie blondynki za barem; wszyscy goście byli płci męskiej.
Jedna z dziewcząt podeszła i pochyliła się nad ich stolikiem tak, że zobaczyli jej duże czerwone sutki i poczuli niezbyt przyjemną woń potu i perfum. Kiedy Malmström dostał dżin, a Mohrén Chivas bez lodu, rozejrzeli się za Hauserem. Nie mieli pojęcia, jak wygląda, wiedzieli tylko, że to naprawdę mocny typ.
Malmström pierwszy go dostrzegł.
Stał przy końcu baru z długim cienkim cygarem w kąciku ust i ze szklanką whisky w ręce. Był wysoki, smukły, szeroki w ramionach, ubrany w zamsz piaskowego koloru. Miał bujne bokobrody, a ciemne włosy, odrobinę przerzedzone na ciemieniu, skręcały się w loki na karku. Nonszalancko pochylony nad ladą mówił coś do barmanki, która na chwilę podeszła do niego. Był uderzająco podobny do Seana Connery. Blondynka patrzyła na niego z podziwem i chichotała przypochlebnie. Podsunęła stuloną dłoń pod tkwiące nieruchomo, jakby było przylepione do warg, cygaro i lekko uderzyła w nie palcem, długi słupek popiołu spadł w podstawioną dłoń. A on udawał, że wcale tego nie zauważył. Po chwili wlał w siebie whisky i natychmiast dostał nową porcję. Z nieruchomą twarzą wpatrywał się stalowoniebieskim spojrzeniem w jakiś punkt nad jasnymi lokami dziewczyny. Nie zniżał się do tego, by dotknął ją wzrokiem. Wyglądał na człowieka twardego jak kamień, dokładnie tak, jak słyszeli. Nawet Mohrénowi trochę zaimponował.
Czekali aż spojrzy w ich stronę.
Nieduży, prawie kwadratowy mężczyzna w źle skrojonym szarym ubraniu, białej nylonowej koszuli i krawacie koloru wina zajął trzeci fotel przy ich stoliku. Twarz miał okrągłą, gładką i kwitnącą rumieńcem, oczy duże, porcelanowo-niebieskie patrzyły zza mocno powiększających szkieł bez oprawy, kędzierzawe włosy były starannie ostrzyżone i uczesane z przedziałkiem.
Malmström i Mohrén, spojrzawszy na niego obojętnie, dalej obserwowali wcielenie Jamesa Bonda, przy barze.
Nowo przybyły powiedział coś łagodnym cichym głosem i dobrą chwilą potrwało, nim dotarły do nich jego słowa, a po następnej dopiero chwili zrozumieli, że ten cherubin, a nie zuchwalec przy barze, jest Gustawem Hauserem.
Wkrótce opuścili bar „Magnolia”. Malmström i Mohrén, zupełnie oniemiali, dreptali za Hauserem, który w długim zielonym płaszczu skórzanym i w myśliwskim kapeluszu, szedł pierwszy wskazując im drogę do mieszkania Hoffa.
Hoff okazał się pogodnym trzydziestolatkiem. Przyjął ich w kręgu rodziny, składającej się z żony, dwojga dzieci i teriera. Późnym wieczorem czterej panowie wyszli na kolację, przy której omówili wspólne interesy. Okazało się, że tak Hauser, jak Hoff mają duże doświadczenie w swej branży i wiele bardzo przydatnych umiejętności specjalnych. Ponadto bardzo już byli złaknieni pracy, bo właśnie niedawno wyszli po odsiedzeniu długich wyroków.
Po trzech wspólnie spędzonych dniach Malmström i Mohrén wrócili do kraju, by przygotować wszystko do wielkiego skoku. Niemcy obiecali, że będą w pogotowiu i zjawią się, gdy przyjdzie pora.
W czwartek szóstego czerwca mieli być na wyznaczonym miejscu. Do Szwecji przybyli w środę.
Hauser przyjechał własnym samochodem i przeprawił się do Limhamn porannym promem z Dragör. Umówili się, że zabierze z Skeppsbron Hoffa, który przeprawił się jednym ze statków przedsiębiorstwa transportowego Öresund o dwunastej.
Hoff nigdy jeszcze nie był w Szwecji. Nie wiedział nawet, jakie mundury mają szwedzcy policjanci, co do pewnego stopnia wyjaśnia, że po przybyciu pomylił się i zachował nieco popędliwie.
Gdy Hoff schodził z trapu „Absalona”, zobaczył ubranego w mundur celnika, kierującego się wprost na niego. Hoff przyjął za pewnik, że to policjant, że coś się nie udało, że zostanie zaaresztowany.
Jednocześnie zauważył, że po drugiej stronie ulicy Hauser czeka w wozie, z motorem na chodzie. Zdesperowany Hoff wyciągnął pistolet i wymierzył w zdumionego celnika, który szedł przywitać narzeczoną pracującą w kawiarni na „Absalonie”. Nim celnik lub ktokolwiek inny zdążył coś przedsięwziąć, Hoff przeskoczył barierę oddzielającą nabrzeże od trotuaru, przebiegł między taksówkami, znowu przeskoczył barierę, prześliznął się między dwoma basenami dla statków dalekomorskich i wpadł do samochodu Hausera, wciąż z gotowym do strzału pistoletem.
Hauser, widząc ten bieg, otworzył drzwiczki i ruszył wolniutko, gdy Hoff dobiegł, nacisnął pedał aż do deski i skręcił za róg, nim ktoś zdołał zobaczyć numer samochodu.
Jechał, póki się nie upewnił, że nikt za nimi nie jedzie, ani nie ma blokady na drogach.
XVI
Szczęście i nieszczęście mają – jak wiadomo – skłonność do wzajemnego równoważenia się tak dalece, że to, co dla jednego jest nieszczęściem, dla drugiego okazuje się szczęściem i vice versa.
Mauritzon nie uważał się za człowieka, którego stać na wiele, dlatego rzadko zdawał się na przypadek. Wszystkie jego machinacje były podwójnie zabezpieczone według przez niego samego wymyślonego systemu, który dawał gwarancję, że tylko jakaś zupełnie nieprawdopodobna kombinacja nieszczęśliwych zbiegów okoliczności mogła sprowadzić wpadkę.
Związane z zawodem przeciwności zdarzały mu się oczywiście co pewien czas, ale powodowały tylko uszczerbek ekonomiczny. Wprawdzie parę tygodni temu jakiś wyjątkowo nieprzekupny porucznik włoskich karabinierów położył embargo na cały statek wiozący pornografię, ale by to mogło doprowadzić do wykrycia osoby Mauritzona, było zupełnie niemożliwe.
Natomiast przed paru miesiącami zdarzyło mu się coś zupełnie niepojętego. Jednakże i to nie spowodowało żadnych następstw i był przekonany, że lata miną, nim się coś podobnego powtórzy. I zupełnie słusznie uważał możliwość, że wpadnie, za jeszcze mniej prawdopodobną niż szansę, że będzie mieć trzynaście trafień w grze liczbowej.
Mauritzon rzadko pozwalał sobie na próżnowanie, środowy program też był dość wypełniony. Na początek miał przejąć partię narkotyków na Centralnym i umieścić je w skrytce bagażowej na stacji kolei podziemnej przy Östermalmstorg. Potem doręczyć pewnej osobie kluczyk od skrytki w zamian za kopertę zawierającą pieniądze. Potem miał iść pod adres, na który wpływały tajemnicze listy do Malmströma i Mohréna.
Trochę go zresztą drażniło, że mimo godnych uznania wysiłków nie udało mu się dociec, kim był nadawca. Następnie pora na zakupy według zamówienia, kalesony i wszystko inne, ostatnim punktem programu były codzienne odwiedziny w domu na Danviksklippan.
Narkotyki, amfetamina i haszysz były kunsztownie ukryte w bochenku chleba na miodzie i w sporym kawale sera, te zaś leżały sobie w zwykłej torbie na zakupy razem z innymi, zupełnie jawnie niewinnymi produktami.
Odebrał już towar i stał przy przejściu przed Centralnym, niepokaźny ale schludny pan z wypchaną torbą w ręce. Obok niego z jednej strony stała jakaś staruszka, z drugiej pilnująca ruchu na jezdni pannica w zielonym uniformie, prócz tego mnóstwo innych ludzi, a w odległości kilku metrów dwaj posterunkowi z baranimi minami i rękami założonymi do tyłu.
Ruch był taki jak zwykle, to znaczy szalony, a powietrze tak gęste od spalin, że nie było czym oddychać.
Po długiej chwili zapaliło się zielone światło i wszyscy zaczęli się przepychać, by przejść przez ulicę o ułamek sekundy wcześniej niż inni.
Ktoś potrącił starszą panią, która rozglądając się z przestrachem powiedziała:
– Tak źle widzę bez okularów, ale chyba teraz jest zielone?
– Tak – uprzejmie odpowiedział Mauritzon. – Pomogę pani przejść.
Doświadczenie nauczyło go, że życzliwy stosunek do kogoś może przynieść pewne korzyści.
– Bardzo dziękuję – powiedziała pani. – Rzadko się zdarza, żeby ktoś pomyślał o nas starych.
Co było szczerą prawdą.
– Mnie się nie spieszy – powiedział Mauritzon.
Lekko ujął kobietę pod ramię i prowadził ją przez jezdnię.
Gdy byli o trzy metry od trotuaru, jakiś rozpędzony przechodzień znów potrącił staruszkę, która się zachwiała.
Mauritzon podtrzymał ją, żeby nie upadła, i jednocześnie usłyszał wołanie:
– Halo, stać!
Spojrzał i zobaczył kierującą ruchem, oskarżycielsko wskazywała na niego lizakiem, drąc się jednocześnie:
– Policja! Policja!
Staruszka rozejrzała się nic nie rozumiejąc.
– Łapać złodzieja! – wrzeszczała pannica.
Mauritzon uniósł brwi, lecz zachował spokój.
– Co to? Co to takiego? – spytała starsza pani, potem i ona zapiszczała: – Złodziej, złodziej!
Policjanci zbliżyli się miarowym krokiem.
– Co tu się dzieje? – powiedział jeden władczo.
– Co się tu dzieje? – powiedział drugi już nie tak władczo.
Mówił bowiem narzeczem z Närke, najbardziej jękliwym z istniejących odmian narzeczy, miał więc trudności z wydobywaniem z siebie surowych i szorstkich dźwięków, jakich wymagała jego pozycja służbowa.
– Taki, co wyrywa torebki – krzyczała kierująca ruchem, wciąż oskarżycielsko wyciągając rękę. – Chciał tej starszej pani wyrwać torebkę.
Mauritzon patrzył na swą antagonistkę myśląc: Zamknij pysk, przeklęta małpo.
Głośno powiedział:
– Przepraszam, to jakieś nieporozumienie.
Panna z lizakiem była dwudziestoparoletnią blondynką, która swój z natury niezbyt korzystny wygląd z powodzeniem pogarszała przy pomocy szminki i pudru w płynie.
– Sama widziałam – powiedziała.
– Co? – spytała staruszka. – Gdzie złodziej?
– Co się tu dzieje? – powiedzieli policjanci jednocześnie.
Mauritzon był zupełnie spokojny.
– Po prostu całkowite nieporozumienie – powiedział.
– Ten pan pomógł mi przejść przez ulicę – powiedziała starsza pani.
– Udawał, że pomaga – oświadczyła blondynka. – Oni tak robią. Tak szarpnął za torebkę, że baba… to znaczy pani mało nie upadła.
– Zupełnie mylnie zrozumiała pani sytuację – powiedział Mauritzon. – To komuś innemu zdarzyło się potrącić tę panią. A ja ją podtrzymałem, żeby się nie przewróciła i nie potłukła.
– Tylko bez wykrętów – kłótliwie powiedziała panna.
Policjanci spojrzeli na siebie pytająco. Ten srogi był wyraźnie bardziej przedsiębiorczy i doświadczony. Chwilę się zastanawiał, nim znalazł rozwiązującą dylemat wypowiedź.
– Najlepiej będzie, jeżeli pójdziecie z nami. Przerwa.
– Wszyscy troje. Podejrzany, świadek i pokrzywdzona.
Starsza pani robiła wrażenie zupełnie skołowanej, a kierująca ruchem straciła zainteresowanie sprawą.
Mauritzon nigdy jeszcze nie był tak wystraszony.
– Zupełne nieporozumienie – powiedział. – Ale to się łatwo może zdarzyć, bo pomyśleć tylko, ile podejrzanych typów kręci się po ulicach. Chętnie z panami pójdę.
– A gdzie? – spytała staruszka. – Gdzie mamy iść?
– Na posterunek – powiedział władczy policjant.
– Posterunek?
– Policji.
Cała procesja ruszyła w drogę, oglądana przez gapiących się współobywateli.
– Może się pomyliłam – powiedziała blondynka z wahaniem. Przywykła do tego, że zapisuje numer samochodu i nazwisko, a nie, że ją samą mają opisywać.
– Nic nie szkodzi – pojednawczo powiedział Mauritzon. – Trzeba zresztą uważać, zwłaszcza na takim stanowisku.
Policja ma lokal służbowy przy dworcu. Przeznaczony jest między innymi na picie kawy w czasie dyżuru i na krótkotrwałe przetrzymanie aresztowanych.
Procedura była drobiazgowa.
Najpierw spisano personalia i adresy świadka i przypuszczalnie poszkodowanej.
– Może się pomyliłam – nerwowo powiedział świadek. – Mam swoją robotę i właściwie jej tylko pilnuję.
– Musimy to wyjaśnić – powiedział bardziej doświadczony z policjantów. – Przejrzyj jego kieszenie, Kennet.
Policjant pochodzący z Närke zrewidował Mauritzona i wyjął z jego kieszeni zwykłe drobiazgi.
Przesłuchanie trwało.
– Jak się szanowny pan nazywa?
– Arne Lennart Holm – rzekł Mauritzon. – Używam imienia Lennart.
– Adres?
– Vickergatan 6.
– Nazwisko zgadza się – powiedział drugi policjant. – Jest wypisane na prawie jazdy, które właśnie mam w ręku, więc on się rzeczywiście nazywa Arne Lennart Holm. Wszystko się zgadza.
Prowadzący przesłuchanie zwrócił się do starszej pani.
– Czy pani coś straciła?
– Nie.
– Ja już zaczynam tracić cierpliwość – syknęła blondynka. – Jak wy się właściwie nazywacie?
– To nie należy do rzeczy – pouczył ją policjant.
– O, proszę się uspokoić – powiedział Mauritzon odprężony.
– Czy pani coś zginęło?
– Nie. Już pan przed chwilą o to pytał.
– Jakie wartościowe rzeczy miała pani przy sobie?
– Sześć koron trzydzieści pięć öre w portmonetce. Przekaz na pięćdziesiąt koron i odcinek renty.
– I ma pani te rzeczy w dalszym ciągu?
– Oczywiście.
Posterunkowy zamknął notes, spojrzał na zgromadzonych i powiedział:
– Sprawa wydaje się Jasna. Panie mogą iść. Holm zostaje.
Mauritzon powkładał do kieszeni swoje drobiazgi. Torba z zakupami stała przy drzwiach, wystawał z niej ogórek i sześć łodyg rabarbaru.
– Co się znajduje w torbie? – spytał policjant.
– Jedzenie.
– Aha. Lepiej i to sprawdź, Kennet.
Kolega zaczął wyjmować produkty spożywcze i układać je rzędem na ławce przy drzwiach, gdzie zwykle wypoczywający policjanci kładli czapki i pasy.
Mauritzon nic nie powiedział. Przyglądał się spokojnie.
– Tak – powiedział Kennet. – Rzeczywiście tylko jedzenie, jak Holm powiedział. Chleb, masło, ser, rabarbar, kawa, no tak, jak Holm mówił.
– No więc – rzekł kolega rozstrzygająco. – Sprawa załatwiona. Możesz, Kennet, pozbierać te rzeczy.
Pomyślał chwilkę, a potem zwrócił się do Mauritzona:
– Tak, panie Holm. Przykra historia. Rozumie pan jednak, że my, policjanci, musimy wykonywać swoją pracę. Ubolewamy, że został pan narażony na podejrzenie o przestępstwo. Mamy nadzieję, że nie doznał pan zbyt wielkiej przykrości.
– Oczywiście – powiedział Mauritzon – że panowie muszą robić swoje.
– Do widzenia, panie Holm.
– Do widzenia, bardzo mi miło.
Drzwi się otwarły i wszedł jeszcze jeden policjant. Ubrany w szaroniebieskawy kombinezon. Jedną ręką prowadził na smyczy owczarka, w drugiej trzymał butelkę oranżady Fanta.
– Niech to diabli, jak gorąco – powiedział, rzucając czapkę na ławkę. – Leżeć, Jack. – Odkręcił kapsel i przytknął butelkę do ust. Ale odsunął ją i z irytacją powiedział: – Leżeć, Jack!
Pies usiadł, ale natychmiast wstał i zaczął węszyć, wyciągając łeb w kierunku torby.
Mauritzon szedł ku drzwiom.
– Do widzenia, panie Holm – powiedział Kennet.
– Do widzenia, do widzenia.
Pies już całą głowę wsadził do torby.
Mauritzon lewą ręką otworzył drzwi, a prawą sięgnął po torbę.
Pies warknął.
– Chwileczkę – powiedział policjant w kombinezonie.
Koledzy spojrzeli na niego zdziwieni, a Mauritzon odsunął głowę psa i podniósł torbę.
– Stop – powiedział właściciel psa i odstawił butelkę z oranżadą.
– Co proszę? – spytał Mauritzon.
– To jest pies do wykrywania narkotyków – powiedział policjant i położył rękę na kolbie rewolweru.
XVII
Szef wydziału narkotyków nazywa się Henrik Jacobsson. Zajmował to stanowisko od dziesięciu lat i był człowiekiem dobrze zahartowanym. Wszyscy uważali, że powinien mieć otwarty wrzód żołądka, trudności w prowadzeniu samochodu, a właściwie nie byłoby nawet dziwne, gdyby wdrapywał się na firanki i próbował je zjeść. Miał taką kondycję, że jakoś wszystko wytrzymał i teraz nie było już nic, co by go dziwiło i skłaniało chociażby do uniesienia brwi.
Patrzył na pokrojony ser, wydrążony bochenek chleba, na torebki z haszyszem i kapsułki z amfetaminą i na swego pomocnika, który wciąż jeszcze dziabał rabarbar.
Przed Jacobssonem siedział Mauritzon, pozornie spokojny, ale wewnętrznie mocno wzburzony. Jego podwójne zabezpieczenie załamało się, w sposób najbardziej nieprawdopodobny i idiotyczny. Jak mogło się coś podobnego zdarzyć? Ze zdarzyło się raz, z tym mógł się pogodzić, lecz coś zupełnie podobnego przytrafiło mu się zaledwie kilka miesięcy temu. Dwa razy? Prawdopodobnie w jego kuponach będzie trzynaście trafień w tym tygodniu.
Powiedział już wszystko, co można było powiedzieć. Na przykład, że ta nieszczęsna torba z zakupami nie jest jego, dostał ją od jakiegoś nieznajomego na Centralnym z prośbą, by ją wręczył innemu nieznajomemu przy Mariatorget, wprawdzie rozumiał, że jest w tym coś podejrzanego, nie mógł się jednak oprzeć stukoronowemu banknotowi, który mu nieznajomy zaproponował.
Jacobsson słuchał nie przerywając, nie komentował, ale też nie wydawał się w najmniejszym stopniu przekonany. A teraz powiedział:
– No więc, Holm, jak powiedziałem, jesteś zatrzymany. Prawdopodobnie jutro przed południem zostaniesz aresztowany, wolno ci odbyć jedną rozmowę telefoniczną, jeżeli jej treść nie przeszkodzi śledztwu ani go nie utrudni.
– Czy to bardzo poważne? – pokornie spytał Mauritzon.
– Zależy, co kto rozumie przez poważne. Zobaczymy, co się znajdzie przy rewizji domowej.
Mauritzon dokładnie wiedział, co znajdą w jednopokojowym mieszkaniu przy Vickergatan, mianowicie bardzo nędzne umeblowanie i trochę starego ubrania. To go zupełnie nie martwiło, a tym, że we właściwym czasie spytają, od jakich zamków są jego pozostałe klucze, też się nie przejmował, nie zamierzał odpowiedzieć na to pytanie. Drugie jego mieszkanie przy Armfeltsgatan na Gärdet miało zatem wielkie szanse, że nie zostanie splugawione przez niuchających tajniaków i odrażające czworonogi…
– Będzie grzywna? – spytał jeszcze pokorniej.
– Wykluczone, mój stary – rzekł Jacobsson. – Za to zawsze jest więzienie, więc kiepsko to dla ciebie wygląda, Holm. Chcesz może kawy?
– Proszę, a jeżeliby nie sprawiło kłopotu, wolałbym herbatę.
Mauritzon myślał gorączkowo.
Gorzej to dla niego wyglądało, niż Jacobsson mógł przeczuwać. Pobrali odciski palców, wkrótce komputer wypluje kartę rejestracyjną, na której wcale nie będzie figurować Arne Lennart Holm, tylko zupełnie co innego, co może być podstawą do wielu kłopotliwych pytań.
Wypili, jeden kawę, drugi herbatę, zjedli po pół chałki, asystent rozkroił ogórek skalpelem, z głęboką powagą, nie różniącą się od powagi operującego chirurga.
– Nic więcej nie ma – powiedział.
Jacobsson spokojnie kiwnął głową i żując mruknął:
– Aha. – Spojrzał na Mauritzona i dodał: – Twojej sprawy to nie polepsza ani nie pogarsza.
W Mauritzonie dojrzało postanowienie. Był zwyciężony na punkty, ale daleki od znokautowania. Chodziło o to, żeby się dźwignąć na nogi, nim zostanie wyliczony, a wyliczony będzie w tejże sekundzie, kiedy z biura informacyjnego przyjdzie zawiadomienie i położą je na biurku Jacobssona. Potem już nikt w nic nie uwierzy, czegokolwiek się chwyci.
Odstawił papierowy kubek, wyprostował się i powiedział głosem o zupełnie nowym brzmieniu:
– Wszystko jedno, karty na stół. Nie zamierzam dłużej kręcić.
– Dziękuję – powiedział Jacobsson obojętnie.
– Nie nazywam się Holm.
– Ach, nie?
– Nie, to jest nazywam się tak, ale to nie jest moje prawdziwe nazwisko.
– Więc jak się nazywasz?
– Filip Trofast Mauritzon.
– Wstydzisz się tego nazwiska?
– Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to siedziałem parę razy, dawno temu. Jest się znanym pod więźniarskim nazwiskiem. Wiesz, jak to bywa.
– Tak.
– Ludzie wiedzą, że się siedziało, gliny nachodzą, żeby spraw… przepraszam, to znaczy, policjanci.
– Nie ma znaczenia. Nie jestem drażliwy.
Jacobsson milczał przez chwilę, a Mauritzon nerwowo spoglądał na zegar ścienny.
– Nie wpadłem za coś poważnego – powiedział. – Za pośrednictwo, posiadanie broni, paserstwo, ciężkie pobicie, ale to było dziesięć lat temu.
– A potem dobrze się prowadziłeś – powiedział Jacobsson. – Stałeś się pewnie lepszym człowiekiem? A może się trochę lepszych sposobów nauczyłeś?
Mauritzon odpowiedział na to żałośnie krzywym uśmiechem.
Jacobsson się nie uśmiechnął. Dodał:
– Dokąd właściwie zmierzasz?
– Nie chcę wpaść.
– Już wpadłeś. Posiedzisz i świat się od tego nie zawali. W mieście pełno ludzi, którzy wpadają i dostają odsiadkę. Codziennie takich spotykam. Odpocząć parę miesięcy nigdy nie zaszkodzi.
Mauritzon był najzupełniej pewien, że mowy nie ma o krótkim odpoczynku. Przyjrzał się rozłożonym produktom spożywczym i pomyślał, że jeżeli zostanie zaaresztowany, gliny zaczną się we wszystkim grzebać i mogą wpaść na to czy owo, a to nie wyjdzie mu na dobre.
Z drugiej strony odłożył spory kapitalik w zagranicznych bankach. I gdyby wyszedł stąd, gdzie się teraz znajdował, wkrótce by się postarał wynieść z miasta, następnie w ogóle z kraju. A potem jakoś się ułoży. Już od dawna planował porzucenie starych zajęć. Zamierzał skończyć z pornografią i narkotykami. Nie miał też zbytniej ochoty być dalej chłopcem na posyłki, co prawda dobrze płatnym, u osobników takich jak Malmström i Mohrén. Zamierzał natomiast urządzić się w branży spożywczej, szmuglowanie duńskiego masła do Włoch było zdumiewająco opłacalne. I prawie legalne, jedyne ryzyko, i to spore, że się zostanie zlikwidowanym przez mafię. Zresztą może nie tylko to.
W każdym bądź razie najwyższy czas, by chwycić się niezwyczajnych sposobów.
– Kto się zajmuje napadami na banki?
– Buld… – zaczął Jacobsson i zdołał się powstrzymać.
– Buldożer Olsson – natychmiast uzupełnił Mauritzon.
– Prokurator Olsson – rzekł Jacobsson. – Zamierzasz coś donieść?
– Może mógłbym udzielić mu kilku informacji.
– A nie możesz mnie udzielić tych informacji?
– Chodzi o sprawy poufne – powiedział Mauritzon. – Z pewnością wystarczy krótka rozmowa telefoniczna.
Jacobsson zastanowił się. Wiedział, iż szef policji i jego zastępca ogłosili, że napady na bank mają pierwszeństwo przed wszystkim, jedyne przestępstwo, które można by uznać za poważniejsze to rzucanie jajkami w ambasadora Stanów Zjednoczonych.
Przysunął telefon i nakręcił numer bezpośredni do kwatery głównej grupy specjalnej.
Buldożer natychmiast się zgłosił.
– Tu Olsson.
– Mówi Henrik Jacobsson. Zatrzymaliśmy kuriera z narkotykami. Twierdzi, że ma coś do powiedzenia.
– O napadzie na bank?
– Widocznie.
– Już pędzę – powiedział Buldożer.
I rzeczywiście. Wpadł do pokoju sprężony chęcią działania.
Wywiązała się krótka rozmowa.
– O czymż to pan Mauritzon chce pomówić? – spytał Buldożer.
– Czy pana prokuratora interesują dwaj chłopaczkowie, którzy nazywają się Malmström i Mohrén?
– O! – rzekł Buldożer i oblizał wargi. – Tak – powiedział. – Ogromnie mnie interesują. A co właściwie pan wie, panie Mauritzon?
– Wiem, gdzie są.
– Teraz?
– Tak.
Buldożer zatarł ręce z podnieceniem. A potem, jak gdyby tknięty jakąś myślą, powiedział:
– Przypuszczam, że stawia pan jakieś warunki?
– Chętnie bym o tym podyskutował w jakimś przyjemniejszym otoczeniu.
– Hm – powiedział Buldożer. – Na przykład mój pokój na Kungsholmsgatan byłby przyjemniejszym otoczeniem?
– Ależ oczywiście – rzekł Mauritzon. – Przypuszczam, że pan prokurator musi sprawę omówić z tym panem.
Jacobsson przysłuchiwał się wymianie zdań z miną pozbawioną wszelkiego wyrazu.
– Właśnie – entuzjastycznie powiedział Buldożer. – Musimy się porozumieć, Jacobsson. Możemy porozmawiać w cztery oczy?
Jacobsson z rezygnacją kiwnął głową.
XVIII
Jacobsson był człowiekiem praktycznym. Przyjął rzecz spokojnie. Jego znajomość z Buldożerem Olssonem była zaledwie powierzchowna, jednak z opinii o nim wiedział dość, by uznać wszelką walkę za z góry przegraną.
Sceneria była prosta. Zimny pokój z biurkiem, dwoma krzesłami i szafą na archiwum.
Podłoga goła, bez żadnego dywanu.
Jacobsson milcząc siedział przy biurku. Buldożer biegał z rękami założonymi do tyłu i z pochyloną głową.
– Tylko jeden ważny szczegół – powiedział. – Czy Mauritzon jest zatrzymany?
– Nie. Jeszcze nie.
– Znakomicie – rzekł Buldożer. – Wspaniale. Nie ma więc nad czym debatować.
– Może i nie.
– Jeżeli chcesz, porozumiem się z najwyższymi władzami. Szefem, intendentem.
Jacobsson potrząsnął głową. Za wiele wiedział o wymienionych potentatach.
– Tośmy pieczeń upiekli – powiedział Buldożer, a Jacobsson się nie odezwał.
– Dokonałeś ładnej konfiskaty, prawda? Wiesz, kto on taki, możesz go mieć pod kontrolą. W przyszłości.
– Tak. Pomówię z nim.
– Znakomicie.
Jacobsson poszedł do Mauritzona, przyglądał mu się przez chwilę, potem powiedział:
– A więc zastanowiłem się nad tą sprawą. Dostałeś torbę od nieznajomego i miałeś ją doręczyć innemu nieznajomemu. Zdarza się czasami w tej branży. Trudno byłoby dowieść, że nie mówisz prawdy, zatrzymanie nie jest zatem aktualne.
– Aha – powiedział Mauritzon.
– Towary oczywiście konfiskujemy. Mogłeś jednak postępować w dobrej wierze.
– Zostanę więc wypuszczony.
– Tak, pod warunkiem, że pozostaniesz do dyspozycji Bul… prokuratora Olssona.
Buldożer musiał podsłuchiwać pod drzwiami, gdyż otwarły się gwałtownie i wejście jego było zbyt pospieszne.
– Idziemy – powiedział.
– Od razu?
– Pogadamy u mnie – powiedział Buldożer.
– Oczywiście – zgodził się Mauritzon – będzie to prawdziwa przyjemność.
– Niewątpliwie, to mogę przyrzec – powiedział Buldożer. – Do zobaczenia, Jacobsson.
Jacobsson nie odpowiedział, patrzył na nich obojętnie.
Jak już powiedziano, zdążył do wszystkiego przywyknąć.
W dziesięć minut później Mauritzon był centralną postacią w kwaterze grupy specjalnej. Siedział na najwygodniejszym krześle, a wokół niego gromadka znakomitych detektywów. Chociażby Kollberg, który patrząc na listę zakupów pytał:
– Tuzin kalesonów i piętnaście par skarpetek. Kto to zużyje?
– Mohrén weźmie sobie pewnie ze dwie pary, a ten drugi resztę.
– Czy ten Malmström jada bieliznę?
– Nie sądzę, ale jak zmienia, brudną wyrzuca, i zawsze chce mieć nadzwyczajny gatunek. Francuskie. Można dostać tylko u Morrisa.
– I co się tu dziwić, że musi napadać na banki, z takimi przyzwyczajeniami.
Rönn cały zamieniony w znak zapytania:
– A co to takiego astrolabium?
– Rodzaj staroświeckiego sekstansu, chociaż to co innego – odpowiedział Gunvald Larsson.
Zaraz potem i on wystąpił z pytaniem:
– Na co dwóm ludziom potrzebne cztery maski Kaczora Donalda?
– Proszę mnie nie pytać. Zresztą mają już dwie, kupiłem je w zeszłym tygodniu.
Rönn rozsądnie chciał się dowiedzieć, co to znaczy: „sześć pudełek dziewięć”.
– To rodzaj takich wycinanek – odrzekł Mauritzon znużony. – Jak wszystko złożyć, robi się laleczka w granatowym mundurze z różowym ryjkiem.
– Dajcie sobie spokój z tą kartką – wielkodusznie powiedział Buldożer. – Pan Mauritzon nie musi się przyczyniać do rozweselania nas. Bawić możemy się sami.
– Możemy – powiedział Kollberg z grobową powagą.
– Zajmijmy się raczej tym, co najważniejsze – rzekł Buldożer i z entuzjazmem klasnął w dłonie.
Ponaglająco spojrzał na swe siły, w skład, których, prócz Kollberga, Rönna i Gunvalda Larssona, wchodziło dwóch młodszych asystentów wydziału kryminalnego, ekspert od gazów łzawiących, technik od komputerów i całkowicie nierozgarnięty i do niczego się nie nadający szeregowy policjant nazwiskiem Zachrisson, którego, mimo dotkliwego braku personelu, zawsze wszyscy pozbywali się, delegując go do różnych grup specjalnych.
Szef policji i inne szyszki od owego osobliwego pokazu filmowego nie pokazywali się jakoś i nie dawali o sobie znać.
– Teraz zrobimy powtórzenie – powiedział Buldożer. – Dokładnie o godzinie szóstej Mauritzon dzwoni do drzwi. Posłuchajmy jeszcze raz sygnału.
Kollberg zapukał w stół. Mauritzon kiwnął głową.
– Dokładnie tak – powiedział. I zaraz się poprawił: – A przynajmniej właściwa kolejność. Najpierw bardzo długi dzwonek, po tym długim pauza, cztery krótkie, pauza, długi i od razu po nim króciutki.
– Ja się tej melodii nigdy nie nauczę – ponuro powiedział Zachrisson.
– Wyznaczymy ci jakieś inne zadanie – uspokoił go Buldożer.
– Ciekawe jakie? – spytał Gunvald Larsson.
On jeden w grupie próbował już dawniej współpracować z Zachrissonem i wyniesione doświadczenia nie były zbyt pomyślne.
– A co ja mam robić? – spytał specjalista od komputerów.
– Właśnie myślę nad tym od poniedziałku – powiedział Buldożer. – Kto cię tu przysłał?
– Nie wiem. Jakiś intendent dzwonił.
– Może ci się uda coś skalkulować – powiedział Gunvald Larsson. – Na przykład właściwe numery do lotka.
– Nie da się – powiedział specjalista z rozgoryczeniem. – Przez wiele lat próbowałem co tydzień.
– Trzeba wejść w sytuację – powiedział Buldożer. – Kto zadzwoni?
– Kollberg – zaproponował Gunvald Larsson.
– O, znakomicie. Malmström otwiera. Przygotowany, że zobaczy Mauritzona z astrolabium i kalesonami i z całą resztą. Zamiast tego widzi…
– Nas – dokończył Rönn posępnie.
– Dokładnie tak – rzekł Buldożer. – Obaj, on i Mohrén, są w potrzasku. Po prostu zostali przechytrzeni. Ależ będą mieli miny!
Dreptał po pokoju uśmiechając się.
– A jaki Roos będzie zaskoczony! Szach i mat za jednym pociągnięciem!
Buldożer przez chwilę zdawał się zupełnie oszołomiony tą perspektywą. Zaraz się jednak opanował i ciągnął dalej:
– Sęk w tym, że Malmström i Mohrén są uzbrojeni.
Gunvald Larsson obojętnie wzruszył ramionami.
– To chyba nie ma większego znaczenia – powiedział Kollberg.
I on i Gunvald Larsson dobrzy byli w walce, gdy do niej przyszło, zresztą Malmström i Mohrén pewnie nie będą stawiać oporu, gdy zobaczą, że sytuacja jest beznadziejna.
Buldożer zrozumiał tok jego myśli, bo powiedział:
– Musimy brać pod uwagę, że mogą w desperacji próbować przebicia się. W takiej sytuacji ty zadziałasz – wskazał na specjalistę od gazów łzawiących.
Ekspert przytaknął.
– Będziemy też mieli pod ręką tuż za drzwiami człowieka z psem na smyczy – ciągnął dalej Buldożer. – Pies atakuje…
– To się jakoś nie zgadza – zauważył Gunvald Larsson. – Czy pies będzie w masce przeciwgazowej?
– Doskonały pomysł – nadmienił Mauritzon.
Wszyscy spojrzeli na niego pytająco.
– A więc – podjął Buldożer. – Możliwość pierwsza: Malmström i Mohrén próbują stawiać opór, ale zostają zwyciężeni, dzięki atakowi psa i obezwładnieniu przez gaz łzawiący.
– Wszystko naraz – z powątpiewaniem wtrącił Kollberg.
Ale Buldożer już się na dobre rozpędził i nie zwracał uwagi na przeszkody.
– Możliwość druga: Malmström i Mohrén nie próbują się bronić. Policjanci z podniesionymi pistoletami wpadają do mieszkania i otaczają ich.
– Ja nie – powiedział Kollberg.
Z zasady odmawiał noszenia przy sobie broni.
Buldożer przeszedł w nastrój niemal liryczny.
– Zbrodniarze zostają rozbrojeni i zakuci w kajdanki. Ja osobiście zjawiam się w mieszkaniu i oznajmiam im, że są aresztowani. Wywozi się ich.
Przez parę sekund napawał się tymi obiecującymi widokami przyszłości. Potem powiedział z ożywieniem:
– Mamy też trzecią interesującą możliwość. Malmström i Mohrén nie otwierają. Są bardzo ostrożni i wielką wagę przypisują do brzmienia sygnału dzwonka. Jeżeli uznają, że nie brzmi on tak, jak było umówione, Mauritzon oddala się, czeka w pobliżu, wraca dokładnie po dwunastu minutach i powtarza sygnał. A więc i my postąpimy w ten sposób. Odczekamy dwanaście minut i znowu zadzwonimy. A wtedy, a wtedy powstaje jedna z sytuacji, które już omówiliśmy, pierwsza albo druga.
Kollberg i Larsson wymienili spojrzenia, świadczące o pewnym wspólnym rozumowaniu.
– Alternatywa czwarta – zaczął Buldożer.
Przerwał mu Kollberg mówiąc:
– Alternatywa może być tylko jedna z dwóch.
– To mało mnie obchodzi. A więc alternatywa czwarta: Malmström i Mohrén wcale nie otwierają. W takim wypadku forsujecie drzwi i…
– …i wpadamy z wyciągniętą bronią, i otaczamy zbrodniarzy – dokończył Gunvald Larsson z głębokim westchnieniem.
– Dokładnie – potwierdził Buldożer. – Dokładnie tak ma się to odbyć. Potem ja wchodzę do pokoju i aresztuję ich. Znakomicie. Teraz umiecie to już płynnie jak pacierz. A więc wszystkie możliwości zostały wyczerpane. Nieprawdaż?
Przez chwilę panowała cisza. Potem Zachrisson wymamrotał:
– A alternatywa piąta jest taka, że gangsterzy otwierają drzwi, koszą nas wszystkich, i wszystkich policjantów, i psy z pistoletów maszynowych a potem dają drapaka.
– Zakuty łbie – rzekł Gunvald Larsson. – Po pierwsze, Malmström i Mohrén mnóstwo razy już zostawali ujęci i nikomu się przy tym nic nie stało. Po drugie, ich jest dwóch, a za drzwiami będzie nas sześciu i pies, prócz tego jeszcze dziesięciu ludzi na schodach a dwudziestu na ulicy, a prokurator na strychu, czy gdzie tam zamierza czekać.
Zachrisson miał minę zawstydzoną a jednocześnie niezadowoloną.
– Nigdy niczego nie można być zupełnie pewnym na tym świecie.
– Ja też mam iść z wami? – spytał ekspert od komputerów.
– Nie – powiedział Buldożer. – Nie wiem, jakie zadanie mógłbyś spełnić.
– Bez swojej maszyny jest zupełnie bezradny – powiedział Kollberg.
– Możemy mu ją wwindować na górę przy pomocy dźwigu – zaproponował Gunvald Larsson.
– Wiemy wszystko o położeniu mieszkania – podsumował Buldożer – i o znajdujących się wyjściach i wejściach. Dom jest teraz pod dyskretną obserwacją, od trzech godzin, i jak oczekiwaliśmy, nic się nie stało. Malmström i Mohrén po prostu nie wiedzą, co ich czeka. Moi panowie, jesteśmy gotowi.
Wyciągnął z kieszeni kamizelki starą srebrną cebulę, otworzył wieczko i powiedział:
– Za trzydzieści dwie minuty uderzamy.
– A nie jest możliwe, że będą próbowali uciec oknem? – rzucił Zachrisson.
– Proszą bardzo – rzekł Gunvald Larsson. – Mieszkanie znajduje się na czwartym piętrze i nie ma drabiny przeciwpożarowej.
– To by była w takim razie szósta alternatywa – rzekł Zachrisson.
Buldożer zwrócił się teraz do Mauritzona, który obojętnie przysłuchiwał się debacie.
– Przypuszczam, że pan Mauritzon nie ma ochoty towarzyszyć nam? Czy też może chce pan spotkać się ze swymi przyjaciółmi?
Mauritzon odpowiedział ruchem będącym czymś pośrednim między dreszczem zgrozy a wzruszeniem ramionami.
– Proponuję więc, że umieścimy pana gdzieś tutaj w spokoju i samotności, póki sprawa nie zostanie załatwiona. Jest pan człowiekiem interesu, panie Mauritzon, powinien więc pan rozumieć, że i ja nim do pewnego stopnia jestem. Jeżeli się okaże, że pan nas w jakiś sposób oszukał, zmieni to nasz układ.
Mauritzon kiwnął głową.
– All right – powiedział. – Ale wiem, że oni tam są.
– Uważam, że pan Mauritzon to nędzny szczur – powiedział Gunvald Larsson do nikogo się specjalnie nie zwracając.
Kollberg i Rönn po raz ostatni przyglądali się planowi mieszkania. Szkic narysowano według wskazówek Mauritzona, był dość dokładny. Kollberg złożył rysunek i wsunął do kieszeni.
– Okay – powiedział – to ruszamy w drogę.
Mauritzon podnosząc nieco głos powiedział:
– Chcę tylko z całą życzliwością zaznaczyć, że Malmström i Mohrén są niebezpieczniejsi niż panowie sądzą. Na pewno będą usiłowali się przebić. Proszę się nie narażać.
– Nie – powiedział Kollberg. – Nie będziemy się narażać.
Gunvald Larsson niechętnie patrząc na Mauritzona stwierdził:
– Pan Mauritzon chce przez to powiedzieć, że wolałby, żebyśmy obu jego kompanów na miejscu położyli trupem, wtedy on sam uniknąłby okropnego strachu przez resztę swego życia.
– Chciałem tylko przestrzec – rzekł Mauritzon. – Nie bierz mi tego za złe.
– Zamknij pysk, świntuchu – powiedział Gunvald Larsson.
Nie znosił, by go ludzie, którymi gardził, traktowali poufale. Czy to byli donosiciele, czy członkowie najwyższych władz policji.
– Wszystko jest jasne – oznajmił Buldożer ze źle ukrywaną niecierpliwością. – Akcja rozpoczęta. Ruszamy.
W domu na Danviksklippen wszystko było tak, jak oczekiwano. Zgadzało się z tym, co powiedział Mauritzon, na przykład, że na drzwiach jest tabliczka z nazwiskiem S. Andersson.
Gunvald Larsson stanął po jednej stronie tych drzwi, Rönn po drugiej, tuż przy ścianie, z pistoletami w ręku. Gunvald Larsson ze swym prywatnym Smith i Wesson 38 Master, Rönn ze zwykłym Waltherem siedem przecinek sześćdziesiąt pięć milimetrów. Między nimi stał Kollberg, a za nim na schodach tłoczyło się mnóstwo ludzi. Zachrisson i specjalista od gazu łzawiącego, policjant z psem, obaj nowi asystenci i wielu policjantów w mundurach z automatami i w kuloodpornych kamizelkach.
Buldożer Olsson miał się jakoby znajdować w windzie.
Cały świat pod bronią, pomyślał Kollberg podążając spojrzeniem za sekundnikiem na chronografie Larssona.
On sam był bez broni.
Jeszcze trzydzieści cztery sekundy. Chronograf Gunvalda Larssona był luksusowym zegarkiem, który wskazywał czas z niezawodną dokładnością.
Kollberg nie bał się ani trochę. Zbyt długo był policjantem, by odczuwać strach przed ludźmi takimi jak Malmström i Mohrén.
Ciekaw był natomiast, co oni tam sobie myślą i o czym mówią, zamknięci, odizolowani z zapasem broni i kalesonów, górą gęsiego pasztetu i rosyjskiego kawioru.
Szesnaście sekund.
Jeżeli można wierzyć Mauritzonowi, to jeden z nich, Mohrén, był najwyraźniej wielkim smakoszem. Kollberg miał pełne zrozumienie dla tej skłonności, bo sam przepadał za dobrym jedzeniem.
Osiem sekund.
I co się stanie z tymi wszystkimi smakołykami, kiedy Malmströma i Mohréna wyprowadzą w kajdankach? Może mógłby to tanio odkupić od Mohréna? Czy to byłoby nadużycie?
Dwie sekundy.
Rosyjski kawior, ten w pudełku ze złotą pokrywką, myślał Kollberg.
Jedna sekunda.
Zero.
Przyłożył palec do dzwonka. Krótki, długi – pauza – krótki, krótki, krótki, krótki – pauza – długi, króciutki.
Wszyscy czekali. Ktoś oddychał tak, że było słychać. Czyjś but zaskrzypiał. Zachrissonowi udało się w niepojęty sposób sprawić, że jego pistolet szczęknął. Jak pistolet może szczęknąć?
Chrzęst pistoletu. Interesujące zestawienie słów, myślał Kollberg. W brzuchu mu zaburczało. Pewnie od myślenia o rosyjskim kawiorze. Skojarzenie jak u tych psów Pawłowa.
I to były wszystkie wydarzenia.
Po upływie dwóch minut nikt jeszcze nie zareagował na dzwonienie. Według planu musieli zaczekać jeszcze dziesięć minut, potem znowu zadzwonić. Kollberg podniósł rękę na znak, że ci z tyłu mają się chwilowo wycofać.
Tylko Zachrisson, pies i jego przewodnik i specjalista od gazu łzawiącego zostali w zasięgu widoczności, choć dwaj z wymienionych weszli wyżej na schody, a ostatni zszedł niżej.
Rönn i Gunvald Larsson nie ruszyli się.
Kollberg pamiętał plan do najdrobniejszego szczegółu, wiedział jednak, że Gunvald Larsson ani myśli stosować się do planu. Dlatego usunął się nieco na stronę. Gunvald Larsson też się przesunął, stanął na wprost drzwi i przyjrzał się im taksująco. Nie wydawało się, żeby były nie do zdobycia.
Manią Gunvalda Larssona było wywalanie sobą drzwi. Wprawdzie prawie zawsze mu się to udawało, lecz Kollberg nie znosił tej metody ze względów zasadniczych, dlatego potrząsnął głową i skrzywił się z dezaprobatą.
Gunvald Larsson wcale na to nie zwrócił uwagi, czego można było oczekiwać. Cofnął się natomiast pod ścianę i oparł się o nią prawym ramieniem.
Rönn też się już zorientował i był gotów do działania.
Gunvald Larsson odsądził się do skoku na drzwi, pochylony z wysuniętym lewym ramieniem, żywy taran, wagi stu dwu kilogramów i wysokości metr dziewięćdziesiąt dwa.
Kollberg też oczywiście był gotów do działania, jeżeli już sprawa przyjęła taki obrót.
Żaden z nich nie mógł przewidzieć, co się zdarzy w najbliższych minutach.
Gunvald Larsson rzucił się naprzód, drzwi wyleciały z nieprawdopodobną szybkością, jakby ich wcale nie było.
Nieoczekiwany brak wszelkiego oporu sprawił, że Gunvald Larsson wpadł jak rakieta i bez żadnych możliwości zahamowania, całkowicie straciwszy równowagę, pędził w pozycji pochylonej przez pokój, aż wreszcie z całej siły huknął głową o przeciwległą drzwiom ścianę.
Reszta jego potężnej powłoki cielesnej sunęła dalej prawem ciężkości. Fiknęła, niestety w niewłaściwą stronę, tak że Gunvald wybiwszy zadkiem szybę wypadł za okno w chmurze odłamków szkła. W ostatniej sekundzie, wypuścił pistolet i chwycił się gzymsu. W ten sposób zawisł na wysokości czwartego piętra, większą częścią ciała znajdując się za oknem i rozpaczliwie czepiając się go prawą ręką i prawym podkolanem. Krew płynęła z głębokich ran ciętych na ręce a nogawka zaczęła zabarwiać się na czerwono.
Rönn nie był tak szybki, lecz dostatecznie szparki, by znaleźć się na progu właśnie w chwili, gdy drzwi zamknęły się ze zgrzytem zawias, trafiając go z całej siły w czoło. Upuścił pistolet i padł na wznak na podest schodów.
Gdy po tej kolizji z Rönnem drzwi znowu otwarły się wahadłowo, udało się i Kollbergowi wpaść do mieszkania. Rzut oka ukazał mu, że jedynymi śladami człowieka była ręka i część nogi Gunvalda Larssona. Kollberg rzucił się naprzód i oburącz chwycił za tę nogę.
Gunvaldowi groziło wypadnięcie i śmierć. Kollberg pochylił się, zaparł cały ciężarem okazałego ciała, by przytrzymać nogę i uwolniwszy jedną rękę, złapał chybocące się lewe ramię kolegi. Przez parę sekund wydawało się, że stosunek wagi jest niesprzyjający i że obaj runą w dół. Ale Gunvald Larsson zdołał się utrzymać poranioną prawą ręką, Kollbergowi udało się z największym wysiłkiem wciągnąć nieszczęsnego kolegę tak, że co najmniej połową ciała był już wewnątrz. Krwawiący, obdarty, ale prawie bezpieczny.
Rönn nie stracił przytomności i właśnie na czworakach przelazł przez próg, starając się wymacać pistolet, który upuścił padając.
Następny zjawił się na scenie Zachrisson a tuż za nim wielkimi susami wbiegł pies.
Zachrisson zobaczył, że Rönn gramoli się na czworakach, a krew kapie mu z czoła na leżący na podłodze pistolet. Zobaczył też Kollberga i Gunvalda Larssona zakrwawionych, siłujących się przy rozbitym oknie i wyraźnie niezdolnych już do walki.
Zachrisson zawołał:
– Stać! Policja!
Potem podniósł pistolet i strzelił trafiając w mleczną kulę lampy pod sufitem. Żarówka eksplodowała z ogłuszającym hukiem. Odwrócił się, strzelił do psa. Pies opadł na tylne nogi i wydał bolesny, aż do szpiku kości przenikający skowyt. Trzeci strzał Zachrissona wpadł przez otwarte drzwi do łazienki i przedziurawił rurę z gorącą wodą. Strumień gorącej wody z sykiem trysnął na pokój. Zachrisson strzelił jeszcze raz, ale był to niewypał, pistolet się zaciął.
Wpadł opiekun psa z oszalałym spojrzeniem.
– Dranie, Boya zastrzelili! – wrzasnął i wyciągnął służbową broń.
Wymachując pistoletem rozglądał się z wściekłością, szukając kogoś, na kim mógłby wywrzeć zemstę.
Pies wył coraz przeraźliwiej.
Policjant w szaroniebieskiej kamizelce kuloodpornej z gotowym do strzału pistoletem maszynowym wbiegając potknął się o Rönna i rozłożył plackiem na podłodze. Broń poleciała daleko po śliskim parkiecie. Pies, którego rana nie była śmiertelna, ugryzł policjanta w łydkę.
Policjant zaczął wołać o pomoc.
Kollberg i Gunvald Larsson byli już całkowicie wewnątrz mieszkania, pokiereszowani i wyczerpani, lecz dostatecznie jasno myślący, by dojść do dwóch wniosków. Primo: w mieszkaniu nie zastali nikogo, ani Malmströma i Mohréna, ani innej ludzkiej istoty. Secundo: Drzwi nie były zamknięte, może nawet niezupełnie domknięte.
Gorąca woda z łazienki teraz już była wrzątkiem, parowała i trafiła Zachrissona w twarz.
Policjant w kamizelce pełzł ku swojemu pistoletowi maszynowemu, a pies nie miał ochoty go wypuścić i sunął za nim, coraz głębiej wbijając zęby w nogę swej ofiary.
Gunvald Larsson podniósł zakrwawioną rękę i ryknął:
– Stój u diabła…
W tymże momencie specjalista od gazu wrzucił – jeden po drugim – dwa granaty z gazem łzawiącym.
Upadły między Rönnem a psim przewodnikiem i natychmiast eksplodowały.
Ktoś strzelił jeszcze raz, nie wiadomo kto, ale chyba właśnie przewodnik psa. Kula uderzyła w kaloryfer o centymetr od kolana Kollberga, odbiła się rykoszetem i ze świstem wyleciała na klatkę schodową, trafiając specjalistę od gazu w ramię.
Kollberg usiłował wołać:
– Poddajemy się. Poddajemy się! – ale wypadło to jak ochrypłe krakanie.
Gaz rozchodził się szybko, mieszając się z parą i dymem. Wypełnił cały pokój i nikt już nikogo nie mógł dojrzeć. Pięciu mężczyzn jęczało, płakało i dusiło się od kaszlu. Na schodach ekspert biadolił przyciskając ręką krwawiące ramię.
Z górnego piętra zbiegł Buldożer Olsson i spytał z podnieceniem:
– Co się stało? O co chodzi? Co się dzieje?
Z wypełnionego gazem pokoju dochodziły okropne dźwięki. Stłumione wycie, wołanie o pomoc i bełkotliwe a niecenzuralne przekleństwa.
– Koniec operacji – zakomenderował Buldożer łamiącym się głosem i zaczął kaszleć ochryple.
Wycofał się w górę, za obręb chmury gazu, która ku niemu sunęła. Wyprostował się i zwrócony ku ledwie widocznemu otworowi drzwi, powiedział władczo, choć łzy płynęły mu po twarzy strumieniem:
– Malmström i Mohrén! Rzucić broń i wyjść z podniesionymi rękami. Jesteście aresztowani.
XIX
Rankiem w czwartek szóstego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego grupa specjalna do zwalczania napadów na banki była blada lecz opanowana. W ich kwaterze głównej panowała gorzka cisza. Myśl o wydarzeniach dnia wczorajszego nikogo nie wprawiała w dobry humor. A już zwłaszcza Gunvalda Larssona. Na filmie może to być komiczne: wypaść przez okno i dyndać na wysokości kilku pięter, ale nie w rzeczywistości. Pokaleczone ręce i zniszczone ubranie nie pobudzają do śmiechu. Najbardziej był Gunvald rozjątrzony właśnie z powodu ubrania. Niezwykle starannie dobierał swą garderobę, a poza tym wydatki na nią pochłaniały większą część jego pensji. I oto znowu kilka najbardziej wartościowych sztuk odzieży zamieniło się w łachy podczas służby, który już raz z kolei, nawet by się nie doliczył.
Einar Rönn też zadowolony nie był, a nawet Kollbergowi trudno było docenić aż nazbyt jawny komizm sytuacji. Doskonale pamiętał łaskotanie w dołku, gdy sądził, że za parę sekund on i Gunvald Larsson roztrzaskają się o bruk. W dodatku nie był wierzący i nie przypuszczał, że skrzydlaci detektywi przyjmą go w niebiańskiej kwaterze głównej.
Bitwa na Danviksklippan została bardzo dokładnie przeanalizowana, lecz pisemny raport był dziwnie niejasny i wymijający w sformułowaniach. Kollberg go napisał.
Strat nie można było jednak zatrzeć. Trzech ludzi trzeba było odwieźć do szpitala, choć żaden nie miał uszkodzeń zagrażających życiu czy wróżących uszczerbek zdrowia na przyszłość. Ekspert od gazów miał ranę, która naruszyła tylko mięsień, Zachrisson oparzenia na twarzy. Prócz tego lekarze twierdzili, że doznał szoku, że jest „dziwny” i ma trudności z udzielaniem dorzecznych odpowiedzi na najprostsze pytania, lecz wynikało to pewnie stąd, że go nie znali przedtem i przeceniali jego wrodzoną zdolność rozumowania. Możliwość niedoceniania jej nie istniała. Pogryziony przez psa policjant mógł liczyć na parę tygodni zwolnienia lekarskiego, rozszarpane mięśnie i ścięgna nie goją się zbyt szybko.
Najgorzej było z psem. Klinika chirurgiczna Wyższej Szkoły Weterynarii zawiadomiła, że wprawdzie kulę udało się usunąć, lecz konieczność uśpienia może się okazać nieunikniona na skutek infekcji. Boy jest młodym, zdrowym zwierzęciem, dodano na zakończenie, i jego stan ogólny jest zadowalający. Obeznanym z terminologią nie dawało to dużych nadziei.
A i obecni nie byli w najlepszym stanie.
Rönn miał czoło zaklejone plastrem i wspaniałe siniaki pod oczyma, co jeszcze uwydatniało wrodzoną czerwoność jego nosa.
Gunvald Larsson powinien był właściwie zostać w domu, gdyż osobnika z grubo obandażowaną ręką i kolanem z trudem uznać można za nadającego się do pełnienia służby. A prócz tego miał jeszcze na głowie pokaźnego guza.
Co do Kollberga, to stan jego był nieco lepszy, lecz dokuczały mu ciężkie długotrwałe bóle głowy. Kuracja specjalna, której głównymi składnikami były koniak, aspiryna i pełna miłości i seksualnej ochoty pielęgnacja zręcznie prowadzona przez jego żonę, miała pozytywne, lecz niestety krótkotrwałe działanie.
Ponieważ ze strony wrogów nikt nie był w czasie batalii obecny, straty ich były nieznaczne. Wprawdzie zdobyto w mieszkaniu trochę rzeczy, ale nawet Buldożer Olsson nie mógł twierdzić, że strata rolki papieru toaletowego, kartonowego pudła z wyciorami, dwóch słoików borówkowego dżemu i nieprawdopodobnej ilości używanej bielizny mogła poważnie zmartwić Malmströma i Mohréna albo w sposób godny wzmianki utrudnić im dalszą działalność.
Za dwie dziewiąta pojawił się Buldożer Olsson. Wpadł jak bomba. Zdążył już odbyć dwa wczesne posiedzenia, jedno w komendzie głównej policji, drugie w brygadzie oszustw i był już wprawiony w ruch.
– Dzień dobry, dzień dobry – powiedział żwawo. – Jak się macie, chłopcy?
Chłopcy czuli się bardziej niż zwykle w wieku średnim i żaden nie odpowiedział.
– Roos zrobił wczoraj zręczne posunięcie, ale nie odymajmy się z tego powodu. Trzeba oczywiście przyznać, że straciliśmy kilka pionków i tempo.
– Wydaje mi się raczej, że to przypomina zupełnego mata – powiedział Kollberg, który grywał w szachy.
– Ale teraz nasz ruch – rzekł Buldożer. – Dawać tu Mauritzona, troszkę go pomacamy. On ma coś w zanadrzu. I ma stracha, moi panowie! Wie, że Malmström i Mohrén teraz go szukają. Najgorsza przysługa, jaką moglibyśmy mu teraz oddać, to wypuścić go. I on o tym wie.
Rönn, Kollberg i Larsson wpatrywali się w swego kierownika zaczerwienionymi oczami. Myśl o podjęciu nowej akcji według wskazówek Mauritzona była mało pociągająca.
Buldożer dokładniej im się przyjrzał. On też miał oczy podpuchnięte i w czerwonych obwódkach.
– Jedno dziś w nocy przemyślałem, chłopcy – powiedział. – Nie uważacie, że w przyszłości do podobnych akcji trzeba używać młodszych i świeższych sił? Mam na myśli takie operacje jak wczorajsza.
Po krótkiej pauzie dodał:
– Wydaje się trochę niewłaściwe, żeby stateczni panowie w średnim wieku na względnie wysokich stanowiskach szaleli w podobny sposób. Strzelali i w ogóle.
Gunvald Larsson westchnął głęboko i skurczył się. Wyglądał jakby mu ktoś nóż wbił w plecy.
Prawda, pomyślał Kollberg, zupełnie słusznie. Lecz w sekundę później rozgniewał się. Średni wiek? Stateczność! Co u diabła?
Rönn coś mruknął.
– Co mówisz, Einar? – przyjacielsko spytał Buldożer.
– No, właściwie to przecież nie my strzelaliśmy.
– Być może – rzekł Buldożer. – Być może. No, trzeba się rozruszać. Dawać tu Mauritzona.
Mauritzon spędził noc w areszcie, wprawdzie w warunkach bardziej komfortowych niż zwykli zatrzymani. Otrzymał na przykład własny materac i nawet koc, a strażnik spytał, czy chce szklankę wody.
Mauritzon nic nie mógł zarzucić traktowaniu go i według informacji spał spokojnie. Natomiast poprzedniego wieczoru był bardzo zdumiony i zaniepokojony, dowiedziawszy się, że Malmström i Mohrén nie byli obecni przy swym aresztowaniu.
Pospieszne badania techniczne w mieszkaniu ujawniły jednak, że niedawno się w nim znajdowali. Odciski ich palców były bardzo liczne a na jednym ze słoików z dżemem znaleziono także odcisk kciuka i wskazującego palca Mauritzona.
– Pojmujecie, jakie to ma znaczenie – powiedział Buldożer inkwizytorskim tonem.
– Tak, że miał styczność z tym słoikiem – powiedział Gunvald Larsson.
– Oczywiście, tak, to prawda – powiedział Buldożer radośnie zaskoczony. – Po prostu niezbity dowód. Wystarczy do postawienia przed sądem. Ale nie to miałem na myśli.
– A co miałeś?
– To znaczy, że Mauritzon mówił prawdę i pewnie w dalszym ciągu mówić będzie, co wie naprawdę.
– Tak, o Malmströmie i Mohrénie.
– Przecież tylko to nas teraz interesuje. Chyba tak?
A więc Mauritzon znowu zasiadł wśród nich. Jak zwykle drobny, niepokaźny, o na wskroś uczciwej powierzchowności.
– Cóż, drogi panie Mauritzon – życzliwie zaczął Buldożer. – Poszło niezupełnie tak, jak myśleliśmy.
Mauritzon pokiwał głową.
– Dziwne – powiedział. – Nie mogę zrozumieć. Muszą mieć coś w rodzaju szóstego zmysłu.
– Szósty zmysł – marzycielsko rzekł Buldożer. – Można w to niemal uwierzyć. Gdyby teraz Roos…
– Kto to taki?
– Nic, nic, panie Mauritzon. Mówię sam do siebie. Co innego mnie niepokoi. Nasze prywatne rachunki nie zgadzają się. Zrobiłem panu wielką przysługę i czekam na odwzajemnienie.
Mauritzon długo się zastanawiał. W końcu powiedział:
– Pan prokurator ma na myśli, że mimo wszystko nie zostanę wypuszczony na wolność?
– Cóż – powiedział Buldożer – i tak, i nie. Zajmowanie się narkotykami to koniec końcem poważne przestępstwo. Może pan dostać… – Przerwał i policzył na palcach. – Obiecuję panu jakieś osiem miesięcy. W każdym razie nie mniej niż sześć.
Mauritzon patrzył na niego spokojnie.
– Jednak – rzekł Buldożer ożywiając się – obiecałem panu absolucję tym razem, zakładając, że i ja coś w zamian dostanę.
Buldożer wyprostował się, plasnął w dłonie i powiedział brutalnie:
– Innymi słowy: Jeżeli nie wyśpiewasz zaraz wszystkiego, co wiesz o Malmströmie i Mohrénie, wsadzimy cię za współpracę z nimi. A potem poślemy cię do Jacobssona. Prócz tego postaramy się, żebyś dostał tęgie lanie.
Gunvald Larsson z uznaniem spojrzał na szefa grupy specjalnej.
– Sprawiłoby mi prawdziwą przyjemność, osobiście… – Nie dokończył zdania.
Mauritzon ani drgnął.
– Okay – powiedział. – Mam coś, co pozwoli wam złapać Malmströma i Mohréna, i jeszcze paru innych.
– Interesujące, panie Mauritzon. – I gdzież jest to znakomite cygaro?
Mauritzon patrząc na Gunvalda Larssona powiedział:
– To tak proste, że nawet kot by sobie z tym poradził.
– Kot?
– Tak, więc proszę na mnie winy nie zwalać, jeżeli i tym razem wam się nie uda.
– Drogi panie Mauritzon, bez przykrych słów. Wszystkim nam jednakowo zależy, żeby ująć tych drabów. Tylko co, na litość boską, pan ma?
– Plan ich następnego napadu – powiedział Mauritzon obojętnie. – Z terminami, ze wszystkim.
Przez chwilę wydawało się, że prokuratorowi Olssonowi oczy z głowy wyskoczą. Trzy razy okrążył krzesło Mauritzona wołając jak opętany:
– Niech pan opowiada! Opowiada wszystko! Pan jest już właściwie wolny. Dostanie pan zaświadczenie, wszystko, co pan zechce. Tylko niech pan opowiada. Drogi panie Mauritzon, niech nam pan wszystko opowie.
Całą grupę specjalną zaraził ciekawością. Wszyscy wstali i z niecierpliwością otoczyli donosiciela.
– Okay – powiedział Mauritzon. – Obiecałem Malmströmowi i Mohrénowi pomagać w tym i w owym. Zakupy i inne takie. Niechętnie wychodzili na ulicę. Miałem też codziennie chodzić do pewnego sklepu tytoniowego w Birkastan i pytać o pocztę dla Mohréna.
– Jakiego sklepu? – natychmiast spytał Kollberg.
– I to chętnie powiem, ale żadnego pożytku z tej wiadomości nie będziecie mieli. Już sprawdziłem. Właścicielką sklepiku jest jakaś stara baba, a listy doręczali emeryci, za każdym razem inny.
– No? – ponaglił Buldożer. – Listy? Jakie listy? Ile?
– Przez cały czas przyszły tylko trzy.
– I pan je im doręczył?
– Tak, ale przedtem otworzyłem.
– I Mohrén nie zauważył tego?
– Nie. Jak ja otworzę list, to nikt nie pozna. Mam znakomitą metodę. Chemiczną.
– No, i co było w tych listach?
Buldożer nie mógł stać spokojnie. Dreptał po podłodze drobnymi kroczkami, jak objedzony kogut wagi ciężkiej.
– Dwa pierwsze były nie interesujące. Chodziło o jakieś typy, nazywane H i H. Mieli przyjechać na miejsce nazywane Q. Tylko krótkie zawiadomienia jakimś szyfrem. Zakleiłem koperty i oddałem Mohrénowi.
– A trzeci?
– Trzeci przyszedł przedwczoraj. Ten był ogromnie interesujący. Plan następnego napadu, jak powiedziałem. Detaliczny.
– I pan ten papierek oddał Mohrénowi?
– Papierek. To były trzy arkusze. Tak, oddałem, tylko przedtem zrobiłem fotokopie i umieściłem w bezpiecznym miejscu.
– O, kochany panie Mauritzon – powiedział Buldożer oszołomiony. – W jakim miejscu? Kiedy może pan nam to przynieść?
– Sami możecie przynieść. Ja nie mam najmniejszej ochoty.
– Kiedy?
– Jak tylko powiem, gdzie jest.
– Gdzie?
– Spokojnie – powiedział Mauritzon. – To uczciwy towar, nie trzeba się obawiać. Wpierw chcę mieć dwie rzeczy.
– Co?
– Po pierwsze ten papierek od Jacobssona, który pan ma w kieszeni. Ten, na którym jest napisane, że nie jestem podejrzany o narkotyki i że śledztwo zostało umorzone z braku dowodów.
– Oczywiście, natychmiast – powiedział Buldożer i sięgnął do kieszeni.
– Dalej, chcę podobny papierek, który pan sam podpisze, dotyczący tej historii z pomaganiem Malmströmowi i Mohrénowi, że sprawa została rozpatrzona, że działałem w dobrej wierze i tak dalej.
Buldożer Olsson podbiegł do maszyny. W niespełna dwie minuty rzecz została załatwiona. Mauritzon dostał oba dokumenty, przeczytał uważnie i powiedział:
– Koperta z kopiami jest w Sheratonie.
– W hotelu?
– Tak. Posłałem ją tam. Jest u portiera. Poste restante.
– Na jakie nazwisko?
– Hrabia Philip von Brandenburg – skromnie powiedział Mauritzon. – Philip przez ph.
Wszyscy spoglądali na niego ze zdumieniem.
Wreszcie Buldożer powiedział:
– O, znakomicie, znakomicie, kochany panie Mauritzon. Nie zechciałby pan posiedzieć trochę w innym pokoju, chwileczkę tylko, wypić filiżankę kawy, zjeść parę ciasteczek czy może coś innego?
– Owszem, poproszę o herbatę – odparł Mauritzon.
– Herbatę – z roztargnieniem powtórzył Buldożer. – Einar, zechciej przypilnować, żeby pan Mauritzon otrzymał herbatę, ciasteczka i… towarzystwo.
Rönn wyszedł z Mauritzonem i natychmiast prawie powrócił.
– Co teraz robimy? – spytał Kollberg.
– Odbieramy list – odrzekł Buldożer. – Natychmiast. Najprościej oczywiście byłoby, gdyby ktoś z nas tam poszedł i powiedział, że jest hrabią von Brandenburg i chce zabrać swoją pocztę. Ty na przykład, Gunvald.
Gunvald Larsson popatrzył na niego znieruchomiałymi porcelanowobłękitnymi oczyma.
– Ja? Nigdy. Wolałbym natychmiast złożyć podanie o zwolnienie mnie z posady.
– Więc może ty to zrobisz, Einar. Jeżeli powiemy prawdę, będą tylko trudności. Może nie będą chcieli wydać poczty hrabiego. Stracimy mnóstwo cennego czasu.
– Dobrze – powiedział Rönn. – Philip von Brandenburg, hrabia, dostałem od Mauritzona wizytówką. Miał ją w schowku w portfelu. Okropnie arystokratycznie wygląda.
Karta wizytowa miała srebrzysty monogram w rogu i dyskretny napis.
– Idźże już – niecierpliwie ponaglił Buldożer. – Żwawo.
Rönn poszedł.
– Tak sobie myślę o osobliwej rzeczy – powiedział Kollberg. – Gdybym ja poszedł do sklepu spożywczego, w którym od dziesięciu lat robię zakupy, i poprosił o pół litra mleka na kredyt, to mi zwyczajnie odmówią. A taka figura jak Mauritzon wchodzi do najwytworniejszego sklepu jubilerskiego w mieście, mówi, że jest księciem Malexander i od razu dają mu do domu, żeby sobie obejrzał, dwie kasetki pierścionków z diamentami i dziesięć sznurów pereł.
– To prawda, tak jest przecież zawsze – powiedział Gunvald Larsson. – Po prostu społeczeństwo klasowe.
Buldożer Olsson z roztargnieniem kiwnął głową. Nie interesowały go zagadnienia takie, jak społeczeństwo klasowe.
Portier spojrzał na list, potem na kartę wizytową, w końcu na Rönna.
– Czy to pan jest hrabią von Brandenburg? – spytał niedowierzająco.
– Tak – powiedział Rönn niepewnie. – To znaczy jestem tylko jego posłańcem.
– A jeżeli tak – rzekł portier. – Proszę bardzo. Ukłony dla pana hrabiego i proszę powiedzieć, że widzieć go jako gościa jest dla nas zawsze wielkim zaszczytem.
Ktoś nie znający Buldożera Olssona wziąłby go z pewnością za człowieka poważnie chorego, a co najmniej za szaleńca. Już ponad godzinę znajdował się w stanie całkowitej euforii. Uczucie przekraczającego normę zadowolenia mniej znajdowało wyraz w słowach, a bardziej w zachowaniu, ściślej mówiąc ruchliwości. Nie mógł przez trzy sekundy z rzędu wytrwać w spokoju, fruwał niemal po pokoju, jak gdyby zmięty niebieski garnitur był powłoką zewnętrzną nie prokuratora, a balonu, a jego okrągłe niewielkie ciało wypełnione było helium.
Ten szał radości był na dłuższą metę nieco irytujący, choć z drugiej strony trzy arkusze papieru z hrabiowskiej koperty były obiektem tak fascynującym, że Kollberg, Rönn i Gunvald Larsson wciąż badali go z równym zainteresowaniem, jak za pierwszym razem, to znaczy przed godziną przeszło.
Nie było najmniejszej wątpliwości, że na stole grupy specjalnej leżą fotokopie niemal kompletnego planu następnego napadu Malmströma i Mohréna. I to nie jakiegoś zwykłego napadu. Tylko naprawdę wielkiego skoku, o którym nie wiedziano nic, choć się go od tygodni spodziewano. Miał być popełniony, w piątek za piętnaście trzecią. Najprawdopodobniej albo w piątek siódmego, to znaczy jutro, albo w tydzień później, to znaczy, czternastego lipca.
Wiele przemawiało za tą ostatnią możliwością. W takim razie mieliby przed sobą cały tydzień, co aż nadto wystarczyłoby na wszelkie przygotowania. Lecz nawet gdyby Malmström i Mohrén uderzyli natychmiast, te papiery ujawniały tyle, że byłoby niemal tylko sprawą wysłania odpowiednich sił, by zostali ujęci na gorącym uczynku, a ich najstaranniej obmyślone plany zniweczone.
Na jednym arkuszu znajdował się drobiazgowy plan lokalu bankowego z dokładnie zaznaczonymi szczegółami, dający wgląd w samą metodykę napadu, w rozmieszczenie osób, rozstawienie samochodów umożliwiających ucieczkę i drogi wycofywania się z miasta.
Buldożerowi Olssonowi, który o bankach w obrębie wielkiego Sztokholmu wiedział wszystko, wystarczył jeden rzut oka na szkic, by od razu określić, jaki lokal zamierzają obrabować. Jeden z największych i najnowocześniejszych banków w centrum miasta.
Plan był tak genialny w swej prostocie, że mógł mieć jednego tylko twórcę: Wernera Roosa. Przynajmniej Buldożer był tego najzupełniej pewien.
Cała akcja dzieliła się na trzy części. Część pierwsza: dywersja. Druga: operacja zapobiegawcza, bezpośrednio zwrócona ku głównemu przeciwnikowi, to jest siłom policji. Sam napad stanowił część trzecią.
Do przeprowadzenia planu Malmström i Mohrén potrzebowali co najmniej czterech pomocników w polu operacji. Były nawet podane nazwiska dwóch z nich. Hauser i Hoff, którzy – wnioskując z danych – mieli za zadanie unieszkodliwić przy napadzie straż zewnętrzną. Dwaj pozostali – możliwe, że chodziło o więcej niż dwóch ludzi – byli odpowiedzialni za dywersję i za część zapobiegawczą. Osobnicy ci określeni byli mianem „antreprenerów”.
Manewr dywersyjny miał się rozpocząć o czternastej czterdzieści przy Rosenlundsgatan na Söder. Do rekwizytów należały co najmniej dwa samochody i bardzo silny ładunek wybuchowy.
Wszystko wskazywało na to, że dywersja ma mieć charakter sensacyjny i zadaniem jej jest ściągnąć wszystkie policyjne wozy patrolujące z centrum i z południowych przedmieść.
Plan nie zdradzał dokładnego sposobu jej przeprowadzenia, ale uzasadnione powody pozwalały przypuszczać, że nastąpi potężna eksplozja albo przy jakiejś stacji benzynowej, albo w jakimś domu. A odpowiedzialny za część dywersyjną był „antreprener A”.
W minutę później – co taktycznie było zupełnie słuszne – miała zostać uruchomiona działalność zapobiegawcza. Ta część planu była pomysłowa i zuchwała; miała zablokować drogi tym pojazdom i patrolom, które zawsze znajdują się przed gmachem komendy policji jako rezerwa. Jak to się odbędzie, też trudno było dociec, ale centralny zarząd policji i bez przygotowania zawsze liczył się z możliwością przykrych niespodzianek. Bezpośrednie kierownictwo tej części sprawował „antreprener B”.
Jeśli obie te operacje przebiegną zgodnie z obliczeniami, o godzinie czternastej czterdzieści pięć przeważająca część czynnych sił policji będzie na Söder, zajęta wypadkiem przy Rosenlundsgatan, a rezerwowy personel zamknięty w pułapce przed gmachem policji na Kungsholmen.
W tym właśnie momencie Malmström i Mohrén w asyście tyleż tajemniczych, co nieznanych panów Hoffa i Hausera dokonają napadu na bank, mając wszelkie widoki, że policja im nie przeszkodzi.
Tak się więc ma przedstawiać od dawna przewidywany skok przez wielkie „S”.
Aby wydostać się z miejsca przestępstwa, dysponowali dwoma samochodami, które mieli później zmienić na inne cztery, tak by każdy jechał sam. Wycofywać się mieli w kierunku północnym, zupełnie oczywiste, skoro niemal wszystkie czynne siły policji zostaną zwabione do południowej części miasta, a reszta będzie uwięziona na Kungsholmen.
Nawet przypuszczalna wielkość łupu była podana dla porządku, oceniano ją na kwotę równającą się dwóm i pół miliona koron szwedzkich. I to właśnie skłaniało grupę specjalną do przypuszczeń, że będzie to w piątek czternastego. Rozmowa z bankiem pomogła bowiem w ustaleniu, że tego właśnie dnia taka mniej więcej suma w różnych walutach powinna się znajdować w kasie. Gdyby banda urządziła napad jutro, zdobycz byłaby znacznie mniejsza.
Większość danych była zupełnie jasna albo przynajmniej dość łatwo się było zorientować w ich znaczeniu.
– Jean ma długie wąsy – rzekł Kollberg. – To znany zwrot. W czasie drugiej wojny światowej był używany przed dniem D w wiadomościach radiowych dla francuskich partyzantów. – Widząc pytające spojrzenie Rönna, wyjaśnił: – To znaczy po prostu: Teraz zaczynamy, chłopcy.
– To na końcu też zupełnie proste – powiedział Gunvald Larsson. – Abandon ship. Natychmiast opuścić statek. Tego Mauritzon nie skapował. Po prostu rozkaz, żeby zmykali natychmiast. Dlatego zastaliśmy puste mieszkanie. Roos pewnie nie dowierzał Mauritzonowi i polecił im zmienić kryjówkę.
– A bezpośrednio potem jest słowo Milano – powiedział Kollberg. – Co to znaczy?
– Zbiórka w Mediolanie dla podziału zdobyczy – kategorycznie stwierdził Buldożer. – Tylko, że oni wcale z banku nie wyjdą, jeżeli im tam pozwolimy wejść. Wygrana należy do nas.
– Niewątpliwie – przyznał Kollberg. – Przynajmniej na to wygląda.
Przeciwdziałanie też było sprawą prostą teraz, gdy wszystko było wiadome.
Cokolwiek się zdarzy na Rosenlundsgatan, należy to w całej rozciągłości zignorować. Jeśli chodzi o pojazdy zaparkowane na Kungsholmen, trzeba tylko przypilnować, żeby wszystkie radiowozy i wozy patrolowe nie znajdowały się tam, gdzie się rozpocznie „akcja zapobiegawcza”, tylko w sposób zamaskowany rozstawione były wokół banku.
– Tak – powiedział Buldożer raczej sam do siebie. – To jest plan wskazujący na Wernera Roosa. Tylko jak mu tego dowiedziemy?
– Może pismo maszynowe coś zdradzi – rzekł Rönn.
– Jest prawie niemożliwe ustalić coś, jeśli tekst jest pisany na maszynie elektrycznej. Zresztą on nic nie sfuszeruje. I za co go można wsadzić?
– To już ty powinieneś wykalkulować, jesteś przecież oskarżycielem – zawyrokował Kollberg. – W tym kraju wystarczy przecież kogoś oskarżyć, a zostanie skazany, choćby był najniewinniejszy.
– Przecież Werner Roos jest winien – powiedział Buldożer.
– A co zrobimy z Mauritzonem? – spytał Gunvald Larsson.
– Wypuścimy go oczywiście – powiedział Buldożer, znowu nieobecny myślą. – Zrobił swoje. Wybywa z tej sprawy.
– Ciekaw jestem – powiedział Larsson z wahaniem.
– W następny piątek – marzycielsko nucił Buldożer. – Pomyśleć tylko, co nas czeka.
– Właśnie, lepiej pomyśleć – kwaśno zauważył Gunvald Larsson.
Zadzwonił telefon. Napad na bank w Vällingby.
Nic ważnego. Straszak i tylko piętnaście tysięcy. Sprawcę znaleziono w godzinę później, gdy zataczając się po Humlegården usiłował rozdawać przechodniom pieniądze. Zdążył się jedynie upić i kupić sobie cygaro. Na dodatek ambitny policjant postrzelił go w nogę. Grupa specjalna załatwiła sprawę nie opuszczając budynku.
– Przypuszczasz, że i za tym kryje się Roos? – podstępnie spytał Gunvald Larsson.
– Tak – odrzekł Buldożer ożywiając się. – Słuszna myśl. Pośrednio winien jest Roos. Jego napady inspirują nawet mniej uzdolnionych przestępców. Tak więc można powiedzieć, że pośrednio…
– Wielki Boże – rzekł Gunvald. – Dajmy temu spokój.
Rönn poszedł do swego pokoju. Siedział w nim ktoś, kogo od dawna nie widział: Martin Beck.
– Cześć – powiedział. – Brałeś udział w bijatyce?
– Tak – rzekł Rönn. – Pośrednio.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie wiem dobrze – mętnie odpowiedział Rönn. – Teraz wszystko jest jakieś dziwne. Chcesz czegoś ode mnie?
XX
Pokój Einara Rönna mieścił się na tyłach domu policji przy Kungsholmsgatan. Z okna miał widok na ogromną dziurę w ziemi. Z czasem z tej dziury miał wyrosnąć zarozumiale wielki budynek komendy policji i zasłonić wszelki widok. Z tego supernowoczesnego kolosa w centrum Sztokholmu policja wysuwać będzie we wszystkich kierunkach sondujące macki i mocno trzymać w garści wylęknionych obywateli. A przynajmniej część z nich, nie wszyscy przecież mogą wyemigrować lub popełnić samobójstwo.
Umiejscowienie i przytłaczające rozmiary nowej kwatery głównej policji były mocno krytykowane z wielu stron, w końcu jednak policja otrzymała to, czego chciała. Jeśli chodzi o nowy dom.
Tym, czego naprawdę chciała policja, a ściślej mówiąc, niektóre osobistości z jej kierownictwa, była władza. Oto tajemny składnik filozofii, jaka w ostatnich latach kierowała postępowaniem owych osobistości. A ponieważ nigdy przedtem w polityce szwedzkiej policja nie występowała jako wyodrębniony posiadacz władzy, niewielu było takich, którzy rozumieliby, ku czemu akcje zmierzają. Dlatego też dużo policyjnych zagrań, nieustannych w ostatnim okresie, robiło wrażenie niezrozumiałych a budzących sprzeciw.
Nowy dom był ważnym symbolem nowej siły. Ułatwi planowe, scentralizowane kierowanie typu totalitarnego i prócz tego będzie twierdzą, łatwo dającą się zabezpieczyć przed wglądem niepowołanych. W tym wypadku za niepowołanych uważano cały naród.
W związku z czym powstawało następujące rozumowanie:
Za dużo wyśmiewano się w tym kraju z policji; wkrótce już nikt się nie będzie wyśmiewać. Można przypuszczać.
Tymczasem były to jednak po większej części tylko pobożne nadzieje, skryte dla wszystkich prócz niewielu, którzy przy odrobinie szczęścia i odpowiedniej zmianie politycznych wiatrów mogli zmienić się w ministerium strachu znacznie bardziej niż wielka dziura w kamienistym gruncie Kungsholmu.
Z okna Rönna wciąż jeszcze roztaczał się widok na górną część Bergsgatan i na bujną zieleń parku Kronoberg.
Martin Beck wstał zza biurka Rönna i stanął przy oknie. Stąd rzeczywiście widać było okno mieszkania, w którym Karl Edvin Svärd jakieś dwa miesiące leżał martwy z kulą w sercu, a nikt nie odczuł jego braku.
– Zanim zostałeś specjalistą od napadów na banki, prowadziłeś dochodzenie w sprawie wypadku śmiertelnego. Śmierci człowieka nazwiskiem Svärd.
Rönn zachichotał z zażenowaniem.
– Specjalista. Podbijasz bębenek.
Rönnowi nic właściwie nie można było zarzucić, lecz charakterem tak skrajnie różnił się od Martina Becka, że zawsze trudno im było współpracować.
– Ale zgadza się – powiedział Rönn. – Właśnie się zajmowałem tym zejściem śmiertelnym, kiedy zostałem odkomenderowany.
– Odkomenderowany?
– No, przydzielony do tej grupy specjalnej.
Martin Beck poczuł lekką irytację. Może dlatego, że Rönn nieświadomie posłużył się wojskowym żargonem. Nie zrobiłby tego parę lat temu.
– Doszedłeś do jakichś wniosków?
Rönn dotknął swego czerwonego nosa i powiedział:
– Nie zdążyłem. A dlaczego pytasz?
– Dlatego że, jak wiadomo, przejąłem tę sprawę, przydzielono mi ją jako środek terapii, przystosowania do pracy.
– Aha – powiedział Rönn. – To głupi wypadek. Zupełnie jak początek powieści detektywistycznej. Facet zastrzelony w pokoju zamkniętym od wewnątrz. Poza tym…
Umilkł, jakby się czegoś zawstydził. Była to jedna z jego nieznośnych nawyczek.
Trzeba go było wciąż popędzać, pytając na przykład:
– Co chciałeś powiedzieć?
– No, Gunvald od razu powiedział, że powinienem samego siebie aresztować.
– Dlaczego?
– Jako podejrzanego. Widzisz przecież? Mógłbym go zastrzelić stąd, z mego pokoju przez okno.
Martin Beck nie odpowiedział i Rönn natychmiast poczuł się niepewnie.
– On oczywiście żartował. A poza tym okno Svärda było zamknięte od wewnątrz, roleta spuszczona, a szyba cała. Prócz tego…
– Co chciałeś powiedzieć?
– Prócz tego ja strzelam, że niech to… Raz spudłowałem do łosia z odległości ośmiu metrów. Później już mi ojciec nigdy nie pozwolił strzelać. Nosiłem tylko termos, gorzałkę i wałówkę. Więc…
– No?
– No, a to jest odległość dwieście pięćdziesiąt metrów. Ktoś, kto na osiem metrów chybia z karabinu, nie może trafić w taki daleki cel z pistoletu. Ech, nie chciałem… przepraszam…
– Czego nie chciałeś?
– No, to przecież musi być dla ciebie nieprzyjemne, że ja tu gadam o pistoletach, o strzelaniu.
– Wcale nie. A dokładnie, ile pracy włożyłeś w to dochodzenie?
– Tylko trochę, jak powiedziałem. Zarządziłem badania techniczne, ale już tam było okropnie zadeptane. Zadzwoniłem, spytałem, czy zrobili próbę parafinową rąk Svärda. Nie zrobili i gorzej jeszcze…
– No?
– No, zwłok już nie było. Już je spalili. Ładna historia. Co za załatwienie.
– Zbadałeś trochę przeszłość Svärda?
– Nie, do tego się jeszcze nie zabrałem. Jedno tylko próbowałem ustalić.
– Co takiego?
– Jeżeli zastrzelony, musiała przecież być gdzieś kula. A nie było balistycznego dochodzenia. Zadzwoniłem do obducenta, to była zresztą dziewczyna, powiedziała, że schowała kulę do koperty i gdzieś położyła. Po prostu niedbalstwo.
– No?
– Nie mogła znaleźć. Tej koperty. Powiedziałem, że musi poszukać i posłać do zbadania balistycznego. A potem zabrano mi ten wypadek.
Martin Beck spoglądał na odległy szereg kamienic przy Bergsgatan i w zamyśleniu pocierał koniec nosa.
– Słuchaj, Einar – powiedział – a jaka jest twoja prywatna opinia o tym, jak to się stało? Ty osobiście jak myślisz?
W policji prywatne i osobiste poglądy dotyczące oficjalnych dochodzeń porusza się tylko w kręgu najbliższych przyjaciół. Martin Beck i Rönn nigdy nie byli ani przyjaciółmi, ani nieprzyjaciółmi.
Rönn długą chwilę siedział w milczeniu, najwidoczniej niemile dotknięty. Potem powiedział:
– Ja myślę, że kiedy posterunkowi wyważyli drzwi, rewolwer był w mieszkaniu.
Dlaczego akurat rewolwer? Odpowiedź była prosta: bo nie znaleziono łuski od kuli. Rönn jednak mimo wszystko rozumował zupełnie prawidłowo. Rewolwer leżał na podłodze, pod zwłokami na przykład. A potem ktoś go zabrał.
– Zakładasz, że któryś z posterunkowych kłamie, czy jak?
Rönn niechętnie potrząsnął głową.
– Cóż – powiedział. – Tak bym tego nie określił. Mogli czegoś zaniedbać, a potem kryć jeden drugiego. Jeżeli przyjąć, że Svärd się zastrzelił i rewolwer leżał pod zwłokami, to ani posterunkowi, ani Gustavsson, który tam był, oglądał, nie mogli go zauważyć, póki zwłok nie zabrano. A nie jest pewne, czy oglądali podłogę po zabraniu zwłok.
– Znasz Aldora Gustavssona?
– Owszem.
Rönn zawiercił się, udręczony. Martin Beck zrezygnował z drażliwego pytania. Powiedział natomiast:
– Jedno jest ważne, Einar.
– Co?
– Czy miałeś okazję pogadać z Kristanssonem i Kvastmo? W poniedziałek, kiedy przyszedłem do pracy, tylko jeden z nich był na służbie, a teraz jeden jest na urlopie, a drugi ma wolne.
– Tak, wezwałem ich obu.
– I co mówili?
– Jasne, że obstawali przy tym, co napisali w raporcie. Od chwili gdy otworzyli drzwi, do chwili kiedy stamtąd wyszli, w mieszkaniu było pięć osób.
– Oni dwaj, Gustavsson i ludzie zabierający zwłoki?
– O właśnie, tak.
– A pytałeś, czy zajrzeli pod zwłoki?
– Tak. Kvastmo powiedział, że on to zrobił. Bo Kristiansson wciąż wymiotował, więc przeważnie był za drzwiami.
Martin Beck nie cofnął się przed doprowadzeniem pytania do końca:
– Myślisz, że Kwastmo kłamie?
Rönn nieoczekiwanie długo zwlekał z odpowiedzią.
Powiedział A, nie ma więc powodu, żeby, chociaż wymijająco, nie miał powiedzieć B.
Rönn dotykając plastra na czole powiedział:
– Zawsze słyszałem, że nieprzyjemnie jest być przesłuchiwanym przez ciebie.
– Co masz na myśli?
– Że mają rację ci, którzy tak mówią.
– Zechciałbyś może być tak uprzejmy i odpowiedzieć mi?
– Nie jestem psychologiem – powiedział Rönn – ale wydawało mi się, że Kvastmo mówi prawdę.
– Twoje rozumowanie nie zgadza się – zimno powiedział Martin Beck. – Jak możesz twierdzić, że rewolwer znajdował się w pokoju, jeżeli twierdzisz, że posterunkowi mówią prawdę?
– Dlatego, że innego wyjaśnienia nie ma – powiedział Rönn. – Zupełnie proste.
– Okay, Einar. Chodzi mi tylko o to, że ja też wierzę Kvastmo.
– Przecież powiedziałeś, żeś z nim nie rozmawiał – zdumiał się Rönn.
– Wcale nie powiedziałem. Rozmawiałem z Kvastmo we wtorek. Tylko nie miałem sposobności wypytać go spokojnie w warunkach, jakie ty powinieneś był mieć.
Rönn wyglądał na niesłusznie obrażonego.
– Jesteś doprawdy nieprzyjemny.
Wyciągnął środkową szufladę biurka i wyjął liniowany blok do stenografowania.
Przerzucił parę kart, jedną wyrwał i podał Martinowi Beckowi.
– Mam jedną wiadomość, która cię może zainteresować – powiedział. – Svärd nie tak długo mieszkał na Kungsholmen. Dowiedziałem się, gdzie mieszkał przedtem. A potem nie miałem sposobności, żeby to zużytkować. Masz ten adres. Proszę bardzo.
Martin Beck spojrzał na kartkę. Nazwisko i adres przy Tulegatan. Część miasta, którą kiedyś nie bez powodu nazwano Syberią. Złożył kartkę i wsunął do kieszeni.
– Dziękuję.
Rönn nie odpowiedział.
– To cześć, Einar.
Rönn odpowiedział krótkim kiwnięciem głowy.
Nigdy nie łączyły ich przesadnie dobre stosunki, a teraz uległy pogorszeniu.
Martin Beck opuścił nie tylko pokój Rönna, ale i budynek i szybko ruszył w miasto.
Przez Kungsholmsgatan, przez most, Kungsgatan i Sveavägen, gdzie skręcił na północ.
Mógłby z łatwością naprawić swe stosunki z Rönnem mówiąc coś pochlebnego czy życzliwego. Powodów nie brakowało. Dochodzenie w sprawie śmierci Svärda od początku sfuszerowano, ale od chwili kiedy Rönn się nim zajął, prowadzone było starannie i całkowicie poprawnie.
Rönn natychmiast dostrzegł, że rewolwer mógł leżeć pod ciałem zmarłego i że ma to rozstrzygające znaczenie. Czy Kvastmo rzeczywiście skontrolował podłogę po zabraniu zwłok? Nikt nie mógłby go ganić, gdyby tego nie zrobił. Gustavsson zjawił się na miejscu wypadku jako specjalista i starszy rangą przełożony, i jego z całą pewnością siebie wyrażona opinia w dużej mierze uwalniała obu posterunkowych od odpowiedzialności.
Jeżeli jednak Kvastmo po zabraniu zwłok nie rozejrzał się, cała sprawa mogła wyglądać zupełnie inaczej. Po odtransportowaniu ciała patrol zapieczętował mieszkanie i oddalił się. Co jednak oznacza w tym wypadku określenie „zapieczętował”?
Ponieważ policjanci nie mogli dostać się do wnętrza bez wyjęcia drzwi z futryny, a zawiasy i zamki zostały przy tym zniszczone, zapieczętowanie polegało na tym, że rozciągnęli sznurek w otworze drzwi i zawiesili na nim drukowaną kartkę, że jest to teren, na który wstęp jest wzbroniony zgodnie z takim to a takim paragrafem prawa. Praktycznie nie ma to oczywiście znaczenia i przez wiele dni kto chciał, mógł tam wejść bez trudności. A więc i różne przedmioty mogły zostać stamtąd zabrane, broń na przykład.
Trzeba by jednak przyjąć, że Kvastmo świadomie mówił nieprawdę i że był dostatecznie zręcznym kłamcą, żeby mu uwierzyli i Rönn, i on sam. A i Rönn, i Martin Beck mieli opinię starych wygów, niezbyt łatwo dających się nabrać. To po pierwsze. Po drugie: Jeżeli Svärd się zastrzelił, dlaczego miałoby komuś zależeć na ukryciu broni? Wyraźna niedorzeczność. Niedorzeczność nie ograniczająca się tylko do faktu, że ktoś leżał zastrzelony w pokoju zamkniętym od wewnątrz i gdzie na dodatek nie było żadnej broni.
Svärd zdaje się nie miał bliższych krewnych. O ile wiadomo, z nikim nie przestawał.
Jeżeli nikt go nie znał, kto mógł chcieć jego śmierci?
Martin Beck zamierzał w paru punktach poszerzyć swą wiedzę. Między innymi sprawdzić pewien szczegół dotyczący przebiegu wypadków w niedzielę osiemnastego czerwca. Przede wszystkim jednak chciał się czegoś więcej dowiedzieć o Karlu Edvinie Svärdzie.
Na kartce, którą dostał od Rönna, był nie tylko adres. Odnotowane było także nazwisko. Właściciel kamienicy odnajmujący lokale: Rhea Nielsen.
Martin Beck dotarł do domu przy Tulegatan. Rzut oka na listę lokatorów w bramie wskazał mu, że właściciel nieruchomości sam też mieszka w tym domu. Godne uwagi, a więc także korzystne dla niego.
Wszedł na drugie piętro i zadzwonił.
XXI
Furgonetka była szara, bez żadnych specjalnych znaków zewnętrznych prócz tabliczki z numerem rejestracyjnym. Ludzie, dla których był to pojazd służbowy, mieli na sobie kombinezony w kolorze samochodu i nic w ich wyglądzie zewnętrznym nie wskazywało na to, czym się zajmują. Mogliby na przykład być z jakiegoś przedsiębiorstwa napraw rzemieślniczych, mogli też być pracownikami miejskimi. To ostatnie przypuszczenie okazałoby się słuszne, bo zatrudniał ich zarząd miasta.
Zbliżała się szósta po południu i jeżeli nic alarmującego nie zdarzy się w przeciągu najbliższego kwadransa, wkrótce skończą dniówkę, pojadą do domu, pobaraszkują trochę z dzieciakami, potem spokojnie usiądą przed telewizorem, żeby nacieszyć się wieczornym programem, wciąż jednakowo – przy całej swej naiwności – uroczyście poważnym.
Martin Beck nikogo nie zastał w domu przy Tulegatan, ale tych dwóch udało mu się przyłapać. Siedzieli przy swym volkswagenie ciągnąc piwo, z samochodu rozchodził się ostry zapach środków dezynfekcyjnych, przede wszystkim jednak inny odór, którego żadne w świecie chemikalia nie mogły stłumić.
Tylne drzwi były otwarte, roztropnie wietrzyli wnętrze, gdy tylko nadarzyła się okazja.
Ci mężczyźni pełnili specjalną i dość ważną funkcję w pięknym mieście rodzinnym.
Ich codziennym zadaniem było przewożenie ze środowiska mieszczańskiego w miejsca bardziej odpowiednie samobójców i innych w mało schludny sposób porzucających ten świat umrzyków.
Niektórzy wtajemniczeni, jak strażacy, policjanci, dziennikarze, od razu poznawali ten szary wózek i widząc go na ulicy wiedzieli, że coś się stało. Większość przechodniów jednak traktowała go jak pierwszą lepszą ciężarówkę, co było osiągnięciem właściwego celu. Po cóż bowiem ludzie mają być jeszcze bardziej przygnębieni i wystraszeni niż są.
Jak wielu innych, pracujących w zawodach nietypowych, i ci dwaj przyjmowali swą pracę po prostu, z dużym zrozumieniem i rzadko lub nigdy widzieli swój udział w prawidłowym funkcjonowaniu świata w sposób dramatyczny. O swojej robocie rozmawiali tylko między sobą, poza tym prawie z nikim, bo dawno już zauważyli, że większość słuchaczy reagowała w sposób ogromnie negatywny, zwłaszcza w wesołej kompanii przyjaciół albo przy kawie wśród pań.
Z policją stykali się codziennie, przeważnie jednak z najporządniejszego gatunku glinami. Że komisarz okazuje zainteresowanie ich działalnością i na dodatek sam do nich przychodzi, bardzo im pochlebiło.
Bardziej wymowny otarł usta wierzchem dłoni i powiedział:
– Owszem, pamiętam. Bergsgatan, prawda?
– Tak, zgadza się.
– Choć nazwisko nic mi nie mówi. Stål, prawda?
– Nie, Svärd.
– I tak mi nic nie mówi. My na nazwiska nie zwracamy uwagi.
– Rozumiem.
– To też było w niedzielę. W niedzielę zawsze ruch duży.
– Przypominacie sobie policjanta, którego wymieniłem? Kennet Kvastmo.
– Nie. Mnie nazwisko nic nie mówi. Ale pamiętam, że policjant stał i gapił się.
– Jak zabieraliście ciało?
Rozmówca kiwnął głową.
– Tak, zgadza się jak w zegarku. Uważaliśmy, że to twardy typ.
– Dlaczego?
– Bo są dwa rodzaje policjantów. Tacy, którzy rzygają, i tacy, którzy nie rzygają. A on to nawet nosa nie zatykał.
– Był więc przez cały czas obecny?
– Tak, przecież już mówiłem. Kontrolował pewnie, czy robimy jak trzeba.
Drugi z pracowników prychnął śmiechem i pociągnął łyk piwa.
– Jeszcze tylko jedno pytanie.
– Tak. O co chodzi?
– Kiedy podnieśliście ciało, zauważyliście może, czy coś pod nim leżało? Jakiś przedmiot?
– Niby co?
– Pistolet automatyczny na przykład. Albo rewolwer.
Odpowiadający roześmiał się głośno.
– Pistolet albo rewolwer – powtórzył. – A jaka to różnica?
– Rewolwer ma bębenek, obrotową komorę uruchamianą przez mechanizm.
– Taka kowbojska spluwa?
– Tak, właśnie. Ale to nie ma znaczenia. Pytanie dotyczy głównie tego, czy w ogóle pod zmarłym leżała jakaś broń.
– Niech pan posłucha, komisarzu. Ten klient to był taki więcej średniowieczny.
– Średniowieczny?
– Tak, miał już ze dwa miesiące.
Martin Beck kiwnął głową twierdząco.
– Zgarnęliśmy go na plastykową płachtę; ja zawijałem brzegi tego futerału, a Arne zmiótł z podłogi robaki. Wrzucamy je do takiej specjalnej torby z jakimś smarowidłem, od razu trzaskają.
– Tak?
– Gdyby Arnemu zdarzyło się zmieść razem spluwę, na pewno by zauważył. No nie?
Arne potaknął chichocąc, aż mu resztka piwa trafiła do tchawicy.
– No, pewne jak mur – powiedział.
– A więc nic tam nie było?
– Absolutnie nic. A prócz tego ten policjant cały czas stał i patrzył. Zresztą został tam, kiedy włożyliśmy klienta do cynowej skrzyni i odjechaliśmy. Zgadza się, Arne?
– Jak w zegarku.
– Wydajecie się pewni swego.
– A dlaczego nie mielibyśmy być pewni. Pod tym klientem nie było nic prócz pięknego zbioru cynomyia mortuorum.
– Cóż to takiego?
– Robaki.
– Jesteście zupełnie pewni?
– Jak cholera.
– Dziękuję – powiedział Martin Beck i odszedł.
Mężczyźni w szarych kombinezonach wymienili parę uwag.
– Aleś mu zajechał – powiedział Arne.
– Niby jak?
– Tą greką. Tacy ważniacy to zawsze myślą, że kto inny to nie potrafi nic, tylko pakować zgniłych umarlaków.
Zadzwonił telefon. Arne przyjął, zachmurzył się, położył słuchawkę.
– Psiakość! – powiedział. – Znowu się ktoś powiesił.
– Co robić – powiedział kolega z rezygnacją. – Takie jest życie.
– Z powieszonymi to ja nie lubię. A co ty z tym życiem?
– Ee, nic, chodź, ruszamy.
Martin Beck czuł, że pod względem technicznym wiedział o tym osobliwym wypadku śmierci przy Bergsgatan niemal wszystko, co trzeba było wiedzieć. W każdym razie rola policji została wyjaśniona w sposób zadowalający. Pozostawała jedna rzecz ważna: wydostać raport z badań balistycznych, jeżeli w ogóle zostały przeprowadzone.
O Svärdzie w dalszym ciągu wiedział mało, mimo że włożył już trochę pracy w zebranie wiadomości o zmarłym.
Burzliwa środa dla Martina Becka była dniem prawie bez wydarzeń. Nic nie wiedział o napadzie na bank ani o niepowodzeniach grupy specjalnej i bardzo był z tego rad. We wtorkowe popołudnie po wizycie w mieszkaniu Svärda poszedł najpierw do domu policji na Kungsholmsgatan, gdzie wszyscy tak byli pogrążeni we własnych problemach, że nikt nie miał czasu dla niego, a potem do głównej komendy policji. Tam natychmiast posłyszał wieść, która z początku wydała mu się śmieszna, lecz po dokładniejszym przemyśleniu niepokojąca.
Mówiono, że otrzyma awans.
– Jaki awans? Na intendenta? Szef biura? Dyrektora? Może zdrowia i dobrobytu?
Nie było to najistotniejsze pytanie. Prawdopodobnie przypuszczenie było produktem korytarzowych plotek, ale przeważnie nie są one wyssane z palca.
Komisarzem został dopiero w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym i nie było właściwie podstaw do spodziewania się, że w ogóle osiągnie jeszcze wyższe stanowisko służbowe. Ewentualne mianowanie go, jeśli było do pomyślenia, nie mogło mieć pod żadnym warunkiem miejsca wcześniej niż za cztery, pięć lat. I o tym wszyscy powinni wiedzieć, gdyż jeśli jest coś, o czym wszyscy w instytucjach państwowych wiedzą, to kolejność szczebli służbowych i bieg awansów, tych spraw wszyscy pilnują zazdrośnie, strzegąc własnych i cudzych szans.
Jak więc mogła powstać podobna wieść? Musi się za tym kryć jakieś rozumowanie.
Tylko jakie?
O ile się orientował, były dwa wyjaśnienia do wyboru. Może chciano się go pozbyć ze stanowiska szefa komisji zabójstw i tak im na tym zależało, że gotowi byli dać mu kopniaka w górę, na wyższy szczebel biurokratycznej drabiny, co było przecież zwykłym sposobem pozbywania się niewygodnych lub zbyt jawnie nieudolnych osób na stanowiskach. Nie wydawało się to jednak prawdopodobne; miał wprawdzie wrogów w komendzie głównej, ale nie był dla nich niebezpieczny, prócz tego nie mogliby chyba uchylić się od mianowania na jego miejsce Kollberga, co z punktu widzenia władz najwyższych musiało być równie złe.
Dlatego powstawała druga alternatywa, bardziej wiarygodna, choć niestety znacznie bardziej upokarzająca dla obu stron.
Przed piętnastu miesiącami był bardzo bliski postradania życia; we współczesnej historii policji szwedzkiej był jedynym wyższym urzędnikiem, który został postrzelony przez tak zwanego przestępcę. Wydarzenie to wzbudziło wielką sensację i jego czyn zostałby otoczony glorią, na którą prawdopodobnie wcale nie zasługiwał. Policji jednak z powodów zupełnie naturalnych trudno o bohaterów, dlatego też znaczenie tego względnie szczęśliwie zakończonego dramatu przerysowano, ile się dało.
Wreszcie był w korpusie policji bohater. I co z takim począć? Medal już dostał, a teraz najłatwiej oczywiście było awansować go.
Martin Beck miał dość czasu, żeby przeanalizować to, co się stało w ów fatalny kwietniowy dzień tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku, i dawno doszedł do wniosku, że popełnił błąd i to nie tylko pod względem moralnym, ale także czysto służbowym. Był też świadom, że wielu z jego kolegów doszło do takiego samego wniosku na długo przed jego własną oceną wypadku.
Został postrzelony, bo zachował się jak idiota.
I przy takiej motywacji, gotowi byli teraz dać mu wyższe i bardziej odpowiedzialne stanowisko.
Myślał nad tą sytuacją we wtorek wieczorem, ale gdy znowu usiadł przy biurku na Västberga, zapomniał o wszystkim. Całą środę poświęcił sprawie Svärda, siedział sam i międlił kolejne wyjaśnienia bez zaangażowania, lecz z nieubłaganą systematycznością.
Przy jakiejś sposobności przemknęło mu przez głowę, że to właśnie, teraz i w przyszłości, chciałby i spodziewa się osiągnąć w swej pracy, gdy się wszystko dobrze ułoży.
Być ze sprawą samym, móc postępować według tradycyjnych metod, bez czyjegoś wtrącania się.
Gdzieś w głębi wciąż jeszcze tkwiło w nim uczucie jakiegoś braku, nie wiedział, czego. Może prawdziwego zainteresowania tym, czym zajmowały się ręce. Zawsze miał łatwość izolowania się, a teraz zdawał się być ostatecznie na drodze do zostania samotnikiem, nie tęskniącym do przestawania z kimś, do towarzystwa i wcale nie mającym ochoty do wydobycia się z próżni, która go otaczała.
Czy był w trakcie zamieniania się w pożytecznego robota, niby bryła sera zamkniętego pod kloszem z niewidzialnego szkła?
Jeśli chodzi o ten tu aktualny problem, nie żywił żadnych wątpliwości. Albo go rozwiąże, albo nie. Liczba wyjaśnionych zabójstw, rozpatrywana przez jego wydział była duża, po większej części wynikało to stąd, że zbrodnie bywały często nieskomplikowane, a sprawcy skłonni do tchórzliwego poddania się i zeznań.
Prócz tego wydział zabójstw był względnie dobrze wyekwipowany. Jedynym odgałęzieniem policji, które w porównaniu z przestępczością, jaką zwalczało, miało większe osiągnięcia, była tajna policja, gdyż właściwie nie miała żadnych zadań do spełnienia, w dalszym ciągu prawie wyłącznie zajmowała się rejestracją komunistów, uparcie nie dostrzegając mniej lub więcej egzotycznych organizacji faszystowskich, w następstwie czego w znacznej mierze sama zmyślała występki i potencjalne zagrożenie bezpieczeństwa, by mieć się czym zajmować. Rezultaty tej działalności były śmiechu warte. Jednakże tajna policja stanowiła rodzaj taktycznej rezerwy politycznej, gotowej do użycia przeciw uciążliwym ideologiom, i doskonale można było wyobrazić sobie sytuację, w której wcale już nie będzie budzić śmiechu.
Czasami oczywiście i komisji do spraw zabójstw coś się nie udawało, dochodzenia tkwiły w martwym punkcie, aż wreszcie zostały odłożone ad acta. Nierzadko dotyczyło to wypadków, których sprawca był znany, ale uparcie zaprzeczał, a nic nie można mu było udowodnić. Im prymitywniejsza jest zbrodnia, tym uboższy bywa często materiał dowodowy.
Jako typowy przykład mogłoby posłużyć ostatnie osobiste fiasko Martina Becka. W Laponii pewien stary już człowiek zabił swą żonę, będącą w takim samym jak on wieku.
Motywem było to, że od dawna już żył z ich, nieco młodszą, służącą i uprzykrzyły mu się w końcu jazgot i zazdrość starej. Zwłoki zamordowanej ukrył w drewutni, a ponieważ była zima, mróz ostry, czekał prawie dwa miesiące, potem dopiero położył na sankach drzwi i zaciągnął żonę do najbliższej wsi, znajdującej się w odległości przeszło dwóch mil od jego zagrody; do wsi szło się bezdrożami. Powiedział po prostu, że kobieta upadła i uderzyła głową o piec, nie mógł jej wcześniej odtransportować ze względu na mróz. Wszyscy we wsi wiedzieli, że to kłamstwo, ale sprawca obstawał przy swym twierdzeniu, służąca też, a miejscowa policja zniszczyła wszelkie ślady, nieudolnie badając miejsce zbrodni. Potem sprowadzono pomoc. Martin Beck dwa tygodnie spędził w dziwacznym hoteliku, nim wreszcie poddał się i wrócił do domu. W ciągu dnia przesłuchiwał mordercę, a wieczorami siadywał w hotelowej jadalni i słuchał, jak miejscowa ludność chichoce za jego plecami.
Niepowodzenia należały jednak do wyjątków.
Historia Svärda była jedyna w swym rodzaju i w niczym nie podobna do któregoś z dawniej rozpatrywanych wypadków. Powinno to działać podniecająco, lecz Martina Becka nie interesowały zagadki i nie czuł się ani odrobinę ożywiony.
Rezultat środowej pracy przy biurku też był prawdę mówiąc mizerny. Niewiele można było zbudować na wiadomościach, które udało się wyłuskać z oficjalnych danych.
W rejestrach karanych sądownie Karl Edvin Svärd nie był notowany, co samo przez się oznaczało tylko, że nie został skazany, nie, że nie popełnił przestępstwa. Iluż łamiącym prawo udaje się nigdy nie stanąć przed sądem. Już nie wspominając o tym, że prawo zdaje się być stworzone dla ochrony pewnych klas społecznych i ich wątpliwych interesów, a poza tym składa się raczej z przepisów niczemu nie służących.
Wyciąg z urzędu kontroli był czysty, co oznaczało, że Svärd prawdopodobnie nie był alkoholikiem, gdyż osobnik o takiej pozycji społecznej bywa pilnie sprawdzany przez władze, jeżeli chodzi o jego pijackie nawyki. W Szwecji upijanie się klas wyższych nazywane jest kulturą używania alkoholu, natomiast obywatele klas niższych, jeśli mają podobne potrzeby, natychmiast piętnowani są jako nałogowcy, wymagający opieki, a następnie zostawia się ich bez opieki.
Svärd, od kiedy dorósł, był tragarzem, ostatnio pracował w firmie spedycyjnej.
Cierpiał na bóle krzyża, zwykła dolegliwość w tym zawodzie, i mając lat pięćdziesiąt sześć zostały uznany za niezdolnego do pracy. Od tej pory utrzymywał się z renty, innymi słowy, należał do tej kategorii ludzi, dla wygody której domy towarowe utrzymują nadmiernie duże działy z pożywieniem dla zwierząt domowych.
Toteż do połowy opróżniona puszka kociego jedzenia, marki „Miau” była jedynym produktem spożywczym w jego spiżarni.
Niewiele więcej ponad te wiadomości przyniosły Martinowi Beckowi środowe poszukiwania.
Kilka dat, raczej nie mających znaczenia. Svärd urodził się w Sztokholmie, rodzice jego zmarli w latach czterdziestych, nigdy nie był żonaty i nikomu nie musiał płacić alimentów. Nie korzystał z pomocy społecznej. W przedsiębiorstwie, które było ostatnim miejscem jego zatrudnienia, nikt go sobie nie przypominał. Lekarzowi, który uznał go za nieprzydatnego, udało się odszukać parę notatek, głoszących, że pacjent nie nadawał się do pracy fizycznej, a za stary był, by się przekwalifikować. Zresztą Svärd miał powiedzieć, że nie ma ochoty, że to nie miałoby sensu, że nie chce pracować.
Może nie miało również sensu usiłować dowiedzieć się, kto go ewentualnie uśmiercił i dlaczego. Ponieważ sposób, w jaki mógłby to uczynić, wydawał się całkowicie niepojęty, najprościej byłoby znaleźć mordercę, a potem spytać go, jak to zrobił.
Teraz był czwartek i już wieczór. W niespełna godzinę po odwiedzeniu ludzi z cuchnącą furgonetką Martin Beck raz jeszcze spróbował szczęścia przy Tulegatan.
Właściwie było już po godzinach pracy, ale nie miał ochoty wracać do domu. Wszedł więc na drugie piętro i odczekał pół minuty, bo się zadyszał. Przyglądał się przez ten czas owalnej emaliowanej tabliczce na drzwiach z zielonym napisem na białym tle. RHEA NIELSEN.
Nie było przycisku do dzwonka, tylko rączka wisząca na drucie. Pociągnął i czekał.
Dzwonek zadźwięczał. Poza tym nic.
Była to stara kamienica; przez świetliki w drzwiach, przez grube szlifowane szyby widać było, że w hallu świeci się. To znaczy, że ktoś był w mieszkaniu; przy pierwszej tu jego bytności było ciemno.
Po odpowiedniej przerwie znowu pociągnął za dzwonek; tym razem rozległy się szybkie miękkie kroki i za matowym szkłem zarysowała się jakaś postać.
Martin Beck miał zawodową wprawę w szybkiej ocenie osób, jakie spotykał służbowo, rodzaj wstępnego rozpoznania.
Kobieta, która otworzyła, wyglądała najwyżej na trzydzieści pięć lat, lecz coś go skłaniało do przypuszczenia, że jest raczej o parę lat starsza.
Była względnie niskiego wzrostu, jakieś metr pięćdziesiąt osiem na oko. Kompaktnej budowy ciała, lecz robiła wrażenie raczej zręcznej, utrzymanej w dobrej formie, niż przysadzistej i ociężałej. Twarz o rysach mocnych, trochę nieregularnych; oczy niebieskie, nieustępliwe, spojrzenie otwarte, patrzyła mu prosto w oczy, jak ktoś nawykły do przystępowania od razu do rzeczy, czegokolwiek ona mogła dotyczyć. Włosy proste, jasne, krótko obcięte, chwilowo mokre i zmierzwione. Pachniała czysto, pewnie jakimś ziołowym champoonem, miała na sobie trykotową bluzkę z krótkimi rękawami i zniszczone dżinsy w kolorze niebieskim, wyblakłe, świadczące o częstym kontakcie z pralką. Bluzkę musiała włożyć parę sekund temu. Na ramionach i piersiach widać było mokre plamy.
Dalej: Stosunkowo szeroka w ramionach, a wąska w biodrach, szyja krótka, na opalonych rękach jasny puszek. Bosa, stopy małe, palce u stóp proste, jakby używała sandałów, drewniaków, a najchętniej nie nosiła obuwia.
Świadom tego, że przygląda się jej stopom z taką samą zawodową dokładnością, jaką poświęcał śladom krwi i obrażeniom zwłok, podniósł oczy i spojrzał jej w twarz.
Oczy miały teraz wyraz badawczy, a czoło było zmarszczone.
– Właśnie myłam włosy – powiedziała.
Głos zachrypnięty, może przeziębiona, może nałogowa palaczka, a może tak już mówi z natury.
Kiwnął głową.
– Wołałam: „Proszę wejść”. I to dwa razy. Drzwi otwarte. Rzadko zamykam, kiedy jestem w domu. Oczywiście, jeżeli nie zależy mi na tym, żeby mieć spokój. Nie słyszał pan, że wołam?
– Nie. Pani jest Rhea Nielsen?
– Tak. A pan jest policjantem, co?
Martin Beck posiadał godną uwagi szybkość orientacji, tym razem jednak doznał uczucia, że trafił na kogoś, kto go pod tym względem przewyższa. W ciągu kilku sekund zaliczyła go do właściwego zawodu, a wyraz jej oczu świadczył, że ukształtowała już sobie ogólne o nim pojęcie. Jakie, okaże się.
Przyczyną tak szybkiego osądu mogło być oczywiście to, że oczekiwała wizyty policji, wydawało mu się jednak, że tak nie jest.
Wyjął portfel, żeby pokazać legitymację. Natychmiast powiedziała:
– Wystarczy, jeżeli pan powie swoje nazwisko. I niechże pan wreszcie wejdzie. Przypuszczam, że czegoś pan chce, a chyba nie będziemy rozmawiać na schodach.
Martin Beck poczuł się stropiony, troszkę tylko, lecz było to uczucie, do doznawania którego bardzo rzadko miewał powody.
Odwróciła się gwałtownie i weszła do mieszkania. Szedł za nią i nie od razu mógł ocenić jego wielkość i rozkład. W każdym razie pokoje były umeblowane przyjemnie, a meble stare i nie dopasowane do siebie.
Dziecięce rysunki poprzypinane pluskiewkami świadczyły o tym, że ona ma jakąś rodzinę. Ściany były udekorowane w sposób stanowiący mieszaninę. Obrazy olejne, grafika, stare fotografie w owalnych ramkach, ale także afisze, wycinki z gazet, między innymi portret Lenina i Mao, większość tych wycinków jednak, o ile mógł się zorientować, nie miała treści politycznej. Dużo książek, na półkach i w stertach na podłodze, godny uwagi zbiór płyt, urządzenie stereofoniczne, dwie stare i widocznie sfatygowane maszyny do pisania, stosy gazet i wszelkich papierów, przeważnie odbitych na powielaczu i zbroszurowanych.
Wyglądały prawie jak raporty policyjne. Doszedł do wniosku, że chodzi tu o jakieś różnego rodzaju skrypty, widocznie coś studiowała.
Podążał za nią przez coś, co musiało być pokojem dziecinnym, ale tak starannie zasłanym i tak wysprzątanym, że chyba zajmujący ten pokój chwilowo nie znajdowali się w pobliżu. Cóż, lato, większość dzieci jako tako zamożnych rodziców była na wsi, poza zasięgiem zatruwającego powietrza i absurdalnych warunków życia.
Spojrzała na niego przez ramię, bez zbytniego szacunku i powiedziała:
– Możemy usiąść w kuchni? Jeżeli to panu nie odpowiada, proszę powiedzieć.
Ton nie był przyjemny, ale też i nie wrogi.
– Może być w kuchni.
– Proszę tu usiąść.
Byli już w kuchni, usiadł przy dużym okrągłym stole, przy którym stało sześć różnego kształtu krzeseł w wesołych kolorach, a miejsca było na więcej.
– Proszę chwilę zaczekać – powiedziała.
Robiła wrażenie nerwowej i niepohamowanej, ale zachowywała się tak, jakby to był jej normalny sposób bycia. Koło pieca stały czerwone drewniaki. Wsunęła w nie nogi i klapiąc zniknęła z zasięgu jego wzroku. Słyszał, że coś przesuwa, zaczął szumieć motorek elektryczny, a ona spytała:
– I nie powiedział pan, jak się pan nazywa.
– Beck. Martin Beck.
– I jest pan policjantem?
– Tak.
– Jaki wydział?
– Kryminalny.
– Grupa płac dwudziesta piąta?
– Dwudziesta siódma.
– O, to nieźle.
– Nie można powiedzieć.
– To jak się pana tytułuje?
– Komisarz.
Motorek szumiał. Dźwięk dobrze mu znany z dawnych czasów, więc prawie natychmiast domyślił się, że ona suszy włosy przy pomocy odkurzacza.
– A ja nazywam się Rhea. Ale tego nie potrzebuję mówić. Nazwisko jest na drzwiach.
Kuchnia była duża, jak zwykle w starych domach, prócz stołu z wieloma krzesłami znajdowały się w niej kuchnia gazowa, zlewozmywak, lodówka, zamrażarka, maszyna do zmywania i miejsca było pod dostatkiem. Na półce nad zlewozmywakiem stały dzbanki i rondle, a na gwoździach wisiały różne produkty naturalne, kitki piołunu i tymianku, grona jarzębiny, sznurek suszonych smardzów i surojadek oraz trzy długie warkocze główek czosnku, przedmioty, które stwarzały atmosferę, roztaczały aromatyczne zapachy, a w gospodarstwie były przydatne. Piołun i jarzębina dobre do przyprawiania wódki, tymianek sypie się do grochówki, choć on sam wolał z majerankiem, w tych czasach, gdy jego żołądek mógł jeszcze znieść ten szwedzki specjał. Grzyby zawsze dobrze mieć pod ręką, tylko trzeba wiedzieć, jak ich używać. Czosnek należy chyba traktować jako dekorację, gdyż taka jego ilość przy normalnym zużyciu starczyłaby na całe życie.
Weszła do kuchni, uczesana, natychmiast zauważyła jego spojrzenie i powiedziała:
– To żeby wampiry trzymały się z daleka.
– Czosnek?
– Oczywiście. Chodzi pan do kina? Peter Cushino wie wszystko o wampirach.
Zmieniła mokrą bluzkę na turkusową, bez rękawów, wyglądającą jak podkoszulek.
Skonstatował, że ma pod pachami blond włosy, piersi małe i nie musi nosić stanika. W każdym razie nic takiego nie miała na sobie i czubki piersi wyraźnie rysowały się pod materiałem.
– Policjant – powiedziała. – Komisarz z kryminalnej.
Spojrzała na niego swym otwartym spojrzeniem i zmarszczyła czoło.
– Nie przypuszczałam, że urzędnicy takiego stopnia służbowego prowadzą działalność polegającą na składaniu wizyt po domach.
– Bo też na ogół rzadko to robią.
Usiadła przy stole, lecz zaraz wstała, gryząc palec.
Martin Beck uznał, że pora przejawić pewną inicjatywę.
– Jeżeli dobrze panią rozumiem, nie jest pani zbyt przychylnie nastawiona do policji – powiedział.
Spojrzała na niego szybko i odrzekła:
– Nie jestem. Nie mogę powiedzieć, żebym z niej miała kiedy jakiś pożytek. I nie znam nikogo, kto by miał. Znam natomiast wielu, którzy przez policję mieli nieprzyjemności i zmartwienia.
– Spróbuję więc możliwie jak najmniej panią trudzić, pani Nielsen.
– Rhea. Wszyscy mówią do mnie Rhea.
– Jeżeli dobrze rozumiem, jest pani właścicielką tej nieruchomości?
– Tak. Odziedziczyłam ją przed paru laty. Ale tu nie ma nic ciekawego dla policji. Żadnej spelunki, żadnej meliny dla narkomanów, nie ma też prostytutek i złodziei.
Urwała na chwilę.
– Może uprawia się tu trochę niewskazanej działalności. Przestępstwo myślenia. Ale pan nie jest z wydziału politycznego.
– Skąd może pani mieć pewność?
Roześmiała się nagle i serdecznie. Ładnym, zaraźliwym śmiechem.
– Taka zupełnie nierozgarnięta nie jestem.
O nie, rzeczywiście, pomyślał Martin Beck. A głośno powiedział:
– Ma pani racją. Prawie wyłącznie zajmuję się zbrodniami. Morderstwa, napady.
– Tu się nie zdarzyło ani jedno, ani drugie. Nawet bójki nie było od trzech lat. Chociaż zeszłej zimy ktoś się włamał na strych i ściągnął mnóstwo rupieci. Zgłosiłam w policji, towarzystwo ubezpieczeniowe tego wymaga. Nikt z policji oczywiście nie przyszedł, czasu na to nie mają, ale ubezpieczenie wypłacili. Zameldowałam w policji tylko pro forma.
Podrapała się w kark i spytała:
– No, czego ty chcesz?
– Pogadać o jednym z lokatorów.
– Moich?
Zmarszczyła brwi i z naciskiem wypowiedziała słowo moich, jak gdyby taka możliwość szczerze ją zdziwiła i niepokoiła.
– Nikt z obecnie tu mieszkających.
– Tylko jeden się wyprowadził stąd w tym roku.
– Svärd.
– Zgadza się. Mieszkał tu mężczyzna nazwiskiem Svärd. Wyprowadził się wiosną. Coś się z nim stało?
– Nie żyje.
– Został zabity?
– Zastrzelony.
– Przez kogo?
– Być może popełnił samobójstwo. Ale nie jesteśmy tego pewni.
– Czy nie moglibyśmy gadać trochę swobodniej?
– Chętnie. Ale co pani rozumie przez swobodnie? Że możemy przejść na ty?
Potrząsnęła głową i powiedziała:
– Taka oficjalna gadanina jest beznadziejna, nie cierpię tego. Chociaż potrafię zachowywać się zupełnie korekt, kiedy to jest konieczne. Potrafię nawet być kokieteryjna i stroić się, i używać kredki do oczu i szminki.
Martin Beck poczuł się dziwnie niepewnie.
Nagle spytała:
– Chcesz herbaty? Herbata dobrze robi.
Miał ochotę na herbatę, ale powiedział:
– Jeżeli o mnie chodzi, wcale to nie jest konieczne. Nie mam pragnienia.
– Gadanie – powiedziała. – Mowa. Poczekaj, zrobię coś do jedzenia. Ciepła grzanka też dobrze robi.
Poczuł, że i na to też ma ochotę. Nie zdążył odmówić, bo ciągnęła dalej:
– To zajmie najwyżej dziesięć minut. Ja robię jedzenie raz dwa. Żadna sztuka. I smaczne. Zawsze trzeba starać się, żeby wszystko robić jak najlepiej. Jak zaczyna być kiepsko, zawsze można upichcić coś dobrego. Herbata i grzanki zapiekane, a potem pogadamy.
Już nie sposób było odmówić. Wyczuwał w niej coś nowego. Jakiś rys uporu, siły woli, której trudno się było przeciwstawić.
– Proszę bardzo – powiedział pokornie.
Zanim zdążył te dwa słowa wypowiedzieć, już się wzięła do roboty. Szczękała naczyniami, ale poruszała się zdumiewająco szybko i zręcznie.
Nie odzywała się przez siedem minut, które zajęło jej wyprodukowanie gara herbaty i sześciu gorących kanapek z zapiekanym serem i ćwiartkami pomidora. Obserwował ją, gdy się krzątała, i raz jeszcze zastanowił się, ile też może mieć lat.
Sadowiąc się naprzeciw niego powiedziała:
– Trzydzieści siedem. Choć przeważnie biorą mnie za młodszą.
Był taki zaskoczony, że nie potrafił tego ukryć.
– Skąd wiedziałaś… – zaczął.
– Że o tym właśnie myślałeś, co? Jedz!
Jedzenie było bardzo smaczne.
– Wciąż jestem głodna – powiedziała. – Dziesięć, dwanaście razy dziennie jem ciastka.
– Osoby, które jadają ciastka dziesięć, dwanaście razy dziennie, miewają zwykle kłopoty z wagą.
– Nie tyję od tego – powiedziała. – Zresztą to nie ma znaczenia. Człowiek się nie zmienia od tego, że mu parę kilo przybędzie, czy ubędzie. Ja tam jestem jednakowa. Robię się okropna, kiedy nie dostaję jeść.
Wzięła trzy kanapki, Martin Beck zjadł jedną, a po pewnym wahaniu drugą.
– Masz oczywiście swój pogląd na Svärda – powiedział.
– Można powiedzieć, że tak.
Rozumieli się bez trudu. Osobliwe, że żadne z nich nie było tym zdziwione. Wydawało się im to zupełnie oczywiste.
– Coś w nim było dziwnego – powiedział.
– Tak – odpowiedziała Rhea. – Cudak był z niego. Okropnie dziwny człowiek. Nie mogłam się w nim połapać i właściwie zadowolona byłam, że się wyprowadził. Jaką on miał śmierć?
– W ubiegłym miesiącu, osiemnastego, znaleziono go w jego własnym mieszkaniu. Był już martwy od jakichś sześciu tygodni. Może dłużej: ze dwa miesiące przypuszczalnie.
Otrząsnęła się i powiedziała:
– O, do diabła. Wolałabym uniknąć szczegółów. Rozumiesz, trochę jestem wrażliwa. Potem mi się takie rzeczy śnią.
Zamierzał powiedzieć, że oszczędzi jej zbędnych opisów. Potem uznał to za zbyteczne.
Ona natomiast powiedziała:
– Jedno jest pewne.
– Co mianowicie?
– U mnie by się to nie stało, kiedy tu mieszkał.
– Dlaczego?
– Bo ja bym na to nie pozwoliła.
Oparła brodę na ręce, dwoma palcami ujmując nos. Nos miała wydatny, ręce mocne, paznokcie krótkie. Patrzyła na niego poważnie.
Nagle wstała, pogrzebała na półce nad kuchnią, znalazła zapałki i papierosy. Zapaliła, zaciągnęła się głęboko.
Zgniotła papieros, zjadła czwartą kanapkę i siedziała z łokciami na kolanach i ze zwieszoną głową. Spojrzała na niego i rzekła:
– Nie mogłabym zapobiec jego śmierci, to możliwe. Ale nie leżałby dwa miesiące, nawet dwóch dni nie. Ja bym zauważyła.
Martin Beck nic nie powiedział. Pewnie miała rację.
– W tym kraju ci, którzy wynajmują mieszkania, to najgorsze pijawki. System tylko je zachęca, żeby ssały.
Martin Beck zagryzł wargi. Nigdy nie wygłaszał politycznych poglądów i zwykle unikał tematów z politycznymi wtrętami.
– Tylko żadnej polityki, co? – powiedziała Rhea. – No to zostawmy politykę. Tylko, że ja sama zostałam właścicielką domu, przypadkiem. Jak mówiłam, odziedziczyłam tę chałupę. Właściwie zupełnie dobry dom, ale gdy go dostałam i sprowadziłam się tu, było to straszne szczurze gniazdo. Mój ojczaszek z dziesięć lat chyba jednej żarówki nie zmienił ani nie wydał na wprawienie wybitej szyby. Mieszkał daleko stąd i interesowało go tylko, żeby dostawał za komorne i zdążył w porę wyrzucić takiego, który nie płacił w terminie. Potem dzielił mieszkanie i nieprzyzwoicie drogo wynajmował miejsce do spania cudzoziemcom i takim, którzy nie mieli wyboru. Gdzieś przecież musieli mieszkać. I tak jest we wszystkich podobnych chałupach.
Martin Beck usłyszał, że ktoś otworzył frontowe drzwi, wszedł. A ona nie reagowała.
Do kuchni weszła dziewczyna. W fartuchu, z węzełkiem.
– Cześć – powiedziała. – Mogę skorzystać z pralki?
– Oczywiście.
Dziewczyna nie zwróciła uwagi na Martina Becka, ale Rhea powiedziała:
– Nie znacie się. To jest, więc jak się nazywasz?
Martin Beck wstał, podał rękę.
– Martin – powiedział.
– Ingela – przedstawiła się dziewczyna.
– Właśnie się wprowadziła – powiedziała Rhea. – Do mieszkania po Svärdzie.
Zwróciła się do dziewczyny.
– Odpowiada ci mieszkanie?
– Bardzo. Tylko toaleta znów dziś nie działa.
– Cholera. Jutro rano zadzwonię po hydraulika.
– A poza tym wszystko znakomicie. Słuchaj…
– Tak?
– Nie mam proszku do prania.
– Stoi za wanną.
– Jestem bez grosza.
– Nie szkodzi. Nie bierz więcej niż za pięćdziesiąt öre. Możesz mi kiedyś oddać przysługę za pięćdziesiąt öre, otworzyć bramę czy coś takiego.
– Świetnie.
Dziewczyna zniknęła w łazience. Rhea znowu zapaliła papierosa.
– Jest jedna rzecz. To mieszkanie Svärda było dobre. Dwa lata temu je wyremontowałam. Kosztowało tylko osiemdziesiąt miesięcznie. A jednak wyprowadził się.
– Dlaczego?
– Nie wiem.
– Żadnych nieporozumień?
– Nie. Nie miewam nieporozumień z tymi, którzy tu mieszkają. Nie ma powodu. Każdy ma swoje właściwości, ale to jest tylko zabawne.
Martin Beck nie odezwał się. Czuł, że ogarnia go zmęczenie. Zresztą zauważył, że pytania wcale nie są potrzebne.
– Najbardziej dziwaczną właściwością Svärda były cztery zamki przy drzwiach, w domu, gdzie nikt się nie zamyka, chyba że chce mieć zupełny spokój. Wyprowadzając się odkręcił wszystkie łańcuchy i zasuwy i zabrał ten kram. Był równie dobrze zabezpieczony jak nastolatki w dzisiejszych czasach.
– Masz na myśli ochronę przed zarażeniem?
– Tak. Seksualnym. Strażnicy społeczeństwa ubolewają, że dzieci, zwłaszcza dziewczyny, zaczynają kurzyć fajki, jak mają trzynaście lat. Idioci. Wszyscy przecież wiedzą, że jak się ma trzynaście czy tak koło tego, zaczyna się mieć ciągoty do miłości, ale z globulkami i z krążkami dziewczyna jest pewna jak Fort Knox. Nie ma się już czego bać. A kiedyś to człowiek trząsł się ze strachu, że będzie mieć dziecko. Skąd mi się to u licha, wzięło? Dlaczego ja o tym gadam?
Martin Beck roześmiał się.
Zdziwiło go to. Jednak fakt faktem. Roześmiał się.
– Mówiliśmy o drzwiach Svärda – powiedział.
– Tak. I rozruszałeś się. A myślałam, że nie potrafisz. Że już zapomniałeś, jak się trzeba śmiać.
– Może tylko akurat dziś nie jestem w humorze.
Nieudana replika. Po jej twarzy przemknął cień zawodu. Bo przecież miała rację i wiedziała, że ją ma.
– Głupio byłoby nie grać w otwarte karty.
– Przepraszam – powiedział.
– Wprawdzie ja tak na serio nie chorowałam na miłość przed szesnastym rokiem życia. No, ale dawniej było inaczej. Wtedy mówiło się o utwierdzeniu, zresztą to może być jeszcze wcześniej. Teraz można by mówić o utwierdzeniu niepewności. Ktoś się pomylił co do samego sensu pojęcia.
Zdusiła papieros i powiedziała rzeczowo:
– Za dużo gadam. I to zawsze. To tylko jedna z wielu moich słabostek. Chociaż wadą charakteru to nie jest. Dużo mleć językiem to nie jest ułomność charakteru, co?
Podrapała się w szyję i spytała:
– Svärd miał wciąż te wszystkie zamki?
– Tak.
Potrząsnęła głową i zrzuciła drewniaki. Oparła pięty o podłogę i ustawiła stopy sztorcem, tak że ocierały się o siebie wielkimi palcami.
– Nie pojmuję. To jakaś fobia. Czasem mnie to niepokoiło. Mam zapasowe klucze do wszystkich drzwi. Mieszka tu sporo starych ludzi. Mogą zachorować, potrzebować pomocy. Żeby móc się dostać. Ale co pomoże zapasowy klucz, jeżeli drzwi są od wewnątrz zabarykadowane. Svärd też był już dość stary.
Dźwięki dochodzące z łazienki zmieniły się jakoś. Zawołała:
– Pomóc ci, Ingela?
– Tak… wydaje mi się.
Wyszła na chwilę. Wróciwszy powiedziała:
– Przestawiłam. A jeżeli chodzi o wiek, to chyba jesteśmy pod pewnym względem podobni.
Martin Beck uśmiechnął się. Wiedział, że prawie wszyscy biorą go za młodszego o jakieś pięć lat niż był, zbliżał się do pięćdziesiątki.
– Starym Svärd właściwie nie był – podjęła. – Ale chorowity. Wyraźnie mu coś dolegało. Liczył się z tym, że długo nie pożyje. W tym samym mniej więcej czasie, kiedy miał się wyprowadzić, leżał w szpitalu na obserwacji. Nie wiem, jakie były wyniki. Ale w onkologicznym szpitalu, a to dobrze nie wróży.
Martin Beck nastawił uszu. Coś nowego. Ale znowu ktoś wszedł do mieszkania.
– Rhea? – spytał jakiś wyraźny głos.
– Jestem tu, w kuchni.
Wszedł mężczyzna. Zawahał się trochę, zobaczywszy Martina Becka, ale ona od razu podsunęła mu nogą krzesło.
– Siadaj.
Był to względnie młody człowiek, mógł mieć dwadzieścia pięć lat. Średniego wzrostu, normalnej budowy ciała. Twarz owalna, ciemny blondyn, oczy szare, zdrowe zęby. Ubrany: koszula w kratę, cajgowe spodnie, sandały.
W ręce trzymał butelkę czerwonego wina.
– Przyniosłem to – powiedział.
– Już myślałam, że dobiję do końca tego dnia o herbacie – powiedziała Rhea. – Okay. Przynieś kieliszki. Cztery. Ingela pierze w łazience.
Pochyliła się i podrapała w piętę.
– Butelka na czworo to niedużo. Ale ja też mam parę. Wyjmij ze spiżarni. Na lewo, koło drzwi. Korkociąg jest w górnej szufladzie w tej na lewo od zlewozmywaka.
Nowo przybyły wypełniał wskazówki. Wydawał się przywykły do posłuszeństwa.
Kiedy usiadł, powiedziała:
– Chyba się nie znacie. Martin i Kent.
– Cześć – powiedział młody człowiek.
– Cześć – powiedział Martin Beck.
Podali sobie ręce.
Rhea napełniła kieliszki i zawołała swym schrypniętym głosem:
– Ingela, jak będziesz gotowa, przyjdź na wino.
Potem przyjrzała się osobnikowi w kraciastej koszuli i powiedziała:
– Jakoś żałośnie wyglądasz. Co ci jest? Coś się nie udało?
Kent upił łyk wina i ukrył twarz w dłoniach.
– Rhea, co ja mam z sobą zrobić?
– Wciąż nie masz pracy?
– Ani żadnych widoków. Siedzę z pozdawanymi egzaminami, a wolnych miejsc nie ma. I diabli wiedzą, czy w ogóle będą.
Pochylił się i usiłował ją wziąć za rękę. Odsunęła ją z pewną irytacją.
– Dziś przyszedł mi do głowy desperacki pomysł – powiedział. – Chciałbym wiedzieć, co ty na to.
– Cóż to za pomysł?
– Żeby iść do szkoły policyjnej. Tam przyjmują nawet z podstawową tylko. Brak im ludzi, z moimi zaświadczeniami powinienem nawet bez trudu awansować, jak tylko nauczę się walić w pysk włóczęgów.
– Taką masz ochotę na walenie?
– Wiesz przecież, że nie. Ale może nawet uda się zrobić coś pożytecznego. Zreformować od wewnątrz, jak się przez najgorsze przebrnie.
– Na ogół działalność nie jest skierowana przeciw włóczęgom. A z czego utrzymasz Stinę i dzieciaki przez czas szkolenia?
– Można wziąć pożyczkę. Dowiedziałem się dziś, bo byłem tam po formularze na podanie. Mam je przy sobie. Chciałem cię prosić, żebyś przejrzała ten tekst. Ty się na wszystkim znasz.
Wyjął z tylnej kieszeni kilka złożonych formularzy i broszurkę rekrutacyjną, posunął w jej kierunku i powiedział:
– Jeżeli ci się to wydaje niedorzeczne, mów.
– Prawdę powiedziawszy, owszem. Poza tym wydaje mi się, że policja wcale nie pali się do osób myślących, które zamierzają ją od wewnątrz reformować. A papiery masz czyste? Politycznie.
– Raz brałem udział w manifestacji, to wszystko, teraz zresztą każdego przyjmują, prócz zorganizowanych lewicowców. Zdecydowanych komunistów.
Zamyśliła się, pociągnęła porządny łyk wina i wzruszyła ramionami.
– Cóż, dlaczego nie. Wydaje się głupie, ale może być interesujące.
– Pytanie tylko…
Przepił do Martina Becka, który też podniósł kieliszek, bardzo ostrożnie.
– Jakie pytanie – ponagliła Rhea, wciąż trochę zirytowana.
– Czy można to wytrzymać? Czy się da?
Rhea chytrze spojrzała na Martina Becka. Irytacja ustąpiła uśmiechowi.
– Spytaj Martina. On jest ekspertem.
Młody człowiek spojrzał na Becka ze zdziwieniem i powątpiewaniem.
– Rzeczywiście wiesz coś o tym?
– Trochę. Prawdą jest, że policji potrzebne są dobre siły. Jest to zawód urozmaicony, jak napisano w broszurze, są różne służby specjalne. Kto się interesuje, powiedzmy, helikopterami czy mechaniką, czy problemami organizacji albo na przykład końmi.
Rhea uderzyła w stół, aż kieliszki podskoczyły.
– Nie pleć głupstw – powiedziała gwałtownie. – Odpowiadaj uczciwie.
Ku własnemu zdziwieniu Martin Beck powiedział:
– Jest szansa, że się pierwszy rok wytrzyma, jeżeli jest się przygotowanym na to, że dzień w dzień trzeba przestawać z zakutymi łbami, że się jest ruganym przez przełożonych, a przeważnie są to karierowicze i zarozumialcy albo głupki. Nie wolno mieć żadnych poglądów. A po roku ma się widoki na zostanie takim jak wszyscy.
– Wyraźnie nie lubisz policji – powiedział Kent podejrzliwie. – Tak źle chyba nie jest. Zdarza się często zupełnie nie umotywowana nienawiść do policji. Jak sądzisz, Rhea?
Roześmiała się serdecznie. Potem powiedziała:
– Spróbuj. Może będziesz dobrym policjantem. Inne przeszkody wykluczone. Konkurencja chyba nie jest przytłaczająca.
– Pomożesz mi wypełnić blankiety?
– Daj mi długopis.
Martin Beck szybko wyjął długopis z kieszeni.
Podparła ręką głowę i zaczęła pisać, zupełnie skoncentrowana na tym zajęciu.
– To tylko brulion – powiedziała. – Później wypiszesz inny egzemplarz na maszynie. Możesz moją pożyczyć.
Dziewczyna mająca na imię Ingela, skończyła pranie i dołączyła do nich. Mówiła mało, przeważnie o cenach jedzenia i o szacherkach z datą ważności na produktach. Pewnie pracowała w sklepie samoobsługowym.
Dzwonek zadźwięczał, drzwi się otwarły, ktoś szedł powłócząc nogami. Starsza pani.
Powiedziała:
– Taki zły obraz na moim telewizorze.
– Jeżeli to antena, poproszę jutro Erikssona, żeby ją obejrzał. A jeżeli aparat, trzeba będzie naprawić. Jest zniszczony, ale mam przyjaciół, którzy mają dwa, w najgorszym razie można będzie ten ich stary wypożyczyć na jakiś czas. Jutro to załatwię.
– Piekłam dziś i przyniosłam placuszek.
– Dziękuję. Jak to miło. A z telewizorem na pewno da się coś zrobić.
Wypełniła blankiety i wręczyła je młodemu człowiekowi w kraciastej koszuli. Pisanina szła jej zdumiewająco szybko.
Spojrzała na Martina Becka, otwarcie jak poprzednio.
– Jako gospodarz domu trzeba często być i kuratorem – powiedziała. – To jest potrzebne. Tylko mało kto o tym myśli. Prawie wszyscy tylko spekulują i oszczędzają na wszystkim. Ani pomyślą, że to świństwo. Robię, co mogę, ludzie w jednej kamienicy powinni tworzyć wspólnotę i powinni czuć się dobrze. Mieszkania są teraz dobre, ale na remont i od zewnątrz nie stać mnie. Teraz na jesieni nie chcę podwyższać komornego nad to, co konieczne. Trochę jednak będę musiała podwyższyć. Trzeba się poczuwać do odpowiedzialności za lokatorów.
Martin Beck był w nadspodziewanie dobrym nastroju. Wcale nie miał ochoty opuszczać tej kuchni. Prócz tego był trochę senny. Pewnie od wina. Przez piętnaście miesięcy zupełnie odwykł od picia.
– Prawda, niech to. Chodzi o Svärda.
– Czy miał w mieszkaniu jakieś wartościowe rzeczy?
– Skąd? Dwa krzesła, stół i łóżko. Nędzny dywanik i najniezbędniejsze naczynia. Ubrania prawie wcale. Dlatego z tymi zamkami to musiała być jakaś mania. Wszystkich unikał. Ze mną rozmawiał tylko kiedy musiał.
– Z tego wnoszę, że był ubogi.
Zamyśliła się. Napełniła kieliszek, wypiła.
– Nie jestem tego pewna – powiedziała. – Robił wrażenie chorobliwie skąpego. Komorne wprawdzie płacił, ale zwykle utyskiwał. A przecież tylko osiem dych miesięcznie. I o ile wiem, kupował tylko jedzenie dla psów. Czy dla kotów. Nie pił. W ogóle nie miał wydatków. Więc nawet jeżeli nie miał nic prócz renty, mógł sobie czasem pozwolić na kawałek kiełbasy. Wprawdzie wielu starych ludzi żywi się psimi specjałami, ale płacą wyższe komorne, mają większe życiowe wymagania, chociażby pół butelki słodkiego wina. Svärd nawet radia nie miał. Czytałam w podręczniku psychologii o ludziach, którzy żyli obierkami i pięćdziesiąt lat chodzili w jednym ubraniu, a w materacu mieli setki tysięcy koron. Wiadoma rzecz. Takie zjawisko psychiczne, zapomniałam, jak się nazywa.
– W materacu Svärda nie było pieniędzy.
– I wyprowadził się. To nie było do niego podobne. Nowe mieszkanie z pewnością było droższe. A i przewiezienie gratów też trochę kosztowało. Coś się nie zgadza.
Martin Beck opróżnił kieliszek. Chciałby zostać wśród tych ludzi, ale teraz musiał już iść. Dowiedział się czegoś, co trzeba przemyśleć.
– Pójdę już. Żegnam. Dziękuję.
– Myślałam, że zrobię spaghetti z mięsnym sosem. Jak sama sos przyrządzę, palce lizać. Zostań.
– Nie. Pójdę.
Odprowadziła go na bosaka. Zerknął na pokój dziecinny, gdy go mijali.
– Dzieci są na wsi – powiedziała. – Jestem rozwiedziona. – Po chwileczce dodała. – Ty też?
– Tak.
W drzwiach powiedziała:
– Cześć. Przyjdź znowu. Mam wykłady na uniwersytecie wakacyjnym w dzień, ale po szóstej zawsze jestem w domu.
Krótka pauza. Spojrzała na niego przebiegle i dodała:
– Pogadamy o Svärdzie.
Ze schodów schodził otyły mężczyzna w pantoflach. Z czerwono-żółto-niebieskim znaczkiem ONZ-u na koszuli.
– Rhea – powiedział – żarówka na strychu się przepaliła.
– Weź nową ze schowka – powiedziała. – Wystarczy siedemdziesiąt pięć watów.
– Chcesz zostać – powiedziała do Martina Becka. – Więc zostań.
– Nie, pójdę. Dziękuję za herbatę, kanapki, wino.
Widział, że przez chwilę zastanawiała się, czy nie wypróbować swego wpływu, może posługując się spaghetti jako środkiem nacisku. Zrezygnowała jednak.
– No to jeszcze raz cześć.
– Cześć.
Żadne z nich nie powiedziało: Do zobaczenia.
Ściemniało się już, gdy powlókł się do domu. Myślał o Svärdzie. O Rhei. Od bardzo dawna nié czuł się tak dobrze, ale jeszcze nie był tego świadom.
XXII
Kollberg i Gunvald Larsson siedzieli naprzeciw siebie i wyglądali na ludzi pełnych wątpliwości.
Wciąż jeszcze był czwartek, właśnie wyszli od Buldożera Olssona, pozostawiając go sam na sam z marzeniami o zbliżającym się szczęśliwym dniu, gdy wyśle Wernera Roosa pod klucz i za kraty.
– Co temu Buldożerowi strzeliło do głowy – powiedział Gunvald Larsson. – Czy on rzeczywiście zamierza ot tak sobie, jak gdyby nigdy nic, wypuścić Mauritzona?
Kollberg wzruszył ramionami.
– Na nic lepszego to nie wygląda – powiedział.
– Nie rozumiem, dlaczego nie zleci śledzenia go – podjął Gunvald Larsson. – Istnieją przecież szanse, że to może się bardzo opłacić. A może Buldożer ma co innego na widoku, coś genialnego, jak myślisz?
Kollberg, przecząco potrząsając głową, powiedział:
– Nie, wydaje mi się, że to jest mniej więcej tak: Buldożer woli raczej zrezygnować z tego, co ewentualnie mógłby zyskać śledząc Mauritzona, aniżeli stracić coś, co jest dla niego o wiele cenniejsze.
Gunvald Larsson marszczył brwi.
– A cóż to może być – powiedział. – Nikomu przecież bardziej niż Buldożerowi nie zależy na tym, żeby dostać tę szajkę.
– To prawda – rzekł Kollberg. – Ale czy zastanawiałeś się kiedy nad tym, że chyba nikt z nas nie ma tylu i tak znakomitych źródeł informacji, jak Buldożer. On zna mnóstwo starych oprychów i złodziei, mają do niego ogromne zaufanie, bo nigdy ich nie oszukuje i zawsze dotrzymuje słowa. Polegają na nim, bo wiedzą, że nie obiecuje czegoś, czego nie może dotrzymać. Donosiciele Buldożera to jego najlepsze osiągnięcie.
– Uważasz, że gdyby się wydało, że śledzi swoich kapusiów, gdy już mu dadzą cynk, byłby koniec z zaufaniem i świetnymi informacjami?
– Właśnie – potwierdził Kollberg.
– Mnie się jednak zdaje, że okropnie głupio byłoby stracić taką szansę – powiedział Larsson. – Gdyby zupełnie dyskretnie sprawdzić, gdzie Mauritzon pójdzie i co zrobi, to Buldożer niekoniecznie musiałby się tym martwić.
Spojrzał pytająco na Kollberga.
– Okay – powiedział Kollberg. – Sam właściwie jestem ciekaw, co zamierza pan Trofast Mauritzon. Trofast to imię czy nazwisko?
– Psie imię – powiedział Gunvald Larsson. – On może czasem występuje w roli psa. Ale trzeba raz-dwa, bo wydaje mi się, że go wypuszczą lada minuta. Kto zaczyna?
Kollberg spojrzał na swój nowy zegarek, tej samej firmy i ten sam model jak ten, który przeprał w pralce. Od paru godzin już nie jadł i zaczynał odczuwać głód. Kto się odchudza, musi jadać mało, ale często, wyczytał gdzieś i z uznaniem zaakceptował drugą część tej rady.
– Proponuję, żebyś ty zaczął – powiedział. – A ja będę się tu trzymać w pobliżu telefonu, zadzwoń, jeżeli potrzebna ci będzie pomoc albo zechcesz, żeby cię zmienić, weź mój samochód, nie rzuca się w oczy jak twój.
Podał Larssonowi kluczyki od samochodu.
– Dobrze – powiedział Larsson. Wstał, zapiął marynarkę. – Gdyby Buldożer o mnie pytał, zmyśl coś. Tymczasem. Odezwę się.
Kollberg odczekał dwie minuty, potem poszedł do kantyny, by spałaszować odchudzający posiłek.
Gunvald Larsson nie musiał długo czekać. Mauritzon zszedł ze schodów, zawahał się chwilę i ruszył w stronę Agnegatan. Skręcił na prawo, wszedł w Hantverskargatan, zboczył w lewo i zatrzymał się na przystanku autobusowym przy Kungsholmstorg.
A Gunvald Larsson – w bramie trochę dalej.
Był świadom trudności swego przedsięwzięcia. Przy jego wzroście i okazałości trudno było ukryć się nawet w gęstym tłumie, to raz, a po drugie, Mauritzonowi wystarczyłoby jedno spojrzenie, żeby go poznać. Jeżeli Mauritzon zamierzał pojechać autobusem, Larsson nie mógł pojechać tym samym, nie zostając wykrytym. Na postoju po przeciwnej stronie ulicy stała wolna taksówka, miał nadzieję, że nie zostanie zajęta, zanim jemu będzie potrzebna. Bo nie wziął samochodu Kollberga.
Autobus 62 podjechał do przystanku, Mauritzon wsiadł.
Gunvald Larsson zaczekał aż autobus odjedzie na taką odległość, że Mauritzon nie będzie go mógł zobaczyć przez okno, i podszedł do taksówki.
Szofer okazał się młodą kobietą o nastroszonych blond włosach i żywych piwnych oczach. Gdy Gunvald Larsson pokazał legitymację i poprosił, by jechała za autobusem, ogarnął ją entuzjazm.
– Ach, jakież to interesujące – powiedziała. – Czy ściga pan jakiegoś niebezpiecznego gangstera?
Larsson nie odpowiedział.
– Rozumiem, że to tajemnica. Niech pan będzie spokojny, potrafię milczeć jak mur.
Zaraz się okazało, że tego właśnie nie potrafi.
– Pojedziemy ostrożnie, żeby móc się zatrzymywać na przystankach za autobusem.
– Dobrze – krótko odpowiedział Larsson. – Ale proszę utrzymywać odpowiedni odstęp.
– Rozumiem, żeby pana nie zobaczył. Proszę opuścić daszek przeciwsłoneczny, to z góry nie będzie widać.
Gunvald Larsson opuścił daszek. Obrzuciła go konspiratorskim spojrzeniem, dostrzegła zabandażowaną rękę i wykrzyknęła:
– O, jak do tego doszło? Walka z jakimś szubrawcem?
Gunvald Larsson coś burknął.
– Niebezpieczny zawód być policjantem – ciągnęła dalej. – Ale okropnie interesujący. Zanim zaczęłam prowadzić taksówkę, zastanawiałam się, czy nie lepiej zostać policjantką. Najchętniej tajniaczką, ale mąż był przeciwny.
Gunvald Larsson milczał.
– Chociaż prowadzenie taksówki też może być interesujące. Na przykład tak jak teraz.
Obdarzyła Gunvalda Larssona promiennym uśmiechem, a on odwzajemnił się krzywym i wymuszonym.
Cały czas utrzymywała właściwą odległość od autobusu i w ogóle bardzo dobrze prowadziła, co trochę równoważyło jej gadatliwość.
Gunvald Larsson od czasu do czasu tylko wtrącał pojedyncze słowo, ale jego szofer zdążył sporo powiedzieć, nim Mauritzon wysiadł wreszcie przy Erik Dahlbergsgatan. Był jedynym wysiadającym, i podczas gdy Larsson wyjmował pieniądze, dziewczyna ciekawie zerkała na Mauritzona.
– Zupełnie nie wygląda na szubrawca – powiedziała zawiedziona.
Dostała pieniądze, szybko wypisała kwit.
– Życzę szczęścia – dodała jednak i odjechała wolno.
Mauritzon na ukos przeciął jezdnię i skręcił w Armfeltsgatan. Gdy zniknął za rogiem, Gunvald Larsson pospieszył tą samą drogą i wyjrzał zza narożnika właśnie w chwili, gdy Mauritzon znikał w bramie.
Po chwili Larsson otworzył bramę. Usłyszał stuk drzwi zamykających się gdzieś w głębi domu. Wszedł, spojrzał na listę lokatorów. Od razu zauważył nazwisko Mauritzon i uniósł brwi ze zdziwienia. A więc Filip Trofast Mauritzon mieszkał tu pod własnym nazwiskiem. Gunvald Larsson przypominał sobie, że podczas przesłuchania podał adres przy Vickergatan. Tam mieszkał jako Lennart Holm. Bardzo praktyczne urządzenie, pomyślał Larsson. Usłyszał, że winda ruszyła, więc szybko wycofał się na ulicę. Nie mógł swobodnie iść w obawie, że Mauritzon może go zobaczyć przez okno. Pod ścianą więc przesunął się do rogu Dahlbergsgatan i tam zajął posterunek, ostrożnie wychylony i nie spuszczając z oka bramy Mauritzona. Rana pod kolanem zaczęła boleć. Za wcześnie było, żeby już dzwonić po Kollberga, zresztą nie miał odwagi opuścić punktu obserwacyjnego, bo Mauritzon mógł się pokazać.
Po trzech kwadransach sterczenia na rogu zobaczył wychodzącego Mauritzona. Zdążył zorientować się, że zmierza w jego stronę, i szybko cofnąć się, nim został zauważony. Kulejąc schronił się do najbliższej bramy, którą Mauritzon minął szybkim krokiem, patrząc wprost przed siebie. Przebrał się i niósł czarną walizeczkę.
Mauritzon przeciął Valhallavägen i szybko szedł w kierunku Karlaplan. A Gunvald Larsson za nim, z daleka, ale tak, by go nie stracić z oczu. Mauritzon dwa razy obejrzał się nerwowo, za pierwszym razem Larsson schował się za zaparkowaną ciężarówkę, za drugim dał nura do bramy.
Gunvald Larsson odgadł już, że Mauritzon zmierza do kolei podziemnej. Na peronie ludzi było mało i trudno się tam było ukryć, nic nie wskazywało jednak na to, że Mauritzon go zauważył. Wsiadł do pociągu idącego w kierunku południowym, Gunvald Larsson wskoczył do następnego wagonu.
Wysiedli przy Hötorget i Mauritzon zniknął w ciżbie. Larsson rozglądał się, ale tamtego jakby ziemia połknęła. Wpatrywał się we wszystkie wyjścia, nigdzie jednak nie dostrzegł Mauritzona. W końcu wjechał ruchomymi schodami na górny plac. Obszedł pięć wyjść z dołu, nigdzie śladu Mauritzona. Stanął wreszcie przed wystawą Ströma. Klął pod nosem i zastanawiał się, czy Mauritzon go jednak nie wykrył. Jeżeli tak, to pewnie przebiegł na drugą stroną peronu i wskoczył do pociągu w odwrotnym kierunku.
Gunvald Larsson ponuro wpatrywał się w parę włoskich zamszowych butów stojących na wystawie, chętnie zostałby ich właścicielem, gdyby był jego numer. Niestety, pytał o to kilka dni temu.
Odwrócił się, żeby iść do autobusu i wrócić na Kungsholmen, i nagle dojrzał Mauritzona w drugim końcu hallu. Zmierzał ku schodom na Sveavägen i prócz walizki niósł paczkę kokieteryjnie przewiązaną wstążeczką. Gdy zniknął w górze schodów, Gunvald Larsson ruszył za nim.
Mauritzon że Sveavägen wszedł w pasaż linii lotniczych. Gunvald stanął na czatach za samochodem wyładowującym towar na Lästmakargatan. Przez wielkie okno widział, jak Mauritzon podchodzi do lady i rozmawia z wysoką blondynką w mundurze.
Ciekawe, gdzie on zamierza wyjechać. Oczywiście na południe, gdzieś nad Morze Śródziemne. Albo dalej, Afryka była teraz popularnym celem wyjazdów. Mauritzon bał się zostać w Sztokholmie z powodów zupełnie naturalnych, gdy Malmström i Mohrén zrozumieją, że ich sypnął, z pewnością nie okażą się wielkoduszni.
Widział, że Mauritzon otwiera walizkę i wkłada do niej pudełko z czekoladkami czy co to tam było. Potem otrzymał bilet, włożył do kieszeni, wyszedł.
Gunvald popatrzył za wolno oddalającym się w stronę Sergelstorg, a potem wszedł do biura lotniczego.
Dziewczyna, która załatwiała Mauritzona, szperała w kartotece. Szybko obrzuciwszy Gunvalda Larssona spojrzeniem, przerwała poszukiwanie i spytała:
– Czym mogę panu służyć?
– Chciałbym wiedzieć, czy ten pan, który tu był przed chwilą, kupił bilet, a jeżeli tak, to dokąd.
– Nie wiem, czy mogę to powiedzieć. A dlaczego pan pyta?
Gunvald Larsson położył na ladzie legitymację. Urzędniczka obejrzała ją, potem Gunvalda i powiedziała:
– Przypuszczam, że pan ma na myśli hrabiego von Brandenburg? Kupił bilet do Jönköping, na lot o piętnastej czterdzieści pięć. Zamierza pojechać na lotnisko autobusem, pytał, o której odchodzi. Odchodzi za pięć trzecia z Sergelstorg. Czy hrabia…
– Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć. Do widzenia.
Idąc ku drzwiom zastanawiał się, co Mauritzon może mieć do roboty w Jönköping. Przypomniało mu się, że widział w aktach personalnych: Mauritzon urodził się w Jönköping i jego matka tam mieszkała. A więc jedzie do domu, schronić się u mamy.
Gunvald Larsson wyszedł na Sveavägen. Mógł jeszcze w dole dojrzeć Trofasta Mauritzona Holma von Brandenburg sunącego spacerkiem w blasku słońca. On sam poszedł w przeciwnym kierunku, aby z jakiejś budki zadzwonić do Kollberga.
XXIII
Lennart Kollberg przyszedł na umówione spotkanie z Gunvaldem Larssonem wyposażony we wszelkie możliwe narzędzia i wytrychy potrzebne do otwarcia drzwi mieszkania przy Armfeltsgatan. Nie był natomiast wyposażony – a powinien – w nakaz rewizji, podpisany przez prokuratora Olssona. I on, i Gunvald Larsson wcale nie martwili się o to, że są na drodze do popełnienia wykroczenia służbowego. Spokojnie liczyli na to, że jeżeli znajdą w mieszkaniu Mauritzona coś, co okaże się pożyteczne dla Buldożera, będzie tak zadowolony, że ani pomyśli o wykroczeniu służbowym, a w przeciwnym razie nie ma powodu, żeby go zawiadamiać o popełnieniu wykroczenia.
Zresztą to określenie już nie miało sensu. Wykroczenie służbowe. To przecież służba była wykroczeniem.
Mauritzon powinien się w tej chwili znajdować w drodze na południe, nie do Afryki wprawdzie, ale dostatecznie daleko, żeby mogli pracować bez przeszkód.
Drzwi w tej kamienicy zaopatrzone były w standardowe zamki. Drzwi Mauritzona także i otwarcie ich zabrało Kollbergowi tylko parę minut. Po wewnętrznej stronie drzwi miały dwa łańcuchy i zasuwkę służącą tylko do zamykania od wewnątrz. Te środki zabezpieczające świadczyły, że Mauritzon liczył się z odwiedzinami gości bardziej natrętnych niż żebracy i domokrążcy, których odwiedzin nie życzył sobie, jak głosiła emaliowana tabliczka na drzwiach.
Mieszkanie składało się z trzech pokoi, kuchni, przedpokoju i łazienki i sam lokal był dość elegancki. Umeblowanie było wprawdzie kosztowne, ale banalne, świadczące o braku gustu. Weszli do salonu. Na wprost stał komplet z tekowego drzewa, składający się z półek na książki, ze schowkami i sekretarzykiem. Jedną półkę wypełniały książki z kieszonkowej serii, pozostałe były zagracone wszelkiego rodzaju drobiazgami, pamiątki, porcelanowe figurki, wazoniki, czarki i inne ozdóbki. Na ścianach wisiały oleodruki i reprodukcje z rodzaju tych, jakie widuje się w podrzędniejszych sklepach ramiarskich.
Meble, firanki, dywany nie robiły wrażenia tanich, tylko dobranych na chybił-trafił, wzory, materiał i kolory nie pasowały do siebie.
W rogu stał barek. Sam jego widok mógł u każdego wywołać mdłości, bez wąchania zawartości butelek za oszklonymi drzwiczkami. Przednia ściana barku ozdobiona była fryzem o dość osobliwym wzorze: na czarnym tle unosiły się żółte, zielone i różowe figurki, kształtem przypominające pierwotniaki albo raczej mocno powiększone plemniki. Ten sam wzór, w mniejszej skali, powtarzał się na mozaikowym blacie barku.
Kollberg otworzył drzwiczki. Wnętrze zawierało na pół opróżnioną butelkę Parfait d’Amour, prawie zupełnie próżną butelkę krajowego wina deserowego, nie napoczętą półlitrówkę ponczu Carlshamma i do dna wysuszoną butelkę po dżinie. Kollberg otrząsnąwszy się zamknął barek i wszedł do sąsiedniego pokoju.
Między salonem a sąsiednim pokojem, pomyślanym pewnie jako jadalnia, nie było drzwi, tylko łukowaty otwór wsparty na dwóch filarach. Pokój był nieduży, z wykuszem mieszczącym okno od ulicy. Stało tam pianino, a w rogu radio i adapter.
– Trudno mi wyobrazić sobie, że ten szczur siaduje tu i grywa
Podniósł wieko pianina, zajrzał też do wnętrza instrumentu.
– Zwłoki tu w każdym razie nie leżą – powiedział.
Uporawszy się z pobieżnym przeglądem mieszkania, Kollberg zdjął marynarkę i wzięli się do dokładniejszej rewizji. Zaczęli od sypialni, gdzie Gunvald Larsson natychmiast zajął się bobrowaniem w szafie, a Kollberg wyciąganiem szuflad komody. Chwilę pracowali w zupełnym milczeniu, przerwał je Kollberg.
– Wiesz, Gunvald – powiedział.
Z głębi szafy dobiegł jakiś stłumiony dźwięk. Więc Kollberg ciągnął dalej:
– Siedzenie Roosa nie okazało się sukcesem. Parę godzin temu odleciał z Arlandy, a tuż przed moim wyjściem Buldożer dostał raport o wynikach. Bardzo był zawiedziony.
Gunvald Larsson najpierw mruknął coś niezrozumiałego, potem wytknął głowę i powiedział:
– Optymizm Buldożera i wygórowane oczekiwania sprawiają, że wciąż doznaje zawodów. Ale prędko przychodzi do siebie, pewnie już to zauważyłeś. No, i co Roos robił w swoje wolne dni?
Znowu nurknął do szafy, a Kollberg zamknął najniższą szufladę i wyprostował się.
– Cóż, nie spotkał się z Malmströmem i Mohrénem, jak się Buldożer spodziewał – powiedział. – Pierwszego wieczoru, to znaczy przedwczoraj poszedł do knajpy z narzeczoną, z którą potem, w nocy, kąpali się nago.
– O tym już słyszałem – powiedział Gunvald Larsson. – A co dalej?
– Został u tej narzeczonej aż do popołudnia, po południu pojechał do miasta i wałęsał się trochę, sam i na pozór zupełnie bez planu. Wczoraj wieczorem był w innej knajpie z inną dziewczyną, ale się z nią nie kąpał, w każdym razie nie pod gołym niebem, tylko zabrał ją do siebie do Märsty. Przed południem podrzucił narzeczoną do taksówki na Odenplan i tam się rozstali. Potem puścił się na wędrówkę, sam, wstąpił do sklepów, wrócił do domu, do Märsty, przebrał się i pojechał na Arlandę. Nic specjalnie interesującego nie robił, a przede wszystkim nic, co byłoby przestępstwem.
– Jeżeli nie traktować kąpania się nago, jako obrazy moralności i nie zlecić Ekowi, który siedział w krzakach i fotografował, by oskarżył go o wzbudzające zgrozę zachowanie – powiedział Gunvald Larsson.
Wyszedł z szafy, zamknął drzwi.
– Nic prócz niewiarygodnie potwornych ubrań – powiedział i poszedł do łazienki.
Kollberg wziął się do przeszukiwania na zielono pomalowanej komódki, stojącej przy łóżku i służącej jako szafka nocna. Dwie górne szufladki zawierały zbiór mniej lub więcej przydatnych przedmiotów: papierowe chusteczki do nosa, spinki do mankietów, puste pudelka od zapałek, pół tabliczki czekolady, agrafki, termometr, dwa pudełka pigułek od kaszlu, rachunki z restauracji, kwitki kasowe, nie rozpieczętowane pudełko prezerwatyw, długopisy, widokówką ze Szczecina, zawierającą tekst: „Jest tu wódka, kobiety i łóżko, czego więcej można żądać? Nils”, zepsutą zapalniczkę i tępy nóż fiński bez pochwy.
Na blacie leżała książka w miękkiej oprawie, rysunek na obwolucie przedstawiał stojącego w szerokim rozkroku kowboja z dymiącym rewolwerem w ręce.
Gdy Kollberg przekartkował książkę wypadła z niej fotografia. Kolorowe amatorskie zdjęcie przedstawiające młodą kobietę, ubraną w szorty i białą bluzkę bez rękawów, siedzącą na przystani łódek. Miała ciemne włosy i wygląd dość pospolity. Kollberg odwrócił fotografię. U góry wypisane było ołówkiem
Była znacznie głębsza niż dwie pozostałe i wyciągnąwszy ją, zawołał Larssona. Zajrzeli do szuflady.
– Osobliwe miejsce do przechowywania szlifierki – powiedział Kollberg. – A może to nie jest szlifierka, tylko jakiś rodzaj fikuśnego aparatu do masażu?
– Ciekawe, do czego on tego używał – zastanowił się Gunvald Larsson. – On nie robi wrażenia hobbysty, uprawiającego stolarkę. Chociaż mógł ją oczywiście ukraść albo dostać jako zapłatę za prochy.
Wrócił do łazienki.
Niewiele ponad godzinę zajęło im przeszukanie całego mieszkania. Nic interesującego nie znaleźli. Nie było ukrytych pieniędzy, obciążającej korespondencji, broni ani medykamentów mocniejszych niż spirytus salicylowy i chinina.
Stali w kuchni, w której przekopali dokładnie wszystkie szafki i schowki. Stwierdzili, że lodówka jest nie wyłączona i wypełniona jedzeniem, co wskazywało na to, że Mauritzon nie zamierza zbyt długo pozostawać poza domem. Między innymi leżał tam wędzony węgorz i wyzywająco wpatrywał się w Kollberga, który ustawicznie odczuwał dotkliwy głód, od czasu gdy postanowił zacząć się odchudzać. Opanował się jednak i choć mu w brzuchu burczało, odwrócił się od lodówki i jej pokus.
Zobaczył na haczyku wbitym w drzwi kółko z dwoma kluczami.
– Klucze od strychu – powiedział wskazując je palcem.
Gunvald Larsson sięgnął po klucze, przyjrzał im się i powiedział:
– Albo od piwnicy. Chodź, wypróbujemy.
Żaden z kluczy nie pasował do drzwi strychu. Zjechali windą na parter i zeszli do piwnic.
Większy z kluczy pasował do patentowego zamku pancernych antypożarowych drzwi.
Weszli w krótki korytarzyk z drzwiami po obu stronach. Otworzyli drzwi na prawo, zajrzeli do kabiny zsypu na śmiecie. Dom miał zsyp na śmiecie i pod wylotem szybu stał na kółkach wielki pojemnik, w którym wisiał równie wielki plastykowy worek. Pod ścianą jeszcze trzy pojemniki, jeden po brzegi wypełniony odpadkami, dwa puste, w rogu obrotowa miotła i szufla.
Drzwi naprzeciwko były zamknięte i prowadziły, jak głosiła wywieszka, do pralni.
Korytarzyk przechodził w długie przejście rozciągające się w obie strony. Wzdłuż przejścia drzwi z numerkami, zamknięte na różnego rodzaju kłódki. Kollberg i Larsson wsadzali mniejszy kluczyk do wielu kłódek, nim trafili na właściwą.
W boksie Mauritzona były tylko dwa przedmioty; stary odkurzacz bez węża i duży, zamknięty kufer. Podczas gdy Kollberg dobierał się do kufra, Gunvald Larsson otworzył odkurzacz, zajrzał.
– Pusto – powiedział.
– A tu nie – rzekł Kollberg uniósłszy wieko kufra. – Zobacz.
W kufrze było czternaście butelek polskiej sześćdziesięciopięcioprocentowej wódki, cztery magnetofony kasetowe, elektryczna suszarka do włosów i sześć golarek, wszystko fabrycznie nowe w oryginalnym opakowaniu.
– Przemyt – powiedział Gunvald Larsson – albo paserstwo.
– On to pewnie dostaje na wymianę za swój towar – powiedział Kollberg zamykając kufer. – Nie miałbym nic przeciwko konfiskacie wódki, lepiej jednak zostawmy wszystko, jak było.
Wyszli.
– No, zawsze coś – powiedział Kollberg. – Ale nie tyle, żeby z tym iść do Buldożera. Lepiej więc powieśmy te klucze i zmykajmy. Nic więcej tu nie zdziałamy.
– Ostrożny jak lis, ten Mauritzon – powiedział Gunvald Larsson. – Może ma więcej mieszkań.
Urwał i wskazał na drzwi w końcu, na szerokości korytarza. Na drzwiach czerwoną farbą wypisane było słowo SCHRON.
– Zobaczmy, czy otwarty – powiedział. – Jak już tu jesteśmy.
Drzwi były otwarte. Schron służył najwidoczniej za schowek na rowery i wszelkiego rodzaju rupiecie. Prócz paru rowerów i jednego rozebranego na części motocykla były tam dwa wózki dziecięce, hulajnoga i staroświeckie saneczki z kierownicą. Pod ścianą stał warsztat stolarski a pod nim na podłodzie leżało kilka ram okiennych bez szyb. W kącie drąg żelazny, kilka mioteł, szufla do śniegu i dwie łopaty.
– Zawsze dostaję klaustrofobii w takich lokalach – powiedział Kollberg. – W czasie wojny, kiedy mieliśmy ćwiczenia w schronie, zawsze wyobrażałem sobie, jak to jest, kiedy się tak siedzi odciętym pod zbombardowanym domem bez możliwości wydostania się. Niech to diabli.
Rozejrzał się. Za warsztatem stolarskim kryła się stara skrzynia z ledwie czytelnym napisem PIASEK. Na wieku stało blaszane wiadro.
– Popatrz – powiedział – to skrzynia jeszcze z czasów wojny.
Podszedł, zestawił wiadro, otworzył skrzynię.
– Jeszcze jest w niej piasek – stwierdził.
– Bo nigdy nie był potrzebny – powiedział Gunvald Larsson. – A w każdym razie nie do gaszenia bomb zapalających. Co tam jest?
Kollberg pochylił się, wsunął rękę do skrzyni i coś wyciągnął. Położył to na warsztacie.
Zielona torba z żaglowego płótna, na wzór wojskowych amerykańskich.
Otworzył torbę i jej zawartość układał rzędem na warsztacie.
Zmięta niebieska koszula. Peruka blond. Niebieski płócienny kapelusz z szerokim rondem. Okulary przeciwsłoneczne. I pistolet Llama Auto kaliber czterdzieści pięć.
XXIV
Dziewczyna, mająca na imię Monita, nie znała jeszcze Filipa Trofasta Mauritzona tego letniego dnia przed trzema laty, gdy została sfotografowana na przystani Möja w archipelagu sztokholmskich wysepek.
Było to ostatnie lato w jej sześcioletnim pożyciu małżeńskim z Peterem. Na jesieni spotkał inną kobietę i tuż po Bożym Narodzeniu opuścił Monitę i ich, pięcioletnią wtedy, córeczkę Monę. Zastosowała się do jego życzenia i zażądała natychmiastowego rozwodu z powodu zdrady. Spieszyło mu się do małżeństwa z tamtą, która była już w piątym miesiącu ciąży, gdy rozwód uzyskał moc prawną. Monita zatrzymała ich dwupokojowe mieszkanie w Hökarängen i nie było mowy o tym, żeby opieka nad dzieckiem nie jej miała przypaść. Peter zrezygnował z prawa regularnego widywania córki, później miało się okazać, że zrezygnował także z płacenia na jej utrzymanie.
Rozwód spowodował nie tylko znaczne pogorszenie sytuacji materialnej Monity, zmuszona była także przerwać niedawno zaczętą naukę, co bardziej ją trapiło niż wszystko inne w tej smutnej rozwodowej historii.
Z biegiem czasu rósł w niej bowiem kompleks braku wykształcenia, choć nie mogła siebie za to winić, bo nigdy nie miała sposobności dalszej nauki czy wyuczenia się zawodu. Po skończeniu obowiązkowej dziesięciolatki chciała mieć rok przerwy, zanim pójdzie do gimnazjum. Podczas tego roku spotkała Petera. Pobrali się i plany nauki odłożyli na później. W rok potem urodziła się córka. Peter zaczął chodzić do szkoły wieczorowej i dopiero gdy był gotów z uzupełnieniem wykształcenia, to znaczy na rok przed rozwodem, na Monitę przyszła kolej wieczorowej nauki. Gdy Peter się wyprowadził, skończyły się możliwości, bo nie można było znaleźć kogoś na stałe do pilnowania dziecka, a nawet gdyby ktoś taki był, nie podołałaby kosztom.
Po urodzeniu córki przez dwa lata siedziała w domu, ale gdy tylko udało się umieścić dziecko w prywatnym żłobku, poszła do pracy. Wcześniej, to znaczy od miesiąca po ukończeniu szkoły do kilku tygodni przed porodem, wykonywała różne prace. W ciągu paru lat zdążyła być pomocą biurową, kasjerką w samoobsługowym sklepie, ekspedientką, robotnicą w fabryce i kelnerką. Niespokojna z niej była dusza i gdy tylko poczuła nudę, chęć odmiany, wypowiadała i szukała nowego miejsca.
Gdy po dwóch latach niedobrowolnej przerwy znowu zaczęła szukać pracy, odkryła, że sytuacja na rynku pracy pogorszyła się i że nie ma wielkich możliwości wyboru. Jej, nie mającej fachowego wykształcenia ani żadnych korzystnych znajomości, proponowano tylko najgorzej płatne i najmniej zajmujące zajęcia. I nie tak łatwo już było zmienić pracę, kiedy stawała się zbyt nudna. Gdy jednak zaczęła się uczyć, przyszłość wydała się jaśniejsza i mordercza monotonia ruchomej taśmy łatwiejsza do zniesienia.
Przez trzy lata pracowała na zmiany w fabryce chemicznej na południowym krańcu Sztokholmu, lecz gdy rozwód stał się faktem i pozostała sama z córką, co zmusiło ją do brania krótszych i gorzej płatnych zmian, poczuła się jak złapana w pułapce i w nagłej desperacji rzuciła pracę – nie wiedząc, co robić dalej.
Bezrobocie było coraz większe a brak miejsc pracy taki, że nawet ludzie o wysokich kwalifikacjach z wyższym wykształceniem nie mieli pracy i musieli walczyć o źle płatne zajęcia poniżej swoich kwalifikacji.
Monita przez pewien czas była bezrobotna, stemplowała kartę, pobierała zasiłek, i była coraz bardziej przygnębiona. Wciąż myślała, skąd wziąć pieniądze, żeby starczyło, komorne, jedzenie, ubranie dla Mony pochłaniały wszystko, co zdołała uciułać. Sobie nic nie mogła kupić, przestała palić, a stos nie zapłaconych rachunków rósł. Wreszcie przełknęła upokorzenie i poprosiła o pomoc Petera, był jej jednak coś winien na utrzymanie Mony. Narzekał, że musi myśleć o własnej rodzinie, dał jej jednak w końcu pięćset koron, które natychmiast zużyła na zapłacenie części długów.
Wyjąwszy trzytygodniowe zastępstwo w centralce telefonicznej i dwa tygodnie zatrudnienia przy pakowaniu chleba w wielkiej piekarni, przez całą jesień 1970 Monita była bezrobotna. Nic by nie miała przeciw temu, że jest wolna, przyjemnie było móc dłużej pospać rano i być całe dnie z Moną i gdyby nie brak pieniędzy, brakiem pracy wcale by się nie martwiła. Chęć dalszego kształcenia się malała z biegiem czasu; na co się zdało tracić czas i energię i zaciągać długi na naukę, jeżeli jedyną zapłatą za ten trud było tylko parę bezwartościowych świadectw i ewentualne zadowolenie, że się odrobinę wzbogaciło swe wiadomości. Co więcej, zaczęła podejrzewać, że potrzeba czegoś więcej niż wyższych zarobków i przyjemniejszych warunków pracy, zanim uczestnictwo w industrialno-kapitalistycznym systemie będzie miało jakikolwiek sens.
Na Boże Narodzenie pojechała z Moną do swojej starszej siostry, do Oslo. Rodzice pięć lat temu zginęli w wypadku samochodowym i siostra była jej jedyną rodziną. Od śmierci rodziców spędzanie Bożego Narodzenia u siostry stało się tradycją. By zdobyć pieniądze na bilety, zastawiła w lombardzie obrączki rodziców i parę innych odziedziczonych klejnocików, w Oslo była dwa tygodnie, do Sztokholmu wróciła po Nowym Roku. Przybyło jej trzy kilo i od dawna nie czuła się tak rześka.
W lutym tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego Monita skończyła dwadzieścia pięć lat. Minął rok od czasu, kiedy Peter ją opuścił, i była zdania, że bardziej się zmieniła przez ten rok niż przez cały czas małżeństwa. Dojrzała, odkryła w sobie nowe cechy i – to było dobre. Ale stała się także bardziej twarda, zrezygnowana i trochę zgorzkniała – a to nie było dobre.
Przede wszystkim odczuwała osamotnienie.
Jako samotna matka sześcioletniego dziecka, które wymagało ciągłego zajmowania się nim, w wielkiej czynszowej kamienicy na przedmieściu, gdzie wszyscy strzegli swej odrębności, bez pracy i bez pieniędzy, nie miała możliwości przełamania tej izolacji.
Dawni przyjaciele i znajomi przestali się odzywać, sprzykrzyło im się. Rzadko mogła wychodzić z domu, bo nie chciała zostawiać córki samej, a brak pieniędzy sprawiał, że nie mogła sobie pozwolić na rozrywki. Po rozwodzie z początku zdarzało się, że ktoś z kolegów ją odwiedzał, ale do Hökarängen było daleko, wkrótce się im sprzykrzyło. W dodatku czasami bywała taka przygnębiona, pewnie robiła żałosne wrażenie i odstraszała wszystkich.
Chodziła z córką na długie spacery, znosiła paki książek z biblioteki, czytała je w godzinach ciszy i samotności, kiedy Mona spała. Telefon rzadko dzwonił, ona też nie miała do kogo dzwonić, i gdy go w końcu wyłączono, bo nie zapłaciła rachunku, nie zauważyła różnicy. We własnym domu czuła się jak więzień, pomału jednak zaczynała tę niewolę odczuwać jako coś jedynie pewnego, a rzeczywistość za ścianami smutnego podmiejskiego mieszkania wydawała się coraz bardziej nierealna i obca.
Nocami, gdy wędrowała z pokoju do kuchni i z powrotem, zbyt zmęczona, żeby czytać, zbyt niespokojna, żeby zasnąć, wydawało jej się czasami, że zwariuje. Czuła, że niewiele brakuje, że przekroczy granicę, bariery pękną i szaleństwo wybuchnie.
Często myślała o samobójstwie, uczucie beznadziejności i strachu wiele razy były tak silne, że jedynie myśl o dziecku stawała na przeszkodzie do odebrania sobie życia.
Ogromnie martwiła się o dziecko, zdarzało się, że myśląc o przyszłości córki płakała z rozpaczy i bezsilności. Pragnęła, by jej dziecko wzrastało w środowisku ludzkiej ufności i ciepła, gdzie ludzie nie są sobie wrogami przez ustawiczny mus pogoni za władzą, pieniędzmi i pozycją socjalną, gdzie słowa „kupować” i „posiadać” nie są synonimem szczęścia. Chciała dać swemu dziecku szansę rozwijania własnej indywidualności, szansę uniknięcia takiego uformowania, by pasowała do jednej z przegródek, którymi społeczeństwo rozporządzało. Chciała, by jej dziecko zaznało radości pracy, wspólnoty, pewności, by mogło żyć duchowo rozbudzone.
Wydawało jej się, że nie jest nadmiernym żądaniem, chcieć dla córki tego, co jest podstawowym założeniem godnej człowieka egzystencji, wiedziała jednak, że jej marzenia nie urzeczywistnią się, póki będą mieszkać w Szwecji. Tylko skąd miała wziąć środki na wydostanie się stąd. Groziło jej raczej, że rozpacz i zwątpienie przejdą w poddanie się i apatię.
Po powrocie z Oslo postanowiła, że weźmie się w garść i postara wybrnąć ze swej sytuacji. By uzyskać większą swobodę, a jednocześnie zapobiec zbytniemu odizolowaniu Mony, po raz dziesiąty spróbowała umieścić ją w pobliskim przedszkolu. Ku jej zdumieniu, nareszcie było miejsce, mogli Monę przyjąć od zaraz.
Monita bez większej wiary zaczęła odpowiadać na ogłoszenia w dziale „pracownicy poszukiwani”. Przez cały czas zastanawiała się nad wielkim problemem: Jak postąpić, by zdobyć pieniądze. Na radykalną zmianę warunków życia potrzebowała dużo pieniędzy. Za wszelką cenę chciała wydostać się z kraju; tu czuła coraz większe obrzydzenie, coraz większą nienawiść do społeczeństwa chlubiącego się dobrobytem, choć ten dobrobyt był zastrzeżony dla niewielu uprzywilejowanych, a jedynym przywilejem większości było kręcić się w kieracie utrzymującym tę maszynę na chodzie.
Raz po raz rozważała różne możliwości zdobycia kapitału i nie dochodziło do żadnego rozwiązania problemu. Próbować zarobić tyle pieniędzy w uczciwy sposób, to niemożliwe; jak dotąd po potrąceniu podatku zostawało jej z pensji na komorne i życie, nigdy nie udało się nic zaoszczędzić.
Wygrać wielką sumę w lotka, mało prawdopodobne, choć co tydzień składała kupony, by móc mieć przynajmniej nadzieję. Nie miała nikogo, kto mógłby jej zapisać majątek w testamencie. Przypuszczalnie też żaden śmiertelnie chory milioner nie zacznie się o nią starać, by w noc poślubną wyciągnąć nogi.
Były dziewczęta zarabiające masę pieniędzy prostytucją, jedną taką znała nawet osobiście. Obecnie nie trzeba nawet chodzić po ulicy, można mianować się modelką i założyć atelier pozowania albo zacząć pracę w jakimś instytucie masażu czy sex klubie. Sama jednak myśl o tym była dla niej odrażająca.
Pozostawało ukraść pieniądze – tylko jak i gdzie? Z pewnością jest za uczciwa na to, żeby się udało. Chwilowo spróbuje znaleźć jakąś dobrą robotę. Poszło łatwiej, niż ośmielała się marzyć.
Dostała miejsce kelnerki w znanej i mającej dużą frekwencję lunch-restauracji, w centrum. Wygodne i niedługie godziny pracy i spore szanse niezłego zarobku napiwkami. Jednym z gości przywiązanych do tej restauracji był Filip Trofast Mauritzon.
Pewnego dnia usiadł przy jednym ze stolików Monity i zamówił golonkę w sosie chrzanowym, niepokaźny lecz schludny mężczyzna niewielkiego wzrostu. Płacąc powiedział do niej coś przyjaźnie żartobliwego, lecz nic w nim nie było takiego, co by skłoniło Monitę do zwrócenia na niego uwagi. Z drugiej strony i w Monicie nie było nic, co mogłoby specjalnie zainteresować Mauritzona, przynajmniej tak od razu.
Monita miała dość pospolity wygląd, co sobie z czasem sama uświadomiła, ludzie, którzy ją raz czy dwa widzieli, rzadko poznawali ją przy następnym zobaczeniu. Miała ciemne włosy, szaroniebieskie oczy, zdrowe zęby i regularne rysy. Wzrost średni, metr sześćdziesiąt pięć, budowa ciała normalna, waga sześćdziesiąt kilo. Byli mężczyźni, którzy uważali, że jest ładna, ale dopiero gdy ją bliżej poznali.
Gdy Mauritzon po raz trzeci w ciągu tygodnia usiadł przy jednym ze stolików Monity, poznała go i odgadła, że zamówi bekon z duszonymi ziemniakami, tego dnia był to „obiad domowy”. Poprzednim razem jadł naleśniki z mięsem.
Zamówił bekon i mleko; gdy przyniosła, spojrzał na nią i powiedział:
– Pani tu z pewnością nowa.
Potwierdziła. Nie pierwszy raz się do niej odezwał, ale przywykła do anonimowości, a służbowe ubranie nie ułatwiało zapamiętania jej.
Gdy podeszła z rachunkiem, dał jej suty napiwek i powiedział:
– Spodziewam się, że będzie się tu pani czuć tak dobrze, jak ja. A jedzenie jest świetne, więc proszę uważać na linię.
Wychodząc zerknął na nią przyjacielsko.
W ciągu następnych tygodni Monita zauważyła, że ten schludny nieduży pan, który zwykle jadł „obiad domowy” i pił tylko mleko, zawsze wybiera jej stolik. Zanim zajął miejsce, stawał przy drzwiach i rozglądał się, jakie ona dziś stoliki obsługuje. Zdziwiło ją to, ale i mile jej pochlebiło.
Uważała się za złą kelnerkę. Trudno jej było zachować dobrą minę wobec kłótliwych i niecierpliwych gości i gdy któryś na nią pokrzykiwał, odpyskiwała. Poza tym, pogrążona we własnych myślach, bywała roztargniona i zapominała o tym i owym. Z drugiej jednak strony była silna i szybka wobec gości, którzy jej zdaniem na to zasługiwali, uprzejma bez pochlebstw i poufalenia się, co się innym kelnerkom zdarzało.
Z Mauritzonem za każdym razem zamieniała parę słów i powoli zaczynała go traktować jak starego znajomego. Fascynowało ją jego pełne godności, trochę staroświeckie zachowanie, nie zgadzające się jakoś z jego poglądami na wszystko, co się działo między niebem i ziemią; poglądy te od czasu do czasu ujawniał w lapidarnych sformułowaniach.
Monita specjalnie dobrze się w tej nowej pracy nie czuła, uważała jednak, że jest względnie dobra i kończyła wcześnie, zdążała zabrać Monę z przedszkola, nim je zamknęli. Nie czuła się już tak rozpaczliwie samotna i odizolowana, lecz równie desperacko marzyła, że pewnego dnia będzie mogła przenieść się w miejsce mające klimat pod każdym względem bardziej sprzyjający. Mona miała teraz wiele nowych znajomości z przedszkola i rano nie mogła się doczekać, kiedy już tam pójdzie. Jej najlepsza przyjaciółka mieszkała w tym samym domu. Monita nawiązała znajomość z jej rodzicami, byli młodzi i sympatyczni. Zawarła z nimi porozumienie, że będą wzajemnie podrzucać sobie dziewczynki na noc, jeżeli zechcą mieć wolny wieczór. Koleżanka Mony już parę razy u niej nocowała, a Mona u tamtej dwa razy, chociaż Monita nic lepszego nie miała do zrobienia z wolnym wieczorem, jak pojechać do miasta do kina. W każdym razie ta umowa dawała jej poczucie wolności, a w przyszłości mogła i dla niej okazać się przydatna.
Pewnego dnia w kwietniu, już była na tym nowym miejscu ponad dwa miesiące, stała z założonymi pod fartuszkiem rękami, zatopiona w marzeniach, gdy Mauritzon przywołał ją do stolika. Podeszła, spojrzała na talerz z grochówką, której zaledwie spróbował, i spytała:
– Niedobra?
– Znakomita jak zwykle – rzekł Mauritzon. – Ale coś mi przyszło na myśl. Dzień w dzień siedzę tu i wcinam, a pani tylko biega, pracuje. Więc pomyślałem, że spytam, czy dla odmiany nie mógłbym ja panią zaprosić na jakąś przekąskę. Wieczorem oczywiście, kiedy będzie pani wolna. Powiedzmy, jutro?
Monita nie wahała się długo. Od dawna już osądziła, że jest to człowiek uczciwy, trzeźwy i przyzwoity, trochę dziwak, ale niegroźny i dość sympatyczny. Zresztą już coś przeczuwała i już się zdecydowała, co ma odpowiedzieć, gdy on zapyta. Powiedziała więc:
– Cóż, dlaczego nie.
Tego piątkowego wieczoru, gdy umówiła się z Mauritzonem, tylko w paru punktach musiała zrewidować swą opinię o nim. Wcale nie był abstynentem i przypuszczalnie specjalnie przyzwoity też nie był, ale wcale przez to mniej sympatyczny. W gruncie rzeczy uważała, że jest bardzo interesujący.
Tej wiosny jeszcze parę razy byli w lokalu i Monita uprzejmie ale stanowczo odmówiła zaproszeniu Mauritzona na grog do niego do domu, nie pozwoliła mu także pojechać do siebie, do Hökarängen.
Na początku lata przestał się pokazywać, w lipcu ona miała dwa tygodnie wolne i pojechała do siostry do Norwegii.
Pierwszego dnia po jej powrocie z urlopu przyszedł i usiadł przy swoim stałym stoliku, tego samego wieczoru spotkali się. Tym razem Monita poszła z nim na Armfeltsgatan i pierwszy raz spali ze sobą. Monita uznała, że on i w łóżku jest zupełnie do rzeczy.
Stosunek ich rozwijał się ku zadowoleniu partnerów. Mauritzon okazał się nienatrętny, nie nastawał, by spotykała się z nim częściej, niż sama chciała, co sprawiało, że widywali się raz czy dwa razy w tygodniu. Był w stosunku do niej troskliwy i pełen względów, dobrze się razem czuli.
Ona ze swej strony też zachowywała wszelkie względy; był na przykład bardzo milkliwy, jeśli chodziło o to, czym się zajmuje i w jaki sposób zarabia, więc chociaż czuła ciekawość, nigdy tego nie okazywała. Sama nie chciała, by wtrącał się do jej życia, unikała tego zwłaszcza, jeśli chodziło o Monę, dlatego przestrzegała, żeby i on zachowywał swoje sprawy dla siebie. Podobnie jak ona nie był ani trochę zazdrosny, albo zrozumiał od razu, że jest jej jedynym kochankiem, albo też mało dbał o to, czy sypia z innymi, i nigdy nie pytał o jej wcześniejsze doświadczenia seksualne.
Jesienią coraz rzadziej wychodzili zabawić się, najchętniej zostawali w domu, u niego, zjadali coś dobrego, popili trochę i większą część wspólnego wieczoru i nocy spędzali w łóżku.
Od czasu do czasu Mauritzon znikał, wyjeżdżał za interesami, ale nie mówił, gdzie jedzie ani jakie to interesy. Monita nie była taka głupia, żeby nie zrozumieć wkrótce, że uprawia on jakąś przestępczą działalność, ponieważ jednak sama uważała Mauritzona za sympatycznego i w gruncie rzeczy uczciwego człowieka, skłonna była przyjąć, że chodzi o jakieś występki nie skierowane przeciw poszczególnym ludziom. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby kradł, chyba że zabierał bogatym, żeby dać biednym, jak Robin Hood, albo żeby trudnił się czymś takim jak handel białymi niewolnikami, czy sprzedaż narkotyków wśród dzieci.
Gdy nadarzyła się okazja, usiłowała – odpowiednio dobierając słów – dać mu do zrozumienia, że ona osobiście nie ma żadnych moralnych przesądów i nie przywiązuje wagi do przestępczości zwróconej przeciw lichwiarzom i spekulantom czy przeciw wysysającej krew społeczności jako takiej, a wszystko to w nadziei, że on zdradzi może coś ze swych tajemnic.
Około Bożego Narodzenia Mauritzon znalazł się w sytuacji zmuszającej go do pewnego wprowadzenia Monity w swą działalność. Boże Narodzenie to gorący okres także i na terenie działalności, jaką uprawiał. W zapale nieprzeoczenia żadnej okazji zarobku tak zabiegał, żeby mu się nic z rąk nie wymknęło, tylu zadań się podjął, że po prostu nie był w stanie sam ich wykonać. Nawet fizycznie było zupełnie niemożliwe, by w drugi dzień świąt znajdował się w Hamburgu dla dokonania skomplikowanej transakcji, która wymagała jego osobistego udziału, a jednocześnie dostarczył obiecany towar na lotnisko Fornebo pod Oslo. A ponieważ Monita jak zwykle miała spędzić Boże Narodzenie w Oslo, nie oparł się pokusie, by wystąpiła jako jego zastępczyni i wysłanniczka. Żadne większe ryzyko nie wiązało się z wykonaniem tego zlecenia, tylko ceremoniał doręczenia był tak osobliwy i skomplikowany, że w żaden sposób nie mógłby jej wmówić, iż chodzi o zwykły upominek gwiazdkowy. Udzielił jej wyczerpujących informacji, a wiedząc, że do narkotyków jest usposobiona nieprzychylenie, zwierzył się, że paczka zawiera fałszywe blankiety, potrzebne do ograbienia poczty.
Monita nie miała nic przeciw roli jego asystentki, zlecenie wykonała poprawnie. Dostała na koszty podróży i paręset koron honorarium.
Ten łatwy i jakże potrzebny zarobek powinien był rozpalić w niej pożądliwość, a jednak po zastanowieniu się zajęła wobec przypuszczalnych przyszłych zleceń stanowisko pełne sprzeczności.
Pieniądze, owszem bardzo się liczyły, ale jeżeli już miała ryzykować, że wpadnie, może nawet trafi do więzienia, chciała przynajmniej wiedzieć za co. Żałowała, że nie zajrzała do tej paczki, podejrzewała, że Mauritzon ją oszukał. Postanowiła, że odmówi, jeśli ją znowu poprosi. Nie ma ochoty biegać jako posłaniec z paczkami, które może zawierają opium, a może bombę zegarową.
Mauritzon chyba intuicyjnie wyczuł jej nastrój, bo o żadną więcej przysługę nie poprosił. W stosunku do niej nie zmienił się, ona jednak z upływem czasu zaczynała dostrzegać pewne jego ujemne strony, na które przedtem nie zwróciła uwagi. Zauważyła, że często ją okłamuje, zupełnie niepotrzebnie, bo nigdy nie pytała, co robi między ich spotkaniami, nigdy go nie przypierała do muru. Zaczęła też pojmować, że daleko mu do złodzieja-gentlemana, raczej jest drobnym handlarzem spraw zakazanych, gotowym podjąć się za pieniądze wszystkiego.
W pierwszych miesiącach nowego roku spotykali się rzadko, co spowodowane było nie tyle coraz trzeźwiejszym osądem Monity, ile raczej tym, że Mauritzon miał mnóstwo roboty i często wyjeżdżał. Monita nie miała powodu podejrzewać, że mu się sprzykrzyła, gdy tylko miał wolny wieczór, usiłował go spędzić z nią sam na sam. Raz ktoś do niego przyszedł, kiedy ona tam była. Zdarzyło się to wieczorem, w początku marca: dwaj panowie, młodsi od Mauritzona, nazywali się Mohrén i Malmström, mieli z nim chyba jakieś wspólne interesy. Jeden z nich dość się jej podobał, ale już ich więcej nie spotkała.
Dla Monity zima tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku była przykrym okresem. Restauracja, w której pracowała, zmieniła właściciela, została przerobiona na pub, przez co straciła starych bywalców, a nie udało jej się zwabić nowych, w końcu więc personelowi wymówiono, a lokal stał się salą gry w bingo. Monita znów była bezrobotna i czuła się bardziej niż przedtem samotna, bo Mona w dni powszednie była w przedszkolu, a w święta chodziła bawić się do koleżanek.
Gniewało ją, że nie potrafi zerwać z Mauritzonem, choć właściwie irytował ją tylko wtedy, gdy go nie było, kiedy się spotykali, dobrze się czuła w jego towarzystwie, pochlebiało jej, że najwidoczniej był zakochany. Poza tym, prócz Mony, był jedyną istotą, której była potrzebna.
Teraz, kiedy nie miała zajęcia, chodziła czasami w dzień do mieszkania przy Armfeltsgatan, gdy miała pewność, że jego nie ma w domu. Lubiła tam przesiadywać, czytać, słuchać płyt, albo łazić wśród rzeczy, które wciąż wydawały się jej obce, choć powinna już do nich przywyknąć. Prócz paru książek i płyt nie było w jego mieszkaniu nic, co chciałaby mieć u siebie, a jednak dziwnie dobrze się tu czuła.
Mauritzon nie dał jej klucza do swego mieszkania, raz tylko pożyczył, wtedy kazała sobie dorobić klucz. Był to jedyny zamach na jego niezależność i z początku miała z tego powodu wyrzuty sumienia.
Bardzo dbała o to, żeby nic nie zdradziło jej bytności w mieszkaniu i chodziła tam tylko wtedy, kiedy była pewna, że wyjechał. Zastanawiała się nieraz, jak by zareagował, gdyby się dowiedział. Zdarzało się oczywiście, że niuchała wśród jego rzeczy, ale nigdy nie znalazła nic specjalnie obciążającego. I nie po to dorobiła klucz, żeby móc niuchać, tylko po to, żeby móc tu bywać bez czyjejkolwiek wiedzy. Nikt jej nie szukał, nikogo nie obchodziło, gdzie przebywa, a jednak doznawała tu uczucia niezależności i niedostępności, podobnie jak w dzieciństwie, gdy bawiąc się w chowanego znalazła taką kryjówkę, że nikt nigdy nie mógł jej tam znaleźć. Gdyby poprosiła, dałby jej pewnie klucz, tylko to by popsuło wszystko.
Pewnego dnia w połowie kwietnia Monita czuła się ogromnie podniecona i niespokojna. Poszła do mieszkania przy Armfeltsgatan. W nadziei, że kiedy usiądzie w najpiękniejszym z brzydkich foteli Mauritzona i zagra sobie na gramofonie Vivaldiego, zazna tego osobliwego uczucia wolności i całkowitej niezależności.
Mauritzon był w Hiszpanii, miał wrócić następnego dnia.
Powiesiła w przedpokoju płaszcz i torebkę, wyjąwszy z niej przedtem papierosy i zapałki i poszła do living-roomu. Był taki jak zawsze, i jak zawsze wysprzątany starannie.
Mauritzon sam sprzątał. Na początku znajomości spytała, dlaczego nie znajdzie sobie sprzątaczki, a on odpowiedział, że lubi sprzątać i ani myśli odstąpić tej przyjemności komu innemu.
Położyła zapalniczkę i zapałki na szerokiej poręczy fotela i poszła do drugiego pokoju nastawić gramofon. Założyła
Myślała o Mauritzonie i o tym, jak ubogi jest ich stosunek. Znają się już rok, a ich uczucia ani się pogłębiły, ani dojrzały, raczej odwrotnie. Nie mogła sobie przypomnieć, o czym rozmawiają, może dlatego, że nigdy nie mówili o czymś ważnym. Siedząc w jego ulubionym fotelu i patrząc na półkę z tymi głupawymi figurkami i wazonikami, stwierdziła, że Mauritzon sam jest niebywale śmieszną figurą i po raz setny zadawała sobie pytanie, dlaczego nie gwizdnie na niego i nie postara się o jakiegoś prawdziwego mężczyznę.
Zapaliła papierosa i wydmuchując wąską strużkę dymu pod sufit, pomyślała, że trzeba zapomnieć o tym głupku, nim zupełnie straci humor. Usadowiła się wygodniej, zamknęła oczy i próbowała nie myśleć o niczym, poruszając ręką w takt muzyki. W środku frazy largo strąciła spodek, spadł i rozbił się.
– O cholera – mruknęła.
Poszła do kuchni. Otworzyła szafkę pod zlewozmywakiem i po omacku sięgnęła po szczotkę. Stała zwykle koło torby z odpadkami. Teraz jej tam nie było. Przykucnęła i zajrzała do szafki. Szczotka leżała na podłodze. Kiedy się po nią schyliła, zobaczyła teczkę schowaną za torbą z odpadkami. Stara, zniszczona teczka, nigdy przedtem jej nie widziała. Może postawił ją tam, żeby znieść na dół, bo za duża była, żeby ją wrzucić do zsypu.
Potem odkryła, że teczka jest owiązana sznurem i to kilkakrotnie, a sznur zawiązany na mocny węzeł. Podniosła teczkę. Była ciężka. Teraz ogarnęła ją ciekawość, ostrożnie rozplatała sznurek, usiłując zapamiętać, jak był związany. Otworzyła teczkę. Była wypełniona kamieniami, czarne płaskie kawały łupku; niedawno gdzieś widziała podobne. Zmarszczyła czoło, wyprostowała się, wyrzuciła papierosa do zlewu, uważnie przyjrzała się teczce. Dlaczego wypchał teczkę kamieniami, związał i schował pod zlewozmywakiem?
Teczka z prawdziwej skóry, z pewnością była kiedyś elegancka i droga. Po wewnętrznej stronie klapy nie miała inicjałów. Pewna osobliwość zwróciła uwagę Monity. Ktoś obciął rogi w dnie teczki, ostrym nożem albo brzytwą i to niedawno, na brązowej skórze wyraźnie znaczyły się świeże nacięcia.
Nagle pojęła, co zamierzał zrobić z tą teczką: utopić ją w morzu. Albo może w Strömmen. Dlaczego? Schyliła się, zaczęła wyjmować kamienne płytki z teczki i układać je na podłodze, przypomniało jej się przy tym, gdzie widziała takie kamienie. Tu w bramie, przy wyjściu na podwórze leżała ich cała sterta. Wyglądało na to, że zamierzają brukować podwórko. Musiał z bramy przynieść te kamienie.
Teczka była prawie opróżniona, kiedy palce natrafiły na coś gładkiego i twardego. Podniosła ten przedmiot i przyglądała mu się, a myśl od dawna tkwiąca w jej podświadomości wolno przybierała wyraźniejszą formę.
Może to jest właśnie rozwiązanie; może w tym stalowym, błyszczącym przedmiocie kryje się wolność, o jakiej marzy.
Pistolet miał ze dwadzieścia centymetrów długości, grubą lufę, mocną kolbę, a na niebieskawo mieniącej się stali widniała nazwa: Llama. Zważyła broń w dłoni. Ciężka.
Monita przeszła do przedpokoju i włożyła pistolet do swojej torebki. Potem wróciła do kuchni, ponownie wypełniła teczkę kamieniami, owiązała sznurem, usiłując takie same węzły zasupłać, wreszcie wstawiła teczkę na miejsce, na którym ją znalazła.
Zmiotła szkło w pokoju, wyniosła do zsypu. Zamknęła gramofon, płytę umieściła tam, gdzie powinna stać, wyjęła ze zlewu niedopałek i spuściła z wodą w toalecie, włożyła płaszcz, torebkę przewiesiła przez ramię i przed wyjściem skontrolowała, czy wszystko jest w porządku. Upewniła się, że ma klucz w kieszeni, zatrzasnęła drzwi i zbiegła ze schodów.
W domu się zastanowi.
XXV
W piątek siódmego lipca Gunvald Larsson wstał bardzo wcześnie, choć nie równo ze słońcem, bo to byłoby niedorzeczne. Tarcza słoneczna wzeszła nad horyzontem Sztokholmu już dwanaście po trzeciej.
O wpół do siódmej był już wykąpany, ubrany i po śniadaniu, a o siódmej znalazł się na schodach segmentowego domku przy Sångarvägen w Sollentunie, tego samego domku, który przed czterema dniami odwiedził Einar Rönn.
Wiele miało się wydarzyć tego piątku, Mauritzon miał ponownie zostać skonfrontowany z Buldożerem Olssonem, a charakter spotkania będzie mniej kordialny, można mieć nadzieję. Nadeszła też pora, żeby przyłapać Malmströma i Mohréna i udaremnić ich wielki skok.
Lecz nim grupa specjalna na serio zacznie działać, Gunvald Larsson chciał rozwiązać pewien mały, ale od tygodnia go intrygujący problem. W porównaniu z całością był to drobiazg, ale irytujący drobiazg. Chciał go unicestwić, a tym samym sam sobie udowodnić, że słusznie rozumował i wyciągnął właściwy wniosek.
Sten Sjögren nie zerwał się równo ze słońcem. Dobrą chwilę potrwało, nim otworzył, ziewając i zawiązując pasek szlafroka.
Gunvald Larsson bez wrogości przystąpił od razu do rzeczy.
– Okłamał pan policję – powiedział.
– Okłamałem?
– Przed tygodniem dwa razy opisał pan tego napastnika, który na pierwsze wejrzenie wydawał się kobietą. Wyczerpująco opowiadał pan o samochodzie, jakim ta osoba posłużyła się w ucieczce, i o dwóch mężczyznach, którzy siedzieli w samochodzie, marki renault szesnaście.
– Zgadza się.
– W ubiegły poniedziałek powtórzył pan to słowo w słowo pierwszemu asystentowi, który przyjechał tu na rozmowę.
– To też się zgadza.
– Zgadza się i to, że prawie wszystko było zmyśleniem i kłamstwem.
– Opisałem tę blondynkę jak mogłem najlepiej.
– Tak, bo wiedział pan, że wiele innych osób też widziało napastnika. Był pan także dostatecznie sprytny, by liczyć się z tym, że przypuszczalnie wypadek w lokalu banku został sfilmowany.
– Ja naprawdę sądzę, że to była kobieta.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Jakiś instynkt działa, kiedy chodzi o dziewczyny.
– Tym razem instynkt zawiódł. Ale nie dlatego tu przyjechałem. Chcę, żeby się pan przyznał, że historia o samochodzie i dwóch mężczyznach była zmyślona.
– Dlaczego pan chce?
– Powody nie mają nic do rzeczy. Są zresztą natury prywatnej.
Sjögren nie był już zaspany. Patrząc na Gunvalda Larssona rzekł wolno i z namysłem:
– O ile mi wiadomo, nie jest przestępstwem składać zeznania niepełne albo nieprawdziwe, póki się nie zeznaje pod przysięgą.
– Tak jest.
– W takim razie nasza rozmowa nie ma sensu.
– Nie dla mnie. Chcę sam skontrolować. Powiedzmy, że doszedłem do pewnego wniosku i chcę wiedzieć, czy jest słuszny.
– I jakiż to wniosek?
– Że nie wmawiał pan w policję zmyślonych historyjek dla własnej korzyści.
– Dość jest w naszym społeczeństwie takich, którzy myślą tylko o własnej korzyści.
– Ale nie ty?
– Usiłuję w każdym razie unikać tego. Mało kto to rozumie. Moja żona na przykład nie rozumiała. Dlatego nie mam już żony.
– Uważasz, że napadanie na banki jest słuszne i że policja to naturalny wróg ludu?
– Coś w tym rodzaju można by myśleć. Choć to nie tak zupełnie proste.
– Obrabować bank i zabić nauczyciela gimnastyki to żaden czyn polityczny.
– Nie, tu i teraz nie. Ale można na to spojrzeć ideologicznie. Poza tym istnieje perspektywa historyczna. Czasem można napaść na bank z powodów czysto politycznych. Na przykład podczas rewolucji w Irlandii. Protest może być także nieświadomy.
– Uważasz, że zwykłych przestępców można uznać za rodzaj rewolucjonistów?
– To jest myśl – powiedział Sjögren. – Ale nawet wybitni tak zwani socjaliści odrzucają ją. Czy czytujesz Artura Lundkvista?
– Nie.
Gunvald Larsson czytywał przeważnie Julesa Regis i podobnych autorów. Teraz właśnie brnął przez produkcję S. A. Dusesa. Ale to nic wspólnego z tą sprawą nie miało. Jego literackie zainteresowania wynikały z potrzeby rozrywki, nie odczuwał pragnienia kształcącej lektury.
Gunvald Larsson długą chwilę milczał. W końcu powiedział:
– A więc nie było beżowego renaulta?
– Nie.
– Ani nienaturalnie bladego szofera, ani ubranego na czarno chłopaka, który przypominał Harpo Marxa?
– Nie.
Gunvald Larsson pokiwał głową. I dorzucił:
– Napastnik jest już prawie ujęty. I nie jest to żaden nieświadomy rewolucjonista, tylko nędzny szczur, który na gapę jedzie na kapitalizmie, żyje na lewo z pornografii i narkotyków i ani trochę nie myśli o korzyści innych. Tylko o swojej własnej. A żeby ratować własną skórę, od razu sypnął kamratów.
Sjögren wzruszył ramionami.
– I takich też nie brak – powiedział. – W każdym razie ten, kto obrabował bank… Czy to już wszystko, co chciałeś wiedzieć?
– Tak, wszystko. Zegnam.
– Żegnam – powiedział Sjögren. Wyglądał na ogromnie zaskoczonego, lecz Gunvald Larsson tego nie widział, bo już wyszedł, nie słyszał też ostatniej wypowiedzi Sjögrena: – W każdym razie jestem zupełnie pewien, że to była dziewczyna.
O tej samej wczesnej porze pani Svea Mauritzon piekła ciastka w swej kuchni, w Jönköping przy Pilgatan, gdyż syn marnotrawny zawitał do domu i trzeba go było ugościć świeżymi cynamonowymi bułeczkami do porannej kawy. W błogiej nieświadomości, jakich określeń używano właśnie, mówiąc o jej synu, w domku segmentowym o trzydzieści mil stąd, zaznawała pełni szczęścia, bo gdyby usłyszała, że ktoś jej oczko w głowie nazywa szczurem, natychmiast przyłożyłaby takiemu osobnikowi wałkiem do ciasta.
Ostry dźwięk dzwonka u drzwi zburzył poranny spokój, szybko postawiła na płycie zlewozmywaka blachę ze świeżo wyjętymi z pieca precelkami z cynamonem, wytarła ręce o fartuch i pospieszyła do drzwi drobnym człapiącym krokiem, powłócząc przydeptanymi pantoflami. Zobaczywszy na zegarze szafkowym, że jest dopiero wpół do ósmej, lękliwie rzuciła okiem na zamknięte drzwi sypialni.
Tam spał jej chłopiec; posłała mu w bawialni na tapczanie, ale zegar z wahadłem mu przeszkadzał, w środku nocy zbudził ją i zamienili się miejscami. Strasznie był przepracowany, biedne dziecko, musiał się porządnie wyspać. A ona była głucha jak pień, prawie nic nie słyszała, zegar jej nie przeszkadzał.
Za drzwiami stało dwóch rosłych mężczyzn. Nie bardzo słyszała, co mówili, ale byli natarczywi i domagali się możności pomówienia z jej synem. Na próżno usiłowała wytłumaczyć, że jest za wcześnie i że może zechcą przyjść nieco później, gdy syn się wyśpi. Byli nieustępliwi, twierdzili, że sprawa jest niesłychanie ważna, w końcu więc niechętnie poszła do syna i zbudziła go ostrożnie. Dźwignął się na łokciu, spojrzał na stojący na nocnym stoliku budzik i powiedział wzburzony:
– Masz ty dobrze w głowie? Żeby mnie budzić w środku nocy! Mówiłem przecież, że muszę się wyspać.
Spojrzała na niego rozżalona.
– Jacyś dwaj panowie cię szukają.
– Co! – krzyknął, zrywając się z łóżka. – Chyba ich nie wpuściłaś?
Mauritzon był pewien, że to Malmström i Mohrén dowiedzieli się o jego zdradzie, wywęszyli, gdzie się skrył i przyszli, żeby się zemścić.
Matka potrząsnęła głową i ze zdziwieniem patrzyła, że syn wkłada ubranie na piżamę, miotając się jednocześnie po pokoju, zgarniając porozrzucane drobiazgi i wrzucając je do walizki.
– Co to znaczy? – spytała przestraszona.
Zatrzasnął walizkę, chwycił matkę za ramię i syknął:
– Musisz się ich pozbyć! Powiedz, że mnie nie ma, że pojechałem do Australii, powiedz, co chcesz.
Matka nie słyszała, co syn mówi, właśnie odkryła, że słuchawkę zausznikową zostawiła na stoliku przy łóżku. Założyła ją, podczas gdy Mauritzon zakradł się pod drzwi, przyłożył ucho i słuchał. Żadnego szmeru. Stali tam pewnie z całym gotowym do strzału arsenałem.
Matka przyszła za nim i szepnęła:
– Co to takiego, Filipie? Co to za ludzie?
– Przypilnuj, żeby się ich pozbyć – odszepnął. – Powiedz, że wyjechałem za granicę.
– Już powiedziałam, że jesteś, nie wiedziałam, że nie chcesz się z nimi spotkać.
Mauritzon zapiął marynarkę, wziął walizkę.
– Już idziesz – powiedziała matka, zawiedziona. – A ja upiekłam bułeczki, precelki z cynamonem, które tak lubisz.
Odwrócił się do niej wzburzony.
– Opowiadasz mi tu o bułeczkach, kiedy…
Urwał i nasłuchiwał. Od strony przedpokoju dochodził słaby szmer głosów. Już idą go zabrać, a może od razu na miejscu zlikwidować. Zimny pot go oblał. Z desperacją rozejrzał się po pokoju. Matka mieszkała na siódmym piętrze, co wykluczało okno jako drogę ratunku, a jedyne drzwi wiodły do przedpokoju, gdzie czekali Malmström i Mohrén.
Podszedł do stojącej przy łóżku zmieszanej matki.
– Idź – powiedział. – Powiedz, że przyjdę, ale to jeszcze chwilkę potrwa. Spróbuj ich zabrać do kuchni. Zaproś na bułeczki. Pospiesz się. Idź!
Pchnął matkę ku drzwiom, sam przywarł do ścian. Gdy matka wyszła, przyłożył ucho do drzwi. Usłyszał głosy, a po chwili ciężkie kroki, które zbliżyły się i zatrzymały pod drzwiami, zamiast skierować się do bułeczek w kuchni, jak miał nadzieję. Nagle zrozumiał, co właściwie oznacza wyrażenie, że komuś włosy się na głowie zjeżyły.
Cisza. Metaliczny dźwięk, może pistoletu. Chrząknięcie. Mocne pukanie i głos:
– Proszę wyjść, Mauritzon. Policja kryminalna.
Mauritzon otworzył drzwi i z jękiem ulgi padł w ramiona asystenta jönköpińskiego wydziału kryminalnego Högflikta, który stał z kajdankami w pogotowiu.
W pół godziny później Mauritzon siedział w samolocie do Sztokholmu z wielką torbą cynamonowych precli na kolanach. Założenia kajdanków uniknął, gdyż przekonał Högflikta o chęci dobrowolnej współpracy. Żuł bułeczki, spoglądał na zalany słońcem Östergötland i mimo wszystko czuł się dość zadowolony ze swej sytuacji.
Od czasu do czasu podsuwał torbę swemu towarzyszowi, który odmownie potrząsał głową, z większą za każdym razem zawziętością, gdyż asystent Högflikt bał się lotów i bardzo źle się czuł.
Samolot wylądował zgodnie z rozkładem za pięć wpół do dziesiątej i w dwadzieścia minut później Mauritzon znalazł się znowu w gmachu policji na Kungsholmen. W samochodzie już zaczął lękliwie przemyśliwać, co też Buldożer teraz ma na widoku i uczucie ulgi, jakie nastąpiło po gwałtownym przebudzeniu porannym, zniknęło, zastąpiły je złe przeczucia.
Buldożer Olsson w otoczeniu wybranej części grupy specjalnej, mianowicie Einara Rönna i Gunvalda Larssona, niecierpliwie oczekiwał na przybycie Mauritzona. Pozostali członkowie grupy pod wodzą Kollberga byli w trakcie przygotowań do popołudniowej akcji przeciw bandzie Mohréna, do manewru skomplikowanego, wymagającego dokładnej organizacji.
Buldożer Olsson mało nie oszalał z radości, gdy go zawiadomiono o odkryciu w schronie, w nocy prawie oka nie zmrużył z podniecenia, z niecierpliwego oczekiwania na wielki dzień. Mauritzona miał już w potrzasku, Mohréna et consortes też, będzie ich mieć w chwili, gdy spróbują zrealizować swój wielki skok. Jeżeli nie w ten piątek, to z całą pewnością w następny, w takim wypadku dzisiejsza operacja będzie bardzo pożyteczną próbą generalną. A jak już będzie mieć całą szajkę Mohréna pod kluczem, nie potrwa długo, a i Roosa przychwyci.
Olśniewające marzenia Buldożera przerwał sygnał telefonu, chwycił za słuchawkę, słuchał trzy sekundy, a potem wrzasnął:
– Dawać go tu natychmiast!
Rzucił słuchawkę, klasnął w ręce i powiedział energicznie:
– No, moi panowie, przybył. Jesteście gotowi?
Gunvald Larsson coś mruknął, Rönn bez entuzjazmu odpowiedział:
– Tak.
Dobrze wiedział, że najważniejszym zadaniem jego i Larssona było wystąpić w roli słuchaczy. Buldożer uwielbiał popisy publiczne, a dziś przedstawienie było niewątpliwie jego. Nie tylko grał główną rolę, ale i reżyserował, między innymi z piętnaście razy przesunął krzesła współaktorów, nim wreszcie był zadowolony.
On sam siedział za biurkiem, Gunvald Larsson w rogu przy oknie, a Rönn po prawej stronie przy końcu stołu. Krzesło dla Mauritzona stało naprzeciw Buldożera, odsunięte jednak tak daleko, że stało samotnie na środku podłogi.
Gunvald Larsson dłubał w zębach złamaną zapałką i po kryjomu oglądał letnio-radosny uniform Buldożera: musztardowożółty garnitur, niebieską koszulę w białe paski i krawat w zielone kwiaty rumianku na pomarańczowym tle.
Rozległo się pukanie i wprowadzono Mauritzona. Tym razem był dość niespokojny, a widok dobrze znanych twarzy wcale go nie uspokoił. Jakie surowe miny!
Że ten wielki blondyn, Larsson, czy jak mu tam, nie żywi wobec niego cieplejszych uczuć, to wiedział, ten Norlandczyk z pijackim nochalem zawsze był ponury, ale to że nawet Buldożer, przy ostatnim widzeniu wesolutki jak święty Mikołaj w Wigilię, teraz przyglądał mu się srogo i z niechęcią, nie wróżyło nic dobrego.
Mauritzon usiadł na wskazanym mu krześle, rozejrzał się po pokoju i powiedział:
– Dzień dobry. – Nikt na to przywitanie nie odpowiedział, więc ciągnął dalej: – Właściwie nic chyba nie stało na przeszkodzie i z tym zaświadczeniem, które dostałem od pana prokuratora, mogłem opuścić miasto, o ile dobrze zrozumiałem, w naszym porozumieniu nie było takiego zastrzeżenia.
Buldożer podniósł brwi, więc Mauritzon dodał pospiesznie:
– Ale oczywiście służę chętnie w miarę możliwości.
Buldożer pochylił się, splótł ręce na blacie biurka, chwilę przyglądał się swemu rozmówcy, a potem powiedział łagodnie:
– Ach tak, pan Mauritzon służy chętnie. To bardzo uprzejmie ze strony pana Mauritzona, ale teraz pan Mauritzon nie musi już nam oddawać żadnych usług. Teraz na nas kolej, żeby panu Mauritzonowi oddać przysługę. Nie był pan wobec nas zupełnie szczery, panie Mauritzon, prawda? Przypuszczamy, że to musi panu ciążyć, dlatego zadaliśmy sobie trud, zorganizowaliśmy to spotkanie, żeby mógł pan spokojnie ulżyć swemu sercu.
Mauritzon niepewnie patrząc na Buldożera powiedział:
– Nie rozumiem…
– Czyżby? Pan Mauritzon nie odczuwa potrzeby ulżenia swemu sercu?
– Ja… ja nie rozumiem, o co chodzi.
– Ach tak? A jeżeli powiem, że chodzi o zeszły piątek, to może pan Mauritzon zrozumie?
– Zeszły piątek?
Spojrzenie Mauritzona latało, poprawił się na krześle. Spoglądał to na Rönna, to na Buldożera, napotkawszy porcelanowoniebieskie spojrzenie Larssona, zaczął patrzeć w podłogę. W pokoju panowała cisza, póki Buldożer nie podjął:
– W piątek, tydzień temu, tak, chyba niemożliwe, żeby pan Mauritzon nie pamiętał, co wtedy robił. Ani też nie mógł pan Mauritzon zapomnieć, jaki miał tego dnia zysk. Dziewięćdziesiąt tysięcy to nie drobiazg, nieprawdaż, panie Mauritzon?
– Jakie dziewięćdziesiąt tysięcy? Nic nie wiem o dziewięćdziesięciu tysiącach.
Mauritzon nabierał pewności siebie, a głos Buldożera już nie był tak łagodny, gdy powiedział:
– Pan Mauritzon oczywiście w ogóle nie wie, o czym mówię?
– Nie, rzeczywiście nie wiem.
– Pan Mauritzon chce pewnie, żebym się jaśniej wyraził. Chce pan, panie Mauritzon?
– Będę bardzo wdzięczny – pokornie powiedział Mauritzon.
Gunvald Larsson wyprostował się i z gniewem powiedział:
– Przestań udawać! Dobrze wiesz, o co chodzi.
– Pewnie, że wie – dobrodusznie potwierdził Buldożer. – Pan Mauritzon chce nam tylko pokazać, że cwaniak z niego kuty na cztery nogi. Wypada po prostu. No, ale to mu przejdzie. Można też przypuszczać, że nie jest mu łatwo wypowiadać się.
– Z tym nie miał żadnych trudności, kiedy szło o zakapowanie kolegów – uszczypliwie powiedział Gunvald Larsson.
– No, zobaczymy – rzekł Buldożer.
Znowu się pochylił i uporczywie patrząc na Mauritzona powiedział:
– Chcesz, żebym się jaśniej wyraził? Okay, zrobię to. Dobrze wiemy, że to ty napadłeś na bank przy Horngatan w zeszły piątek, i na nic się nie zda zaprzeczać, bo mamy dowody. Niestety nie skończyło się na rabunku, choć rabunek byłby sprawą poważną, chyba nie muszę wyjaśniać, że bardzo to dla ciebie kiepsko wygląda. Teraz pewnie będziesz w nas wmawiać, żeś został zaskoczony, że nie strzelałeś, żeby zabić, pozostaje jednak faktem, żeś go niewątpliwie położył trupem.
Mauritzon zbladł i u nasady włosów wystąpiły mu drobne kropelki potu. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Buldożer ciągnął dalej:
– Mam nadzieję, że dostrzegasz, jak poważna jest twoja sytuacja. Jeżeli nie chcesz jej pogarszać, najlepiej zrobisz, jeżeli przestaniesz kręcić, to się zupełnie nie opłaca, i okażesz chęć współdziałania. Jasne?
Mauritzon z otwartymi ustami potrząsnął głową. Wreszcie wyjąkał:
– Ja… ja nie wiem, o czym… o czym pan mówi.
Buldożer wstał i zaczął przechadzać się przed nosem Mauritzona.
– Mój drogi, kiedy trzeba, moja cierpliwość jest niewyczerpana, ale zwykłą, jawną głupotę trudno mi znieść – powiedział tonem świadczącym, że nawet niewyczerpana cierpliwość ma jakieś granice.
Mauritzon wciąż zaprzeczał ruchem głowy, a Buldożer krążył miedzy nim i biurkiem, wciąż mówiąc:
– Wydaje mi się, że wyraziłem się dość jasno, powtarzam jednak: wiemy, że w pojedynkę wszedłeś do banku przy Horngatan, żeś śmiertelnie postrzelił klienta, że udało ci się ujść z dziewięćdziesięcioma tysiącami w banknotach. Wszystko to wiemy i nic nie zyskasz zaprzeczając. Odwrotnie. Możesz natomiast w pewnej mierze – w niewielkiej, trzeba przyznać – ale jednak w pewnej mierze polepszyć swą sytuację, przyznając się bez dalszych wykrętów i wykazać trochę dobrej woli. A najlepszy sposób wykazania dobrej woli to opowiedzieć, jaki był przebieg całego wydarzenia. Dalej, powiedzieć, coś zrobił z pieniędzmi, jak wydostałeś się z miejsca zbrodni i jakich miałeś wspólników. No, czy dostatecznie jasno rzecz wyłożyłem?
Buldożer przerwał spacer, znowu usiadł za biurkiem. Rozparł się w krześle, zerknął na Rönna, potem na Larssona, jak gdyby chciał podelektować się ich uznaniem. Niestety, Rönn wyglądał dość sceptycznie, a Gunvald Larsson z roztargnioną miną dłubał w nosie. Buldożer, który oczekiwał podziwu dla swego wzorcowo zwięzłego i psychologicznie słusznego wystąpienia, pomyślał z rezygnacją „Rzucać perły przed wieprze” i znowu zwrócił się do Mauritzona, który wpatrywał się w niego z mieszaniną przerażenia i niedowierzania.
– Ależ ja nie mam z tym wszystkim nic wspólnego! – powiedział wzburzony. – Pojęcia nie mam o żadnym napadzie na bank.
– Dość tych bzdur. Słyszałeś, co mówiłem. Mamy dowody.
– Jakie dowody? Żadnego banku nie obrabowałem, nikogo nie zabiłem. To absurd.
Gunvald Larsson podniósł się z westchnieniem i stanął przy oknie, plecami zwrócony do pokoju.
– Co za sens uprzejmie z takim rozmawiać – rzucił przez ramię. – Dać mu w pysk, tylko to zrozumie.
Buldożer uspokajająco zamachał ręką i powiedział:
– Poczekaj, Gunvald.
Oparłszy łokcie na stole, a brodę na rękach ze zmartwioną miną patrzył na Mauritzona.
– No, Mauritzon, i co mamy z tobą począć?
Mauritzon rozłożył ręce.
– Ależ ja tego nie zrobiłem. Przysięgam!
Buldożer dalej przyglądał mu się ze smutkiem. Potem schylił się i wyciągnął dolną szufladę mówiąc:
– Aha, tak powiadasz. Ja jednak pozwolę sobie w to wątpić. – Wyprostował się i z triumfalną miną rzucił na stół zieloną torbę z żaglowego płótna. Spojrzał na Mauritzona, który ze zdumieniem wybałuszył oczy.
– Jak widzisz, Mauritzon, mamy tu wszystko. – Wyjmował z torby i rzędem układał na stole. – Peruka, koszula, okulary przeciwsłoneczne, kapelusz i ostatnia rzecz, ale nie najmniej ważna, pistolet. No, co teraz powiesz?
Mauritzon z początku wpatrywał się w rozłożone przedmioty nic nie rozumiejąc, potem wyraz jego twarzy zmienił się, patrzył dalej i robił się coraz bledszy.
– Co… co to jest? – powiedział.
Głos się załamał, odchrząknął i powtórzył pytanie.
Buldożer spojrzał na niego ze zniechęceniem i zwrócił się do Rönna.
– Einar – powiedział – zechciej sprawdzić, czy świadkowie przyszli.
Rönn wyszedł. Wrócił po kilku minutach i stojąc w drzwiach powiedział:
– Są.
Buldożer zerwał się.
– Dobrze – powiedział. – Zaraz przyjdziemy.
Rönn znowu zniknął, a Buldożer zebrał wszystkie przedmioty do torby i powiedział:
– Chodź, Mauritzon, przejdziemy do innego pokoju. Będziemy mieli mały pokaz mody. Ty też idziesz, Gunvald?
Rzucił się ku drzwiom ściskając torbę w objęciach. Gunvald Larsson podążył za nim, brutalnie popchnąwszy przed sobą Mauritzona. Weszli do pokoju w głębi korytarza. Pokój nie różnił się od innych służbowych pomieszczeń. Biurko, krzesła, szafa żaluzjowa, stolik z maszyną do pisania. Lustro wpuszczone w ścianę. Po drugiej stronie ściany to lustro funkcjonowało jak okno, tak że z przyległego pokoju można było widzieć ten, w którym znajdowali się Buldożer, Mauritzon i Gunvald Larsson.
Stojąc przy tej szklanej tafli Rönn widział, jak Buldożer pomaga Mauritzonowi włożyć niebieską koszulę, wtłacza mu na głowę jasną perukę z długimi włosami, podaje kapelusz i okulary. Mauritzon podszedł do lustra i ze zdumieniem patrzył na swe odbicie, a po drugiej stronie ściany Rönn, sam niewidzialny, doznawał nieprzyjemnego uczucia spoglądając tamtemu prosto w oczy. Mauritzon włożył kapelusz i okulary. Wszystko znakomicie pasowało.
Rönn wyszedł, wprowadził pierwszego świadka, starszą kasjerkę z banku przy Horngatan. Mauritzon stał na środku pokoju z torbą przewieszoną przez ramie. Buldożer coś do niego powiedział, Mauritzon zaczął chodzić tam i z powrotem.
Kasjerka przyjrzała mu się przez szyby, potem spojrzała na Rönna i kiwnęła głową.
– Proszę obejrzeć dokładnie – powiedział Rönn.
– Ależ to ona. Co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Wydaje mi się tylko, że spodnie miała węższe, to jedyna różnica.
– Jest pani zupełnie pewna?
– O tak. W stu procentach.
Następnym świadkiem był kasjer. Tylko okiem rzucił na Mauritzona.
– To ona – powiedział zdecydowanie.
– Musi się pan dokładnie przyjrzeć – powiedział Rönn. – Nie chcemy, by została popełniona omyłka.
Bankowiec jeszcze chwilkę patrzył na przechadzającego się Mauritzona.
– Tak, poznaję ją. Chód, postawa, włosy… jestem zupełnie pewien. – Potrząsnął głową. – Jaka szkoda, taka miła dziewczyna.
Buldożer i resztę przedpołudnia poświęcił Mauritzonowi. Lecz gdy nadeszła pierwsza, przerwał przesłuchanie, choć nie udało mu się wydobyć żadnego zeznania. Liczył jednak na to, że wkrótce się załamie system obrony Mauritzona, zresztą i tak dowody były wystarczające. Mauritzonowi pozwolono zadzwonić do adwokata i zostawiono pod strażą w oczekiwaniu na nakaz aresztowania.
Mimo wszystko Buldożer czuł się zadowolony z tego przedpołudnia, pospiesznie zjadł w stołówce lunch składający się z flądry i kartofli purée i z odświeżonymi siłami rzucił się do następnego zadania. Do przyłapania szajki Mohréna.
Kollberg ciężko się napracował, duże siły zostały zmobilizowane w dwóch punktach, w których można było oczekiwać napadu: przy Rosenlundsgatan i w okolicy banku. Będące w ruchomym pogotowiu siły otrzymały rozkaz trzymania się wokół tych terenów, lecz bez zwracania uwagi. Wzdłuż tras wylotowych też dla pewności znajdowały się pojazdy, mogące szybko zamknąć drogę ucieczki napastnikom, gdyby doszło do takiej konieczności.
W kwaterze policji na Kungsholmen nie było ani jednego motocykla, dziedziniec i garaże opustoszały, wszystkie pojazdy rozmieszczono w mieście na pozycjach taktycznych.
Sam Buldożer miał się w krytycznym momencie znajdować w kwaterze policji, drogą radiową śledząc rozwój wypadków. Tam zamierzał przyjąć gangsterów, gdy ich przywiozą.
Członkowie grupy specjalnej mieli znajdować się w pobliżu lokalu bankowego, oprócz Rönna, któremu przypadł w udziale nadzór na Rosenlundsgatan.
O godzinie drugiej Buldożer wyjechał na inspekcję szarym volvo amazon z niemieckim numerem rejestracyjnym. Może za dużo policyjnych wozów widać było na ulicach w pobliżu Rosenludsgatan, koło banku jednak nie rzucało się w oczy, że jest strzeżony, ilość pojazdów policyjnych nie wzbudzała uwagi. Prokurator całkowicie zadowolony wrócił na Kungsholmsgatan, by doczekać wybicia krytycznej godziny.
O czternastej czterdzieści pięć było zupełnie spokojnie. W minutę później też nic się nie wydarzyło w pobliżu najwyższej kwatery policji. Gdy o drugiej pięćdziesiąt i bank nie został zaatakowany, stało się jasne, że nie był to dzień wielkiego napadu.
Dla pewności Buldożer czekał aż do wpół do czwartej, dopiero wtedy odwołał akcję, którą należało uważać teraz za udaną i dobrze przeprowadzoną próbę generalną. Grupa specjalna spotkała się dla przeanalizowania operacji, której przeprowadzenie mogli teraz szczegółowo rozpatrzyć, a jeśli okaże się to potrzebne, cały tydzień mieli na korektę i doszlifowanie. Wszyscy jednak byli zgodni, że całość przebiegała zgodnie z planem.
Wszyscy zadowalająco wykonali swe zadania. Wszystko odbyło się o właściwej porze, wszyscy byli na właściwych miejscach o wyznaczonej porze. Tylko dzień był nie ten, ale za tydzień powtórzą wszystko z większą jeszcze, jeśli to możliwe, precyzją i z lepszym wynikiem.
Można mieć nadzieję, że także Malmström i Mohrén się stawią.
Tego piątku wydarzyło się to, czego wszyscy najbardziej się obawiali. Główny komendant policji wmówił sobie, że ktoś zamierza obrzucić jajkami ambasadora Stanów Zjednoczonych. Albo może pomidorami budynek ambasady, albo podpalić gwiaździsty sztandar.
Tajna policja była zaniepokojona. Żyła bowiem w urojonym świecie, gdzie mrowiło się od niebezpiecznych komunistów, rzucających bomby anarchistów i chuliganów, próbujących doprowadzić społeczeństwo do zguby przez urządzenie protestów przeciw jednorazowym opakowaniom szklanym i niszczeniu środowiska. Informacje policji pochodziły przeważnie od ustaszowców i faszystowskich organizacji, z którymi jeszcze chwilowo współpracowano, żeby mieć wiadomości o domniemanych lewicowych aktywistach.
Główny komendant osobiście był jeszcze bardziej zaniepokojony. Wiedział mianowicie o czymś, o czym nawet tajna policja jeszcze nie miała pojęcia. Można się było spodziewać Ronalda Reagana. Ten mało popularny gubernator pojawił się w Danii i nie ma żadnej pewności, że te odwiedziny da się utrzymać w tajemnicy.
Dlatego wieczorna demonstracja w sprawie Wietnamu wypadła w bardzo nieodpowiednim czasie. Wiele tysięcy ludzi oburzonych dywanowymi nalotami na tamy i niczym nie chronione wsie w Wietnamie Północnym, który miał ze względów prestiżowych zostać obrócony w perzynę, zgromadziło się na Hakberget, żeby powziąć rezolucję. Zamierzali, jeśli się da, doręczyć to pismo jakiemuś portierowi w ambasadzie Stanów Zjednoczonych.
To stać się nie powinno. Sytuacja była drażliwa, naczelnik miał zwolnienie, szef policji porządkowej był na urlopie. Tysiące burzycieli pokoju znajdowało się w groźnej bliskości najświętszego w mieście budynku, szklanego pałacu przedstawicielstwa Stanów Zjednoczonych. W tym położeniu szef policji państwowej powziął historyczne postanowienie: osobiście dopilnuje, żeby demonstracja miała spokojny przebieg, osobiście poprowadzi pochód w bezpieczne miejsce, z dala od tego sąsiedztwa. Owym bezpiecznym miejscem był Humlegård, park w śródmieściu. Tam niech odczytają tę przeklętą rezolucję, a potem się demonstrację rozwiąże. Demonstranci byli usposobieni ugodowo i przystali na wszystko. Pochód ruszył przed Karlavägen. Wszyscy zdolni do służby policjanci w zasięgu tego ruchu zostali zmobilizowani do czuwania nad całą operacją.
Gunvald Larsson na przykład nagle znalazł się w helikopterze i spoglądał na wijący się rząd ludzi z transparentami i chorągiewkami ONZ-u. Wyraźnie widział wszystko, co się stało, ale nic na to nie mógł poradzić. Zresztą wcale nie miał na to ochoty.
Na rogu Karlavägan i Sturegatan szef policji państwowej osobiście wprowadził pochód w tłum bardzo rozgoryczonych kibiców wychodzących ze stadionu, podpitych, a przede wszystkim niezadowolonych z marnego meczu. Zamieszanie, jakie nastąpiło, przypominało bardzo odwrót spod Waterloo lub przyjazd papieża do Jerozolimy. W ciągu trzech minut policjanci wszelkich formacji walili wszędzie i wszystkich, na pacyfistów i na kibiców spadały pałki, na kłębiący się tłum napierały ze wszystkich stron zmotoryzowane i konne oddziały policji. Demonstranci i wielbiciele piłki nożnej walczyli z sobą, nie wiedząc dlaczego, w końcu nawet mundurowi policjanci łomotali swoich kolegów po cywilnemu.
Szefa policji trzeba było wydostawać helikopterem. Nie był to jednak ten helikopter, w którym siedział Gunvald Larsson, gdyż on już po kilku minutach powiedział:
– Odlatuj stąd u licha, leć, gdzie chcesz, byle daleko.
Setki ludzi zaaresztowano, jeszcze więcej poturbowano. Nikt nie wiedział za co. W Sztokholmie panował chaos. A szef policji państwowej ze starego nawyku powiedział:
– Nic z tego nie może się przedostać na zewnątrz.
XXVI
Martin Beck znowu jechał konno, pochylony cwałował przez równinę otoczoną osobnikami ubranymi w reglanowe płaszcze. Widział przed sobą stanowisko rosyjskiej artylerii, lufa armatnia wystawała spomiędzy worków z piaskiem, wlepione w niego oko śmierci, jak zwykle. Widział kulę lecącą wprost na niego, rosła, stawała się coraz większa, wreszcie wypełniła całe pole widzenia, obraz stał się czarny. To Balaklava. A on na mostku kapitańskim. „Indefatigable” i „Queen Mary” właśnie eksplodowały i pochłonęło je morze. Nadbiegł goniec wołając: „Princess Royal” wyleciał w powietrze! Beatty pochylił się i spokojnym dźwięcznym głosem przekrzykując zgiełk bitwy, powiedział: „Beck, coś dziś nie w porządku z naszymi okrętami. O dwa stopnie bliżej wroga”.
Nastąpiła zwykła scena z Garfleldem i Guiteau, zeskoczył z konia, biegł przez dworzec kolejowy, kula trafiła w jego ciało. Gdy oddawał ostatnie tchnienie, przyszedł szef policji, pochylił się, przypiął do jego przestrzelonej piersi medal, rozwinął coś, co przypominało rolkę pergaminu i wyrecytował: „Zostałeś mianowany szefem biura, stopień służbowy B trzy”. Prezydent leżał zwinięty w kłębek, jego cylinder toczył się po peronie. Nadpłynęła fala palącego bólu i Martin Beck otworzył oczy.
Leżał w łóżku zlany potem. Te majaki stawały się coraz gorsze. Tego ranka Guiteau znowu wyglądał jak były szeregowy policjant Eriksson. James Garfield jak wytworny starszy pan, szef policji jak szef policji, a Beatty jak na pamiątkowym kubku pokoju z tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku otoczony laurowym wieńcem z trochę arogancką miną.
Poza tym sen i teraz pełen był luk, absurdów i błędnych cytatów. David Beatty nigdy nie powiedział „Trzymaj się o dwa stopnie bliżej wroga”. Według wszelkich dostępnych źródeł wypowiedź ta brzmiała: „Chatfield, there seems to be something wrong with our bloody ships today. Turm two points to port”. W gruncie rzeczy wszystko jedno.
Kiedy Guiteau wyglądał jak Carradine, pistolet był Hammerli International. A teraz, kiedy przypominał Erikssona, bronią był derringer. Poza tym pod Balaklavą tylko Fitzroy James Henry Somerset występował w reglanowym płaszczu. Żadnego sensu w tych snach nie było.
Wstał, zdjął piżamę, wszedł pod prysznic. Skóra kurczyła się pod zimną wodą, a on myślał o Rhei.
W drodze do kolei podziemnej myślał o swoim dziwnym zachowaniu podczas wczorajszego wieczoru.
Przy biurku w swoim pokoju poczuł się dotkliwie samotny.
Przyszedł Kollberg i spytał, jak się czuje. Zdawkowe pytanie, mógł na nie odpowiedzieć tylko:
– Tak sobie.
Kollberg wyszedł prawie natychmiast. Był spocony, załatany. W drzwiach już powiedział:
– Wydaje się, że ten drobiazg przy Horngatan już wyjaśniony. Prócz tego mamy dużą szansę na ujęcie Malmströma i Mohréna na gorącym uczynku. Ale to dopiero w przyszły piątek. A jak z twoim zamkniętym pokojem?
– Nieźle. W każdym razie lepiej, niż oczekiwałem.
– No proszę – powiedział Kollberg. Zatrzymał się jeszcze na parę sekund i powiedział:
– Uważam, że wyglądasz dziś na zdrowszego. Cześć!
– Cześć.
Znowu został sam i zaczął myśleć o Svärdzie. A jednocześnie myślał o Rhei. Dała mu dużo więcej, niż oczekiwał. Jako policjant. Trzy informacje, może cztery. Svärd był chorobliwie skąpy. Svärd zawsze, a przynajmniej od lat, barykadował się w mieszkaniu, choć nie miał w nim nic wartościowego. Svärd był chory i na krótko przed śmiercią leżał w szpitalu onkologicznym.
Czy mógł mieć ukryte pieniądze? A jeżeli tak, to gdzie? Czy bał się czegoś? A jeżeli tak, to czego? Jedyną rzeczą mogącą mieć wartość w tej zaryglowanej norze było jego życie.
Na jaką chorobę cierpiał? Onkologiczny szpital wskazywał na raka. Ale gdyby był skazany na śmierć, dlaczego by tak zawzięcie krył się przed czymś czy przed kimś? Może była osoba, której bał się specjalnie, a jeżeli, to kto? I dlaczego przeprowadził się do droższego i pewnie gorszego mieszkania, jeżeli był tak skąpy.
Pytania. Odpowiedź na nie trudna, ale niezupełnie niemożliwa. Na niektóre tylko można znaleźć odpowiedź w parę godzin, zajmie to raczej parę dni. Może potrwa to tygodnie i miesiące. Może wiele lat, a może nigdy nie dadzą się wyjaśnić.
A jak jest właściwie z badaniem balistycznym? Może od tego zacznie.
Martin Beck chwycił za telefon, który tego dnia nie był zbyt pomocny w pracy. Musiał sześć razy dzwonić, cztery razy skończyło się na tym, że ktoś powiedział „chwileczkę” i już nie wrócił, wreszcie dostał połączenie z dziewczyną, która siedemnaście dni temu otworzyła klatkę piersiową Svärda.
– Oczywiście – powiedziała – przypominam sobie. – Jakiś policjant dzwonił i nudził o tę kulę.
– Pierwszy asystent Rönn.
– Może i tak się nazywał. Nie pamiętam. W każdym razie nie ten, który przedtem zajmował się wypadkiem. Tamten nazywał się Aldor Gustavsson. A ten ostatni wydawał się mniej doświadczony. Każde zdanie zaczynał od „no”.
– A co później?
– Cóż, jak już poprzednim razem mówiłam, policja od początku zbytnio się nie interesowała. Nikt nie żądał badania balistycznego, dopiero ten Norlandczyk zadzwonił. Nie byłam pewna, co zrobiłam z kulą. Ale…
– Tak?
– Wydało mi się, że błędem byłoby ją wyrzucić, więc włożyłam ją do koperty, dołączyłam moje uwagi, jakiego wypadku dotyczy itp. Tak, jak się robi przy morderstwach. Ale nie wysłałam jej, bo wiem, jacy oni tam zapracowani.
– A co pani zrobiła?
– Schowałam kopertę. A później nie mogłam jej znaleźć tak od razu. Jestem tu na zastępstwie, nie mam własnej szafy. Ale poszukałam, znalazłam i wysłałam.
– Do zbadania?
– Przecież ja nie mogę stawiać takich żądań. Przypuszczam jednak, że jak ekspert od balistyki dostaje kulę, to ją bada, nawet jeżeli chodzi o samobójstwo.
– Samobójstwo?
– To było zaznaczone w mojej notatce. Policja przecież od razu zawiadomiła, że to było samobójstwo.
– To ja się tym już dalej zajmę – powiedział Martin Beck. – Ale chcę jeszcze spytać o coś innego.
– O co?
– Czy przy obdukcji coś zwróciło pani uwagę?
– Tak, to, że się zastrzelił. To wynika z wystawionej opinii.
– Raczej co innego mam na myśli. Czy nie wskazywało na to, że Svärd cierpiał na jakąś poważną chorobę?
– Nie. Organy robiły wrażenie zdrowych. Ale…
– Ale?
– Nie badałam go dokładnie. Stwierdziłam tylko przyczynę śmierci. Poza tym badałam tylko thorax.
– To znaczy?
– Serce i płuca przede wszystkim. Wszystko było w porządku. Prócz tego, że umarł.
– A poza tym mógł być na coś chory?
– Oczywiście. Na wszystko od podagry do raka w wątrobie. Dlaczego pan o to tak wypytuje? To przecież pospolity wypadek.
– Pytania wchodzą w zakres pospolitych wypadków.
Skończył rozmowę i próbował połączyć się z kimś z laboratorium balistycznego. Nie udało się, w końcu musiał zwrócić się do kierownika działu, niejakiego Oskara Hjelma, który był wprawdzie wybitnym specjalistą, przede wszystkim jednak osobnikiem, z którym niechętnie wdawano się w rozmowę.
– A, to ty – kwaśno powiedział Hjelm. – A mnie się zdawało, że masz zostać naczelnikiem biura. Ale to pewnie była próżna nadzieja.
– Dlaczego?
– Naczelnicy myślą przeważnie o swojej karierze, jeżeli nie grają w golfa albo nie gadają głupstw w telewizji. A przede wszystkim nie dzwonią tu i nie pytają o rzeczy zupełnie oczywiste. O co ci chodzi?
– Tylko o kontrolę balistyczną.
– Tylko! I o jakąż to, jeżeli można spytać? Komu się tylko podoba, każdy tu wszystko przysyła. Mamy stosy przedmiotów do zbadania, a personelu brak. W tych dniach dostaliśmy od Melandera przenośny klozet. Chce wiedzieć, ile osób w niego srało. Pełny aż po brzegi, ze dwa lata pewnie go nie opróżniali.
– Nieprzyjemne.
Frederik Melander był specjalistą od wykrywania zbrodni i przez kilka lat należał do najcenniejszych współpracowników Becka. Przeniesiono go jednak do brygady kradzieży, prawdopodobnie w nadziei, że uda mu się zaradzić całkowitemu bałaganowi, jaki tam panował.
– Nie – powiedział Hjelm – nie mamy przyjemnej pracy. Tylko jakoś nikt tego nie rozumie. Komendant główny od wielu lat tu u nas nie był. Zeszłej wiosny prosiłem o rozmowę z nim, polecił przekazać pozdrowienia i wiadomość, że w najbliższym czasie jest zajęty. W najbliższym czasie, co?
– Wiem, że wy tam macie piekło.
– Łagodnie to określając – powiedział Hjelm odrobinę bardziej pojednawczo. – Nie możesz mieć pojęcia, jak tu jest, wdzięczni jednak jesteśmy za najmniejszą zachętę i zrozumienie. Tylko, że nigdy się nie zdarzają.
Hjelm był nieprawdopodobnym zadziorą, ale świetnym pracownikiem, w dodatku łasym na pochlebstwa.
– Aż dziw, że zdążacie ze wszystkim – powiedział Martin Beck.
– Więcej – odpowiedział Hjelm dość przyjaźnie – to cud. A co to za balistyczne pytanie miałeś?
– Chodzi o kulę, z której oddano śmiertelny strzał. Zabity nazywał się Svärd, Karl Edvin Svärd.
– Aha, Svärd. Znam ten wypadek. Typowy. Twierdzą, że to samobójstwo. Obducentka przysłała kulę bez wyjaśnienia, co trzeba z tym zrobić. Może pozłocić i wysłać do muzeum policyjnego? Albo może dano nam do zrozumienia: „też możesz sobie kiedyś życie odebrać”?
– Co to za pocisk?
– Kula pistoletowa. Zużyta. Nie masz broni?
– Nie.
– Więc jakże to może być samobójstwo?
Trafne pytanie.
Martin Beck przysunął sobie blok.
– Czy ma jakieś cechy charakterystyczne?
– Pewnie. Można przypuszczać, że pochodzi z automatu, czterdziestkipiątki. Takich jest wiele. Ale jeżeli przyślesz łuskę, możesz oczywiście otrzymać dokładniejsze dane.
– Łuski nie znalazłem.
– Nie znalazłeś? Co ten Svärd właściwie robił, kiedy się zastrzelił?
– Nie wiem.
– Ludzie z taką kulą w ciele nie bywają zbyt ruchliwi – powiedział Hjelm. – Nie mają dużego wyboru. Przeważnie zdążą tylko upaść i umrzeć.
– Słusznie – powiedział Martin Beck. – Dziękuję ci.
– Za co?
– Za pomoc. I życzę szczęścia.
– Tylko bez makabrycznych żartów, wypraszam sobie – powiedział Hjelm i odłożył słuchawkę.
Tak więc przedstawia się sprawa. Czy sam Svärd, czy też ktoś inny oddał śmiertelny strzał, to ów ktoś nic nie ryzykował. Z czterdziestkąpiątką można mieć pewność, że się osiągnie zamierzony cel, nawet jeżeli nie trafi się prosto w serce.
Co mu właściwie dała ta rozmowa? Kula niewiele znaczy jako dowód, póki nie ma się broni, z której została wystrzelona, a przynajmniej łuski. Był jednak jeden pozytywny szczegół. Hjelm powiedział automat, czterdziestkąpiątką, a znany był z tego, że nie udziela informacji, za które nie mógłby wziąć pełnej odpowiedzialności. A więc Svärd został zastrzelony z pistoletu automatycznego.
Poza tym wszystko było dalej niepojęte. Wszystko wskazywało, że Svärd raczej nie popełnił samobójstwa, a nikt inny nie mógł go zastrzelić.
Martin Beck pracował dalej. Zaczął od banków, bo wiedział z doświadczenia, że to potrwa. Wprawdzie dyskrecja szwedzkich banków nie mogłaby być przedmiotem przechwałek, ale ilość tych instytutów przechowywania pieniędzy jest duża, a z powodu nędznych procentów sporo małych ciułaczy woli umieszczać swe grosiwo w którymś z sąsiednich krajów, przede wszystkim w Danii.
Więc dzwonił. Tu policja. Chodzi o osobę tak a tak nazywającą się, data urodzenia taka, miejsce zamieszkania jeden z następujących adresów. Czy ta osoba posiada jakieś konto lub może sejf.
Pytanie pozornie proste, ale trzeba je było stawiać wielokrotnie. W dodatku był już piątek tuż przed porą zamknięcia urzędów. Nie można było liczyć na odpowiedź wcześniej niż w początku następnego tygodnia.
Trzeba się także porozumieć ze szpitalem, gdzie Svärd przebywał, ale to odłożył do poniedziałku. Gdyż z urzędniczego punktu widzenia piątek miał się już ku końcowi. Martin Beck nie wiedział, co się o tej porze działo, że w Sztokholmie panował zupełny chaos, policja była rozhisteryzowana, a znaczna część mieszkańców ogarnięta paniką, gdyż na tę część Wenecji Północy, jaką widział z okna swego pokoju, składała się cuchnąca spalinami jezdnia i tereny przemysłowe, widok nie był więc bardziej odstręczający niż zwykle.
O siódmej jeszcze był w biurze, choć dzień pracy dawno się skończył i w sprawie dochodzenia nie mógł już działać. Rezultat trudów tego dnia był wątły. Jedynym realnym osiągnięciem była pewna obolałość palca, którym nakręcał kolejne numery telefonu.
Jego ostatnią służbową czynnością było wyszukanie w książce telefonicznej numeru Rhei Nielsen. Podane było tylko nazwisko bez zawodu i już sięgał do tarczy, gdy zdał sobie sprawę, że nie ma o co zapytać, w każdym razie o nic, co dotyczyłoby Svärda.
Samooszukiwanie się, że to ma być działalność służbowa. Chciał po prostu dowiedzieć się, czy ona jest w domu, a jedyne pytanie, jakie mógł postawić, było zupełnie proste: Czy mogę wpaść na chwilę?
Martin Beck cofnął rękę i ułożył tomy książki telefonicznej na właściwym miejscu. Potem sprzątnął z biurka, wyrzucił zbędne karteczki z zapiskami, ułożył długopisy na podstawce.
Wszystko to robił powoli i starannie, udało mu się w ten sposób zająć sobie zdumiewająco wiele czasu. Z pół godziny poświęcił reperowaniu długopisu z zepsutą sprężynką, nim uznał go za nie nadający się do użytku i wyrzucił do kosza.
Dom policji na Söder był prawie pusty, gdzieś w pobliżu rozlegały się wzburzone głosy paru kolegów, prowadzących dyskusję. Wcale nie był ciekaw, o czym mówią.
Opuścił budynek i poszedł do stacji kolei podziemnej. Długo czekał na zielony pociąg, który z zewnątrz wyglądał porządnie, wnętrze miał jednak zdewastowane, powycinane siedzenia, wszystko, co się dało wykręcić, wykręcone, co się dało podrzeć, podarte. Wysiadł na Starym Mieście i poszedł do domu.
Przebrawszy się w piżamę zajrzał do lodówki w poszukiwaniu piwa i do spiżarni w poszukiwaniu wina, choć dobrze wiedział, że ich tam być nie powinno. Otworzył puszkę rosyjskich krabów i zrobił sobie kanapki. Wyjął butelkę wody mineralnej. Nic nie można było zarzucić smakowi jedzenia, raczej odwrotnie, a jednak okropnie smutno było przeżuwać je samotnie. Równie smutno było i w środę, tylko wtedy jeszcze nie miało to znaczenia.
Ogarnięty potrzebą działania położył się do łóżka z jedną z wielu nie przeczytanych książek. Wybrał na chybił-trafił zbeletryzowaną opowieść o bitwie na Morzu Jawajskim, Raya Parkinsa. Przeczytał ją całą i uznał, że jest licha. Nie rozumiał, po co ją właściwie przetłumaczono na szwedzki, spojrzał, jakie wydawnictwo to zrobiło. Norstedt. Dziwne.
W
Przed zaśnięciem myślał o spaghetti z mięsnym sosem. Odczuwał jednocześnie coś, co przypominało wyczekiwanie na dzień jutrzejszy.
Pewnie to nieumotywowane uczucie sprawiło, że sobota i niedziela wydały mu się tak nieznośnie bez sensu i treści. Pierwszy raz od lat nie odpoczywał i czuł się dotkliwie odseparowany. Wyszedł z domu, w niedzielę pojechał nawet parostatkiem do Mariefred, nie pomogło. I poza domem czuł się odseparowany, w jego sposobie życia było coś do gruntu niewłaściwego i nie zamierzał tego dłużej znosić z taką jak dawniej obojętnością. Obserwując ludzi dokoła doznawał wrażenia, że wielu znajduje się w podobnej sytuacji, tylko albo tego nie dostrzegają, albo nie mają odwagi przyznać się do tego.
W poniedziałek nad ranem znowu jechał konno. Guiteau wyglądał jak Carradine i strzelał z automatu, z czterdziestkipiątki, a gdy Martin Beck dopełnił rytualnego obrządku ofiary, podeszła Rhea Nielsen i spytała: „Co ty u diabła robisz?”
Później siedział w domu policji na Söder i pracował telefonicznie. Zaczął od szpitala onkologicznego. Na odpowiedź nie czekał długo, tylko była dość niezadowalająca. Svärd został tam przyjęty w poniedziałek szóstego marca. Już następnego dnia jednakże odesłano go do kliniki chorób zakaźnych szpitala na Söder. Dlaczego?
– Nie tak łatwo na to odpowiedzieć tak z miejsca – powiedziała sekretarka, której udało się wreszcie znaleźć nazwisko Svärda w papierach. – Widocznie nie był to wypadek dla nas. Karty choroby nie ma, tylko notatka, że przybył tu ze skierowaniem prywatnego lekarza.
– Jakiego lekarza?
– Doktora Berglunda, choroby wewnętrzne. Skierowanie jest, ale nieczytelne, wie pan, jak piszą lekarze.
– A adres?
– Jego gabinetu? Odengatan 30.
– Więc jednak czytelny – zauważył Martin Beck.
– Bo to stempel – lakonicznie powiedziała sekretarka.
Podłączony do telefonu doktora Berglunda automat odpowiedział, że gabinet przyjęć jest zamknięty do piętnastego sierpnia. Doktor był na urlopie.
Martin Beck nie zamierzał czekać ponad miesiąc, by móc się dowiedzieć, na jaką chorobę cierpiał Svärd. Zadzwonił więc do szpitala na Söder; jest to zakład ogromny z odpowiednią ilością telefonów. Ponad dwie godziny potrzebował, by otrzymać potwierdzenie, że Karl Edvin Svärd został przyjęty w marcu do kliniki chorób zakaźnych i przebywał tam od wtorku siódmego marca do soboty osiemnastego marca, kiedy to, jak można przypuszczać, odjechał do domu.
– Czy został wypisany jako zdrowy, czy jako skazany na śmierć?
Odpowiedź na to pytanie nie była możliwa. Lekarz oddziałowy był zajęty, nie mógł podejść do telefonu. Widocznie pora już była, by Martin Beck podjął działalność polegającą na wizytach.
Taksówką pojechał do szpitala i po chwili błądzenia znalazł właściwy korytarz. W dziesięć minut później siedział naprzeciw osoby, która powinna wiedzieć wszystko o stanie zdrowia Svärda.
Lekarz był człowiekiem czterdziestoletnim, niskiego wzrostu, ciemnowłosym, o oczach nieokreślonej barwy, szaroniebieskich, mieniących się zielenią i brązem. Podczas gdy Martin Beck obmacywał kieszenie w poszukiwaniu nie istniejących papierosów, lekarz włożył na nos okulary w rogowej oprawie i zatonął w dziennikach chorych. Po dziesięciu minutach zupełnego milczenia zsunął okulary na czoło, spojrzał na gościa i powiedział:
– Tak. Co chciałby pan wiedzieć?
– Na co Svärd chorował.
– Na nic.
Martin Beck rozważył tę dość zaskakującą wiadomość. Potem spytał:
– Dlaczego więc leżał tu prawie dwa tygodnie?
– Ściśle biorąc jedenaście dni. Przeprowadziliśmy szczegółowe badania. Miał pewne objawy no i skierowanie od prywatnego lekarza.
– Doktora Berglunda?
– Zgadza się. Sam pacjent sądził, że jest ciężko chory. Miał kilka niewielkich obrzmień na szyi i guz po lewej stronie przepony. Wyraźnie wyczuwalny nawet przy lekkim naciśnięciu. Jak to się często zdarza, wyobraził sobie, że ma raka. Poszedł do prywatnego lekarza, który uznał objawy za groźne. Obecnie lekarze prowadzący praktykę ogólną, rzadko mają dostęp do aparatury potrzebnej, by wyrokować w tego typu wypadkach. Często też wyrok ich nie bywa najsłuszniejszy. W tym wypadku została postawiona błędna diagnoza i pacjenta na łapu-capu posłano do onkologicznego. Tam mogli tylko stwierdzić, że żadnych badań nie przeprowadzono, i dlatego został tu skierowany. Tu przeszedł wszelkie badania.
– A rezultatem było stwierdzenie, że jest zdrowy?
– W dużej mierze, tak. Te obrzmienia na szyi mogliśmy od razu usunąć. Chodziło o zwykłe tłuszczaki, zupełnie niegroźne. Guz w przeponie wymagał dokładniejszej kontroli. Między innymi trzeba było zrobić kompletną aortografię i prześwietlić cały przewód pokarmowy. Prócz tego pobraliśmy biopsję wątroby…
– Co takiego?
– Biopsja wątroby? Przystępniej można powiedzieć, że nakłuwa się pacjentowi bok i pobiera wycinek wątroby. Sam to zresztą zrobiłem. Posyła się taką próbkę do laboratorium, by stwierdzono istnienie komórek na przykład rakowych. Nic takiego nie znaleziono. Guz okazał się wyizolowaną cystą na colon…
– Przepraszam?
– Na jelicie. A więc cysta. Nic śmiertelnie niebezpiecznego. Można to było usunąć chirurgicznie, uznaliśmy jednak, że taka interwencja nie jest konieczna. Pacjent nie miał żadnych dolegliwości. Przedtem wprawdzie twierdził, że ma ciężkie bóle, ale miały one wyraźnie psychosomatyczny charakter.
Lekarz urwał, spojrzał na Martina Becka, jak się patrzy na dzieci i zupełnie niewykształconych dorosłych, i wyjaśnił:
– To znaczy, wmówił sobie, że boli.
– Pan docent osobiście miał kontakt ze Svärdem?
– Tak. Rozmawiałem z nim codziennie, a przed wypisaniem go odbyliśmy długą rozmowę.
– Jak reagował?
– Z początku na jego zachowaniu ciążyła myśl o chorobie. Był pewien, że cierpi na nieuleczalny nowotwór i że wkrótce umrze. Nie spodziewał się, że pożyje dłużej niż miesiąc.
– I rzeczywiście nie pożył – powiedział Martin Beck.
– Naprawdę? Został przejechany?
– Zastrzelony. Względnie popełnił samobójstwo.
Lekarz zdjął okulary, wytarł je rogiem fartucha.
– To ostatnie wydaje mi się mało prawdopodobne – powiedział.
– Dlaczego?
– Jak powiedziałem, przed wypisaniem odbyłem ze Svärdem długą rozmowę. Doznał niebywałej ulgi, dowiedziawszy się, że jest zdrowy. Był zupełnie roztrzęsiony, od tej chwili zmienił się. Po prostu z radości. Już przed tą rozmową stwierdziliśmy, że jego bóle ustępują po zastosowaniu bardzo słabego środka uśmierzającego. Po użyciu tabletek, które, między nami mówiąc, nie są w stanie uśmierzyć żadnego prawdziwego bólu.
– Nie sądzi pan więc, żeby mógł popełnić samobójstwo?
– To nie był ten typ.
– A jakiego rodzaju typem był?
– Nie jestem psychiatrą, odniosłem jednak wrażenie, że to człowiek twardy, zamknięty. Wiem, że personel miał z nim trudności, uważano go za wymagającego i kłótliwego pacjenta, lecz te rysy ujawniły się dopiero w ostatnich dniach, gdy się upewnił, że nic jego życiu nie zagraża.
Martin Beck po chwili zastanowienia spytał:
– Czy go ktoś odwiedzał w czasie pobytu w szpitalu, pewnie pan nie wie?
– Nie. Nic mi rzeczywiście nie wiadomo. Mówił mi zresztą, że nie ma przyjaciół.
Martin Beck wstał.
– Dziękuję – powiedział. – To by chyba było wszystko. Żegnam pana.
Był już przy drzwiach, gdy lekarz rzucił:
– Co do odwiedzin i przyjaciół, coś mi się właśnie przypomniało.
– Słucham.
– Raz się rzeczywiście odezwał jakiś krewny Svärda. Bratanek. Zadzwonił w godzinach, gdy udzielam informacji telefonicznie, i pytał, jak się stryj czuje.
– Co pan odpowiedział?
– Ten bratanek zadzwonił akurat po zakończeniu wszelkich badań. Mogłem więc udzielić mu radosnej wiadomości, że Svärd jest zdrowy i ma wszelkie dane na przeżycie jeszcze wielu lat.
– Jak rozmówca zareagował?
– Wydawał się zdziwiony. Widocznie Svärd i jego przekonał, że jest ciężko chory i pewnie nie wyjdzie ze szpitala.
– Bratanek podał swoje nazwisko?
– Prawdopodobnie, ale nie przypominam sobie.
– Co innego mi przyszło do głowy – powiedział Martin Beck. – Czy pacjenci przybywając tu nie podają zwykle nazwiska i adresu jakiegoś krewnego czy znajomego, na wypadek gdyby… – nie dokończył zdania.
– Jest taki zwyczaj – powiedział lekarz wkładając okulary – zobaczymy. Tu powinno być jakieś nazwisko. Tak, jest.
– Jakie?
– Rhea Nielsen.
Martin Beck szedł przez Tantolunden pogrążony w myślach. Nie został obrabowany ani nawet pobity, widział tylko mnóstwo pijaków, leżeli w krzakach, być może czekając na pomoc i opiekę.
Miał się nad czym zastanawiać.
Edvin Svärd nie miał rodzeństwa, jak więc mógł mieć bratanka? Teraz Martin Beck miał już powód, żeby pójść na Tulegatan i tego poniedziałkowego wieczoru już tam zmierzał.
Ale dotarł tylko do Centralnego, gdzie powinien się był przesiąść, rozmyślił się jednak i przejechawszy dwa przystanki wysiadł przy Slussen. Przeszedł się wzdłuż Skeppsbron, żeby zobaczyć, czy cumują tam jakieś interesujące statki. Ze statkami było nie najlepiej.
Nagle poczuł głód. Ponieważ zapomniał zrobić zakupy, poszedł do znanej knajpy na Starym Mieście i zjadł szynkę z Bayonny, gapili się na niego różni turyści, ustawicznie nagabujący personel głupawymi pytaniami, czy są tu w lokalu jakieś znane osobistości. Przed rokiem on sam był dość znaną osobistością, lecz ludzie szybko zapominają, teraz jego sława już zblakła.
Płacenie rachunku nastręczyło mu sposobność do zauważenia, że po raz pierwszy od bardzo dawna jest w restauracji. Przez ten czas już i przedtem bajkowe ceny zdążyły znacznie wzrosnąć.
W domu poczuł się bardziej niż kiedykolwiek niespokojny, wałęsał się po mieszkaniu, wreszcie położył się i zabrał do książki, która nie była aż tak nudna, żeby nad nią zaspał, ani tak interesująca, żeby mu nie dać zasnąć. Około trzeciej wstał i wziął proszek nasenny, czego na ogół unikał. Odurzył go szybko i po obudzeniu wciąż czuł się otępiały. Spał jednak dłużej niż zwykle i nic mu się nie śniło.
Czynności służbowe rozpoczął od dokładnego przeczytania swych notatek. Zajęło mu to czas aż do lunchu, który ograniczył do filiżanki kawy i dwóch sucharków.
Poszedł do toalety umyć ręce. Gdy wrócił, coś się wreszcie stało. Zadzwonił telefon.
– Komisarz Beck?
– Tak.
– Tu Bank Handlowy. – Rozmówca wyjaśnił, który z kantorów bankowych reprezentuje, i ciągnął dalej: – Otrzymaliśmy zapytanie o klienta nazwiskiem Karl Edvin Svärd.
– Tak, i…?
– Ma u nas konto.
– I są na koncie jakieś pieniądze?
– Tak. Dość znaczna suma.
– Ile?
– Około sześćdziesięciu tysięcy. Jest to…
Zamilkł.
– Co pan zamierzał powiedzieć? – spytał Martin Beck.
– Że jest to, moim zdaniem, bardzo dziwne konto.
– Ma pan pod ręką dokumenty?
– Tak.
– Mogę zaraz przyjechać i obejrzeć je?
– Oczywiście. Proszę spytać o starszego kasjera Bengtssona.
Możność ruszenia się z miejsca przyjął z ulgą. Kantor znajdował się na rogu Odengatan i Sveavägen i mimo zatorów samochodowych Martin Beck znalazł się tam w niespełna pół godziny.
Kasjer miał rację. Dziwne to było konto.
Martin Beck siedząc przy stoliku za ladą i przeglądając papiery poczuł nagły przypływ wdzięczności za to, że istniejący system rządów dawał policji i innym władzom możliwość nieograniczonego wglądu w prywatne sprawy ludności.
Bankowiec mówił:
– Zdumiewające jest oczywiście, że ten klient ma konto czekowe. O wiele naturalniejszy byłby w tym wypadku zwykły rachunek, to daje większą stopę procentową.
Była to słuszna uwaga. Jeszcze bardziej zdumiewająca jednak była regularność wkładów. Na konto przekazywano co miesiąc siedemset pięćdziesiąt koron, wpłaty dokonywane były zawsze między piętnastym a dwudziestym.
– O ile się mogę zorientować, pieniądze te bezpośrednio tu nie wpływały – zauważył Martin Beck.
– Nigdy. Wpłat dokonywano w innych miejscach. Proszę tu spojrzeć, panie komisarzu, przekona się pan, że przez cały czas wpływały do innych kantorów, często nawet wcale nie do naszego banku. Technicznie to nie ma znaczenia, i tak zawsze docierały tu na konto czekowe Svärda. Ale te ciągłe zmiany miejsca wpłat cechuje jakaś metoda.
– Sądzi pan, że to sam Svärd wpłacał, tylko nie chciał, by go rozpoznano?
– Cóż, to się od razu nasuwa. Kiedy się wpłaca pieniądze na własne konto czekowe, nie trzeba podawać, kto wpłaca.
– Trzeba chyba jednak zawsze osobiście wypełnić blankiet?
– To nie jest konieczne. Bardzo często odbywa się tak, że klient po prostu wręcza w kasie jakąś kwotę i mówi, że chce to wpłacić na własne konto. Wiele osób nie ma wprawy w wypełnianiu, więc kasjer sam wpisuje nazwisko, numer konta i numer kantoru wpłaty. Zwykła usługa.
– A co z potwierdzaniem wpłaty?
– Klient otrzymuje kopię jako pokwitowanie. Przy wpłatach na własne konto, bank nie wysyła klientom zawiadomienia o stanie konta, wysyła się je tylko na żądanie.
– A gdzie się znajdują oryginały?
– W centralnym archiwum.
Martin Beck przesunął palcem po długim rzędzie cyfr.
– Svärd nigdy nie podejmował pieniędzy?
– Nie, i to moim zdaniem jest najdziwniejsze. Ani razu nie wręczył czeku na jakąkolwiek sumę, a teraz, gdy tę sprawę kontrolowałem, okazało się, że w ogóle nie pobrał książeczki czekowej.
Martin Beck silnie pocierał nasadę nosa. U Svärda nie znaleziono ani książeczki czekowej, ani kopii dowodów wpłaty, ani zawiadomień o stanie konta.
– Czy Svärd był tu znany z powierzchowności?
– Nie, nikt z nas go nigdy nie widział.
– Od jak dawna istnieje to konto?
– Otwarte zostało w kwietniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego.
– I od tego czasu wpływało na nie co miesiąc siedemset pięćdziesiąt koron?
– Tak, chociaż ostatnia wpłata jest z szesnastego marca tego roku. – Kasjer spojrzał na kalendarz. – To był czwartek. A w następnym miesiącu pieniądze nie wpłynęły.
– Wyjaśnienie jest proste – powiedział Martin Beck – wtedy właśnie Svärd umarł.
– Ach tak. Nie zostaliśmy o tym zawiadomieni. Zwykle w takich wypadkach odzywają się spadkobiercy.
– Nie ma chyba spadkobierców.
Bankowiec zmieszał się.
– Jak dotąd – dodał Martin Beck. – Dziękuję, do widzenia.
Lepiej wyjść stąd, nim napadną na bank. Gdyby się to stało podczas jego obecności, nie uniknąłby wmieszania w działalność grupy specjalnej. Oddelegowany. Odkomenderowany.
Nowy aspekt wypadku. Siedemset pięćdziesiąt koron miesięcznie przez sześć lat. Regularny dochód, a ponieważ Svärd nic nie uszczknął, na tajemniczym koncie zebrała się spora suma. Pięćdziesiąt cztery tysiące plus procenty.
Dla Martina Becka to było dużo. Dla Svärda musiało to znaczyć więcej, prawie majątek.
A więc Rhea była nie tak daleko od prawdy, mówiąc o pieniądzach w materacu. Różnica polegała tylko na tym, że Svärd unowocześnił schowek.
Ten nowy rozwój sprawy zachęcał do zwiększonej aktywności. Następny krok to rozmowa z urzędem podatkowym i obejrzenie owych dowodów wpłat na wszelki wypadek przechowywanych w archiwum.
Urząd podatkowy o Svärdzie nic nie wiedział. Tam, uznawszy go za ubogiego, poprzestano jedynie na wyrafinowanej formie wyzysku, zwącej się podatkiem od produktów spożywczych, specjalnie mocno uderzającym po kieszeni tych, którzy i tak są najbardziej bici i w społeczeństwie zajmują najmniej poczesne miejsca.
Martinowi Beckowi wydało się, iż nawet przez telefon słyszy, jak urzędnik podatkowy oblizuje się łakomie na myśl o czyimś koncie. Pięćdziesiąt cztery tysiące, oczywiście można będzie pod jakimś pozorem to skonfiskować, nawet gdyby się okazało, że osobliwym sposobem Svärdowi udało się uciułać je uczciwie, jak to się niegdyś nazywało, pracą na przykład.
No, Svärd na pewno pracą się tych pieniędzy nie dorobił, a niedorzecznością byłoby przypuszczać, że ktoś z jego pozycją społeczną mógł tyle odłożyć z emerytury.
A dowody wpłat?
Centrala banku szybko udostępniła mu dwadzieścia dwa ostatnie pokwitowania – ogółem, jeśli dobrze policzył, powinno ich być siedemdziesiąt dwa – i mógł je obejrzeć już tego samego dnia po południu. Pochodziły z różnych kantorów bankowych i wypisane były różnymi charakterami pisma, niewątpliwie przez urzędników banku. Oczywiście można będzie odszukać tych ludzi i wypytać, czy przypominają sobie klienta. Byłaby to jednak ogromna praca, a widoki na osiągnięcie jakiegoś rezultatu nie tak wielkie. Bo któż może pamiętać osobę, która parę miesięcy temu wpłacała siedemset pięćdziesiąt koron na własne konto. Odpowiedź prosta: nikt.
Nieco później Martin Beck siedział we własnym domu i popijał herbatę z kubka ozdobionego emblematem z pierwszej wojny światowej. Przyglądając się kubkowi pomyślał, że gdyby tajemniczy wpłacający wyglądał jak feldmarszałek Haig, każdy by go pewnie rozpoznał. Tylko kto wygląda tak jak Haig? Nikt, nawet w najambitniejszych filmach i inscenizacjach teatralnych.
Dzisiejszego wieczoru znowu było inaczej niż zwykle. Wciąż był podniecony i niespokojny, lecz wynikało to po części z tego, że nie mógł się oderwać myślami od pracy.
Svärd. Ten bezsensowny zamknięty pokój. Kim był tajemniczy wpłacający? Czy mógł to być sam Svärd? Nie, wydaje się nieprawdopodobne, by Svärd zadawał sobie tyle trudu. A przede wszystkim nie do wiary, by tragarz sam wpadł na pomysł otwarcia sobie konta czekowego. Nie, wpłacał ktoś inny, przypuszczalnie mężczyzna, bo kobieta nie mogłaby powiedzieć w banku, że nazywa się Karl Edwin Svärd, i chce na własne konto wpłacić siedemset pięćdziesiąt koron. Dlaczego w ogóle ktoś miałby mu wpłacać pieniądze?
To ostatnie pytanie chwilowo musiało zostać bez odpowiedzi. Co innego miał do rozpracowania: tajemniczą osobę bratanka. Choć najbardziej niepojęta była osoba, której w kwietniu lub na początku maja udało się zastrzelić Svärda, mimo iż znajdował się on w zabarykadowanej twierdzy, w pokoju zamkniętym od wewnątrz.
Czy przyjąć możliwość, że ci trzej, wpłacający, bratanek i zabójca to jedna i ta sama osoba? W każdym razie należy to dobrze rozważyć.
Odstawił kubek i spojrzał na zegarek. Czas szybko upływa. Już wpół do dziesiątej. Za późno, żeby gdzieś iść. Zresztą nie zamierzał przecież wychodzić.
Wyszukał płytę z utworami Bacha i założył na tarczę patefonu. Położył się i myślał dalej.
Pominąwszy luki i znaki zapytania, z tego, co już wiedział, można było sklecić prawdopodobną historię. Bratanek, wpłacający i morderca są jedną osobą. Svärd był małego formatu szantażystą, przez sześć lat zmuszał kogoś do wpłacania siedmiuset pięćdziesięciu koron miesięcznie. Chorobliwe skąpstwo sprawiło, że nigdy nie zrobił użytku z tych pieniędzy, a ofiara wciąż płaciła, rok po roku. Aż wreszcie sprzykrzyło się to szantażowanemu.
Martin Beck bez trudu mógł wyobrazić sobie Svärda jako wymuszającego. Tylko żeby zmusić do płacenia, trzeba mieć jakiś atut, czymś zagrozić, żeby wymusić pieniądze. W domu Svärda nie było nic, co mogłoby stanowić kompromitujący dowód przeciw komuś. Pewnie, że mógł wynająć sejf. Jeżeli tak, wkrótce dotrze to do wiadomości policji.
Szantażysta może być jednak w posiadaniu jakiejś wiadomości. A gdzie tragarz mógł zdobyć taką wiadomość? W miejscu pracy. Względnie w domu, gdzie mieszkał. Tylko do tych dwóch środowisk miał dostęp: Dom i miejsce pracy. Przestał pracować w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym, w dwa miesiące po pierwszej wpłacie na jego konto. A więc coś, co stało się przed przeszło sześciu laty. A czym się Svärd potem zajmował?
Gdy Martin Beck się obudził, tarcza patefonu obracała się z lekkim szumem. Nie pamiętał, czy mu się coś śniło.
Środa. Wiedział już, od czego zacząć dzień pracy. Od spaceru. Nie do stacji kolei podziemnej, pokój przy alei Västberga nie kusił go, dziś miał zupełnie wystarczający powód, żeby tam nie iść. Zamierzał połazić wzdłuż wybrzeży, zacznie od Skeppsbron, stamtąd na południe przez Slussen, i dalej w kierunku wschodnim.
Zawsze najbardziej lubił tę część Sztokholmu. Zwłaszcza kiedy jeszcze był dzieckiem, wtedy tu zakotwiczały wszystkie statki towarowe z daleka i z bliska. Teraz od statku do statku było daleko, ich czas przeminął, promy na Wyspy Alandzkie zajęły ich miejsca. Kiepska zamiana. Na wymarciu też była stara gwardia ładowaczy i ludzi morza, którzy dawniej stanowili wielką siłę przyciągającą tej części portu.
On sam dziś znowu czuł się nieco inaczej. Znowu z przyjemnością przebywał za domem, cieszyło go, że idzie szybko, świadom celu, że jednocześnie myślą wybiegał ku czemuś niepokojącemu.
Zastanawiał się nad uporczywymi wieściami o awansie i bardziej go to martwiło niż przedtem. Aż do chwili owej pożałowania godnej omyłki przed piętnastoma miesiącami Martin Beck zawsze lękał się właśnie tego, że dostanie stanowisko, które przykuje go do biurka. Zawsze chciał pracować ruszając się, a przynajmniej mieć możność wychodzenia, kiedy zechce.
Myśl o biurze ze stołem konferencyjnym, dwoma oryginałami olejnych malowideł, krzesłem obrotowym, fotelem dla odwiedzających, z fabrycznym dywanem i własną sekretarką wydawała mu się dziś znacznie bardziej przerażająca niż przed tygodniem. Nie dlatego, żeby uznał krążące wieści za uzasadnione, dlatego, że bardziej się troszczył o niepożądane konsekwencje. Nie tak zupełnie bez znaczenia było, co się w jego życiu stanie.
Pół godziny szybkiego marszu doprowadziło go do celu. Szopa, w której mieścił się skład, była stara, wkrótce zostanie zburzona; nie odpowiadała wymogom czasu, nie budowano jej z myślą o transportach kontenerowych.
Znaczenie tego składu też było niewielkie. Przegródka, gdzie powinien by siedzieć kierownik magazynu, była pusta, szybki, przez które mógłby czuwać nad pracą, zakurzone, a jedna z nich wybita, na ścianie wisiał kalendarz sprzed dwóch lat.
Obok niezbyt imponującej sterty pak do załadowania stała furgonetka, a za nią siedziało dwóch mężczyzn, jeden w ognistożółtej kamizelce, drugi w szarym kitlu. Siedzieli na plastykowych opakowaniach po piwie, między nimi stała wywrócona do góry dnem skrzynka. Jeden był zupełnie młody, drugi wyglądał na lat siedemdziesiąt, choć nie mógł być aż tak stary. Młody czytał wczorajszą gazetę wieczorną i palił papierosa, stary nic nie robił.
Obaj spojrzeli na Martina Becka bez zainteresowania, młodszy skwitował jego widok rzuceniem papierosa na podłogę i zadeptaniem obcasem.
– Palenie w magazynie – powiedział stary trzęsąc głową – czy to było do pomyślenia…
– Kiedyś – dokończył młodszy, znudzony. – Ale już nie jest kiedyś, jeszcześ tego nie skapował, stary człowieku. – Zwracając się do Martina Becka powiedział nieprzyjaźnie: – Czego pan sobie tu życzy? To teren prywatny. Nawet napisane na drzwiach. Czytać pan nie umie?
Martin Beck wyjął portfel, pokazał legitymację.
– Glina – powiedział młodszy z niesmakiem.
Starszy poprzestał na patrzeniu w podłogę, chrząkaniu i udawaniu, że spluwa.
– Długo tu pracujecie?
– Tydzień – powiedział młodszy. – I jutro kończę. Wracam na przystań dalekomorskich. Ale co panu do tego? – Martin Beck nie odpowiedział, a robotnik nie czekając na odpowiedź dodał: – Tu to w ogóle koniec ze wszystkim. Choć kumpel to pamięta czasy, kiedy w tej ruderze było dwudziestu pięciu ludzi i dwóch kierowników. Już mi to zdążył ze sto razy opowiedzieć w ciągu tego tygodnia. No nie, dziadku?
– Pamięta więc pewnie i takiego, który nazywał się Svärd. Karl Edvin Svärd.
Stary rzucił na komisarza osowiałym spojrzeniem i powiedział:
– A niby dlaczego? Ja nic nie wiem.
Łatwo się było domyślić, gdzie pies pogrzebany. Ktoś z biura już im powiedział, że policja szuka ludzi, którzy znali Svärda.
– Svärd nie żyje, już go pochowano – oznajmił Martin Beck.
– Nie żyje? A jeżeli tak, to go pamiętam.
– Nie przechwalaj się, dziadku – powiedział kierowca furgonetki. – Jak Johansson pytał parę dni temu, toś nic nie wiedział. Wapniak z ciebie.
Uznał widać Martina Becka za zupełnie niegroźnego, bo zapalił nowego papierosa i dodał w charakterze wyjaśnienia:
– On naprawdę jest już zwapniały. W przyszłym tygodniu dostaje wymówienie, od nowego roku idzie na emeryturę. Jeżeli dożyje, oczywiście.
– Mam bardzo dobrą pamięć – powiedział stary, urażony. – I nie potrzebuję się namyślać, czy pamiętam Kallego Svärda. Tylko nikt nie mówił, że nie żyje.
Martin Beck się nie odezwał.
– O umarlaków to nawet i gliny się nie przyczepią – powiedział stary filozoficznie.
Kierowca furgonetki wstał i zabrawszy opakowanie, służące mu za krzesełko, poszedł ku drzwiom.
– Kiedy ta ciężarówka przyjedzie – mruknął. – Żeby się wreszcie wyrwać z tego domu starców. – Usadowił się w słońcu przed drzwiami.
– Jaki był Kalle Svärd? – spytał komisarz.
Stary trząsł głową, kaszlał, spluwał. Tym razem nie na niby, ślina o mało nie trafiła w but Martina Becka.
– Jaki był? I tylko o to chodzi?
– Tak.
– A to, że umarł, murowane?
– Tak.
– W takim razie mogę panu powiedzieć, że Kalle Svärd to był najgorszy z drani na tym zasranym świecie. Przynajmniej z tych, których ja spotkałem.
– Pod jakim względem?
Stary głośno się roześmiał, a potem wyjaśnił:
– A pod każdym. Z kimś gorszym to mi się nie zdarzyło robić, a to nie jest mało, bo ze mnie taki, co siedem mórz widział, yes sir. Nawet ten leń i łobuz, co tam siedzi, nie może się równać z Kallem Svärdem. A przecież to tacy właśnie z pięknego zawodu zrobili zwyczajne gówno. – Wskazał głową na drzwi.
– A specjalnie czym się Svärd odznaczał?
– Specjalnie? Można powiedzieć, że specjalny to on był zawsze. Przede wszystkim największy w świecie leń. Już tak się migać jak on, to nikt nie potrafił. I nikt nie był taki skąpy i niesolidarny. On by łyżki wody nie dał nawet umierającemu.
Stary zamilkł na chwilę. Potem dodał chytrze:
– Chociaż pod niektórymi względami to był dobry.
– Pod jakimi?
Spojrzenie starego trochę uciekło w bok, zawahał się, nim odpowiedział:
– Ano, kierownikom się podlizywać potrafił, w tym był dobry. Na innych robotę zwalać też umiał. Udawać, że chory. Coś poszachrował, że dostał wcześniej emeryturę, nim się wypowiedzenia zaczęły.
Martin Beck usiadł na skrzynce.
– Co innego chciałeś powiedzieć – stwierdził.
– Niby dlaczego?
– Więc co to miało być?
– A czy pewne, że Kallego przysypali?
– Umarł. Słowo honoru.
– Glinom i na słowo honoru wierzyć nie można; właściwie umarłych nie powinno się obszczekiwać, ale co tam, zawsze uważałem, że to nie ma większego znaczenia, byle żywym świństwa nie zrobić.
– Jestem tego samego zdania – powiedział Martin Beck. – Więc w czymże to Kalle Svärd był taki dobry?
– W rozbijaniu właściwych skrzynek cholernie był dobry. Tylko że najczęściej robił to w godzinach nadliczbowych, żeby czasem ktoś też nie skorzystał.
Martin Beck wstał. To była informacja, na pewno jedyna, jakiej mógł udzielić ten człowiek. W tej robocie rozbicie właściwej skrzyni zawsze było sprawą ważną, trick zawodowy, dobrze strzeżona tajemnica. Wódka, tytoń, produkty spożywcze łatwo ulegają uszkodzeniu przy transporcie. I oczywiście różne bez trudu dające się zbyć artykuły odpowiedniego formatu.
– Ano, wypsnęło mi się – powiedział robotnik. – Pewnie to chciałeś wiedzieć. A teraz zmykaj i cześć.
Karl Edwin Svärd nie był lubiany, ale nikt nie może powiedzieć, że mu odmówiono koleżeńskiej solidarności, póki żył.
– Cześć, cześć – powiedział robotnik.
Martin Beck już postąpił krok ku drzwiom, już otwierał usta, by powiedzieć „dziękuję bardzo” czy coś w tym rodzaju. Powstrzymał się jednak i wrócił do skrzynki.
– Chętnie bym posiedział i pogadał trochę.
– Co?
– Przydałoby się parę piw. Mogę przynieść.
Robotnik szeroko otworzył oczy. Rezygnacja w jego spojrzeniu ustąpiła miejsca zdziwieniu.
– Co? – powtórzył podejrzliwie. – Chcesz rozmawiać? Ze mną?
– Tak.
– Ja mam – powiedział robotnik. – Piwo, znaczy. Pod tą skrzynką, co na niej siedzisz.
Martin Beck wstał, stary wyciągnął parę puszek piwa.
– Ale zapłacę – powiedział Martin Beck – okay?
– Mnie się wydaje cholernie okay. Ale takie ważne to znowu nie jest.
Martin Beck wyjął piątkę, podał, usadowił się i zapytał:
– A więc, jak mówiłeś, pływałeś po morzach. Kiedy się zaciągnąłeś?
– W tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim. Na barkę, która nazywała się „Naprzód”, a szyper nazywał się Jansson. Też był niezły drań.
Gdy już chwilę pogawędzili i otworzyli po drugiej puszce piwa, wszedł kierowca furgonetki. Spojrzał zdumiony i zapytał:
– Pan naprawdę jest policjantem?
Nie otrzymał odpowiedzi.
– Na takich powinno się składać skargi – powiedział i wrócił do opalania się.
Martin Beck odszedł dopiero w godzinę później, gdy przyjechała ciężarówka.
Rozmowa była pożyteczna. Słuchanie starych robotników bywa bardzo interesujące, aż dziw, że mało kto znajduje na to czas. Ten na przykład sporo przeżył na lądzie i na morzach. Dlaczego takim nie daje się głosu w radio i w telewizji? Czy politycy i technokraci słuchają kiedy takich opowieści? Z pewnością nie, bo gdyby słuchali, dałoby się uniknąć wielu niefortunnych posunięć w zatrudnieniu, w zmianach środowiska.
W sprawie Svärda była teraz jeszcze jedna nitka, chwyciwszy się jej końca powinno się rozplatać węzeł.Tylko Martin Beck nie czuł się w tej chwili zbyt bystry. Nie przywykł do wypijania dwóch puszek piwa przed lunchem. Czuł zawroty i ćmiący ból głowy, poty na niego uderzały.
Nie były to jednak dolegliwości nieuleczalne.
Przy Slussen wsiadł w taksówkę i pojechał do Łaźni Centralnej. Kwadrans siedział w suchej łaźni, dziesięć minut odpoczywał, parę razy zanurzył się w ochładzającym basenie, popływał i zakończył godzinną drzemką na pryczy w swojej kabinie.
Kuracja wywarła odpowiedni skutek, w biurze firmy transportowej przy Skeppsbron zjawił się trzeźwy i bystro myślący.
Zamierzał przedstawić pewną propozycję i przygotowany był na to, że zostanie ona przyjęta z małym zrozumieniem. Reakcja była taka, jakiej oczekiwał.
– Uszkodzenia w transporcie?
– Właśnie.
– Oczywiście zdarzają się uszkodzenia, czy pan zdaje sobie sprawę, ile ton rocznie przeładowujemy?
Retoryczne pytanie. Chciano się go pozbyć jak najprędzej, ale trzymał się twardo.
– Teraz przy nowych metodach uszkodzenia są naturalnie rzadsze, ale za to, jeśli się już zdarzą, przynoszą większe straty. Ruch kontenerowy…
Martina Becka nie interesowały kontenery. Chciał wiedzieć, co się mogło zdarzyć za czasów Svärda.
– Sześć lat temu?
– Tak, albo jeszcze dawniej. Powiedzmy, lata sześćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt sześć.
– Ależ to zupełnie niedorzeczność, żądać, żebyśmy na to odpowiedzieli. Jak już mówiłem, w starej przeładowni uszkodzenia transportu były częstsze, czasem jakaś skrzynia się rozbiła, ale ubezpieczenie zawsze pokrywało ewentualne straty. Poszczególni ładowacze rzadko byli pociągani do odpowiedzialności. Zdarzało się może czasem, że kogoś za to zwalniano, najczęściej jednak dotyczyło to personelu angażowanego dodatkowo. A na ogół po prostu nie można uniknąć podobnych wypadków.
Uparty interesant nie chciał wiedzieć, kogo zwolniono. Spytał natomiast, czy nie ma zwyczaju notowania wydarzających się strat z zaznaczeniem, kto jest bezpośrednio odpowiedzialny za ich powstanie?
– Owszem, nadzorca zapisuje to w dzienniku, prowadzonym przez każdy magazyn.
– A czy te dzienniki są przechowywane?
– Prawdopodobnie.
– A jeśli tak, to gdzie?
– W jakiejś starej skrzyni na strychu. Odnaleźć je? To zupełnie niemożliwe. A w każdym razie nie tak na poczekaniu.
Była to bardzo stara firma i jej biura zawsze mieściły się w tej kamienicy na Starym Mieście. Różne wiekowe papierzyska musiały tu być poupychane w schowkach. Martin Beck nie przestawał uparcie zmierzać do celu i wkrótce uznano go za niesympatycznego. Tę cenę gotów był zapłacić. Jeszcze chwila dyskusji na temat, co właściwie znaczy określenie „niemożliwe”, i uznano, że najprostszym sposobem pozbycia się go będzie pewnie spełnienie jego życzeń. Wysłano na strych młodego człowieka, który wrócił niemal natychmiast z pustymi rękami i zrezygnowaną miną. Martin Beck zauważywszy, że żaden pyłek nie plamił marynarki młodzieńca, zaproponował, że razem wyprawią się po raz drugi.
Na strychu było gorąco, w smugach światła, wpadającego przez okienka w dachu, wirował kurz, poza tym jednak była to zupełnie łatwa praca. Po półgodzinie trafili na właściwą skrzynię. Skoroszyty starego typu, z płóciennym grzbietem i okładką z łamliwego kartonu. Na nalepkach widniały numery magazynów i roczniki. Odnaleźli pięć teczek z właściwym numerem i datami, z drugiej połowy sześćdziesiątego piątego i z pierwszego półrocza sześćdziesiątego szóstego.
Młody biuralista już nie wyglądał tak schludnie. Marynarka jego nadawała się już tylko do pralni chemicznej, a twarz miał w paski, bo spływał po niej pot zmieszany z kurzem.
W biurze przyjęto skoroszyty niechętnie i ze zdziwieniem. Nie, pokwitowanie nie jest potrzebne, nie ma znaczenia, czy zostaną zwrócone, czy nie.
– Mam nadzieję, że nie sprawiłem zbytniego kłopotu – powiedział Martin Beck uprzejmie i oddalił się, unosząc zdobycz pod pachą, a młody pomocnik spoglądał za nim apatycznie.
Martin Beck zdawał sobie sprawę, że nie przyczynił się do wzrostu popularności największej w kraju instytucji usługowej, jak główny komendant nazwał niedawno policję w przemówieniu, które nawet w samym korpusie policyjnym wzbudziło zdumienie graniczące z osłupieniem.
Martin Beck najpierw zabrał całą pakę do toalety, wytarł z kurzu, sam się umył, dopiero potem poszedł do swego pokoju i zasiadł do czytania. Zaczął o trzeciej, o piątej uznał, że jest z tym gotów.
Dzienniki magazynu prowadzone były dość starannie, tylko w sposób niemal niezrozumiały dla niewtajemniczonych. Zapiski prowadzone z dnia na dzień traktowały o ilości przeładowań skrótowo. I to, czego Martin Beck szukał, bywało zaznaczone. Tu i ówdzie zdarzały się uwagi o uszkodzeniu przesyłek. Na przykład:
Uszkodzenie transportu, jedna skrzynia, zawartość: puszki z zupą. Odbiorca Huvudstag. 16, Solna.
Zapiski zawsze wymieniały rodzaj towaru i odbiorcę. Nigdy natomiast nie podawały rozmiarów i rodzaju uszkodzenia ani sprawcy.
Szkody nie zdarzały się zbyt często, lecz przeważającą większość uszkodzonych przesyłek stanowiły wódka, żywność i inne towary codziennego użytku.
Martin Beck wszystkie raporty o uszkodzeniach przepisał do swego notatnika, zaznaczając daty. Razem było z pięćdziesiąt notatek. Uporawszy się ze skoroszytami, zaniósł całą ich stertę do sekretariatu wraz z kartką polecającą odesłanie ich do firmy spedycyjnej. Na stercie położył białą kartę korespondencyjną z nadrukiem policji i dopiskiem:
Dziękuję za pomoc. Beck.
W drodze do stacji kolei podziemnej pomyślał, że firma spedycyjna będzie mieć jedną więcej przesyłkę do manipulowania i ku swemu zdziwieniu poczuł dziecinną radość.
Czekając na zdewastowany zielony pociąg zastanawiał się nad nowoczesnym przewozem kontenerowym, nikt nie zdoła upuścić stalowego kontenera z butelkami koniaku, które można rozbić i ostrożnie zebrać zawartość w wiaderka i bańki. Natomiast gangsterskie spółki mogą teraz przemycać w kontenerach, co im się żywnie podoba, i robią to codziennie, ponieważ urzędy celne całkowicie straciły kontrolę nad rozwojem handlu i zajmują się przeważnie bezsensownym prześladowaniem pojedynczych turystów, którzy przypuszczalnie mogą mieć w bagażu najwyżej karton nie zadeklarowanych papierosów czy butelkę whisky.
Pociąg nadjechał. Martin Beck przesiadł się na Centralnym, a wysiadł przy Wyższej Szkole Handlowej.
W sklepie monopolowym przy Surbrunnsgatan ekspedientka podejrzliwie przyjrzała się jego marynarce, zakurzonej i zmiętej po wizycie na strychu firmy spedycyjnej.
– Poproszę tylko dwie butelki czerwonego wina – powiedział.
Ekspedientka natychmiast sięgnęła pod ladę i nacisnęła guzik zapalający czerwoną lampę kontrolną.
– Poproszę o legitymację – powiedziała sucho.
Pokazał dowód osobisty, ekspedientka zarumieniła się, jakby jej ktoś wyrządził głupi i nieodpowiedni żart.
Kupiwszy wino poszedł do Rhei.
Pociągnął za drut od dzwonka, potem wziął za klamkę. Zamknięte. Ale w przedpokoju paliło się światło, więc po jakiejś półminucie znowu zadzwonił.
Otworzyła. Dziś miała na sobie brązowe welwetowe spodnie i dziwaczny fioletowy sweter, sięgający aż do połowy ud.
– A to ty – powiedziała kwaśno.
– Tak. Czy mogę wejść?
Popatrzyła na niego.
– Okay.
Odwróciła się, a on podążył za nią. Po dwóch krokach przystanęła i opuściła głowę.
Potem wróciła i odsunęła zasuwkę. Zaraz jednak rozmyśliła się i znowu zamknęła. Weszła przed nim do kuchni.
– Kupiłem dwie butelki wina.
– Wstaw do kredensu – powiedziała siadając przy stole, na którym porozkładane były książki i papiery, ołówek i różowa guma do żucia.
Wyjął butelki z torby i wstawił, gdzie poleciła. Zerknęła na niego i powiedziała z niezadowoleniem:
– Dlaczego kupiłeś takie drogie?
Usiadł naprzeciw niej. Popatrzyła mu w oczy i spytała:
– Svärd, co?
– Nie – odpowiedział natychmiast. – Chociaż używam go jako pretekstu.
– A musisz mieć pretekst?
– Tak. Ze względu na siebie.
– Dobrze – powiedziała. – Okay. Zaparzymy herbatę.
Odsunęła książki, wstała i zaczęła się krzątać.
– Właściwie chciałam się dziś uczyć – powiedziała. – Ale nie wychodzi. Okropnie smutno być samej. Jadłeś coś?
– Nie.
– Dobrze. To coś upichcę.
Stała na szeroko rozstawionych nogach, jedną rękę opierając na biodrze, drugą drapiąc się w kark.
– Ryż – powiedziała. – Ugotuję ryżu, potem się do niego to i owo wrzuci i będzie pyszny.
– Zapowiada się dobrze.
– Tylko to potrwa. Ze dwadzieścia minut. Wpierw napijemy się herbaty.
Wyjęła filiżanki, nalała. Usiadła i objąwszy filiżankę mocnymi rękami dmuchała na herbatę, zerkając jednocześnie na niego, wciąż trochę zachmurzona.
– Co do Svärda miałaś rację. Miał pieniądze w banku. Dosyć sporo.
Mruknęła tylko.
– Ktoś wpłacał mu siedemset pięćdziesiąt koron miesięcznie. Jak myślisz, kto to mógł być?
– Pojęcia nie mam. Nikogo nie znał.
– A dlaczego się wyprowadził?
Wzruszyła ramionami.
– Jedynie wyjaśnienie, jakie mi do głowy przychodzi, że się tu źle czuł. To był dziwak. Parę razy skarżył się, że za późno zamykam bramę wieczorami. Uważał pewnie, że cały dom powinien się do niego stosować.
– To się zgadza.
Chwilę milczała, potem rzuciła:
– Co się mianowicie zgadza? Co interesującego jest w tym Svärdzie?
– Nie wiem, czy uznasz to za interesujące – powiedział Martin Beck. – Ktoś go zastrzelił.
– Dziwne. Opowiedz.
Znowu wzięła się do garnków, słuchała jednak uważnie, nie przerywając tylko od czasu do czasu marszcząc brwi. Gdy skończył, wybuchnęła głośnym śmiechem.
– To cudowne – powiedziała. – Nie czytujesz kryminałów?
– Nie.
– A ja mnóstwo, jakie podlecą, i prawie zawsze natychmiast po przeczytaniu zapominam. Ale ten jest klasyczny. Zamknięty pokój, całe długie rozprawy o tym. Coś takiego ostatnio czytałam. Zaczekaj. Ustaw przez ten czas miseczki, weź serwetki, tam na półce.
Starał się jak umiał. Parę minut jej nie było, wróciła z czymś, co wyglądało na czasopismo. Położyła zwinięte przy swoim nakryciu i zaczęła nakładać jedzenie.
– Jedz – rozkazała. – Póki gorące.
– Dobre – pochwalił.
– Niam, niam – powiedziała. – Udało mi się.
Wzięła pokaźną porcję, potem zajrzała do tygodnika i powiedziała.
– Słuchaj. Zamknięty pokój. Dochodzenie. Trzy rozdziały główne, A, B i C. A: Zbrodnia została popełniona w zamkniętym pokoju, serio zamkniętym, zaryglowanym, z którego jednak morderca uciekł, bo w pokoju nie ma mordercy. B: Zbrodnię popełniono w pokoju, który tylko wydaje się hermetycznie zamknięty, z którego jednak istnieje jakiś mniej lub więcej sprytny sposób wydostania się. C: Morderstwo, po którym morderca został w pokoju, tylko ukrył się.
Dołożył sobie jedzenia.
– Możliwość C zdaje się wykluczona – powiedziała. – Nikt nie może siedzieć w ukryciu dwa miesiące, mając do wyżywienia się tylko pół puszki kociego jedzenia. Ale jest jeszcze mnóstwo podrozdziałów. Na przykład A5: Morderstwo przy pomocy zwierzęcia. Albo B2: Wydostanie się przez tę stronę drzwi, po której są zawiasy, przy nienaruszeniu zamka i zasuwy, potem można zawiasy przyśrubować.
– Kto to napisał?
Spojrzała.
– Nazywa się Göran Sundholm. Ale on cytuje i innych autorów. A7 wcale nie takie głupie. Morderstwo przez złudzenie, błędne odczytanie czasu. Dobry jest też wariant A9: Ofiara otrzymała śmiertelny cios w jakimś innym miejscu, potem dostała się do wzmiankowanego pokoju, zaryglowała się i umarła. Zresztą sam przeczytaj.
Podała mu czasopismo. Martin Beck przejrzał je i odłożył.
– Kto pozmywa? – spytała.
Wstał i zebrał naczynia. A ona wyciągnęła nogi i oparła o sąsiednie krzesło.
– Jesteś przecież detektywem – powiedziała. – Powinno cię bawić, że coś jest inaczej niż zwykle. Myślisz, że to ten dziwny morderca dzwonił do szpitala?
– Nie wiem.
– Uważam, że to możliwe. – Wzruszyła ramionami. – A wszystko razem jest pewnie zupełnie proste – powiedziała.
– Prawdopodobnie.
Słyszał, że ktoś bierze za klamkę drzwi wejściowych, ale za dzwonek ten ktoś nie pociągnął, a Rhea nie zareagowała. Tu stosowano pewien wygodny system. Chciało się mieć spokój, zamykało się drzwi. Jeśli ktoś po tamtej stronie drzwi miał ważną sprawę, dzwonił.
Wszystko polegało na zaufaniu do swego otoczenia. Martin Beck usiadł.
– Spróbujemy teraz tego drogiego wina – powiedziała Rhea.
Wino było znakomite. Długo milczeli oboje.
– Dobrze znosisz to, że jesteś policjantem?
– Cóż.
– Pomówimy o tym innym razem.
– Zamierzają zdaje się zrobić mnie dyrektorem biura.
– A ty nie chcesz – stwierdziła.
Nieco później spytała:
– Jaką muzykę lubisz? Mam mnóstwo płyt.
Przenieśli się do pokoju z patefonem i fotelami, pochodzącymi z różnych kompletów.
Słuchali muzyki.
– Zdejmijże marynarkę – powiedziała. – Buty też.
Otworzyła drugą butelkę. Sączyli teraz wino bardzo wolno.
– Kiedy przyszedłem, wyglądałaś dość chmurnie.
– Tak i nie.
Nic więcej nie dodała. Jej zachowanie na początku było manifestacją. Że nie tak z nią łatwo. Zrozumiała, że on zrozumiał, a on wiedział, że ona o tym wie.
Martin Beck pociągnął łyk wina. Czuł się w tej chwili bezwstydnie wprost dobrze.
Z ukosa patrzył na nią, siedziała z odętą miną, opierając łokcie o niski stolik.
– Ułożymy łamigłówkę – powiedziała niespodziewanie.
– Mam w domu świetną – odrzekł. – Stara królowa Elżbieta.
Co było prawdą. Kupił układankę ze dwa lata temu, i nigdy mu na myśl nie przyszło, że ją ma.
– Zabierz z sobą następnym razem – powiedziała Rhea.
Zmieniła pozycję nagle i gwałtownie. Skrzyżowała nogi, oparła brodę na rękach.
– Powinnam chyba, tak dla informacji po prostu, powiedzieć, że chwilowo jestem nie do użytku.
Spojrzał na nią, a ona dodała:
– Wiesz, jak to bywa z babami. Infekcje i w ogóle. Moje życie seksualne nie jest interesujące. A twoje?
– Nie istniejące.
– To źle – powiedziała.
Zmieniła płytę, popijali dalej. Ziewnął.
– Zmęczony jesteś – stwierdziła.
Nie odpowiedział.
– Ale nie masz chęci iść do domu. Okay, więc nie idź. – Zaraz potem dodała: – Myślę, że jednak pouczę się trochę. Tylko nie mogę wytrzymać w tych spodniach. Okropnie ciasne.
Zsunęła z siebie ubranie, rzuciła je na podłogę. Włożyła ciemnoczerwoną flanelową koszulę nocną, która sięgała aż do pięt i w ogóle wyglądała dziwacznie.
Gdy się przebierała, patrzył ciekawie.
Nago wyglądała tak właśnie, jak sobie wyobrażał. Jędrna, mocna, dobrze zbudowana. Jasne włosy. Wypukły brzuch, gładkie okrągłe piersi. Dość duże jasnobrązowe brodawki.
Nie pomyślał: żadnych szram, blizn czy innych znaków szczególnych.
– Dlaczego nie położysz się na chwilę – powiedziała. – Wyglądasz na wykończonego.
Martin Beck usłuchał. Czuł się rzeczywiście wykończony i zasnął prawie natychmiast. Zdążył jeszcze tylko zobaczyć, że ona siedzi przy stole pochylając nad książką jasną głowę.
Gdy znowu otworzył oczy, pochylała się nad nim mówiąc:
– Obudź się wreszcie. Dwunasta godzina. Okropnie mi się chce jeść. Zejdź zamknąć bramę, a ja wstawię grzanki do piecyka. Klucz wisi na futrynie z lewej strony, na zielonym sznurku.
XXVII
Malmström i Mohrén napadli na bank w piątek czternastego lipca. Dokładnie za kwadrans trzecia wkroczyli w drzwi, ubrani w maski Kaczora Donalda, w gumowe rękawiczki i pomarańczowe wiatrówki. W rękach mieli pistolety dużego kalibru i Mohrén od razu strzelił w sufit. By wszyscy obecni zrozumieli, o co chodzi, zawołał bardzo niepoprawną szwedczyzną:
– Napad na bank!
Hauser i Hoff mieli na sobie zwykle wyjściowe garnitury i na głowach czarne kaptury z otworami na oczy. Hauser był uzbrojony w pistolet maszynowy, Hoff w obrzynek Moritza. Zatrzymali się przy drzwiach, by strzec otwartej drogi do samochodów. Hoff wahadłowo przesuwał lufę karabinu, by trzymać na odległość znajdujących się na zewnątrz, Hauser zajął z góry ustaloną pozycję, pozwalającą mu strzelać tak do wnętrza lokalu, jak na ulicę.
Malmström i Mohrén zabrali się do systematycznego opróżniania kas.
Nigdy jeszcze nie szło wszystko tak co do joty zgodnie z planem.
Pięć minut temu na placyku przed garażami przy Rosenlundsgatan eksplodował samochód, stary gruchot. Bezpośrednio po wybuchu ktoś oddał serię strzałów w różnych kierunkach i jakiś dom zaczął się palić gwałtownie rozszerzającym się płomieniem. Antreprener A, który zainscenizował te hałaśliwe wydarzenia, raźnym krokiem przemaszerował na sąsiednią ulicę, wsiadł do swego samochodu i pojechał do domu.
W minutę później skradziona platforma do przewozu mebli wjechała tyłem w bramę dziedzińca domu policji, ukosem, tak że ugrzęzła w bramie. Z czeluści platformy runęła lawina kartonowych pudeł wypełnionych watą drzewną, przesyconą naftą, wszystko to zaczęło natychmiast płonąć.
W tym czasie antreprener B spokojnie szedł trotuarem, na pozór zupełnie obojętny wobec zamieszania, jakie spowodował.
Tak, wszystko odbyło się dokładnie według wyliczeń. Wszystko do najdrobniejszych szczegółów zgadzało się z planem i wykonane zostało punkt po punkcie.
Z policyjnego punktu widzenia też wszystko niemal pokrywało się z tym, czego oczekiwano. Wszystko stało się tak, jak przewidywano i w oczekiwanej porze.
Tylko jeden mały szkopuł.
Malmström i Mohrén nie napadli na żaden bank w Sztokholmie. Napadli na bank w Malmö.
Per Månsson, inspektor przy brygadzie śledczej policji kryminalnej w Malmö, siedział w swym pokoju i popijał kawę. Miał widok na dziedziniec. Przełykał właśnie kęs drożdżowego ciastka, gdy huknęło i wielka tłusta chmura dymu zakłębiła się od strony wjazdu. Jednocześnie Benny Skacke – rokujący wielkie nadzieje młodzieniec, któremu mimo usilnych starań zrobienia kariery udało się zostać zaledwie asystentem – gwałtownie otworzył drzwi i krzyknął, że wydarzyły się właśnie alarmujące katastrofy. Przy Rosenlundsgatan jakiś zamach, coś wysadzono w powietrze, wywiązała się tam także podobno dzika strzelanina i co najmniej jeden budynek się pali.
Skacke, choć już trzy i pół roku mieszkał w Malmö – nigdy nie słyszał nawet o Rosenlundsgatan i nie wiedział, gdzie to jest. Per Månsson wiedział, bo znał swoje miasto jak własną kieszeń, i wydało mu się bardzo osobliwe, że zamachu dokonano przy tej zapomnianej ulicy w tak spokojnej dzielnicy jak Sofielund.
Lecz ani on, ani nikt inny nie miał możliwości zastanowienia się. Cały pozostający do dyspozycji personel został skierowany do południowej części miasta, a jednocześnie sama kwatera policji okazała się zagrożona; dobrą chwilę potrwało, nim się zorientowano, że wszystkie rezerwowe pojazdy zostały po prostu odcięte na dziedzińcu. W pojedynkę przedostawali się na Rosenlundsgatan taksówkami i prywatnymi samochodami, w których nie było radia.
Månsson przybył tam siedem po trzeciej. Pogotowie miejskiej straży pożarnej już ugasiło pożar, który był najwidoczniej wynikiem podpalenia i spowodował tylko nieznaczne szkody w pustym garażu. Na terenie alarmu znalazły się już znaczne siły policji, ale prócz mocno pogruchotanego starego samochodu nie widać było nic specjalnie podejrzanego. W osiem minut później policjant na motocyklu złapał informację radiową, że w city napadnięto na bank.
O tej porze Malmström i Mohrén już opuścili miasto. Widziano ich odjeżdżających z banku niebieskim fiatem, nikt ich nie ścigał. W pięć minut później rozdzielili się, przesiedli do dwóch różnych samochodów.
Kiedy policji udało się wreszcie uporać z zamieszaniem pod własnym progiem, pozbyć platformy meblowej i uciążliwych pudeł z watą, zamknięto wszystkie drogi wylotowe z miasta. Ogłoszono alarm, zaczęto szukać samochodu, którym przestępcy uciekli.
Znaleziono go po trzech dniach w szopie na terenie Portu Wschodniego, razem z wiatrówkami, maskami, gumowymi rękawiczkami, pistoletami i różnymi innymi drobiazgami.
Hauser i Hoff zasłużyli na okrągłe sumy, zdeponowane na kontach ich żon. Prawie przez dziesięć minut po ucieczce Mohréna i Malmströma trzymali straż przed bankiem.
Odeszli dopiero, kiedy ukazali się pierwsi policjanci. Przypadkiem był to pieszy patrol, dwaj posterunkowi mający bardzo małe doświadczenie we wszystkim prócz przepędzania uczniaków, pijących piwo w miejscach publicznych. Ich udział ograniczył się do krzyczenia w ręczne radionadajniki aż do ochrypnięcia. O tej porze nie było prawie w Malmö policjanta, który by nie krzyczał w nadajnik, nikt natomiast nie słuchał tego, co wykrzykiwali.
Hauser dał sobie jakoś radę, na co nikt nie liczył, a najmniej on sam, nie zaczepiany wydostał się z kraju przez Helsingborg i Helsingör.
Hoff został zatrzymany z powodu niezwykłego przeoczenia. Za pięć czwarta wszedł na pokład promu w Malmö, ubrany w czarny garnitur, białą koszulę, krawat i czarny kaptur, model Ku-Klux-Klan. Z natury roztargniony zapomniał zdjąć kaptur. Na przystani policjanci i celnicy przepuścili go, sądząc, że na promie odbędzie się pewnie maskarada albo kawalerski wieczór przedślubny. Dopiero personel statku uznał go za postać dość osobliwą i po przybyciu do Frihavnen przekazał nie uzbrojonemu i starszemu wiekiem duńskiemu policjantowi, który ze zdumienia o mało nie upuścił butelki z piwem, gdy w małym pokoiku posterunku na przystani aresztowany dobrodusznie ułożył na stole dwa nabite pistolety, bagnet i odbezpieczony granat. Duńczyk prędko wrócił do siebie, krzepiące było zwłaszcza to, że więzień miał tak przyjemnie brzmiące nazwisko.
Prócz biletu do Frankfurtu Hoff miał przy sobie trochę pieniędzy, dokładnie licząc, czterdzieści marek, dwie dziesiątki duńskie i trzy trzydzieści pięć w walucie szwedzkiej.
Tyle z łupu udało się odzyskać.
W ten sposób strata banku ograniczyła się do dwóch milionów sześciuset trzydziestu tysięcy czterystu dziewięćdziesięciu koron i sześćdziesięciu pięciu öre.
W Sztokholmie zdarzyły się rzeczy osobliwe. Najprzykrzejsza przytrafiła się Einarowi Rönnowi.
Przydzielono mu mniej ważne zadanie, wraz z sześcioma szeregowymi policjantami miał pilnować Rosenlundsgatan i ująć antreprenera A. Ponieważ ulica jest długa, musiał rozdzielić swe niewielkie siły możliwie najkorzystniej, jeden ruchomy oddziałek: dwóch ludzi w samochodzie, pozostali zostali ustawieni w punktach strategicznych.
Buldożer Olsson zalecił mu spokój, a przede wszystkim, powiedział, cokolwiek się zdarzy, nie dać się wytrącić z równowagi, nie tracić przytomności umysłu.
Za dwadzieścia dwie trzecia Rönn stał na trotuarze naprzeciw Bergsgruvan i czuł się względnie bezpieczny, gdy podeszli do niego dwaj młodzi ludzie. Wyglądali tak, jak przeważnie młodzi ludzie obecnie wyglądają, to znaczy niechlujnie.
– Mogę ustrzelić papierosa? – powiedział jeden.
– Owszem, to znaczy nie – pokojowo powiedział Rönn. – Nie mam papierosów.
W sekundę później w jego brzuch mierzył sztylet a łańcuch od roweru świsnął w niepokojącej bliskości jego głowy.
– Ach ty rybojadzie – powiedział młodzian ze sztyletem. I jednym tchem, zwracając się do kompana dodał: – Ściągaj portfel, ja biorę zegarek i obrączkę.
Rönn nigdy nie był zbyt mocny w dżiu-dżitsu czy karate, coś jednak z tego, co ćwiczył w sali gimnastycznej, zapamiętał.
Dość zręcznie podstawił nogę temu z nożem, który klapnął ze zdumieniem. Dalszy ciąg już nie był tak udany; choć Rönn odchylił głowę tak szybko, jak się dało, dostał mocno łańcuchem powyżej prawego oka, lecz nim zupełnie pociemniało mu w oczach, zdążył złapać napastnika numer dwa i pociągnąć go z sobą na trotuar.
– Teraz koniec pieśni – syknął ten ze sztyletem. Lecz ruchomy oddziałek już nadjechał i nim Rönnowi powróciła jasność spojrzenia, policjanci już wygrzmocili powalonych rzezimieszków pałkami i kolbami i założyli im kajdanki.
Ten z łańcuchem od roweru pozbierał się pierwszy, krew mu spływała po twarzy, rozejrzał się dokoła i powiedział niedowierzająco:
– Co się stało?
– Wszedłeś, chłopcze, prosto w pułapkę – powiedział jeden z policjantów.
– Pułapka? Policyjna? Na nas? Macie wy dobrze w głowie? Myśmy tylko chcieli oskrobać dorsza.
Rönn znowu miał potężnego guza, jedyne zresztą uszkodzenie fizyczne, jakiego doznała w tym dniu grupa specjalna.
Bo poza tym chodziło raczej o dolegliwości psychiczne.
W swej znakomicie wyposażonej technicznie furgonetce, w której mieściła się centrala całej operacji, Buldożer Olsson wiercił się i podskakiwał w niecierpliwym wyczekiwaniu, przeszkadzając nie tylko radiotechnikowi, który usiłował wykonywać swoją pracę, ale i Kollbergowi, który też tam tkwił.
Od chwili kulminacyjnego napięcia, od za piętnaście trzecia, minuty się dłużyły i mijały z dręczącą powolnością.
O trzeciej personel banku zaczął ostentacyjnie szykować się do zamknięcia i dość pokaźna grupa policyjna znajdująca się w banku, kierowana przez Gunvalda Larssona, nie mogła przeszkodzić pracownikom w wykonywaniu zwykłych czynności.
Wszystkim udzieliło się uczucie ogromnej pustki, lecz Buldożer Olsson powiedział:
– Tylko chwilowo zostaliśmy przechytrzeni, moi panowie. A może nawet i to nie. Roos podejrzewa, że my podejrzewamy i ma nadzieję, że się zgubimy. Polecił Malmströmowi i Mohrénowi uderzyć w następny piątek, od dziś za tydzień. Właściwie tylko strata czasu, dla niego, nie dla nas.
O wpół do czwartej nadeszły pierwsze niepokojące raporty. Do tego stopnia alarmujące, że natychmiast wycofano się do kwatery głównej na Kungsholmen, by stamtąd czuwać nad rozwojem wypadków. W ciągu najbliższych godzin telexy nieustannie wystukiwały nowe raporty.
Obraz stopniowo stawał się coraz jaśniejszy, ale to wymagało czasu.
– Milano oznaczało najwidoczniej nie to, coś myślał – chłodno powiedział Kollberg.
– Nie – powiedział Buldożer. – To miało być Malmö. Zręcznie.
Przez dość długą chwilę siedział zupełnie spokojnie.
– Kto mógł u licha wiedzieć, że ulice w Malmö nazywają się tak samo – powiedział Larsson.
– I że prawie wszystkie nowe lokale bankowe buduje się według tego samego wzoru – dodał Kollberg.
– Powinniśmy byli wiedzieć, moi panowie – wykrzyknął Buldożer. – Roos wiedział. Teraz mamy ostrzeżenie. Zapominamy o racjonalizacji. Budownictwo standardowe jest tańsze. Roos nas podpuścił na Sztokholm, ale następnym razem mu się nie uda. Trzeba tylko znowu się wziąć do roboty.
Buldożer wstał i pozornie już uspokojony, spytał:
– A gdzie jest Werner Roos?
– W Istambule – odpowiedział Gunvald Larsson. – Ma parę dni wolnych i tam wypoczywa.
– Ach tak – rzekł Kollberg. – Ciekawe, gdzie wypoczywają Malmström i Mohrén.
– To nie ma znaczenia – powiedział Buldożer, odzyskując nieco zwykłego żaru. – Łatwo przyszło, łatwo poszło. Wkrótce wrócą. Wtedy będzie kolej na nas.
– Tak sądzisz – z powątpiewaniem zauważył Kollberg.
Sytuacja przestała być zagadkowa, choć z drugiej strony był już późny wieczór.
Malmström na przykład zdążył już zajechać w Genewie do hotelu, w którym miał pokój zamówiony przed trzema tygodniami.
Mohrén był w Zurychu. Zamierzał jednak następnego dnia odlecieć do Ameryki Południowej.
Niewiele zdążyli sobie powiedzieć w ciągu tych kilku minut w szopie, przy zmianie samochodów.
– Nie przepuść ciężko zdobytych pieniędzy na kalesony i na baby bez żadnej wartości – karcąco powiedział Mohrén.
– Cholernie dużo zgarnęliśmy – powiedział Malmström. – Gdzie my się pozbędziemy tej forsy?
– Wpłacimy do banku, jasne – powiedział Mohrén. – A ty jak myślałeś?
W parę dni później Werner Roos siedząc w barze „Hilton Istambul” sączył daiquiri i czytał „Herald Tribune”. Po raz pierwszy udało mu się zostać zauważonym przez ten wybredny organ wiadomości. Jednoszpaltowy krótki artykuł pod lakonicznym tytułem
Reprezentant szwedzkiej policji stwierdził w swej wypowiedzi, że wiadome jest, jaka organizacja kryje się za tym rabunkiem.
Nieco poniżej jeszcze jedna wiadomość ze Szwecji:
Zbiorowa ucieczka z więzienia. Dziś piętnastu najniebezpieczniejszych szwedzkich specjalistów od napadów na banki zbiegło z Kumla, więzienia uważanego za absolutnie pewne, uniemożliwiające ucieczkę.
Ta ostatnia wiadomość dotarła do Buldożera Olssona, właśnie gdy po raz pierwszy od wielu tygodni położył się obok żony we własnym łóżku. Natychmiast wyskoczył i biegając po sypialni powtarzał z zachwytem:
– Jakie możliwości! Jakie fantastyczne możliwości! Teraz wojna na śmierć i życie!
XXVIII
Martin Beck przyszedł do domu przy Tulegatan kwadrans po piątej w piątek. Niósł pod pachą łamigłówkę, w ręku plastykową torbę ze sklepu monopolowego. Rheę spotkał na parterze. Schodziła po schodach klapiąc czerwonymi drewniakami, miała na sobie tylko długi liliowy sweter. W obu rękach niosła torby ze śmieciami.
– Cześć – powiedziała. – Dobrze, żeś przyszedł. Coś ci mam do pokazania.
– Mogę to zabrać – powiedział.
– To moje śmiecie – odrzekła. – A zresztą dość już masz do niesienia. Czy to ta łamigłówka?
– Tak.
– Dobrze. Otwórz mi drzwi.
Otworzył drzwi na podwórze i spoglądał za nią, gdy szła do śmietnika. Nogi miała mocne, muskularne, dobrze ukształtowane. Gdy pokrywa skrzyni na śmiecie trzasnęła, odwróciła się i pobiegła z powrotem. Biegła jak zawodnik, świadoma celu, wprost przed siebie, z opuszczoną głową. Na schody też wbiegła, musiał brać po parę stopni na raz, żeby nadążyć.
W kuchni siedziało kilka osób popijając herbatę, dziewczyna, mająca na imię Ingela, i inni, których nie znał.
– Gdzie to, co miałaś mi pokazać?
– Tu, chodź.
Poszedł za nią. Wskazała na jedne z drzwi.
– Proszę bardzo – powiedziała. – Zamknięty pokój.
– Dziecinny.
– Właśnie. Nikogo w nim nie ma i jest zamknięty od wewnątrz.
Wpatrywał się w nią. Dziś wyglądała wesoło i bardzo świeżo. Zaczęła się śmiać, ochryple lecz serdecznie.
– Dzieci mają haczyk po wewnętrznej stronie – powiedziała. – Sama go wbiłam. One też mają prawo, żeby je zostawiono w spokoju, kiedy zechcą.
– Przecież ich nie ma w domu.
– Ach, głuptasie – powiedziała. – Odkurzałam dom i kiedy wychodziłam, trzasnęłam drzwiami. Pewnie trochę za mocno. Haczyk podniósł się z rozpędu i opadł w kółko. Teraz drzwi nie można otworzyć.
Poruszył klamką. Drzwi otwierały się do wewnątrz i ani drgnęły.
– Haczyk wbity w drzwi, kółko w futrynę – powiedziała. – Solidne zamknięcie.
– I jak je można otworzyć?
– Siłą, przypuszczam. Proszę bardzo. Podobno właśnie do takich rzeczy powinno się mieć w domu mężczyznę.
Musiał pewnie głupio wyglądać, bo znowu się roześmiała. Potem szybko pogładziła go po policzku i powiedziała:
– Nie przejmuj się. Doskonale sama sobie dam radę. W każdym razie to jest zamknięty pokój. Do jakiego podrozdziału można go zaliczyć, nie wiem.
– A nie można wsunąć coś przez szparę i podważyć?
– Nie ma szpary. Sama założyłam ten haczyk, mówiłam przecież. Więc zrobione porządnie.
Miała rację. Drzwi nie ustępowały więcej niż na milimetr. Chwyciła za klamkę, zrzuciła drewniak z prawej nogi i oparła stopę o futrynę.
– Zaczekaj – powiedział – ja to zrobię.
– Okay – powiedziała i poszła do kuchni.
Martin Beck długą chwilę patrzył na drzwi. Potem tak jak Rhea oparł się stopą o futrynę i chwycił za klamkę, staroświecką i solidną. Innego sposobu rzeczywiście nie było. Chyba, że wybiłoby się kołki z zawias.
Za pierwszym razem nie użył całej siły, ale za drugim tak, a udała się dopiero piąta próba. Wkrętki zostały wyciągnięte z drzewa ze zgrzytem i drzwi dziecinnego pokoju otwarły się.
To wkrętki haczyka poddały się. Kółko tkwiło mocno w futrynie, było odlane z jednego kawałka razem z przytwierdzającą je płytką, w której były cztery dziurki na śruby. Haczyk wciąż tkwił w kółku. Był szeroki i nie wygiął się. Stalowy pewnie.
Martin Beck rozejrzał się po dziecinnym pokoju, był pusty, okno starannie zamknięte.
By zamknięcie funkcjonowało, trzeba będzie i haczyk, i kółko przesunąć o parę centymetrów. W starym miejscu drzewo się przy wkrętce wykruszyło.
Poszedł do kuchni, gdzie wszyscy jednocześnie mówili. O zbrodniach na narodzie wietnamskim.
– Gdzie są narzędzia, Rhea? – spytał.
– A tam w skrzynce – wskazała nogą, bo ręce miała zajęte, uczyła jedną z obecnych jakiegoś ściegu na drutach.
Przyniósł pilnik i śrubokręt.
– Nic pilnego. Weź sobie filiżankę i siadaj. Są bułeczki. Anna upiekła.
Usiadł, zjadł, świeżą bułeczkę maślaną. Chwilę z pewnym roztargnieniem uczestniczył w rozmowie, potem co innego go zajęło.
Siedział cicho i w pamięci odwijała mu się jak nagrana na taśmie rozmowa sprzed jedenastu dni.
Rozmowa przeprowadzona we wtorek czwartego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku.
Martin Beck: Więc kiedy wybiliście zawory i wyważyliście drzwi, weszliście do mieszkania?
Kennet Kvastmo: Tak.
Martin Beck: Kto wszedł pierwszy?
Kennet Kvastmo: Ja. Kristianssonowi zrobiło się niedobrze od smrodu.
Martin Beck: Dokładnie, co zrobiłeś po wejściu?
Kennet Kvastmo: Cuchnęło okropnie. Światło było kiepskie, ale zobaczyłem, że na podłodze leżą zwłoki, dwa, trzy metry od okna.
Martin Beck: A później? Spróbuj przypomnieć sobie szczegóły.
Kennet Kvastmo: Nie można tam było oddychać. Obszedłem ciało dookoła, żeby dostać się do okna.
Martin Beck: Okno było zamknięte?
Kennet Kvastmo: Tak. Roleta opuszczona. Próbowałem podciągnąć, ale nie dało się. Sprężyna nie działała. Uważałem, że koniecznie trzeba otworzyć okno, wpuścić powietrze.
Martin Beck: Co zrobiłeś?
Kennet Kvastmo: Podwinąłem roletę i otworzyłem okno. Potem podciągnęliśmy roletę i napięliśmy sprężynę. Ale to było później.
Martin Beck: A okno było zamknięte?
Kennet Kvastmo: Tak, jeden haczyk był porządnie założony. Podbiłem i otworzyłem okno.
Martin Beck: Pamiętasz, który, górny czy dolny?
Kennet Kvastmo: Zupełnie pewny nie jestem. Wydaje mi się, że górny. A jak było z dolnym, nie pamiętam. Wydaje mi się, że go też otworzyłem, ale nie jestem pewien.
Martin Beck: Ale jesteś pewien, że okno było od wewnątrz zamknięte na haczyk?
Kennet Kvastmo: Tak, w stu procentach. Tego to już jestem zupełnie pewien.
Rhea lekko kopnęła go w nogę.
– Weź jeszcze bułeczkę.
– Rhea – spytał – masz dobrą latarką kieszonkową?
– Pewnie. Wisi na gwoździu w schowku na szczotki.
– Mogę pożyczyć?
– Jasne.
– Więc wyjdę na trochę. Wrócę pewnie niedługo i naprawię drzwi.
– Dobrze – powiedziała. – To tymczasem.
– Cześć – powiedzieli pozostali goście.
– Cześć – powiedział Martin Beck.
Przyniósł latarkę, zadzwonił po taksówkę i pojechał prosto na Bergsgatan. Chwilę stał na trotuarze i spoglądał w górę, w okno domu po drugiej stronie ulicy.
Potem odwrócił się. Za nim wznosił się park, kamieniste, strome zbocze, porośnięte krzakami. Wdrapywał się, aż znalazł się naprzeciw okna, prawie na tej samej wysokości, w odległości jakichś dwudziestu pięciu metrów. Wyjął z kieszeni długopis i wymierzył nim w ciemny prostokąt okna. Roleta była opuszczona, właścicielowi kamienicy ku jego niezadowoleniu zabroniono wynajęcia mieszkania, póki policja nie da zezwolenia.
Martin Beck zmieniał miejsce, aż wreszcie zajął zdecydowanie najlepszą pozycję. Nie był zbyt dobrym strzelcem, ale gdyby długopis był automatem, czterdziestkąpiątką, trafiłby w osobę, która pokazałaby się w tym oknie, tego był pewien.
W tym miejscu, gdzie stał, był całkowicie ukryty. Oczywiście w połowie kwietnia roślinność nie była tak bujna, ale nawet i wtedy można się tu było schować, nie budząc niczyjej uwagi. Jeżeli się stało cicho i nieruchomo.
Teraz było zupełnie widno, ale nawet późnym wieczorem oświetlenie uliczne było wystarczające. Poza tym ciemność stanowiła lepszą ochronę dla osoby stojącej na zboczu. Natomiast nikt by się chyba nie odważył oddać stąd strzału nie mając tłumika.
Raz jeszcze rozważył dokładnie, które miejsce jest najlepsze, i przyjąwszy je za punkt wyjściowy, zaczął szukać. Niewiele osób przechodziło ulicą w dole, lecz ci, którzy przechodzili, zatrzymywali się, usłyszawszy, że ktoś buszuje w zaroślach. Przystawali na chwilkę tylko, potem spiesznie ruszali dalej, zdenerwowani i wystraszeni, że w coś zostaną wplątani.
Szukał systematycznie. Zaczął na prawo. Prawie wszystkie pistolety automatyczne wyrzucają puste łuski na prawo, ale odległość i kierunek są zmienne. To była praca wymagająca benedyktyńskiej cierpliwości. Posługiwał się latarką. Martinowi Beckowi nie przychodziło na myśl, żeby dać za wygraną. W każdym razie nieprędko.
Po godzinie i czterdziestu minutach znalazł łuskę. Leżała wciśnięta między dwa kamienie, była oblepiona ziemią i w stanie żałosnym. Od kwietnia wiele razy padał deszcz. Psy i inne zwierzęta deptały po niej, pewnie także i ludzie, tacy na przykład, którzy zamierzali złamać prawo wzbraniające pić piwo w miejscach otwartych.
Odkręcił miedziany cylinderek, zawinął w chustkę do nosa i włożył do kieszeni.
Potem ruszył przez Bergsgatan, złapał taksówkę i pojechał do laboratorium zakładu kryminalistyki. O tej porze powinno być zamknięte, liczył jednak na to, że teraz prawie zawsze ktoś pracuje w godzinach nadliczbowych. Ktoś tam rzeczywiście był, ale długo musiał przekonywać, nim wreszcie jego zdobycz została przyjęta.
W końcu jednak udało mu się ją zostawić, po umieszczeniu w plastykowym pudełku i dokładnym wypełnieniu kartki informacyjnej.
– I oczywiście to jest straszliwie pilne – zagadnął jeden z pracujących w godzinach nadliczbowych laborantów.
– Niespecjalnie – powiedział Martin Beck. – Właściwie wcale nie jest pilne. Będę zadowolony, jeżeli rzucicie na to okiem w wolnej chwili.
Sam przyjrzał się łusce. Nie robiła dobrego wrażenia, spłaszczona, brudna i nie rokująca dużych nadziei.
– Właśnie dlatego, że tak mówisz, sprawdzę to natychmiast, jak tylko się da – powiedział laborant. – Bo już znieść nie można tych wszystkich, którzy tu przyłażą i wmawiają, że każda sekunda jest na wagę złota.
Zrobiło się tak późno, że uznał za konieczne zadzwonić do Rhei.
– Cześć – powiedziała. – Teraz jestem sama. Brama zamknięta, ale zrzucę ci klucz.
– Naprawię te drzwi.
– Już to sama zrobiłam. A ty załatwiłeś to, coś miał załatwić?
– Tak.
– Dobrze. Więc będziesz tu za pół godziny.
– Mniej więcej.
– Krzyknij z dołu.
Przyszedł po jedenastej i stanąwszy na trotuarze gwizdnął. Z początku nic. Potem Rhea sama zeszła otworzyć, boso, ubrana w długą czerwoną koszulę.
Na górze w kuchni spytała:
– Latarka przydała ci się na coś?
– Tak. Bardzo.
– Napijemy się wina? Jadłeś coś?
– Nie.
– Tak przecież nie można. Zaraz coś zrobię. Raz dwa. Jesteś wygłodzony.
Wygłodzony. No, może i był.
– A jak ze Svärdem?
– Coraz jaśniej.
– Jak? Opowiedz. Strasznie jestem ciekawa.
O pierwszej wino się skończyło. Rhea ziewnęła.
– Jutro wyjeżdżam – powiedziała. – Wrócę w poniedziałek, a może dopiero we wtorek.
Zamierzał powiedzieć: To już pójdę.
– Nie masz ochoty wracać do domu – powiedziała.
– Nie.
– To zostań. Spij tu. – Kiwnął głową, a ona dodała: – Choć to żadna wygoda spać ze mną w jednym łóżku. Ja się kręcę i rozpycham nawet we śnie.
Rozebrał się i położył.
– Chcesz, żebym zdjęła tę piękną szatę? – spytała.
– Tak.
– Okay.
Zdjęła i ułożyła się obok.
– Zabawniej niż jest, nie będzie – powiedziała, a on pomyślał właśnie, że to już dwa lata minęły, od kiedy leżał z kimś w łóżku. Nie odpowiedział. Była tak blisko, taka ciepła.
– Nie zdążyliśmy ułożyć łamigłówki – zauważyła Rhea. – Zostanie na przyszły tydzień.
Wkrótce potem zasnął.
XXIX
Poniedziałek rano. Martin Beck nucąc zjawił się na Västberga. W korytarzu jakiś kancelista spojrzał na niego ze zdumieniem. Świetnie się czuł pod koniec tygodnia, chociaż był sam. Właściwie nie mógł sobie nawet przypomnieć, od jak dawna nie był tak optymistycznie nastrojony. W noc świętojańską w sześćdziesiątym ósmym roku też chyba czuł się tak dobrze.
Czy wydostał się z własnego zamkniętego pokoju jednocześnie z dostaniem się do pokoju Svärda?
Położył przed sobą wyciąg z dzienników składu, zaznaczył sobie nazwiska, które najlepiej pasowały do interesującego go okresu, i wziął się do telefonowania.
Towarzystwo ubezpieczeniowe ma jedno zasadnicze zadanie: zarobić jak najwięcej, dlatego mocno pogania personel. Z tego samego powodu utrzymuje ten wzorowy porządek w dokumentacji, w ustawicznej obawie, że komuś uda się oszukać towarzystwo i bezkarnie nabrać na odszkodowanie.
Zagonienie bywa w obecnych czasach często samo w sobie celem. Niemożliwe, nie mamy czasu. Są różne formy przeciwobrony, na przykład ta, do której uciekł się w stosunku do laboranta w instytucie kryminalistyki w piątek wieczorem. Inny sposób, to próbować robić wrażenie jeszcze bardziej zagonionego; to skutkuje, gdy się jest reprezentantem instytucji państwowej. Policjantowi trudno wzbudzić strach w innym policjancie. W pozostałych wypadkach udaje się to bardzo dobrze.
Niemożliwe, nie mamy czasu. Czy to pilne?
Niebywale pilne. Po prostu musimy zdążyć.
Nie mamy czasu.
A kto jest odpowiedzialnym za ten dział przełożonym?
I tak dalej.
Odpowiedź otrzymywał od razu i notował na swej liście. Odszkodowanie wypłacone. Sprawa załatwiona. Ubezpieczony zmarł przed uregulowaniem wypłaty.
Martin Beck telefonował i zapisywał drobnym maczkiem. Margines wypełniał się coraz bardziej, choć nie na wszystko przecież otrzymywał odpowiedź.
Podczas ósmej rozmowy coś mu przyszło na myśl i spytał:
– A co się dzieje z uszkodzonymi towarami, gdy odszkodowanie już zostanie wypłacone?
–. Kontroluje się je oczywiście. Jeżeli nadają się do użytku, nasi pracownicy mogą je kupić po obniżonej cenie.
– Aha. I w ten sposób też trochę się zyskuje.
Nagle przypomniało mu się własne doświadczenie w tej dziedzinie. Przed dwudziestu dwu laty tuż po ślubie, borykał się z trudnościami. Póki nie urodziła się Inga – powód zawarcia małżeństwa – jego żona pracowała w towarzystwie ubezpieczeniowym. I tam właśnie po obniżonej cenie nabyła ogromną ilość uszkodzonych w transporcie puszek, zawierających wyjątkowo obrzydliwy bulion. Całe miesiące tym się żywili. Od tamtej pory nie znosił bulionu. Może Kalle Svärd albo jakiś inny ekspert popróbował tej ohydnej cieczy i osądził, że jako pożywienie dla ludzi jest nieprzydatne.
Martin Beck nie zdążył zadzwonić po raz dziewiąty. Telefon sam zadzwonił. To chyba nie może być… Skądże.
– Tu Beck.
– A tu Hjelm.
– Cześć, miło z twojej strony, że dzwonisz.
– Szczera prawda, no, ale tak tu molestowałeś, a poza tym chcę ci oddać ostatnią przysługę.
– Ostatnią przysługę?
– Zanim zostaniesz dyrektorem. Znalazłeś tę łuskę.
– Oglądałeś ją?
– A po cóż bym dzwonił inaczej – powiedział Hjelm z urazą. – My tu nie mamy czasu na niepotrzebne rozmowy.
Musi coś mieć w zanadrzu, pomyślał Martin Beck. Hjelm dzwonił zwykle po to, żeby w ten czy inny sposób zatriumfować. W normalnych wypadkach trzeba się było porządnie naczekać na opinię. Głośno powiedział:
– Bardzo uprzejmie z twojej strony.
– To trzeba przyznać – zgodził się Hjelm. – Cóż, dość żałośnie wygląda ta łuska. Bardzo trudno coś z tego wydostać.
– Rozumiem.
– Wątpię. Przypuszczam, że chciałbyś się dowiedzieć, czy pasuje do tej samobójczej kuli?
– Tak.
Milczenie.
– Tak – powtórzył Martin Beck. – Ogromnie jestem ciekaw.
– Owszem, pasuje – powiedział Hjelm.
– Na pewno?
– Czy nie powiedziałem raz na zawsze, że my się tu zgadywaniem nie zajmujemy?
– O przepraszam. Więc pasują do siebie.
– Tak. Masz może przypadkiem także i pistolet?
– Nie. Nie wiem, gdzie jest.
– Ja natomiast wiem – oschle stwierdził Hjelm. – Leży właśnie tu na moim biurku.
W centrum grupy specjalnej przy Kungsholmsgatan nic nie usposabiało optymistycznie.
Buldożer Olsson popędził do najwyższych władz policyjnych na konsultację. Szef policji zarządził, że nic nie ma przedostać się na zewnątrz, i chciał się teraz dowiedzieć, co się nie ma przedostać.
Kollberg, Rönn i Gunvald Larsson siedzieli milcząc, w pozach, które mogły skłonić do pomyślenia, że parodiują
Zapukano do drzwi i wszedł Martin Beck.
– Cześć – powiedział.
– Cześć – odrzekł Kollberg.
Rönn kiwnął głową, Gunvald Larsson nawet na to się nie zdobył.
– Nie wydajecie się specjalnie podniesieni na duchu.
Kollberg przyjrzał się staremu przyjacielowi.
– Są powody. Ty za to wyglądasz bardzo ochoczo. Zupełna metamorfoza. I co tu masz do roboty? Tu nikt dobrowolnie nie przychodzi.
– Owszem, ja. Jeżeli się nie mylę, macie tu pewnego żartownisia nazwiskiem Mauritzon.
– Tak – powiedział Rönn. – Mordercę z Hornsgatan.
– A co ci do niego – podejrzliwie spytał Kollberg.
– Chcę się z nim zobaczyć.
– Po co?
– Chcę z nim pogadać, jeśli się da.
– Zupełnie bezcelowe – powiedział Kollberg. – On jest rozmowny, ale w niewłaściwy sposób.
– Zaprzecza?
– Tego możesz być pewien. Ale mamy dowody. W domu, gdzie mieszka, znaleźliśmy całe przebranie. Plus broń, z której zamordowano. I nie może się jej wyprzeć.
– Dlaczego?
– Numer seryjny na pistolecie został spiłowany. Znaki na odlewie pochodzą ze szlifierki, która niewątpliwie należy do niego i w dodatku została znaleziona w szufladzie jego nocnej szafki. Szlif zgadza się z obrazem mikroskopowym. Murowany dowód. A jednak się zapiera.
– Właśnie. I świadkowie go zidentyfikowali – dodał Rönn.
– No… – zaczął Kollberg. Potem nacisnął guzik telefonu bezpośredniego i od razu się połączył.
– Przyjdą z nim zaraz.
– Gdzie możemy usiąść?
– Zajmij mój pokój – powiedział Rönn.
– Tylko pilnuj tego ścierwa – przestrzegł Gunvald Larsson. – Tylko jego mamy.
Po niespełna pięciu minutach przyprowadzono Mauritzona, przykutego na łańcuchu do strażnika w cywilu.
– To się wydaje zbędne – powiedział Martin Beck. – Porozmawiamy tylko trochę. Proszę zdjąć kajdanki i zaczekać na zewnątrz.
Strażnik zabrał kajdanki. Mauritzon z irytacją roztarł przegub ręki.
– Proszę usiąść – powiedział Martin Beck.
Usiedli naprzeciw siebie po przeciwnych stronach biurka.
Martin Beck nigdy przedtem nie widział Mauritzona i bez zdziwienia odnotował, że aresztant wydaje się wytrącony z równowagi, strasznie zdenerwowany, na granicy zupełnego załamania. Może go bili. Prawdopodobnie jednak nie. Często się zdarza, że zbrodniarze i mordercy mają chwiejny charakter i tracą zuchwałość, gdy zostaną schwytani.
– Jestem ofiarą jakiegoś piekielnego sprzysiężenia – powiedział Mauritzon piskliwie. – Policja czy ktoś inny nawsadzał mi do domu mnóstwo fałszywych dowodów. Mnie nie było w mieście, kiedy ten bank obrabowano, ale nawet mój adwokat w to nie wierzy. Co ja mam robić u diabła?
– Pan jest Amerykaninem szwedzkiego pochodzenia?
– Nie. Dlaczego?
– Powiedział pan „nawsadzała mi”.
– A jak u Boga można to nazwać, kiedy policja włamuje się do czyjegoś domu i podrzuca perukę, okulary przeciwsłoneczne, pistolet i licho wie co, a potem udaje, że to tam znalazła? Przysięgam, że żadnego banku nie obrabowałem. Ale nawet mój adwokat powiada, że nie mam najmniejszej szansy. Czego chcecie? Co mam zrobić? Przyznać się do napadu i morderstwa, z którym nic nie mam wspólnego? Ja zwariuję.
Martin Beck wsunął rękę pod biurko i nacisnął guzik. Biurko Rönna było nowe i chytrze wyposażone we wbudowany magnetofon.
– Ja z tą sprawą nie mam nic wspólnego – powiedział komisarz.
– Nie ma pan?
– Nie. Zupełnie nic.
– Więc czego pan chce?
– Pomówić o czymś innym.
– O czym mianowicie?
– O pewnej historii, którą pan chyba zna. Zaczęło się w marcu sześćdziesiątego szóstego roku. Od skrzynki hiszpańskiego likieru.
– Co?
– Właściwie mam na wszystko dowody. Sprowadził pan z zagranicy zupełnie legalnie skrzynkę likieru. Oclił i opłacił należności. Przede wszystkim cło, ale także transport. Czy tak?
Mauritzon nie odpowiedział. Martin Beck spojrzał i zobaczył, że tamten wpatruje się w niego z ustami otwartymi ze zdumienia.
– Mam dokumenty – powtórzył Martin Beck. – Przypuszczam więc, że wszystko się zgadza.
– Tak – powiedział wreszcie Mauritzon. – Zgadza się.
– Ale nigdy pan tej przesyłki nie otrzymał. Jeżeli dobrze rzecz rozumiem, skrzynka została zniszczona, nieszczęśliwy wypadek przy transporcie.
– Tak. Choć ja bym tego nie nazwał nieszczęśliwym wypadkiem.
– Nie, chyba ma pan rację. Ja osobiście sądzę, że tragarz, nazwiskiem Svärd, celowo rozbił skrzynkę, żeby dostać się do alkoholu.
– Bardzo słusznie pan przypuszcza. Tak właśnie było.
– Hmm – powiedział Martin Beck. – Rozumiem, że jest pan tym wszystkim wyczerpany. Może nie chce pan mówić o tej starej sprawie.
Po długiej chwili Mauritzon powiedział:
– Owszem, dlaczego nie? To mi dobrze robi, mówić o czymś, co naprawdę się zdarzyło. Bo inaczej chyba zwariuję.
– Jak pan sobie życzy – powiedział Martin Beck. – Moim zdaniem te butelki nie były wypełnione likierem.
– W dalszym ciągu ma pan rację.
– Co właściwie zawierały, możemy pominąć.
– Jeżeli to pana interesuje, mogę powiedzieć. Butelki zostały podmienione w Hiszpanii. Wyglądały jak autentyczne, ale był w nich roztwór morfiny i fenedryny, wtedy to było bardzo cenione. Dość wartościowa partia.
– O ile wiem, usiłowanie przemytu, bo do przemycenia nie doszło, jest już przedawnione.
– I tu ma pan rację – powiedział Mauritzon, jak gdyby przewidział ten punkt widzenia.
– Dalej, mam powód przypuszczać, że był pan szantażowany przez tego Svärda.
Mauritzon nie odpowiedział. Martin Beck wzruszył ramionami i powiedział:
– Jak już zaznaczyłem, nie musi pan odpowiadać, jeżeli pan nie chce.
Mauritzon w dalszym ciągu wydawał się całkowicie roztrzęsiony. Kręcił się, nie mógł utrzymać rąk w spokoju.
Oni go naprawdę doprowadzili do nerwicy – pomyślał Martin Beck z pewnym zdziwieniem. Znał metody Kollberga i wiedział, że niemal zawsze bywały humanitarne.
– Odpowiem – rzekł Mauritzon. – Nie kończmy jeszcze. To mnie przywraca do rzeczywistości.
– Płacił pan Svärdowi siedemset pięćdziesiąt koron miesięcznie.
– Zażądał tysiąca. Zaproponowałem pięćset. Stanęło na siedmiuset pięćdziesięciu.
– Dlaczego nie opowiada pan sam – powiedział Martin Beck. – Jeżeli jest coś, czego pan nie rozumie, możemy to razem zrekonstruować.
– Tak pan sądzi – powiedział Mauritzon. Coś drgnęło w jego twarzy. Wymamrotał: – Czy to do pomyślenia?
– Na pewno – rzekł Martin Beck.
– Pan też uważa, że jestem chory umysłowo? – spytał nagle Mauritzon.
– Nie. Dlaczego miałbym tak myśleć.
– Wszystkim się wydaje, że jestem stuknięty. Mnie samemu prawie też.
– Proszę mówić o tym, co się wydarzyło – powiedział Martin Beck. – Wszystko da się z pewnością wyjaśnić. A więc Svärd wymuszał od pana pieniądze.
– To była istna pijawka – powiedział Mauritzon. – Kiedy to się zdarzyło, nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby wpaść. Bo siedziałem przedtem i miałem parę warunkowych wyroków i byłem pod nadzorem. Ale pan oczywiście o tym wszystkim wie.
Martin Beck nie odpowiedział. Jeszcze dokładnie nie skontrolował przeszłości Mauritzona.
– No – ciągnął Mauritzon. – Siedemset pięćdziesiąt koron miesięcznie to jeszcze nie ruina. Dziewięć tysięcy rocznie. Ta skrzynka była warta dużo więcej.
Urwał i powiedział skonsternowany:
– Nie pojmuję, skąd pan może to wszystko wiedzieć.
– W takim społeczeństwie jak nasze na wszystko są dokumenty – przyjaźnie powiedział Martin Beck.
– Ale przecież ci dranie co tydzień rozbijali skrzynki – powiedział Mauritzon.
– Tak, ale tylko pan nie chciał odszkodowania.
– Nie chciałem, to prawda. Musiałem wprost błagać, żeby mi nie wypłacali tego przeklętego ubezpieczenia. Bo w takim wypadku jeszcze i inspektorzy z ubezpieczeń poszliby tam węszyć. Mnie zupełnie wystarczył Svärd.
– Rozumiem. I ciągle pan płacił.
– Po roku próbowałem przestać, ale jeżeli się tylko spóźniłem o kilka dni, stary zaczynał mi grozić. A przy mojej działalności nie mogłem się narazić na niuchanie.
– Mógł pan zaskarżyć Svärda o wymuszenie.
– Właśnie. I sam utknąć na kilka lat. Nie, ja mogłem tylko jedno. Bulić. Ten cholernik przestał pracować, ze mnie sobie zrobił kasę emerytalną.
– W końcu sprzykrzyło się panu?
– Tak.
Mauritzon nerwowo miętosił w palcach chusteczkę.
– Między nami mówiąc – powiedział. – Panu by się nie sprzykrzyło? Wie pan, ile zapłaciłem temu typowi?
– Wiem. Pięćdziesiąt cztery tysiące.
– Pan wie wszystko – rzekł Mauritzon. – Czy nie mógłby pan przejąć od tych szaleńców sprawy o napad na bank?
– To byłoby trudne – odpowiedział Martin Beck. – Nie płacił mu pan jednak cicho i pokornie? Groził mu pan od czasu do czasu?
– Skąd pan i to może wiedzieć! Jakiś rok temu zacząłem się zastanawiać, ile już pieniędzy wpakowałem w tego łotra przez tyle lat. Skontaktowałem się z nim w zimie.
– Jak?
– Przyuważyłem go na mieście i powiedziałem, że dość. Ale ten chciwiec powiedział tylko, że chyba wiem, co będzie, jeżeli pieniądze nie przyjdą, kiedy powinny.
– Cóż by było?
– Mówił, że od razu doniesie. Wprawdzie to ze skrzynką było przedawnione, ale policja zaczęłaby ryć w moich interesach. Część z tego, czym się zajmuję, jest nielegalna. Trudno by mi także wyjaśnić, dlaczego buliłem mu przez tyle lat.
– Jednak Svärd uspokoił pana. Powiedział, że wkrótce umrze.
Mauritzon długą chwilę milczał.
– Czy to Svärd opowiedział panu wszystko? A może to jest napisane?
– Nie.
– Pan jest jasnowidzem?
Martin Beck potrząsnął głową.
– Więc skąd pan może tak dokładnie wszystko wiedzieć? Powiedział, że ma raka i nie pożyje dłużej niż pół roku. W każdym razie wydał mi się trochę zmartwiony. Pomyślałem sobie, że jeżeli go utrzymywałem przez sześć lat, to pół roku nie ma żadnego znaczenia.
– Kiedy rozmawiał pan z nim ostatnio?
– W lutym. Jęczał i żalił się, jakbym był jego krewnym. Powiedział, że idzie do szpitala. Do fabryki śmierci, tak to nazwał. Do instytutu radowego. Wydawało się, że jest załatwiony. W porządku, pomyślałem.
– Ale zadzwonił pan do szpitala, żeby sprawdzić?
– Tak. Nie było go tam. Powiedzieli, iż leży w klinice rejonowego szpitala na Söder. Zacząłem mieć złe przeczucia.
– Aha. Wtedy pan zadzwonił do tamtejszego lekarza i powiedział, że jest pan bratankiem.
– Zdaje się, że nie ma sensu, żebym panu coś opowiadał. Nic nie mogę powiedzieć, czego by pan już nie wiedział.
– O, chyba tak.
– Cóż by to mogło być?
– Na przykład, jakie nazwisko pan podał.
– Svärd oczywiście. Jak mógłbym być bratankiem tego łotra, gdybym się nie nazywał Svärd. To panu na myśl nie przyszło?
Mauritzon spoglądał na Martina Becka radośnie zaskoczony.
– Faktycznie nie pomyślałem. No, widzi pan.
Zaczynała się między nimi wytwarzać pewna zażyłość.
– Doktor, z którym rozmawiałem, powiedział, że stary jest zdrów jak ryba i z pewnością nie wykituje wcześniej niż za dwadzieścia lat. Pomyślałem sobie, że…
Umilkł. Martin Beck porachował szybko i powiedział:
– Że to znaczy jeszcze sto osiemdziesiąt tysięcy koron.
– Tak, tak. Poddaję się. Pan to już dla mnie za dużo. Tego samego dnia wpłaciłem pieniądze za marzec, żeby ten przeklęty przekaz bankowy już na niego czekał, kiedy wróci do domu. Jednocześnie… Przecież pan wie, co zrobiłem jednocześnie.
– Postanowił pan, że to już ostatni raz.
– Dokładnie tak. Dowiedziałem się, że zostanie wypisany w sobotę, i gdy tylko wytknął nos z domu, poszedł do sklepu, żeby kupić to przeklęte kocie jedzenie, przyskrzyniłem go i powiedziałem, że teraz koniec. Był tak samo bezczelny jak i przedtem, powiedział, że wiem, co się stanie, jeżeli nie otrzyma awiza najpóźniej dwudziestego następnego miesiąca. Ale się porządnie przestraszył, bo wie pan, co zrobił?
– Przeprowadził się.
– Jasne, że pan wie. A co ja potem zrobiłem, też pan wie?
– Tak.
Na chwilę zapanowało milczenie. Martin Beck pomyślał, że magnetofon obraca się zupełnie bezgłośnie. Przed wpuszczeniem tu Mauritzona, skontrolował, czy działa i założył nową taśmę. Teraz tylko wybrać właściwą taktykę. Powiedział:
– A więc wiem. Właściwie możemy uważać tę rozmowę za zakończoną.
Mauritzon wyraźnie poczuł się urażony.
– Chwileczkę – powiedział. – Pan naprawdę wie?
– Tak.
– Ja natomiast nie. Niech mnie cholera, ale nie wiem nawet, czy stary umarł, czy żyje. I tu się zaczynają czary.
– Czary?
– Tak. Od tamtej pory wszystko jest jak… no, jakby ktoś klątwę rzucił, czy jak to nazwać. A za dwa tygodnie dostanę dożywocie za coś, co tylko samo piekło mogło zmajstrować. Niech minie diabli, tego nie można pojąć.
– Pan jest Smolandczykiem.
– Tak, wcześniej pan nie poznał?
– Nie.
– Dziwne. Pan, który wszystko od razu rozumie. No, więc co zrobiłem?
– Na początek wyszpiegował pan, gdzie Svärd mieszka.
– Tak, to było łatwe. Miałem go na oku przez parę dni. Wypatrywałem, kiedy wychodzi i w ogóle. Nie wychodził często. Roletę w oknie wciąż miał opuszczoną, nawet kiedy wietrzył. To też wypatrzyłem.
Wypatrzyć to modne słowo, używane ponad miarę. Zaczęło się od dzieci, teraz używają tego określenia wszyscy. Martin Beck sam czasami tak mówił, choć starał się przestrzegać poprawności języka.
– Zamierzał pan strzelić do Svärda, żeby go porządnie przestraszyć. W najgorszym razie zabić.
– Wcale się nie troszczyłem, czy to pierwsze, czy drugie. Ale dostęp był trudny. Więc wymyśliłem prosty sposób. Pan oczywiście wie, jaki?
– Wymyślił pan, żeby go zabić przez okno, albo kiedy je będzie otwierał, żeby wywietrzyć, albo kiedy będzie zamykał.
– Właśnie. To była jedyna okazja, tylko wtedy się pokazywał. Znalazłem świetne miejsce. Gdzie, to pan wie.
Martin Beck kiwnął głową.
– Chyba mogę w to wierzyć. Jest tylko jedno miejsce, jeżeli się nie chce wchodzić do domu. Wzgórze w parku po drugiej stronie ulicy. Svärd każdego wieczoru otwierał okno o dziewiątej, zamykał o dziesiątej. No więc poszedłem tam, żeby wpakować kulę w starego.
– Jakiego dnia?
– W poniedziałek siedemnastego. Zamiast do banku poszedłem tam. O dziesiątej wieczorem. I tu się zaczynają czary. Nie wierzy pan? Ja mogę udowodnić. Tylko przedtem coś sprawdzę. Wie pan z czego zamierzałem go ustrzelić?
– Tak. Z automatu, czterdziestkipiątki, Llama dziewięć A nazywa się ten model.
Mauritzon oparł głowę na rękach i powiedział:
– Pan też jest w tym spisku. Bo skąd pan to może wiedzieć, to już nie rozumiem. A jednak pan wie. To jest nadnaturalne.
– Żeby huk nie ściągnął ludzi, nałożył pan tłumik.
Mauritzon potwierdził zdumiony.
– Przypuszczam, że sam go pan zrobił. Prosty typ, do jednorazowego użycia.
– Zgadza się – powiedział Mauritzon. – Zgadza się, zgadza, zgadza. A teraz niech pan mi opowie, co się właściwie stało.
– Proszę zacząć – rzekł Martin Beck. – Ja wyjaśnię resztę.
– Tak, tak, poszedłem tam. Właściwie pojechałem samochodem, ale to nieważne. Było ciemno, ani żywego ducha w pobliżu. Światło w mieszkaniu zgaszone. Okno otwarte, roleta opuszczona. Stanąłem na wzgórzu. Po paru minutach spojrzałem na zegarek. Była za dwie dziesiąta. Wszystko odbyło się tak, jak zaplanowałem. Ten przeklęty staruch podwija roletę, widać go w oknie, pewnie chce zamknąć okno. A właściwie to wciąż jeszcze nie zdecydowałem się na dobre. Ale pan pewno wie?
– Nie zdecydował się pan jeszcze, czy zabić Svärda, czy go tylko nastraszyć. Strzelając w ramię albo w ramę okna.
– Oczywiście, jasne – powiedział Mauritzon zmiażdżony. – Jasne, że pan i to wie. Choć ja to tylko myślałem, tego jakby nie było, tylko w mojej głowie.
Postukał się w czoło.
– Ale szybko się pan zdecydował na to gorsze.
– Tak, kiedy zobaczyłem, że tam stoi, pomyślałem, że wszystko jedno, lepiej z nim skończyć raz na zawsze. I strzeliłem.
Umilkł.
– I co się stało?
– Właśnie, co się stało. Nie wiem. To się wydaje niepojęte, żebym mógł spudłować, choć z początku tak mi się zdawało. Zniknął i wyglądało, że zamknął okno. Natychmiast. Roleta wisi jak zwykle. Wszystko jest znowu jak zawsze.
– Co pan wtedy zrobił?
– Pojechałem do domu. Co u licha miałem zrobić. Codziennie potem przeglądałem gazety, ale nic nie było. Wszystko wydawało się niepojęte. Tak wtedy myślałem. I teraz nie inaczej myślę.
– W jakiej pozycji stał Svärd, kiedy pan strzelił?
– Trochę pochylony do przodu, z podniesioną prawą ręką. Może jedną ręką trzymał haczyk, a drugą opierał się o parapet.
– Skąd miał pan pistolet?
– Znałem paru chłopaków, którzy kupili trochę broni za granicą, na licencję eksportową. Pilnowałem, żeby ten towar dotarł do kraju. Pomyślałem wtedy, że może dobrze byłoby mieć spluwę. Więc kupiłem ekstra jeszcze jeden pistolet. Oni mieli już taki. Nie znam się na broni, ale wydawało mi się na wygląd, że jest dobry.
– Jest pan pewien, że trafił pan Svärda?
– Tak. Wszystko inne jest nie do pomyślenia. Tylko reszty nie rozumiem. Na przykład dlaczego nikogo to nie obchodziło? Często przechodziłem tamtędy, spoglądałem w okno. Zawsze jednakowo zamknięte, zawsze jednakowo roleta opuszczona. Zacząłem się zastanawiać, czy jednak nie chybiłem. A potem wciąż się działy najdziwniejsze rzeczy. Boże wielki, co za klops. Nic nie rozumiem. Aż tu nagle pan przychodzi i wie wszystko.
– Coś niecoś mogę wyjaśnić – rzekł Martin Beck.
– Mogę teraz dla odmiany ja trochę popytać?
– Oczywiście.
– Po pierwsze: Trafiłem starego?
– Tak. Położył go pan na miejscu trupem.
– Zawsze coś. Bo już zaczynałem wierzyć, że siedział sobie w pokoju obok i gazetę czytał, tak przy tym ryczał ze śmiechu, aż się posiusiał.
– A więc popełnił pan morderstwo – poważnie rzekł Martin Beck.
– Pewnie – obojętnie przyznał Mauritzon. – Tamte światłe głowy też tak twierdzą. Chociażby mój adwokat.
– Jeszcze jakieś pytania?
– Dlaczego nikogo nie obchodziło, że nie żyje? W gazetach nie było ani linijki.
– Svärda znacznie później znaleziono. Ze względu na różne okoliczności z początku przypuszczano, że popełnił samobójstwo.
– Samobójstwo?
– Tak, policja też czasami coś sknoci. Kula trafiła go prosto w pierś, co tłumaczy się tym, że był pochylony do przodu, w chwili gdy został trafiony. A pokój, w którym leżał, był zamknięty od wewnątrz, okno także.
– Aha. Pociągnął je pewnie padając i haczyk wleciał w kółko.
– Ja także doszedłem do takiego wniosku. Mniej więcej. Pocisk z pistoletu tak dużego kalibru odrzuca postrzelonego parę metrów do tyłu. Nawet jeżeli Svärd nie pociągnął za haczyk, mógł on trafić na swoje miejsce, gdy okno się zatrzasnęło. Podobny fenomen widziałem zupełnie niedawno.
Martin Beck uśmiechnął się do siebie.
– Tym samym rzecz została w dużej mierze wyjaśniona – powiedział.
– W dużej mierze wyjaśniona? Skąd, na przykład, pan wie, co myślałem, zanim strzeliłem?
– To właściwie zgadłem – powiedział Martin Beck. – Chce pan jeszcze o coś zapytać?
– O coś jeszcze? Pan sobie ze mnie kpi.
– Skądże znowu.
– To może będzie pan uprzejmy wyjaśnić, co następuje. Tego wieczoru pojechałem prosto do domu. Włożyłem pistolet do starej teczki, którą wypełniłem kamieniami. Potem owiązałem ją sznurkiem i to bardzo porządnie i postawiłem w pewnym miejscu. Przedtem jeszcze zdjąłem tłumik i rozpłaszczyłem młotkiem, był jednorazowy, ale nie zrobiłem go sam, jak pan mówił, kupiłem razem z pistoletem. Następnego ranka pojechałem pociągiem do Södertälje. Tam przy drodze wszedłem do jakiegoś opuszczonego domu i wrzuciłem tłumik do śmietnika. Zabrałem z Södertälje moją motorówkę, którą tam trzymam. Dopłynąłem nią do Sztokholmu późnym wieczorem. Następnego dnia wziąłem teczkę z pistoletem, popłynąłem cholernie daleko w stronę Vaxholm i wrzuciłem teczkę w morze. W środku prądu na szlaku.
Martin Beck zmarszczył brwi.
– Wiem z całą pewnością, że to wszystko zrobiłem – mówił Mauritzon, podniecony. – Nikt nie mógł wejść do mojego mieszkania, kiedy mnie nie było. Nikt nie ma klucza. Nielicznym znajomym, którzy wiedzą, gdzie mieszkam, powiedziałem, kiedy załatwiałem moje sprawy ze Svärdem, że jestem w Hiszpanii.
– No i?
– I teraz siedzi pan tu i zna każdy drobiazg. Wie pan o pistolecie, który murowane, że leży na dnie morza. Wie pan o tłumiku. Czy może pan być taki uczynny i wyjaśnić mi to.
Martin Beck zastanowił się. Wreszcie powiedział:
– Musiał się pan jednak w czymś pomylić.
– Pomylić? Przecież wszystko szczegółowo opowiedziałem. Do diabła, chyba wiem, co robię. Albo…
Mauritzon roześmiał się hałaśliwie. Urwał nagle i powiedział:
– Pan też mnie tylko nabiera. I niech się pan nie spodziewa, że powtórzę to przed sądem. – Znowu zaczął się śmiać niepohamowanie.
Martin Beck wstał, otworzył drzwi, dał znak czekającemu strażnikowi i powiedział:
– Jestem gotów. Chwilowo.
Wyprowadzono Mauritzona. Wciąż się śmiał. Brzmiało to nieprzyjemnie.
Martin Beck otworzył szafkę biurka, szybko przewinął resztę taśmy, zabrał ją i poszedł do grupy specjalnej. Rönn i Kollberg byli w pokoju.
– No jak? – spytał Kollberg. – Podobał ci się Mauritzon?
– Nie bardzo. Ale mam materiał, żeby wystąpić przeciw niemu z oskarżeniem o morderstwo.
– Kogo zamordował?
– Svärda.
– Naprawdę?
– Z całą pewnością. Przyznał się nawet.
– A taśma – spytał Rönn – to z mojego magnetofonu?
– Tak.
– To nie będziesz mieć dużego pożytku. Nie działa.
– Wypróbowałem.
– Nagrywa przez dwie pierwsze minuty. Potem nic nie słychać. Jutro daję go do naprawy.
– Ach tak. – Martin Beck popatrzył na taśmę. – Nic nie szkodzi. Rzeczowe dowody są wystarczające. Broń, z której go zastrzelono, należy do Mauritzona, jak tu już Lennart zaznaczył. Czy Hjelm wam mówił, że na lufie był tłumik?
– Mówił – ziewnął Kollberg. – Ale w banku strzelał bez tłumika. A dlaczego ty tak jakoś dziwnie wyglądasz?
– Z tym Mauritzonem coś nie jest w porządku – powiedział Martin Beck. – Coś, czego nie rozumiem.
– Nie żądaj za wiele – powiedział Kollberg. – Pełny wgląd w psychikę ludzką? Zamierzasz napisać rozprawę kryminologiczną?
– Cześć – powiedział Martin Beck i wyszedł.
– Pewnie – powiedział Rönn. – Będzie mieć na to czas. Teraz, kiedy zostanie dyrektorem.
XXX
Mauritzon stanął przed sądem, oskarżony o morderstwo, rabunek i napad z bronią w ręku a także handel narkotykami i różne inne przestępstwa. Przeczył wszystkiemu. Na wszystkie pytania odpowiadał, że nic nie wie i że policja wybrała go na kozła ofiarnego i sama podrzuciła dowody.
Buldożer Olsson był w swoim żywiole i odpowiedzi były przez cały czas twardo obalane. Prokurator zmienił nawet już w trakcie trwania rozprawy oskarżenie o napad z bronią na oskarżenie o morderstwo.
Po trzech dniach rozprawy wyrok był gotowy.
Mauritzon został za zamordowanie Gordona i rabunek przy Hornsgatan skazany na dożywotnie roboty. Ponadto uznano go winnym różnych przestępstw, między którymi była i pomoc w napadach szajki Mohréna.
Oddalono natomiast oskarżenie o zamordowanie Karla Edvina Svärda. Adwokat, który w pierwszej części rozprawy występował apatycznie, ożywił się i zaatakował dowody rzeczowe. Między innymi powołał własnych ekspertów na okoliczność badania balistycznego, i z całą słusznością wykazał, że łuska od naboju była zbyt mocno narażona na działanie zewnętrzne, by można było z całą pewnością uznać jej związek z pistoletem Mauritzona.
Martin Beck stawał jako świadek, lecz wypowiedź jego została oceniona jako nie wystarczająca, pełna luk i po części zbudowana na niedorzecznych przypuszczeniach.
Z punktu widzenia tak zwanej sprawiedliwości nie miało to większego znaczenia. Nie mogło mieć żadnych następstw, czy Mauritzon zostanie skazany za jedno, czy za dwa morderstwa. Zgodnie z prawodawstwem szwedzkim dożywocie jest najsurowszą karą.
Mauritzon wysłuchał wyroku z krzywym uśmiechem. W ogóle przez cały czas rozprawy robił trochę dziwne wrażenie.
Gdy przewodniczący sądu zapytał, czy oskarżony zrozumiał wyrok, Mauritzon potrząsnął głową.
– W zasadzie oznacza to, że podsądny został uznany za winnego w sprawie napadu przy Hornsgatan i zamordowania pana Gordona. Natomiast sąd uwolnił podsądnego od zarzutu zamordowania Karla Edvina Svärda. Zbiorczo oskarżony został skazany na dożywotnie więzienie i zostanie teraz odprowadzony do aresztu w oczekiwaniu na uprawomocnienie się wyroku.
Mauritzon śmiał się, gdy go wyprowadzano, strażnicy zwrócili na to uwagę i uznali, że jest to niezwykle zatwardziały przestępca, który nie okazał skruchy ani respektu wobec prawa i sądu.
Monita siedziała w cienistym rogu hotelowej altany trzymając na kolanach podręcznik do nauki języka włoskiego dla dorosłych. W ogrodzie, w kępie bambusów, Mona bawiła się z nowymi przyjaciółmi. Siedzieli na nasłonecznionej, znaczonej cieniami smukłych bambusowych pni ziemi i Monita słuchając ich jasnych głosów zdumiewała się, jak łatwo dzieci porozumiewają się z sobą, nawet jeżeli nie znają jednego słowa z obcych sobie języków. Zresztą Mona znała już wiele słów i Monita była pewna, że nauczy się języka znacznie prędzej niż ona sama, bo zaczynała już wątpić, czy w ogóle będzie w stanie opanować go kiedykolwiek.
W hotelu radziła sobie jakoś, posługując się angielskim i łamaną niemczyzną, ale chciała móc rozmawiać z innymi ludźmi, nie tylko z hotelowym personelem. Dlatego zabrała się do włoskiego, wydawał się jej znacznie łatwiejszy niż słoweński, a miała nadzieję, że tu w pobliżu włoskiej granicy będzie się nim mogła porozumieć.
Było straszliwie gorąco, od upału sen ją morzył, choć siedziała w cieniu i przed kwadransem wzięła prysznic, po raz czwarty od rana. Zamknęła książkę i wsunęła do stojącej na podłodze torebki.
Po ulicy i po wybrzeżu przed hotelowym ogrodem spacerowali lekko ubrani turyści, było wśród nich wielu Szwedów, zbyt wielu, uważała Monita. Stałych mieszkańców miasteczka łatwo było w tłumie odróżnić, poruszali się bardziej zdecydowanie i ze świadomością celu i wielu z nich coś niosło; kosze z jajkami i owocami, wielkie brązowe bochny chleba z piekarni na wybrzeżu, wędki albo własne dzieci, przed chwilą przeszedł jakiś mężczyzna trzymając na głowie świeżo zakłutego prosiaka. Poza tym prawie wszyscy, a starsi bez wyjątku, ubrani byli na czarno.
Zawołała Monę, która nadbiegła w podskokach, a nowi towarzysze zabaw tuż za nią.
– Chcę się przejść – powiedziała Monita. – Tylko do domu Rozety i z powrotem. Chcesz iść ze mną?
– Muszę? – spytała Mona.
– Wcale nie musisz. Jeżeli chcesz, możesz tu zostać i bawić się. Niedługo wrócę.
Monita zaczęła schodzić ze wzniesienia na tyłach hotelu.
Dom Rozety leżał na stoku góry w odległości kwadransa drogi od hotelu. Dom wciąż tak nazywano, chociaż Rozeta umarła pięć lat temu i należał teraz do trzech jej synów, którzy mieli własne domy w mieście.
Już w pierwszym tygodniu pobytu Monita poznała się z najstarszym z synów, właścicielem restauracji na wybrzeżu, to z jego córką Mona bawiła się najchętniej. Teraz Monita znała całą rodzinę, ale porozumieć mogła się tylko z restauratorem, który był kiedyś marynarzem i znał angielski. Cieszyła się, że tak szybko znalazła w tym mieście przyjaciół, lecz najradośniejsze było to, że będzie mogła wynająć dom Rozety od jesieni, kiedy mieszkający tam Amerykanin wyjedzie. Dom był zamówiony dopiero na przyszły sezon, więc przez zimę będą tam mogły mieszkać z Moną.
Dom Rozety, wybielony wapnem, obszerny i wygodny stał w wielkim ogrodzie z fantastycznym widokiem na góry, port i zatokę. Monita chodziła tam czasami posiedzieć chwilę w ogrodzie i porozmawiać z Amerykaninem, emerytowanym oficerem, który osiadł tu, żeby pisać pamiętniki.
Wchodząc po stromym zboczu Monita znowu wróciła myślą do wydarzeń, które ją tu sprowadziły. Nie wiedziała już, po raz który z kolei w ciągu trzech minionych tygodni. Nigdy prawdopodobnie nie przestanie dziwić się temu, że wszystko stało się tak szybko, było tak proste i w sposób tak oczywisty zgodne z tym, co zamierzyła. Nigdy też nie przejdzie do porządku nad tym, że zabiła człowieka, żeby osiągnąć swój cel, choć może z czasem przywyknie do wspomnienia tego nie zamierzonego lecz nieodwołalnego strzału, którego echo brzmiało w jej głowie w bezsenne noce.
Rozstrzygające było to, co znalazła w szafce pod zlewozmywakiem w kuchni Filipa Mauritzona. Właściwie wtedy i tam się zdecydowała, stojąc w kuchni z pistoletem w ręku. Potem jeszcze dwa i pół miesiąca zajęło jej ułożenie planu i zebranie się na odwagę. Przez dziesięć tygodni o niczym innym nie myślała.
Kiedy wreszcie przeszła do działania, wydawało jej się, że przemyślała wszelkie możliwe sytuacje, jakie mogą powstać, gdy znajdzie się w lokalu banku. Nigdy jednak nie liczyła się z możliwością, że zostanie tak zaskoczona. Nie miała pojęcia o broni palnej, nie zapoznała się nawet bliżej z pistoletem, miał jej przecież posłużyć tylko jako straszak, przedmiot budzący grozę, wcale nie wiedziała, że on może tak od razu wystrzelić.
Kiedy ten człowiek biegł do niej, mimo woli ścisnęła mocniej pistolet i była zupełnie nieprzygotowana na huk strzału. Gdy ten człowiek upadł, gdy dotarło do jej świadomości, co zrobiła, przestraszyła się okropnie. Wciąż ją jeszcze dziwiło, że była jednak potem w stanie postępować zgodnie z planem; bo wewnętrznie czuła się zupełnie sparaliżowana.
Kolejką podziemną pojechała do domu i wepchnęła siatkę z pieniędzmi między ubranie Mony do walizki, którą spakowała poprzedniego dnia.
Potem zaczęła postępować bezsensownie. Przebrała się w sukienkę i sandałki, pojechała taksówką na Armfeldsgatan. Pierwotnie nie wchodziło to w plan, ale nagle poczuła, że Mauritzon jest po części winien śmierci tego człowieka w banku i zamierzała położyć broń tam, skąd ją wzięła. Gdy już znalazła się w kuchni, wydało jej się to zupełnie niedorzeczne i ogarnięta nagłą paniką uciekła. Gdy była na parterze, zobaczyła otwarte na oścież drzwi do piwnicy. Zeszła i właśnie otwierała drzwi zsypu, by zakopać w śmieciach zieloną torbę z żaglowego płótna, gdy usłyszała głosy i zrozumiała, że to pracownicy z zakładu oczyszczania idą po worki z odpadkami. Pobiegła dalej piwnicznym korytarzem, weszła do jakiegoś składziku i ukryła torbę w stojącej tam w kącie skrzyni. Zaczekała, aż drzwi się zatrzasną za robotnikami, zaraz potem opuściła kamienicę.
W dzień później opuściła kraj.
Zawsze marzyła o zobaczeniu Wenecji i w niespełna dobę po napadzie znalazła się tam wraz z Moną. Mieszkały w Wenecji tylko dwa dni, trudno było o pokój w hotelu, upał przytłaczający, choć w porównaniu ze smrodem z kanałów wydawał się znośny. Zresztą mogły tam przecież pojechać później, po sezonie.
Pojechały do Triestu, stamtąd do małego jugosłowiańskiego miasteczka na Istrii.
W hotelowej szafie, w jednej z walizek leżała czarna nylonowa siatka z osiemdziesięcioma siedmioma tysiącami koron w walucie szwedzkiej. Niejednokrotnie już przychodziło jej na myśl, że należałoby te pieniądze przechowywać w pewniejszym miejscu. Trzeba będzie któregoś dnia pojechać do Triestu i złożyć je w banku.
Amerykanina nie zastała w domu, weszła jednak do ogrodu i usiadła pod drzewem, prawdopodobnie była to pinia. Wyciągnęła nogi, pochyliła głowę i patrzyła na Adriatyk.
Widoczność była doskonała, dostrzegła linię horyzontu i stateczek pasażerski zmierzający do portu. Skały w dole, biały brzeg i roziskrzony błękit zatoki bardzo wabiąco wyglądały w południowym upale. Za chwilę zejdzie tam i wykąpie się.
Naczelny komendant policji państwowej wezwał intendenta Stiga Malma do swego wielkiego jasnego gabinetu w narożniku najstarszej części kwatery głównej. Romboidalne plamy słońca padały na dywan malinowego koloru, przez zamknięte okno dochodził stłumiony hałas z terenu budowy nowego tunelu.
Rozmowa dotyczyła Martina Becka.
– O wiele częściej niż ja miałeś sposobność spotykania się z nim i w czasie jego rekonwalescencji, i przez te dwa tygodnie po jego powrocie do pracy – powiedział komendant. – Jaki on ci się wydaje?
– To zależy co masz na myśli – odpowiedział Malm. – Chodzi ci o stan jego zdrowia?
– Jego stan fizyczny najlepiej mogą osądzić lekarze. O ile ja się na tym znam, zupełnie przyszedł do siebie. Miałem raczej na myśli, jakie wrażenie odnosisz, jeśli chodzi o jego stan psychiczny.
Intendent Malm pogładził swe wypielęgnowane loki.
– Cóż – powiedział – trudno mi się wypowiadać…
Zapanowała cisza, komendant chwilę czekał na dalszy ciąg, wreszcie sam podjął z odcieniem irytacji w głosie:
– Nie wymagam, żebyś przeprowadził dogłębną analizę psychologiczną. Przypuszczałem tylko, że powiesz mi, jakie on chwilowo robi na tobie wrażenie.
– Ja też tak znowu często się z nim nie widuję – powiedział Malm wymijająco.
– Ale bardziej masz z nim do czynienia niż ja – rzekł komendant. – Czy jest taki jak dawniej?
– To znaczy w porównaniu z tym, jaki był, zanim został ranny? No, chyba nie. Tak długo był chory, oderwany od pracy, trzeba trochę czasu, żeby w nią wszedł.
– A jak uważasz, pod jakim względem się zmienił?
Malm spojrzał na przełożonego niepewnie.
– No, w każdym razie nie na lepsze. Zawsze był trochę dziwny i trudny w porozumieniu. I zawsze miał skłonność do pewnej samowoli w sprawach służbowych.
Komendant pochylił się i zmarszczył czoło.
– Tak sądzisz? I chyba słusznie, tylko dawniej zawsze miewał w pracy dobre rezultaty. Myślisz, że zwiększyła się jego samowola?
– Cóż, nie wiem. Dopiero od dwóch tygodni pracuje…
– Ja mam wrażenie, że jest roztargniony – powiedział komendant. – Stracił bystrość. Wystarczy spojrzeć na to ostatnie śledztwo, ten wypadek śmierci przy Bergsgatan.
– Tak – powiedział Malm. – to sfuszerował.
– Skandalicznie. I nie tylko to. Wszystko wydaje się absolutnym nonsensem. Należy być wdzięcznym, że prasa nie okazała zainteresowania. Co prawda na to jeszcze nie jest za późno, lada chwila może wypłynąć, a to nie byłoby dobre dla nas, a już zwłaszcza dla Becka.
– Nie wiem doprawdy, co o tym powiedzieć – rzekł Malm. – Niektóre rzeczy w tym dochodzeniu wyglądają na zupełne płody fantazji. I to rzekome przyznanie się… cóż, nie wiadomo, co o tym myśleć.
Komendant wstał, podszedł do okna i popatrzył na Agnegatan i gmach sądów naprzeciwko. Po paru minutach wrócił na swój fotel, oparł dłonie o blat biurka i przyglądając się własnym paznokciom powiedział:
– Wiele myślałem w związku z Beckiem. Chyba rozumiesz, że mnie to niepokoiło, zwłaszcza ze względu na naszą wcześniejszą decyzję mianowania go dyrektorem biura.
Urwał, Malm czekał z uważnym szacunkiem.
– Teraz inaczej patrzę na tę sprawę – podjął komendant. – Sposób, w jaki Beck pokpił historię tego Skölda…
– Svärda – przerwał Malm. – On się nazywał Svärd.
– Co proszę? Aha, tak, więc Svärda. Postępowanie Becka wskazuje na to, że nie jest on zupełnie zrównoważony. Co ty powiesz?
– Na swój sposób to zupełny szaleniec, moim zdaniem – powiedział Malm.
– No, miejmy nadzieją, że tak źle nie jest. Ale nie wrócił jeszcze do zupełnej równowagi psychicznej, uważam, że należy zaczekać, przekonać się, czy to trwały skutek choroby, czy przejściowy.
Komendant podniósł dłonie o parę centymetrów nad blat i znowu opuścił.
– Innymi słowy – powiedział – w tej sytuacji uznałem, że nierozważnie byłoby mianować go dyrektorem biura. Niech zostanie na swoim dotychczasowym stanowisku, a z czasem się zobaczy. Jak dotąd awans był tylko projektem, nic nie zostało wysłane do zatwierdzenia, proponuję więc, żeby po prostu zapomnieć o całej sprawie, chwilowo odłożyć. Mam innych odpowiednich kandydatów do zaproponowania na to stanowisko, a Beck nigdy się nie dowie, że on był proponowany, więc nic złego się nie stało. Tak się umawiamy?
– Tak – rzekł Malm. – To chyba bardzo rozsądna decyzja.
W parę godzin później, gdy wiadomość o cofniętym awansie dotarła do Martina Becka, musiał ten jeden jedyny raz zgodzić się całkowicie z czymś, co zostało wypowiedziane przez komendanta. Niewątpliwie tym razem powziął on wyjątkowo rozsądną decyzję.
Filip Trofast Mauritzon krążył po celi. Fizycznie nieustannie był w ruchu, jego myśl też nie spoczywała. Tylko z biegiem czasu upraszczało się jego myślenie i ograniczało do paru tylko pytań.
Co się właściwie stało? Jak do tego doszło?
Nie umiał odpowiedzieć na te pytania.
Strażnicy mający nad nim nadzór, już rozmawiali z więziennym psychiatrą. W następnym tygodniu pomówią z księdzem.
Mauritzon często mówił strażnikom, że chce wyjaśnienia; ksiądz do wyjaśniania jest dobry, więc może się na coś przyda.
Więzień leżał cicho w ciemności. Nie mógł zasnąć.
Myślał:
Co się właściwie stało?
Jak do tego doszło?
Ktoś musi wiedzieć.
Kto?