Zabójca policjanta

fb2

Martin Beck #9 Komisarz Martin Beck zostaje wezwany do sennej nadmorskiej miejscowości, gdzie zaginęła kobieta. Policja szybko znajduje podejrzanego. Prasa żąda jego aresztowania, mieszkańcy żądają jego głowy, lecz Beck się waha, chociaż kiedyś posłał już tego mężczyznę za kratki. Śledztwo jednak przerywa śmierć policjanta w ulicznej strzelaninie. Policja w całej Szwecji rozpoczyna obławę na zabójcę. I tylko Martin Beck wie, że ma teraz do rozwiązania nie jedną, lecz dwie zagadki – i w obu nic nie jest tak oczywiste, jak się wydaje…

Rozdział 1

Przyszła na przystanek z dużym wyprzedzeniem. Autobus miał przyjechać dopiero za pół godziny. Trzydzieści minut z życia człowieka to niewiele. Poza tym była przyzwyczajona do czekania i zawsze przychodziła wcześniej. Myślała o tym, co zrobi na obiad i trochę o tym, jak wygląda. Jak zwykle.

Jednak w chwili przyjazdu autobusu nie miała już myśleć o niczym. Zostało jej tylko dwadzieścia siedem minut życia.

Dzień był ładny, powietrze czyste, trochę wietrzne, z powiewem wczesnojesiennego chłodu, ale kaprysy pogody nie mogły zaszkodzić jej starannie ułożonym włosom.

Jak wyglądała?

Stojąc na poboczu, sprawiała wrażenie kobiety koło czterdziestki, dość wysokiej i mocno zbudowanej, z prostymi nogami i szerokimi biodrami, trochę przy kości i bardzo przestraszonej, że to widać. Ubierała się przede wszystkim modnie, często kosztem wygody – w ten wietrzny jesienny dzień miała na sobie zielony płaszcz w stylu lat trzydziestych, nylonowe pończochy i cienkie brązowe lakierowane botki na płaskim obcasie. Na jej lewym ramieniu wisiała czworokątna torebka z dużym mosiężnym zamkiem, również brązowa, tak jak i skórkowe rękawiczki. Była starannie umalowana, a jasne włosy miała obficie spryskane lakierem.

Zauważyła samochód dopiero wtedy, gdy się zatrzymał. Mężczyzna za kierownicą wychylił się i otworzył drzwi.

– Podwieźć cię? – zapytał.

– Tak – powiedziała, trochę wytrącona z równowagi. – Oczywiście. Nie myślałam…

– O czym nie myślałaś?

– Nie liczyłam na to, że złapię okazję. Chciałam jechać autobusem.

– Przecież widziałem, gdzie stoisz. I przypadkiem tak się składa, że mi pasuje. Pospiesz się.

Pospiesz się. Ile sekund zajęło jej wejście do samochodu i zajęcie miejsca obok kierowcy? Pospiesz się. Jechał szybko i po chwili znaleźli się poza miastem.

Siedziała z torebką na kolanach, trochę spięta, jakby zdziwiona czy zaskoczona. Trudno było stwierdzić, czy pozytywnie czy też nie, bo sama tego nie wiedziała.

Spoglądała na niego z boku, ale wydawał się całkowicie skoncentrowany na prowadzeniu samochodu.

Skręcił w prawo z głównej drogi i po chwili powtórzył ten manewr. Droga stawała się coraz gorsza. Można było dyskutować, czy w ogóle zasługiwała jeszcze na miano drogi.

– Co robisz? – spytała i zaśmiała się nerwowo.

– Mam sprawę.

– Gdzie?

– Tutaj – odparł i zahamował.

Przed sobą widział ślady własnych kół na mchu. Wydawały się dość świeże.

– Tam – powiedział, wskazując ruchem głowy. – Za tym stosem drzewa będzie dobre miejsce.

– Żartujesz?

– Nigdy nie żartuję w takich sprawach.

Wyglądało na to, że pytanie go dotknęło lub zdenerwowało.

– Mój płaszcz… – zaczęła.

– Zostaw w samochodzie.

– Ale…

– Mam koc.

Wysiadł, obszedł samochód i przytrzymał jej drzwi. Oparła się o niego i zdjęła płaszcz.

Zwinęła go starannie i położyła na siedzeniu obok torebki.

– Dobrze.

Zachowywał się spokojnie i pewnie, ale nie wziął jej za rękę, tylko poszedł niespiesznym krokiem w stronę stosu drzewa. Podążyła za nim.

Miejsce z tyłu było osłonięte od wiatru, ciepłe i słoneczne. Powietrze przenikał świeży zapach zieleni i odgłos brzęczenia much. Wciąż prawie jak latem, a to lato figurowało w historii meteorologii jako najcieplejsze.

Nie był to właściwie starannie ułożony stos drzewa, tylko sterta porąbanych bukowych pni, wysoka na jakieś dwa metry.

– Zdejmij bluzkę.

– Tak – odrzekła speszona.

Czekał cierpliwie, aż rozepnie guziki.

Potem pomógł jej zdjąć bluzkę, delikatnie, nie dotykając ciała.

Stała, trzymając ją w ręku, i nie wiedziała, co ma z nią zrobić.

Wyjął bluzkę z jej ręki i położył ostrożnie na stosie pni. Przez materiał przebiegł zygzakiem mały skorek.

Stała przed nim w spódnicy, a jej piersi wypełniały stanik w cielistym kolorze. Utkwiła wzrok w ziemi, opierając plecy o równą powierzchnię narąbanego drewna.

Zadziałał tak błyskawicznie, że nie zdążyła nawet pojąć, co się stało. Sama nigdy tak szybko nie reagowała.

Chwycił obiema dłońmi pasek tuż koło pępka i jednym gwałtownym ruchem zdarł z niej spódnicę i rajstopy. Był silny i materiał pękł z trzaskiem jak stara zasłona. Spódnica opadła jej do kostek, a on ściągnął jej rajstopy i majtki do wysokości kolan i szarpnął lewą miseczkę stanika, uwalniając obwisłą, ciężką pierś.

Dopiero teraz podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Oczy wypełnione odrazą, nienawiścią i dzikim pożądaniem.

Nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, by krzyknąć. Poza tym nie miałoby to sensu.

Wybrał miejsce bardzo starannie.

Uniósł ręce, zacisnął silne opalone palce na jej szyi i udusił ją.

Uderzyła tyłem głowy w stos drzewa i pomyślała: moje włosy.

To była jej ostatnia myśl.

Przytrzymał ją za gardło trochę dłużej, niż było to konieczne.

Potem zwolnił uchwyt prawej dłoni i trzymając ją wciąż wyprostowaną, uderzył z całej siły pięścią w podbrzusze.

Upadła na ziemię i leżała teraz prawie naga wśród wonnej marzanki i zeszłorocznych liści.

Z jej gardła wydobył się charkot. Wiedział, że to normalne, że ona już nie żyje.

Śmierć nie dodaje uroku, a ona nigdy nie była ładna za życia, nawet w młodości.

Leżąc w leśnym podszycie, mogła budzić co najwyżej współczucie.

Poczekał parę minut, nim wyrównał oddech i uspokoił szybkie bicie serca.

Znów był taki jak zwykle, spokojny i rzeczowy.

Za stosami drewna znajdował się niedostępny wiatrołom, pozostałość po gwałtownej jesiennej burzy w roku sześćdziesiątym ósmym, a za nim gęsto posadzony las świerkowy wysokości dorosłego mężczyzny.

Wziął ją pod pachy i poczuł w dłoniach nieprzyjemnie lepkie od potu włosy.

Przeciągnięcie jej przez trudno dostępny teren, pełen przewróconych pni i wyrwanych z ziemi korzeni zajęło mu sporo czasu, ale nigdzie się nie spieszył. Parę metrów dalej znajdował się mulisty dół wypełniony żółtawą wodą. Wepchnął tam jej bezwładne ciało, wdeptując je w dno. Przedtem popatrzył na nią przez chwilę i stwierdził, że po słonecznym lecie pozostała jej opalenizna, ale lewa pierś była blada w jasnobrązowe plamki. Chciałoby się powiedzieć – trupioblada.

Wrócił do samochodu po zielony płaszcz. Zastanawiał się przez moment, co ma zrobić z torebką. Owinął ją w bluzkę zdjętą ze stosu drewna i zaniósł wszystko do glinianki. Kolor płaszcza rzucał się w oczy, więc wziął grubą gałąź i wepchnął płaszcz, torebkę i bluzkę najgłębiej, jak się dało.

Następny kwadrans spędził na zbieraniu świerkowych gałęzi i kawałków mchu.

Przykrył gliniankę tak dokładnie, by przypadkowy przechodzień nie zwrócił uwagi, że coś takiego w ogóle tam się znajduje.

Przez kilka minut obserwował rezultat i wprowadził jeszcze kilka poprawek, nim poczuł się zupełnie zadowolony.

Wzruszył ramionami i wrócił do samochodu. Wyjął z bagażnika bawełnianą szmatkę i wytarł nią gumiaki. Kiedy skończył, rzucił gałganek na ziemię. Leżał tam, mokry, ubrudzony gliną i w pełni widoczny. Nie miało to znaczenia. Kawałek szmaty może leżeć gdziekolwiek.

Niczego nie dowodzi i nie można go powiązać z konkretną osobą.

Potem wsiadł do samochodu i odjechał.

W drodze myślał, że wszystko poszło zgodnie z planem a ona dostała dokładnie to, na co zasłużyła.

Rozdział 2

Przed kamienicą przy Råsundavägen w Solnie stał zaparkowany samochód. Czarny chrysler z białymi błotnikami i słowem POLICJA wypisanym wielkimi białymi literami na drzwiach, masce i bagażniku. Przyklejenie białej taśmy na dolnym brzuszku w kombinacji liter BIG na tylnej tablicy rejestracyjnej potwierdzało jakby tożsamość samochodu.

Reflektory i światła wewnętrzne były zgaszone, ale światło z lamp ulicznych odbijało się słabo w lśniących guzikach munduru i białym pendencie na przednim siedzeniu pojazdu.

Choć minęło dopiero wpół do dziewiątej, a październikowy wieczór był piękny, gwiaździsty i niespecjalnie chłodny, długa ulica wyglądała na opustoszałą. Okna kamienic po obu stronach były oświetlone, a w niektórych migotała chłodna niebieska poświata z telewizyjnego ekranu.

Wieczorni przechodnie spoglądali z zaciekawieniem na samochód, ale szybko tracili zainteresowanie, ponieważ jego obecność zdawała się nie mieć związku z jakąś spektakularną akcją. Jedyne, co było widać, to dwóch szeregowych policjantów siedzących bezczynnie w radiowozie.

Mężczyźni w samochodzie też nie mieliby nic przeciwko odrobinie aktywności. Tkwili w tym miejscu ponad godzinę, cały czas obserwując drzwi po drugiej stronie ulicy i oświetlone okno na parterze na prawo od wejścia. Umieli czekać. Mieli w tym dużą wprawę.

Gdyby ktoś przyjrzał im się bliżej, pomyślałby, że nie wyglądają na całkiem zwyczajnych policjantów. Ich mundury byty bez zarzutu, w pełni przepisowe, i nie brakowało do nich pendentu, pałki ani pistoletu w kaburze. Dziwić mogło tylko to, że kierowca, korpulentny mężczyzna z jowialną twarzą i czujnym spojrzeniem, oraz jego kolega, szczuplejszy i swobodniej siedzący w fotelu, z barkiem opartym o boczną szybę, wyglądali na jakieś pięćdziesiąt lat. Policjanci to z reguły młodzi, wysportowani mężczyźni, a jeśli zdarzy się wyjątek, starszemu przydziela się młodszego kolegę.

Załogę radiowozu, której łączny wiek, tak jak w tym przypadku, przekraczał sto lat, należało zaliczyć do zjawisk unikalnych. Istniało jednak na to wytłumaczenie.

Mężczyźni w czarno-białym chryslerze przebrali się po prostu za patrol policyjny, a za tym sprytnym przebraniem ukrywali się sam szef komisji do spraw zabójstw Martin Beck i jego najbliższy współpracownik Lennart Kollberg.

Na pomysł przebrania się wpadł Kollberg, dobrze znający człowieka, którego próbowali ująć.

Człowiek ów nazywał się Lindberg, miał ksywkę Bochen i był złodziejem.

Specjalizował się we włamaniach, popełnił jednak także parę napadów rabunkowych i nawet spróbował swoich sił w oszustwie, tym razem z mniejszym powodzeniem. Wiele lat życia spędził za murami więzienia, lecz aktualnie przebywał na wolności po odbyciu kary.

Wolności, która mogła się okazać krótkim epizodem, gdyby Martin Beck i Kollberg urzeczywistnili swój zamiar.

Trzy tygodnie wcześniej Bochen wszedł do sklepu jubilerskiego w centrum Uppsali i grożąc rewolwerem, zmusił właściciela do wydania biżuterii, zegarków i gotówki o łącznej wartości prawie dwustu tysięcy koron. Do tego momentu wszystko szło dobrze i Bochen znikłby spokojnie ze swoim łupem, gdyby niespodziewanie z zaplecza sklepu nie wyszła ekspedientka. Bochen wpadł w panikę i wystrzelił, trafiając ją w czoło i zabijając na miejscu.

Udało mu się uciec i kiedy w dwie godziny później sztokholmscy policjanci weszli do mieszkania jego narzeczonej w Midsommarkransen, zastali go leżącego w łóżku. Dziewczyna twierdziła, że jest przeziębiony i w ciągu ostatniej doby nie wychodził z domu, a przeszukanie mieszkania nie przyniosło rezultatu w postaci biżuterii, zegarków czy pieniędzy. Bochen został zabrany na przesłuchanie i skonfrontowany z właścicielem sklepu, który nie mógł potwierdzić tożsamości rabusia z całkowitą pewnością, ponieważ ten był zamaskowany.

Policjanci nie mieli jednak takich wątpliwości, po części dlatego, że Bochen był spłukany po długim pobycie w więzieniu, a jeden z informatorów wspomniał wcześniej, że mówił mu o skoku, który planował „w innym mieście”, a po części dlatego, że na dwa dni przed napadem naoczny świadek widział Bochna spacerującego ulicą, przy której znajdował się sklep, prawdopodobnie w celu przeprowadzenia rekonesansu. Bochen zaprzeczył, że kiedykolwiek był w Uppsali, i trzeba było go wypuścić z braku dowodów.

Policja obserwowała go od trzech tygodni w przekonaniu, że prędzej czy później będzie musiał odwiedzić miejsce, w którym ukrył łup. Ale Bochen chyba zdawał sobie sprawę z tego, że jest śledzony – parę razy pomachał nawet ręką pilnującym go policjantom w cywilu i ogólnie zachowywał się, jakby zależało mu na tym, by dać im zajęcie. Widać było, że nie ma pieniędzy – w każdym razie ich nie wydawał, ponieważ narzeczona pracowała, zapewniając mu wikt i dach nad głową, a prócz tego co tydzień odbierał standardowy zasiłek z pomocy społecznej.

Martin Beck postanowił w końcu sam zająć się sprawą, a Kollberg wpadł na świetny pomysł, by przebrali się za policjantów na patrolu. Ponieważ Bochen umiał rozpoznać z daleka policjanta w dowolnym cywilnym ubraniu, ale zachowywał się z pogardliwą nonszalancją wobec mundurowych, mundur był w tym przypadku najlepszym przebraniem.

Tak rozumował Kollberg, a Martin Beck zgadzał się z nim, choć nie bez cienia wątpliwości.

Żaden z nich nie spodziewał się, że nowa taktyka przyniesie szybki efekt, więc byli mile zaskoczeni, kiedy Bochen zaraz po tym, jak tylko poczuł się przez chwilę nieobserwowany, wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć pod adres przy Råsundavägen. Nie ryzykowałby tak, nie mając konkretnego celu, i teraz byli już przekonani, że coś się święci. Gdyby udało im się złapać go z łupem i być może narzędziem zbrodni, mogliby powiązać go z włamaniem i zabójstwem i dla nich sprawa by się zakończyła.

Bochen przebywał w domu po drugiej stronie ulicy już od półtorej godziny – godzinę temu mignął im w oknie na prawo od wejścia, ale potem nic się nie wydarzyło.

Kollberg zdążył w międzyczasie zgłodnieć. Często bywał głodny i często mówił o odchudzaniu. Od czasu do czasu rozpoczynał jakąś kurację odchudzającą, ale szybko ją zarzucał. Miał co najmniej dwadzieścia kilo nadwagi, lecz był wysportowany, w dobrej formie i w razie potrzeby wykazywał się zdumiewającą szybkością i zręcznością jak na swoją budowę ciała i swoje prawie pięćdziesiąt lat.

– Cholernie dawno nie wrzuciłem niczego na ruszt – powiedział.

Martin Beck nie odpowiedział. Nie był głodny, ale zatęsknił nagle za papierosem. W zasadzie przestał palić dwa lata temu, po groźnym postrzale w klatkę piersiową.

– Mężczyzna mojej postury potrzebuje w rzeczy samej trochę więcej niż jedno jajko na twardo dziennie – ciągnął Kollberg.

Gdybyś nie był tak żarłoczny, nie miałbyś takiej postury i nie musiałbyś tyle jeść, pomyślał Martin Beck. Nie odezwał się jednak. Kollberg był jego najbliższym przyjacielem i nie zamierzał dotykać drażliwego tematu. Nie chciał sprawić mu przykrości i wiedział, że Kollberg jest nie w humorze, kiedy czuje się głodny. Wiedział również, że Kollberg prosił żonę, by trzymała go na diecie odchudzającej składającej się wyłącznie z jajek twardo. Diety było jednak trudno przestrzegać, ponieważ w domu jadał wyłącznie śniadanie, a pozostałe posiłki na mieście lub w policyjnej stołówce, gdzie nie podawano jajek na twardo, co Martin Beck mógł potwierdzić.

Kollberg skinął głową w kierunku jasno oświetlonej cukierni pół przecznicy dalej.

– Czy nie chciałbyś…

Martin Beck otworzył drzwi od strony chodnika i wystawił jedną nogę.

– Jasne. Co chcesz? Słodką bułeczkę?

– Tak, i mazarynkę – odparł Kollberg.

Martin Beck wrócił z ciastkami w torebce i znów siedzieli w milczeniu, obserwując dom, w którym znajdował się Bochen, podczas gdy Kollberg jadł, sypiąc okruchami na mundur. Kiedy już się nasycił, odsunął nieco fotel do tyłu i poluzował pendent.

– Co masz w kaburze? – zapytał Martin Beck. Kollberg odpiął kaburę i podał mu broń.

Pistolet zabawkę włoskiej marki, masywny, starannie wykonany i niemal tak ciężki jak walther Martina Becka, ale nadający się tylko do strzelania kapiszonami.

– Prawdziwe cacko – powiedział Martin Beck. – Szkoda, nie miałem takiego w dzieciństwie.

W kręgu policji nie było tajemnicą, że Lennart Kollberg odmawia noszenia broni. Większość sądziła, że wynika to z ideowego pacyfizmu i chęci dawania dobrego przykładu, ponieważ najbardziej w środowisku sprzeciwiał się noszeniu broni podczas normalnego pełnienia służby.

Było to oczywiście prawdą, ale tylko w połowie. Martin Beck był jednym z nielicznych, którzy znali prawdziwy powód niechęci Kollberga do noszenia broni.

Lennart Kollberg zastrzelił kiedyś człowieka. Zdarzyło się to ponad dwadzieścia lat temu, ale nigdy tego nie zapomniał i od wielu lat zabierał ze sobą broń tylko na najbardziej niebezpieczne akcje.

Zdarzenie miało miejsce w sierpniu 1952 roku, kiedy Kollberg pełnił służbę w drugim rewirze komendy południowej w Sztokholmie. Późnym wieczorem zaalarmowano ich z więzienia w Långholm, że trzech uzbrojonych mężczyzn próbowało uwolnić więźnia, raniąc przy tym strażnika. Zanim wóz patrolowy z Kollbergiem przyjechał na miejsce, mężczyźni podczas próby ucieczki uderzyli samochodem w barierkę mostu i jeden z nich został złapany. Dwaj pozostali zdołali uciec do parku Långholm po drugiej stronie mostu. Ponieważ sądzono, że są uzbrojeni, a Kollberg miał opinię dobrego strzelca, dołączono go do grupy policjantów wysłanych do parku, by spróbowali okrążyć zbiegów.

Z pistoletem w dłoni zszedł na brzeg i oddalił się brzegiem plaży od oświetlonego miejsca na moście, nasłuchując i wytężając wzrok w ciemności. Po chwili zatrzymał się na płaskim skalistym występie, pochylił i zanurzył dłoń w wodzie, która wydawała się letnia i przyjemna w dotyku. Kiedy się wyprostował, usłyszał odgłos wystrzału i poczuł na rękawie płaszcza muśnięcie kuli, zanim wpadła do wody kilka metrów za nim. Człowiek, który strzelał, krył się gdzieś w ciemności wśród krzewów na stoku. Kollberg natychmiast rzucił się szczupakiem i wczołgał w nadbrzeżną roślinność. Potem zaczął pełznąć w górę w stronę skały wznoszącej się na ukos od miejsca, gdzie jak przypuszczał, znajdował się strzelec.

Kiedy dotarł do dużego kamienia, zobaczył wyraźnie sylwetkę mężczyzny rysującą się na tle jasnego fiordu. Stał jakieś dwadzieścia metrów od Kollberga, zwrócony do niego półprofilem, i trzymał w uniesionej dłoni broń gotową do strzału, rozglądając się uważnie na boki. Za nim znajdowało się strome urwisko schodzące do Riddarfjärden.

Kollberg mierzył dokładnie w prawą dłoń mężczyzny. W chwili, gdy położył palec na spuście, ktoś pojawił się niespodziewanie za plecami tego człowieka, rzucił w stronę jego ręki i kuli Kollberga, po czym znikł równie szybko w dole fiordu.

Kollberg początkowo nie rozumiał, co się stało. Mężczyzna zaczął uciekać, więc wystrzelił znowu, trafiając go tym razem w kolano. Potem popatrzył w dół.

A tam, na linii wody, leżał mężczyzna, którego zabił. Młody policjant z tego samego rewiru. Często patrolowali razem ulice i świetnie się dogadywali.

Sprawę wyciszono i nazwisko Kollberga nie pojawiło się w jej kontekście. Oficjalnie młody policjant zginął od przypadkowego strzału, zabłąkanej kuli znikąd wystrzelonej podczas obławy na groźnego desperata. Przełożony Kollberga wygłosił tyradę, w której przestrzegał go przed rozpamiętywaniem i wyrzutami sumienia, przywołując na koniec postać samego Karola XII, który pewnego razu zastrzelił przez nieuwagę koniuszego, będącego jego dobrym przyjacielem – nieszczęśliwy wypadek, jaki może przytrafić się najlepszym.

Niniejszym sprawa została zakończona, ale Kollberg tak naprawdę nigdy nie przezwyciężył traumy i dlatego nosił od wielu lat pistolet na kapiszony, kiedy musiał sprawiać wrażenie uzbrojonego.

Ani Kollberg, ani Martin Beck nie myśleli o tym, siedząc w wozie patrolowym i czekając, aż Bochen się pokaże.

Kollberg ziewnął i poprawił się na siedzeniu. Zajmował niewygodne miejsce za kierownicą i miał na sobie przyciasny mundur. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy go nosił ostatni raz – w każdym razie było to bardzo dawno. Ten, który miał na sobie, był pożyczony i wyraźnie za mały, ale nawet w przybliżeniu nie tak ciasny jak jego własny stary mundur wiszący na wieszaku w domowej garderobie.

Spojrzał na Martina Becka, który zagłębił się jeszcze bardziej w fotelu, wyglądając przez boczną szybę.

Żaden z nich nic nie mówił, znali się długo, spędzili wiele lat razem na służbie i poza nią, nie mieli więc potrzeby rozmawiania dla samej rozmowy. Nie potrafiliby zliczyć, ile razy już tak siedzieli – w jednym samochodzie przy ciemnej ulicy, czekając.

Kiedy Martin Beck został szefem komisji do spraw zabójstw, nie musiał już właściwie zajmować się osobiście takimi sprawami jak śledzenie i obserwacja, mając od tego podwładnych. Często jednak to robił, nawet jeśli ten rodzaj zadań był, ogólnie rzecz biorąc, śmiertelnie nudny. Nie chciał stracić kontaktu z tą stroną zawodu tylko dlatego, że został szefem i zajmowanie się wszelkimi uciążliwościami narastającej biurokracji zajmowało mu coraz więcej czasu. Nawet jeśli pierwsze nie wykluczało niestety drugiego, wolał siedzieć i ziewać w samochodzie z Kollbergiem niż siedzieć i starać się powstrzymywać ziewanie podczas zebrań z naczelnym komendantem policji państwowej.

Martin Beck nie lubił biurokracji, zebrań ani naczelnego komendanta. Ale bardzo lubił Kollberga i nie umiał sobie wyobrazić pracy bez niego. Kollberg od dawna wyrażał czasem pragnienie, by porzucić zawód policjanta, ale ostatnio sprawiał wrażenie zdecydowanego je urzeczywistnić. Martin Beck nie chciał ani go w tym wspierać, ani mu odradzać – wiedział, że poczucie solidarności Kollberga z własną grupą zawodową jest teraz bliskie zeru i coraz częściej popada w konflikt z sumieniem. Wiedział też, że bardzo trudno byłoby mu znaleźć równorzędną, satysfakcjonującą pracę. W czasach dużego bezrobocia, kiedy absolwenci wyższych uczelni i wykształceni fachowcy wszystkich możliwych branż, głównie młodzi, nie mieli pracy, perspektywy nie były oszałamiające dla pięćdziesięcioletniego byłego policjanta.

Z całkiem egoistycznych pobudek chciał oczywiście, żeby Kollberg został, ale nie był aż takim egoistą i odrzucał myśl, że miałby próbować wpłynąć na decyzję Kollberga.

Kollberg znowu ziewnął.

– Za mało tu tlenu – powiedział i opuścił szybę. – Szczęście, że pełniliśmy służbę patrolową w czasach, kiedy policjanci używali nóg do chodzenia, nie tylko do kopania ludzi. Można dostać klaustrofobii od siedzenia tutaj.

Martin Beck skinął głową. On też nie lubił czuć się uwięziony.

Martin Beck i Kollberg wstąpili na ścieżkę policyjnej kariery w Sztokholmie w połowie lat czterdziestych. Martin Beck wydeptywał ulice Norrmalmu, a Kollberg zaułki Starego Miasta. Wtedy jeszcze się nie znali, ale doświadczenia z tamtego okresu mieli bardzo podobne.

Było już wpół do dziesiątej. Zamknięto cukiernię i w kolejnych oknach domów zaczęły gasnąć światła. Mieszkanie, w którym przebywał Bochen, było wciąż oświetlone.

Drzwi po drugiej stronie otworzyły się nagle i Bochen wyszedł na ulicę. Trzymał ręce w kieszeniach płaszcza, a w kąciku jego ust tkwił papieros.

Kollberg położył dłonie na kierownicy, a Martin Beck się wyprostował.

Bochen stał przed domem, spokojnie paląc papierosa.

– Nie ma żadnej torby – zauważył Kollberg.

– Może chowa to w kieszeniach – odparł Martin Beck. – Albo już sprzedał. Sprawdzimy, u kogo był.

Upłynęło kilka minut. Nic się nie działo. Bochen spojrzał na rozgwieżdżone niebo i zdawał się rozkoszować wieczorną aurą.

– Czeka na taksówkę – stwierdził Martin Beck.

– Cholernie długo to trwa – powiedział Kollberg.

Bochen zaciągnął się ostatni raz i rzucił niedopałek na ulicę. Potem postawił kołnierz płaszcza, włożył ręce do kieszeni i zaczął iść w stronę radiowozu.

– Idzie tutaj – spostrzegł Martin Beck. – Cholera. Co robimy? Bierzemy go?

– Tak – odrzekł Kollberg.

Bochen podszedł niespiesznie do samochodu, pochylił się, spojrzał przez szybę na Kollberga i zaczął się śmiać. Potem okrążył tył wozu i wszedł na chodnik. Otworzył drzwi z przodu, gdzie siedział Martin Beck, nachylił się i wybuchnął serdecznym śmiechem.

Martin Beck i Kollberg siedzieli w milczeniu, nie przeszkadzając mu, po prostu dlatego, że nie bardzo wiedzieli, co mają teraz zrobić.

Po chwili Bochen opanował wesołość i powiedział:

– Jednak was w końcu zdegradowali? A może to jakaś maskarada?

Martin Beck westchnął i wysiadł. Otworzył tylne drzwi.

– Wsiadaj, Lindberg – powiedział. – Podwieziemy cię do Västbergi.

– Świetnie – ucieszył się Bochen. – Stamtąd mam bliżej do domu.

W drodze na komendę południową Bochen opowiadał o odwiedzinach u brata w Råsundzie, co wkrótce potwierdził wysłany tam radiowozem patrol. W mieszkaniu nie było broni, pieniędzy ani innych skradzionych rzeczy. Bochen miał przy sobie dwadzieścia siedem koron.

Za kwadrans dwunasta nadszedł czas. by go wypuścić, a Martin Beck i Kollberg zaczęli myśleć o powrocie do domu.

Przed wyjściem Bochen powiedział:

– W życiu bym nie pomyślał, że macie takie poczucie humoru. Najpierw to przebranie: rewelacja. Ale najlepszy jest ten napis PIG na radiowozie, normalnie jakbym sam to zrobił.

Średnio ich to bawiło, ale słyszeli jego szczery śmiech jeszcze w dole schodów. Brzmiał prawie tak jak „Śmiejący się policjant”.

Właściwie nie miało to wielkiego znaczenia. Wkrótce i tak go złapią. Należał do typu przestępców, którzy zawsze dają się złapać.

A sami mieli się niedługo zająć zupełnie innym problemem.

Rozdział 3

Lotnisko było narodowym skandalem i potwierdzało właśnie swoją złą reputację. Sam lot z Arlandy trwał tylko pięćdziesiąt minut, a teraz samolot krążył już półtorej godziny nad wysuniętą najdalej na południe częścią kraju. Mgła – brzmiało lakoniczne wyjaśnienie. I dokładnie tego można było się spodziewać. Pole lotniska zbudowano, po wysiedleniu mieszkańców, w jednym z najbardziej mglistych miejsc w całej Szwecji. Jak gdyby tego było mało, w samym centrum znanego wszystkim szlaku przelotów wędrownych ptaków i w bardzo niedogodnej odległości od miasta. Poza tym naruszono obszar przyrody, który powinien być chroniony prawem. Szkody były znaczne i nie do naprawienia, stanowiły poważne przestępstwo przeciw środowisku naturalnemu, typowe dla antyhumanitarnego cynizmu, coraz mocniej cechującego to, co nazwano Bardziej Ludzkim Społeczeństwem.

Samo wyrażenie, kryjące w sobie ów cynizm, było tak pojemne, że przeciętny człowiek z trudem mógł zrozumieć, co właściwie oznacza.

Pilot w końcu się zmęczył i posadził maszynę, nie zważając na mgłę. Garstka bladych, spoconych pasażerów przedefilowała do budynku dworca lotniczego.

Wewnątrz wyglądał on tak, jakby same kolory, szary i szafranowożółty, podkreślały aurę fuszerki i korupcji.

Ktoś mógł w każdym razie włożyć parę milionów na swoje szwajcarskie konto. Ktoś, kto piastował tak wysoki urząd, że każdy obywatel wstydził się swego niewielkiego, czysto formalnego udziału w szwedzkiej pseudodemokracji, skazanej na rychłe i całkowite bankructwo.

Martin Beck miał za sobą kilka nieprzyjemnych godzin. Od zawsze nie znosił latania, a nowinki techniczne nie zmieniły niczego na lepsze. Odrzutowiec był typu Douglas DC-9.

Najpierw zaczął się wznosić niemal pionowo na wysokość niepojętą dla zwykłego naziemnego człowieka. Potem pofrunął z abstrakcyjną prędkością, by zakończyć lot monotonnym kołowaniem. Ciecz w papierowych kubkach, którą nazywano kawą, wywoływała natychmiastowe mdłości. Powietrze w kabinie było cuchnące i lepkie, a jego nielicznymi współpasażerami byli udręczeni technokraci i biznesmeni, którzy nieustannie zerkali na zegarki i nerwowo przeglądali papiery w swoich aktówkach.

Halę przylotów trudno było nawet nazwać nieprzyjemną. Była raczej monstrualna – prawdziwa katastrofa architektoniczna, przy której brudny i zaniedbany terminal autobusowy, daleki od jakichkolwiek standardów cywilizacyjnych, jawił się jako miejsce przyjazne i pełne życia. Były tam stoisko z kiełbaskami, oferujące niejadalną i pozbawioną wartości odżywczych namiastkę jedzenia, kiosk ze stojakami na prezerwatywy i pisemkami pornograficznymi, puste taśmy bagażowe i kilka krzeseł, które mogły pamiętać złoty wiek inkwizycji. Do tego tuzin ziewających i śmiertelnie znudzonych policjantów i celników, bez wątpienia odkomenderowanych tu przymusowo, i jedyna taksówka, której kierowca drzemał z najnowszym numerem czasopisma pornograficznego rozłożonym na kierownicy.

Martin Beck czekał nieprawdopodobnie długo na swoją małą torbę. Odebrał ją w końcu i wyszedł wprost w jesienną mgłę.

Taksówka zabrała pasażera i odjechała.

W hali nikt nie rozmawiał ani nie zdradzał wyrazem twarzy, że kogoś poznaje. Ludzie wyglądali apatycznie, niemal tak, jakby utracili zdolność mówienia albo przynajmniej stracili zainteresowanie wyrażaniem swoich myśli.

Szef komisji do spraw zabójstw wylądował, ale nie było to wydarzenie, które ktokolwiek należycie doceniał. Nawet początkujący dziennikarze nie zjawili się tutaj, by urozmaicić sobie czas grą w karty, wygotowaną kiełbaską i oranżadą nafaszerowaną chemią.

Przed budynkiem dworca lotniczego stały dwa pomarańczowo-czerwone autobusy. Plastikowe tablice pokazywały, dokąd jadą. Lund i Malmö. Kierowcy w milczeniu palili papierosy.

Wieczór był letni, a powietrze wilgotne. Elektryczne latarnie otaczała mglista poświata.

Autobusy ruszyły, jeden pusty, drugi z jedynym pasażerem. Pozostali podróżni pospieszyli na całodobowy parking.

Martin Beck wciąż miał spocone dłonie. Wrócił na dworzec i poszukał toalety. Spłuczka była zepsuta. W pisuarze leżały niedojedzona kiełbaska i pusta butelka po wódce. Do brudnej umywalki lepiło się pasmo włosów. Stojak na papierowe ręczniki był pusty.

To było lotnisko Malmö Sturup. Tak nowe, że jeszcze nie w pełni wykończone.

Wątpił, czy wykończenie go ma jakikolwiek sens. W pewnym sensie mogło uchodzić za doskonałe. Perfekcyjne fiasko.

Martin Beck wytarł dłonie w chusteczkę do nosa. Stał przez chwilę, czując, że jest zupełnie sam w ciemności. Nie spodziewał się powitania przez policyjną orkiestrę ani samego komendanta na białym koniu. Chyba jednak liczył na więcej niż zupełnie nic.

Sprawdził, czy ma w kieszeni drobne, i rozważył pomysł poszukania automatu, który nie miałby odciętego kabla ani otworu na monety zaklejonego gumą do żucia.

Przez mgłę przebiły się światła. Czarno-biały radiowóz wjechał niepostrzeżenie na podjazd i skręcił przed szafranowożółty budynek.

Jechał powoli i zatrzymał się w miejscu, w którym stał samotny podróżny. Rudowłosy mężczyzna z modnymi wśród policjantów baczkami opuścił boczną szybę i zmierzył go zimnym wzrokiem.

Martin Beck nie odezwał się słowem.

Po jakiejś minucie mężczyzna uniósł dłoń i przywołał go do siebie palcem wskazującym. Podszedł do radiowozu.

– Czego się tu szwendasz?

– Czekam na transport.

– Czekasz na transport, powiadasz?

– Może wy mi pomożecie.

Policjant osłupiał.

– Pomożemy? Co masz na myśli?

– Jestem spóźniony i moglibyście skontaktować się przez radio.

– Zwariowałeś?

Nie odrywając wzroku od Martina Becka, rzucił parę słów przez ramię.

– Słyszałeś? Mówi, że mamy pogadać przez radio. Czy on myśli, że jesteśmy jakąś cholerną centralą telefoniczną? Słyszałeś?

– Słyszałem – odparł znudzonym głosem drugi policjant.

– Czy możesz pokazać legitymację? – zapytał pierwszy.

Martin Beck sięgnął do tylnej kieszeni, ale się rozmyślił. Opuścił rękę.

– Tak – powiedział. – Ale nie chcę.

Pokazał im plecy i wrócił do swojej torby.

– Słyszałeś? – powtórzył policjant. – Mówi, że nie chce. Myśli, że jest twardzielem. Myślisz, że jesteś twardzielem?

Ciężkie od ironii słowa padały na ziemię jak kamienie.

– E tam, daj mu spokój – mruknął kierowca. – Starczy już awantur na dziś wieczór.

Rudowłosy zmierzył Martina Becka przenikliwym spojrzeniem. Potem nastąpiła przyciszona wymiana zdań i radiowóz ruszył. Po dwudziestu metrach zatrzymał się, by policjanci mogli go widzieć w tylnym lusterku.

Martin Beck patrzył w inną stronę. Westchnął ciężko.

Kiedy tam stał, właściwie można go było wziąć za kogokolwiek.

W ciągu ostatnich lat udało mu się pozbyć gestów typowych dla policjantów. Nie zakładał na przykład ciągle rąk z tyłu i potrafił ustać przez pewien czas bez kołysania się na stopach.

Choć przybrał nieco na wadze, w wieku pięćdziesięciu jeden lat wciąż był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, sprawnym fizycznie, tylko trochę przygarbionym. Ubierał się także swobodniej niż przedtem, lecz w jego doborze garderoby nie było wymuszonej młodzieńczości – sandały, dżinsy, koszulka polo i niebieska kurtka z dralonu. Można było natomiast uznać ten strój za niekonwencjonalny dla komisarza kryminalnego.

Dla dwóch policjantów w radiowozie był wyraźnie trudnym orzechem do zgryzienia.

Rozważali pewnie całą tę sytuację, kiedy pomidorowy opel ascona zajechał przed budynek dworca i ostro zahamował. Wysiadł z niego jakiś mężczyzna, obszedł samochód i powiedział:

– Nöjd?

– Beck.

– Wszyscy się uśmiechają, kiedy mówię Nöjd[1].

– Uśmiechają?

– Tak, nawet rechoczą.

– Ach tak – odrzekł Martin Beck. Niełatwo było go rozśmieszyć.

– Trzeba przyznać, że to zabawne nazwisko dla policjanta. Herrgott Nöjd. Dlatego zwykle przedstawiam się z pytającą intonacją. Nöjd? Ludzie wtedy głupieją.

Mężczyzna włożył torbę do bagażnika.

– Spóźniłem się – powiedział. – Nikt nie wiedział, o której samolot wyląduje. Obstawiałem, że pewnie znowu skończy się na Kopenhadze. Więc byłem już w Limhamn, kiedy dostałem wiadomość, że wylądował tutaj. Przepraszam.

Spoglądał niepewnie, jak gdyby chciał wybadać, czy ważny gość jest w złym humorze.

Martin Beck wzruszył ramionami.

– Nieważne. Nigdzie się nie spieszę.

Nöjd rzucił okiem na radiowóz, który nadal stał w miejscu z silnikiem na jałowym biegu.

– Nie mój rejon. – Uśmiechnął się szyderczo. – Ta bryka jest z Malmö. Lepiej spadajmy, zanim nas aresztują.

Mężczyzna najwyraźniej łatwo wybuchał śmiechem. Przeważnie zaraźliwym.

Martin Beck jednak nawet się nie uśmiechnął. Po części dlatego, że nie bardzo było z czego się śmiać, a po części dlatego, że próbował wyrobić sobie jakieś zdanie o tym drugim.

Naszkicować wstępny rysopis.

Nöjd był niewysokim, krzywonogim mężczyzną, to znaczy niewysokim jak na policjanta. W sznurowanych gumiakach, garniturze w szarobury diagonalny wzór i wyblakłym kapeluszu safari wyglądał na rolnika albo myśliwego w swoim rewirze. Twarz miał ogorzałą od słońca i wiatru, oczy żywe, brązowe, z siecią mimicznych zmarszczek. W jakimś sensie był reprezentatywny dla pewnej kategorii prowincjonalnych policjantów. Typ, który nie pasował do współczesnego umundurowania i dlatego był w zaniku, choć całkiem jeszcze nie wyginął.

Prawdopodobnie był nieco starszy od Martina Becka, ale miał szczęście pracować w zdrowszym i spokojniejszym środowisku, co bynajmniej nie oznaczało, że jest całkiem zdrowe i spokojne.

– Jestem tu już prawie dwadzieścia pięć lat. Ale to dla mnie zupełnie coś nowego. Komisja do spraw zabójstw. Ze Sztokholmu. W takiej sprawie.

Nöjd pokręcił głową.

– Na pewno będzie dobrze – powiedział Martin Beck. – Albo…

Resztę dokończył już w myślach: albo i nie.

– Pewnie – skwitował Nöjd. – Znacie się na tym.

Martin Beck zastanawiał się, czy jego rozmówca użył tradycyjnej formy grzecznościowej z niepewności lub przyzwyczajenia, czy też mówił w liczbie mnogiej.

Lennart Kollberg wyjechał już samochodem ze Sztokholmu i spodziewał się go następnego dnia. Od lat był najbliższym współpracownikiem Martina Becka.

– Ta historia szybko wycieknie – stwierdził Nöjd. – Widziałem dziś w mieście paru typów. Dziennikarze, jak sądzę.

Znów pokręcił głową.

– Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Do takiego zainteresowania.

– Zaginął człowiek – powiedział Martin Beck. – To nic niezwykłego.

– Nie, ale nie w tym cały szkopuł. Zupełnie nie w tym. Chcesz o tym teraz pogadać?

– Wolałbym nie, jeśli nie masz mi tego za złe.

– Nigdy nie mam niczego za złe. To nie w moim stylu.

Znów się roześmiał, ale przerwał i dodał przytomnie:

– To znaczy, że nie ja prowadzę to dochodzenie.

– Może ona się odnajdzie. Tak najczęściej bywa.

Nöjd po raz trzeci pokręcił głową.

– Nie sądzę – rzekł. – Jeżeli moje zdanie ma jakiekolwiek znaczenie. Poza tym wszystko jest już przesądzone. Tak mówią wszyscy. Pewnie mają rację. Cała ta afera, przepraszam, ta sprawa z komisją do spraw zabójstw i tak dalej, wynika ze szczególnych okoliczności.

– Kto tak mówi?

– Szef. Głowa.

– Komendant z Trelleborga?

– Właśnie. Okej, nieważne. To jest ta nowa droga na lotnisko. Teraz wyjeżdżamy na główną między Malmö i Ystad. Też nową. Widzisz te światła dalej na prawo?

– Tak.

– To Svedala. Jeszcze okręg policyjny Malmö. Cholernie duży teren.

Wyjechali z pasa mgły, który leżał tylko nad lotniskiem. Niebo było gwiaździste. Martin Beck opuścił boczną szybę i wdychał zapachy z zewnątrz. Benzyny i oleju do diesla, ale również zawiesistej mieszanki czarnoziemu i nawozu. Wydawała się ciężka i nasycona.

Odżywcza. Nöjd przejechał tylko kilkaset metrów główną drogą. Potem skręcił w prawo i wiejskie powietrze stało się jeszcze bardziej wyraziste.

Pachniało czymś szczególnym.

– Botwinka i pulpa buraczana – powiedział Nöjd. – To mi przypomina szczenięce lata.

Po głównej drodze przetaczał się z dudnieniem zwarty strumień samochodów i tirów, a na tej byli zupełnie sami. Nad falującym równinnym krajobrazem zapadła ciemna noc.

Widać było, że Nöjd przemierzał tę trasę setki razy i znał każdy zakręt. Utrzymywał równe tempo i prawie nie patrzył na szosę.

Zapalił papierosa i podał paczkę gościowi.

– Nie, dziękuję – odrzekł Martin Beck.

Przez ostatnie dwa lata zapalił może pięć razy.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, zatrzymasz się w pensjonacie – powiedział Nöjd.

– Tak, tak będzie najlepiej.

– W każdym razie zarezerwowałem tam pokój.

– Świetnie.

Przed nimi ukazały się światła większej miejscowości.

– Jesteśmy, że tak powiem, na miejscu. To jest Anderslöv.

Ulice byty puste, ale rzęsiście oświetlone.

– Nie ma tu nocnego życia – rzekł Nöjd. – Cisza i spokój. Cudownie. Mieszkam tu przez całe życie i nigdy nie miałem powodu do narzekań. Aż do teraz.

Wygląda na wymarłe, pomyślał Martin Beck. Ale może tak właśnie ma być.

Nöjd zahamował, wskazał na niski budynek z żółtej cegły i powiedział:

– Komisariat. Teraz oczywiście zamknięty. Mogę otworzyć, jeśli chcesz.

– Dla mnie nie trzeba.

– Pensjonat jest tuż za rogiem. Należy do niego ogród, który właśnie mijaliśmy. Ale restauracja jest o tej godzinie zamknięta. Jeśli chcesz, możemy pojechać do mnie do domu na piwo i kanapkę.

Martin Beck nie był głodny. Podróż samolotem odebrała mu chęć do jedzenia.

Grzecznie odmówił, po czym zapytał:

– Czy stąd jest daleko do plaży?

Pytanie nie zdziwiło zbytnio rozmówcy. Nöjda chyba trudno było zaskoczyć.

– Nie – odparł. – Tego bym nie powiedział.

– Jak długo jedzie się tam samochodem?

– Jakiś kwadrans. Najwyżej.

– Czy masz coś przeciw temu, byśmy pojechali tam teraz?

– Nic a nic.

Nöjd skręcił w coś, co wyglądało na główną ulicę.

– To nasza największa lokalna atrakcja – powiedział. – Droga Krajowa. Droga Krajowa z wielkiej litery. Dawna droga główna między Malmö i Ystad. Kiedy odbijemy w prawo, znajdziesz się na południe od Drogi. Wtedy naprawdę będziesz w Skånii.

Boczna droga była kręta, ale Nöjd jechał nią z taką samą naturalną łatwością. Mijali gospodarstwa i białe kościoły.

Po dziesięciu minutach zapachniało morzem. W chwilę później znaleźli się na plaży.

– Chcesz, żebym się tu zatrzymał?

– Tak, dziękuję.

– Gdybyś chciał pobrodzić, mam drugą parę gumiaków w bagażniku – powiedział Nöjd i zachichotał.

– Chętnie.

Martin Beck włożył buty. Były trochę ciasne, ale nie wybierał się na długą wycieczkę.

– Gdzie dokładnie jesteśmy?

– W Böste. Światła na prawo to Trelleborg. Po lewej jest latarnia Smygehuk. Dalej się już nie dojdzie.

Smygehuk był najdalej wysuniętym na południe cyplem kraju.

Sądząc ze świateł i odblasku na niebie, Trelleborg był spokojnym miastem. Na kursie do portu stał duży oświetlony statek pasażerski, prawdopodobnie prom kolejowy z Sassnitz w NRD.

Bałtyk wylewał się leniwie na plażę. Woda z cichym sykiem wsiąkała w drobny piasek.

Martin Beck wszedł na falujące pole wodorostów. Zrobił parę kroków w wodzie. Poczuł jej przyjemny chłód przez cholewy butów.

Pochylił się i nabrał wody w złożone dłonie. Opłukał twarz i wciągnął trochę zimnej wody nosem. Poczuł w nozdrzach świeżą sól.

Powietrze było wilgotne. Pachniało rybą, morszczynem i smołą.

Kilka metrów dalej zobaczył rozwieszone sieci i kontury rybackiej łodzi.

Jak to mawiał Kollberg?

Najlepsze w komisji do spraw zabójstw jest to, że od czasu do czasu wyjeżdża się z miasta.

Martin Beck pochylił głowę i nasłuchiwał. Słyszał tylko morze.

Po chwili wrócił do samochodu. Nöjd stał oparty o maskę i palił. Martin Beck skinął głową.

Jutro zajmie się studiowaniem przypadku.

Nie spodziewał się zbyt wiele. Działanie było najczęściej rutynowe, a sprawy podobne.

Przeważnie tragiczne i przygnębiające.

Wiatr od morza był łagodny i orzeźwiający.

Frachtowiec pruł fale na linii horyzontu. Na zachód. Widział zieloną latarnię na sterburcie i światła na śródokręciu.

Zapragnął się tam znaleźć.

Rozdział 4

Martin Beck oprzytomniał w tej samej sekundzie, w której otworzył oczy. Pokój był urządzony spartańsko, lecz przyjemnie. Mieścił dwa łóżka i miał okno wychodzące na północ.

Łóżka stały równolegle w odległości metra od siebie – na jednym leżała jego torba podróżna, na drugim on sam, a na podłodze książka, z której przed zaśnięciem przeczytał pół strony i dwa podpisy pod obrazkami. Było to ekskluzywne wydanie Famous Liners of the Past, The French Line Quadruple-Screw Turbo-Electric Liner Normandie[2].

Spojrzał na zegar. Wpół do ósmej. Z dworu dobiegały rozproszone odgłosy samochodowych silników i ludzkich rozmów. Ktoś w budynku spuścił wodę w toalecie. Coś było nie tak jak zwykle. Szybko odkrył co. Spał w piżamie – a to robił tylko w czasie podróży.

Martin Beck wstał, podszedł do okna i wyjrzał. Pogoda wydawała się ładna, słońce świeciło na trawnik w parku za pensjonatem.

Zrobił szybką poranną toaletę, ubrał się i zszedł na dół. Rozważał przez chwilę, czy zjeść śniadanie, ale odrzucił ten pomysł. Nigdy nie lubił jeść rano, zwłaszcza w dzieciństwie, kiedy matka wmuszała w niego kakao i trzy kanapki przed wyjściem do szkoły. Często zdarzało mu się to po drodze zwymiotować.

Zamiast tego poszukał w kieszeni spodni jednokoronówki i wrzucił ją do otworu w automacie z grami stojącym na lewo od drzwi. Pociągnął za uchwyt, wygrał dwie wiśnie i włożył je do kieszeni. Potem wyszedł z budynku, przeciął brukowany plac, minął sklep monopolowy, który jeszcze był zamknięty, dwa narożniki i znalazł się przy komisariacie policji. Sąsiadował najwyraźniej z ochotniczą strażą pożarną, gdyż przed komendą stał oparty o ścianę wóz strażacki. Musiał praktycznie przeczołgać się pod drabiną, żeby dostać się do wejścia. Mężczyzna w poplamionym kombinezonie naprawiał coś przy wozie.

– Cześć – rzucił wesoło.

Martin Beck drgnął. To była naprawdę niekonwencjonalna społeczność.

– Cześć – odpowiedział.

Drzwi komisariatu były zamknięte, a na szybie znajdowała się przyklejona taśmą kartka, na której ktoś napisał długopisem:

Godziny przyjęć:

Dni powszednie 08.30–12.00

oraz 13.00–14.30

Czwartki także 18.00–19.00

W soboty nieczynne

O niedzielach nie było ani słowa. Widocznie przestępczość w tym dniu spadała, niewykluczone, że na mocy samego zakazu.

Martin Beck patrzył w zamyśleniu na szyld. Kiedy człowiek przyjeżdża ze Sztokholmu, trudno mu sobie wyobrazić, że coś może funkcjonować w taki sposób.

Chyba jednak powinien był zjeść śniadanie.

– Herrgott zaraz przyjdzie – powiedział mężczyzna w kombinezonie. – Wyszedł z psem dziesięć minut temu.

Martin Beck kiwnął głową.

– To ty jesteś tym sławnym detektywem?

Pytanie było trudne i nie odpowiedział na nie od razu.

Mężczyzna nie przerywał pracy przy wozie. Nie odwracając głowy, dodał:

– Nie gniewaj się. Usłyszałem tylko, że w pensjonacie ma się zatrzymać jakiś sławny gliniarz. A ciebie nie znam.

– Tak, to chyba muszę być ja – odrzekł z wahaniem Martin Beck.

– No to Folke pójdzie siedzieć.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Och, przecież wszyscy to wiedzą.

– Naprawdę?

– Szkoda. Jego wędzony śledź był zajebisty.

Rozmowa urwała się, kiedy mężczyzna wczołgał się pod wóz i znikł z pola widzenia.

Jeśli to była powszechna opinia, Nöjd widocznie nie przesadzał.

Martin Beck stał dalej, pocierając w zamyśleniu czoło u nasady włosów.

Po kilku minutach Herrgott Nöjd pojawił się po drugiej stronie wozu strażackiego. Miał na głowie ten sam kapelusz safari, a poza tym był ubrany w kraciastą flanelową koszulę, spodnie od munduru i lekkie mokasyny. Wielki szarobiały jämthund ciągnął smycz. Przecisnęli się pod drabiną i pies stanął nagle na tylnych łapach, kładąc przednie na piersi Martina Becka, i zaczął lizać go po twarzy.

– Siad, Timmy – rzekł Nöjd. – Siad, powiedziałem. Co za pies.

Pies był ciężki i Martin Beck cofnął się o dwa kroki.

– Siad, Timmy – powtórzył Nöjd.

Pies zrobił wokół trzy rundki. Potem usiadł niechętnie, wpatrując się w swojego pana i strzygąc uszami.

– To chyba najgorszy pies policyjny na świecie. Ale jest usprawiedliwiony. Brak szkolenia. Nie słucha. Ale skoro trafiło mi się zostać policjantem, on jest psem policyjnym. W pewnym sensie.

Nöjd roześmiał się, choć raczej nie miał ku temu powodu. Przynajmniej tak sądził Martin Beck.

– Kiedy był tu HKS i grali w piłkę, wziąłem go na mecz.

– HKS?

– Helsingborski Klub Sportowy. Nie znasz się na piłce nożnej, co?

– Bardzo słabo.

– Cóż, wyrwał się, rzecz jasna, i wbiegł na boisko. Zabrał piłkę jednemu z graczy Anderslöv. Mało nie doszło do zamieszek. Sędzia na mnie nawrzeszczał. To najbardziej dramatyczne zdarzenie, jakie miało tu miejsce od wielu lat. Do teraz, oczywiście. Co miałem zrobić? Aresztować sędziego? Nawet nie wiem, jaki status ma sędzia piłkarski od strony czysto prawnej.

Znów się roześmiał.

– Wchodzę na boisko i łapię sędziego. Mówię: „Nöjd? Inspektor policji. Bądź uprzejmy pójść ze mną. Zniewaga urzędnika państwowego”. Nie zareagował, więc stałem tam jak jakiś idiota.

Nöjd roześmiał się i Martin Beck zdecydował się zapytać:

– Z czego się śmiejesz?

– Myślałem właśnie o tym, co by się stało, gdyby Timmy strzelił wtedy bramkę.

Martin Beck nie umiał na to odpowiedzieć.

– A tak w ogóle to cześć – powiedział Nöjd.

– Cześć, Herrgott – dobiegł spod wozu głos jak zza grobu.

– Jöns, musisz stawiać tę landarę pod samymi drzwiami komendy?

– Jeszcze nie otworzyłeś – odparł Jöns.

Głos miał przytłumiony.

– Ale właśnie zamierzam to zrobić.

Nöjd zabrzęczał pękiem kluczy, a pies natychmiast zerwał się na równe łapy. Nöjd otworzył drzwi, rzucił szybkie spojrzenie brązowych oczu na Martina Becka i powiedział:

– Witam w komisariacie Anderslöv, komenda policji w Trelleborgu. To nasz budynek gminy. Mieszczą się w nim kasa chorych, komisariat, biblioteka. Ja mieszkam na górze. Wszystko jest nowe i odpicowane, jak mówią. Rewelacyjne areszty. Wykorzystałem je dwa razy w zeszłym roku. Tu jest mój pokój. Wejdź.

Pokój był przyjemny, stały w nim biurko i dwa fotele dla gości. Wielkie okna wychodziły na coś w rodzaju patio. Pies położył się pod biurkiem. Za biurkiem znajdował się regał pełen książek. W więksości Szwedzki Dziennik Ustaw, ale także sporo innych.

– Już dzwonili z Trelleborga – poinformował Nöjd. – Komisarz kryminalny. Komendant też. Chyba są rozczarowani, że to przejąłeś.

Usiadł przy biurku i strząsnął popiół z papierosa.

Martin Beck zagłębił się w jednym z foteli.

Nöjd założył nogę na nogę i dotknął kapelusza, który położył na biurku.

– Na pewno dziś tu przyjadą. Przynajmniej komisarz. Chyba że my potelepiemy się do Trelleborga.

– Wolałbym zostać tutaj.

– Okej.

Poszperał w papierach na biurku.

– Tu są dokumenty. Chcesz?

Martin Beck zapytał po namyśle:

– Czy możesz mi przekazać to ustnie?

– Oczywiście.

Martin Beck trochę się odprężył. Lubił Nöjda. Teraz wszystko powinno pójść dobrze.

– Ilu ludzi zatrudniacie?

– Pięciu. Jedna sekretarka. Trzech asystentów policji, jeśli nie ma wakatów. Jeden radiowóz. A w ogóle to jadłeś dziś śniadanie?

– Nie.

– A chcesz?

– Tak.

Rzeczywiście zaczął odczuwać głód.

– Dobrze – powiedział Nöjd. – Jak to zrobimy? Chodźmy do mnie na górę. Britta przyjdzie i otworzy o wpół do dziewiątej. Jeżeli coś się dzieje, dzwoni i mówi. Mam kawę i herbatę, chleb, ser, marmoladę i jajka. Nie wiem dokładnie. Chcesz kawę?

– Wolę herbatę.

– Ja też. Wezmę te papiery i pójdziemy na górę. Okej?

Mieszkanie na piętrze było ładne i przytulne, starannie urządzone, ale nieprzystosowane do życia rodzinnego. Rzucało się w oczy, że jego właściciel jest kawalerem od wielu lat, może przez całe życie. Na ścianie wisiały dwa myśliwskie sztucery i stara szabla policyjna. Służbowy pistolet Nöjda, walther 7,65, leżał rozebrany na części na kawałku ceraty na czymś, co prawdopodobnie służyło za stół jadalny. Najwyraźniej był zajęty czyszczeniem broni.

– Lubię strzelać – powiedział.

Potem roześmiał się i dodał:

– Ale nie do ludzi. Nigdy tego nie robiłem. W rzeczywistości nawet w nikogo nie celowałem. I tak nie noszę go przy sobie. Mam też rewolwer, sportowy. Ale leży zamknięty w sejfie.

– Jesteś w tym dobry?

– Cóż. Czasem wygrywam. To znaczy rzadko. Mam oczywiście odznakę.

To mogło oznaczać tylko jedno. Złotą odznakę. Którą mogą zdobyć tylko elitarni strzelcy. Martin Beck sam strzelał jak fajtłapa. Nie było mowy o złotej odznace. Jakiejkolwiek zresztą. Natomiast celował do ludzi, a nawet do nich strzelał. Nigdy jednak nikogo nie zabił. Przynajmniej tyle dobrego.

– Mogę sprzątnąć to ze stołu – powiedział bez entuzjazmu Nöjd. – Sam zwykle jadam w kuchni.

– Ja też – odrzekł Martin Beck.

– Też jesteś kawalerem?

– Mniej więcej.

– Aha.

Nöjd przyjął to dość obojętnie. Martin Beck był rozwiedziony i miał dwoje dorosłych dzieci – dwudziestodwuletnią córkę i osiemnastoletniego syna. Mniej więcej oznaczało, że od roku pomieszkiwał dość regularnie z kobietą. Nazywała się Rhea Nielsen i chyba ją kochał. To odmieniło jego dom – sądził, że na lepsze. Ale to nie była sprawa Nöjda, który sam wydawawał się zupełnie niezainteresowany życiem prywatnym szefa komisji do spraw zabójstw.

Kuchnia była urządzona praktycznie i wyposażona we wszystkie nowoczesne urządzenia. Nöjd postawił garnek na kuchence, wyjął z lodówki cztery jajka i zaparzył herbatę w ekspresie do kawy, to znaczy zagotował wodę i włożył torebki do filiżanek. Efektywna metoda, ale niezadowalająca dla konesera.

Martin Beck w poczuciu, że powinien zrobić coś pożytecznego, włożył dwie kromki do elektrycznego opiekacza.

– Można tu dostać całkiem dobry chleb – powiedział Nöjd. – Ale przeważnie kupuję w Konsumie. Myślę, że Konsum jest dobry.

Martin Beck tak nie myślał, ale nie powiedział tego głośno.

– Jest blisko – ciągnął Nöjd. – Tu wszędzie jest blisko. Uważam, że Anderslöv ma najbardziej zagęszczone centrum handlowe w całej Szwecji. Albo przynajmniej jedno z najbardziej.

Zjedli. Pozmywali. Wrócili do salonu.

Nöjd wyjął z tylnej kieszeni zwinięte dokumenty i podjął:

– Papiery. Mam ich dość. Nasza robota stała się papierkowa, tylko podania, zezwolenia, kopie i inne pierdoły. Kiedyś praca policjanta była niebezpieczna. Dwa razy do roku podczas wykopków przyjeżdżali tu różni ludzie. Niektórzy się upijał i wszczynali bójki i to było głupie. Czasami trzeba było interweniować. I przyłożyć komuś, żeby samemu nie oberwać. To byłe okropne, ale i trochę śmieszne. Teraz jest inaczej. Automatyzacja, mechanizacja.

Przerwał.

– Ale nie o tym chciałem mówić. W sumie nie potrzebuję żadnych papierów. Fakty są cholernie proste. Kobieta, o którą chodzi, nazywa się Sigbrit Mård. Ma trzydzieści osiem lat i pracuje w cukierni w Trelleborgu. Rozwiedziona, bezdzietna, mieszka sama w małym domku w Domme. Kawałek w stronę Malmö.

Nöjd spojrzał na Martina Becka. Wzrokiem surowym, ale trochę rozbawionym.

Powtórzył:

– W stronę Malmö. To znaczy na zachód stojedynką.

– Nie wierzysz w moją zdolność orientacji – stwierdził Martin Beck.

– Nie byłbyś pierwszym, który pobłądził na równinie. Zresztą…

– Tak?

– Kiedy ostatni raz byłem w Sztokholmie, i mam nadzieję, że ostatni, zaszedłem do redakcji „Ny Dag”[3], kiedy miałem iść do GZP. Spotkałem na schodach C.-H. Hermanssona i dziwiłem się, co on do diabła może mieć wspólnego z Głównym Zarządem Policji. Ale był miły. Zaprowadził mnie tam, dokąd chciałem iść. Przez całą drogę prowadził swój rower.

Martin Beck się roześmiał.

Nöjd wykorzystał okazję, by się przyłączyć.

– Ale to nie wszystko. Następnego dnia chciałem pójść się przywitać z komendantem. Tym samym, który wcześniej był w Malmö. Nowego dzięki Bogu nie znam. Wszedłem do ratusza, gdzie ktoś w rodzaju strażnika próbował mi pokazać Salę Błękitną. Kiedy zrozumiał, o co mi chodzi, wysłał mnie na Scheelegatan i trafiłem do sądu. Strażnik zapytał, w której sali jest na wokandzie moja sprawa i o co jestem oskarżony. Kiedy w końcu dotarłem na komendę przy Agnegatan, Lüninga już nie było. Nic więc nie wyszło z powitania. Potem wsiadłem w nocny pociąg i wróciłem do domu. Miałem wspaniałą podróż. Na południe, sześćset kilometrów, jaka różnica.

Miał zamyślony wyraz twarzy.

– Sztokholm – powiedział. – Jakie to nędzne miasto. Ale ty na pewno je lubisz.

– Spędziłem tam całe swoje życie – rzekł Martin Beck.

– Malmö jest lepsze – stwierdził Nöjd. – Choć nie tak bardzo. Nie chciałbym tam pracować, chyba że awansowaliby mnie na komendanta. Ale nie mówmy o Sztokholmie.

Roześmiał się głośno.

– Sigbrit Mård – powtórzył Martin Beck.

– Sigbrit tamtego dnia miała wolne. Zostawiła samochód w warsztacie, więc do Anderslöv pojechała autobusem. Miała kilka spraw do załatwienia. Poszła do banku i na pocztę. Potem zniknęła. Nie wróciła autobusem. Kierowca ją zna i wie, że jej nie było. Nikt jej nie widział od tamtego czasu. To było siedemnastego października. Z poczty wyszła koło pierwszej. Samochód, volkswagen, wciąż stoi w warsztacie. Nic tam nie ma. Sam przejrzałem. Potem pobraliśmy próbki i wysłaliśmy do Helsingborga. Wszystkie negatywne. Innymi słowy, żadnych śladów.

– Znasz ją osobiście?

– Oczywiście. Zanim zaczęła się moda na powrót do natury, znałem wszystkich w rejonie. Teraz jest gorzej. Ludzie mieszkają w pustostanach i nienadających się do zamieszkania ruderach, nie meldują się w gminie i kiedy ktoś od nas tam jedzie, często się okazuje, że już wyjechali. Kto inny się wprowadził. Zostają tylko kozy i makrobiotyczny ogródek warzywny.

– Ale Sigbrit Mård jest inna?

– Tak. Całkiem zwyczajna. Mieszka tu ponad dwadzieścia lat. Pochodzi z Trelleborga. Wygląda na poukładaną. Zawsze dobrze wykonuje swoją pracę i tak dalej. Zupełnie normalna. Może trochę sfrustrowana.

Zapalił papierosa, dokładnie mu się najpierw przyglądając. Potem powiedział:

– Ale to normalne w tym kraju. Ja na przykład za dużo palę. Pewnie też z frustracji.

– Więc mogła po prostu stąd uciec?

Nöjd schylił się i podrapał psa za uszami.

– Tak – przyznał w końcu. – To jedna z możliwości. Ale ja w to nie wierzę. Stąd nie da się uciec całkiem niepostrzeżenie. Nie zostawia się na przykład wszystkiego w domu. Przeszukałem dom razem ze śledczymi z Trelleborga. Wszystko było na miejscu, dokumenty i rzeczy osobiste. Biżuteria i takie tam. Na stole stały dzbanek do kawy i filiżanka. Wszystko wyglądało tak, jakby wyszła na krótko i niedługo miała wrócić do domu.

– Co zatem podejrzewasz?

Tym razem Nöjd jeszcze dłużej zwlekał z odpowiedzią. W lewej dłoni trzymał papierosa, a pies podgryzał go lekko w prawą. Wyraz rozbawienia zupełnie znikł z jego twarzy.

– Sądzę, że nie żyje.

Więcej nic na ten temat nie powiedział.

Z drogi dobiegło dudnienie ciężkich pojazdów. Nöjd przysłuchiwał się mu przez chwilę, po czym rzekł:

– Większość tirów nadal jeździ tą drogą z Malmö do Ystad. Chociaż nowa jedenastka jest znacznie szybsza. Kierowcy trzymają się starych przyzwyczajeń.

– I ta historia z Bengtssonem – dodał Martin Beck.

– Powinieneś wiedzieć o nim więcej niż ja.

– Może tak, może nie. Ujęliśmy go za morderstwo na tle seksualnym prawie dziesięć lat temu. Po wielu wahaniach. To był dziwny osobnik. Nie wiem, co działo się z nim później.

– Ja wiem – powiedział Nöjd. – Wszyscy tu wiedzą. Został uznany za poczytalnego i spędził siedem i pół roku w więzieniu. Potem przyjechał tutaj i kupił mały domek. Miał widać trochę pieniędzy, bo kupił też łódź i starą ciężarówkę. Utrzymuje się z wędzenia ryb, które częściowo łowi sam, a częściowo skupuje od ludzi, którzy łowią je na własną rękę. Nie jest to dobrze widziane w branży rybackiej, ale też nie całkiem bezprawne. Przynajmniej nie z mojego punktu widzenia. Potem jeździ po okolicy ciężarówką i sprzedaje wędzone śledzie i świeże jajka, w większości dla kilku stałych klientów. Zaakceptowali go tutaj jako porządnego gościa, nigdy nikogo nie obraził, mało gada i trzyma się raczej na uboczu. Wycofany typ. Kiedy go spotykam, wygląda jakby przepraszał, że żyje. Ale…

– Tak?

– Ale wszyscy wiedzą, że jest mordercą. Schwytanym i skazanym. Poza tym było to dość odrażające morderstwo, na niewinnej cudzoziemce.

– Nazywała się Roseanna McGraw. I naprawdę było to odrażające. Chore. Ale został sprowokowany seksualnie. Tak twierdził. My też musieliśmy go sprowokować, żeby go złapać. Sam nie pojmuję, jak przeszedł badania psychiatryczne.

– Ech – westchnął Nöjd, a zmarszczki wokół jego oczu rozszerzyły się jak pajęcza sieć. – Też byłem w Sztokholmie. Krótki kurs z psychiatrii sądowej. W pięćdziesięciu procentach przypadków lekarze są bardziej stuknięci od pacjentów.

– Z tego, co zrozumiałem, Folke Bengtsson był zupełnie pomylony. Mieszanka sadyzmu, moralizmu i nienawiści do kobiet. Zna Sigbrit Mård?

– Zna – potwierdził Nöjd. – Mieszka w odległości niecałych dwustu metrów od niej. Są najbliższymi sąsiadami. Ona należy do jego stałych klientów. Ale nie to jest najgorsze.

– Naprawdę?

– Rzecz w tym, że był razem z nią na tej poczcie. Świadkowie widzieli, jak rozmawiają. Zaparkował samochód na placu. Stał za nią w kolejce i wyszedł stamtąd jakieś pięć minut po niej.

Zapadła chwila ciszy.

– Znasz przecież Folkego Bengtssona – powiedział Nöjd.

– Tak.

– I można pomyśleć, że…

– Tak – powtórzył Martin Beck.

Rozdział 5

Nöjd powiedział:

– Jeśli mam być szczery, a zawsze jestem, Sigbrit nie żyje, a sytuacja Folkego jest nie do pozazdroszczenia. Nie wierzę w zbiegi okoliczności.

– Mówiłeś coś o jej mężu?

– Tak. To prawda. Jest kapitanem żeglugi, ale za dużo pije. Sześć lat temu zapadł na jakąś tajemniczą chorobę i został odesłany do domu z Ekwadoru. Nie zwolnili go, ale nie dostał zaświadczenia lekarskiego, więc nie mógł zamustrować się ponownie. Przyjechał tutaj i dalej pił, więc wkrótce się rozwiedli. Teraz mieszka w Malmö.

– Masz z nim jakiś kontakt?

– Tak. Niestety. Raczej fizyczny, można powiedzieć. I to dość eufemistycznie. Rzecz w tym, że to ona chciała rozwodu. On był przeciwny. Bardzo przeciwny. Ale ona postawiła na swoim. Długo byli małżeństwem, lecz on spędzał większość czasu na morzu. Przyjeżdżał do domu raz w roku i wtedy funkcjonowało to dobrze. Kiedy zamieszkali razem, doszło do kompletnej katastrofy.

– A teraz?

– Teraz jest tak, że kiedy się ostro spije, przyjeżdża tutaj, by pogadać. Ale nie ma o czym gadać i zwykle kończy się tak, że on ją łoi.

– Łoi?

Nöjd się roześmiał.

– To po skåńsku – rzekł. – Jak mówicie na to w Sztokholmie? Leje, prawda? W języku policyjnym nazywa się to awanturą domową. Co za okropne wyrażenie, swoją drogą. Awantura domowa. Tak czy owak, musiałem tam dwa razy pojechać. Za pierwszym razem przemówiłem mu do rozsądku. Ale drugi był gorszy. Musiałem dać mu w szczękę i zabrać go do aresztu. Sigbrit nie wyglądała wtedy najlepiej. Podbite oczy i brzydkie ślady na szyi.

Nöjd poprawił swój kapelusz safari.

– Znam Bertila Mårda. Upija się okresowo, ale nie jest taki zły, na jakiego wygląda. I myślę, że kocha Sigbrit. I jest zazdrosny. Ale nie sądzę, by miał jakiś bezpośredni powód. Nic nie wiem o jej życiu seksualnym, jeśli takowe prowadzi. Gdyby prowadziła, raczej bym o tym wiedział. Tu generalnie każdy wie wszystko o wszystkich. A ja chyba najwięcej.

– Co mówi sam Mård?

– Przesłuchiwali go w Malmö. Ma coś w rodzaju alibi na siedemnastego. Mówi, że był tamtego dnia w Kopenhadze. Płynął promem kolejowym „Malmöhus”, ale…

– Wiesz, kto go przesłuchiwał?

– Tak. Inspektor kryminalny Månsson.

Martin znał Pera Månssona od lat i całkowicie mu ufał. Odchrząknął i powiedział:

– Innymi słowy, sytuacja Mårda też nie jest najlepsza.

Nöjd podrapał psa za uszami i po chwili namysłu odpowiedział:

– Nie. Ale i tak o niebo lepsza niż Folkego Bengtssona.

– Jeśli w ogóle coś się stało.

– Ona zaginęła. Dla mnie to wystarczy. Nikt, kto ją zna, nie potrafi tego sensownie wyjaśnić.

– Jak ona właściwie wygląda?

– Wolę nie myśleć, jak wygląda teraz – odparł Nöjd.

– To tylko twoje spekulacje.

– Oczywiście. Mówię tylko to, co myślę. Normalnie wygląda tak.

Włożył rękę do kieszeni i wyjął dwie fotografie – zdjęcie paszportowe i zwinięte powiększenie w kolorze. Zanim podał zdjęcia, rzucił na nie okiem.

– Oba są dobre – powiedział. – Rzekłbym, że wygląda normalnie. Jak większość ludzi. To znaczy, całkiem atrakcyjnie.

Martin Beck długo im się przyglądał. Wątpił, czy Nöjd potrafiłby na nie spojrzeć jego oczami, co zresztą było niemożliwe z technicznego punktu widzenia.

Sigbrit Mård nie była atrakcyjna. Raczej dość brzydka i niezgrabna. Robiła natomiast z pewnością wszystko, by poprawić swój wygląd, co przeważnie daje niezbyt szczęśliwy rezultat. Miała nieregularne ostre rysy i przygnębiony wyraz twarzy. Zdjęcie paszportowe nie zostało jednak zrobione jak większość w fotomacie ani polaroidem, tylko w prawdziwym atelier. Poświęciła dużo czasu na makijaż i fryzurę, a fotograf z pewnością dał jej wiele próbek do wyboru. Drugie zdjęcie było amatorskie, ale kopia nie została zrobiona mechanicznie, tylko wywołana i wyretuszowana ręcznie. Ukazywało całą jej postać stojącą na nadbrzeżu, na tle dużego białego statku pasażerskiego z dwoma kominami. Patrzyła zmrużonymi oczami na słońce i pozowała w sposób jej zdaniem dla niej korzystny. Miała na sobie cienką zieloną bluzkę bez rękawów i plisowaną niebieską spódnicę, gołe nogi, a na ramieniu dużą plażową torbę w kolorach żółtym i pomarańczowym. Na nogach miała sandały na płaskim obcasie. Lekko wysuwała prawą stopę, unosząc piętę nad ziemią.

– To jest nowe – powiedział Nöjd. – Zrobione latem.

– Przez kogo?

– Przyjaciółkę. Pojechały razem na wycieczkę.

– Pewnie na Rugię. Widać prom kolejowy „Sassnitz”, prawda?

Nöjd osłupiał.

– Skąd ty do diabła to wiesz? – zapytał. – Chodź czasem przeprowadzałem kontrole paszportowe, kiedy brakowało personelu, nie rozróżniam tych promów. Ale masz rację. To jest „Sassnitz”, a one wybrały się na Rugię. Można popatrzeć na klify Stubbenkammer i na komunistów. Wyglądają zupełnie normalnie i wielu ludzi jest rozczarowanych. Jednodniowa wycieczka kosztuje tylko parę dych.

– Skąd masz to zdjęcie?

– Wziąłem z jej domu w czasie przeszukania. Przykleiła je taśmą do ściany. Sądzę, że to był dobry pomysł.

Przechylił głowę i spojrzał zmrużonymi oczami na fotografię.

– Dla mnie w porządku. Tak właśnie jak wygląda. Fajna babka.

– Nigdy nie byłeś żonaty? – zapytał nagle Martin Beck.

Nöjd od razu poweselał.

– Zaczynasz przesłuchanie? – powiedział i się roześmiał. – Bardzo gruntowne, jak mniemam.

– Przepraszam – wycofał się Martin Beck. – Głupie pytanie. Nie na temat.

Kłamał. Pytanie było na temat.

– Mogę odpowiedzieć. Chodziłem kiedyś z dziewczyną z Abbekås, niedaleko stąd. Zaręczyliśmy się. Niech mnie licho, ona była jak drapieżna roślina. Po trzech miesiącach miałem dość, a ona nie miała dość po pół roku. Potem mieszkałem tylko z psami. Uwierz mi, dobrze jest żyć bez żony. Kiedy człowiek się przyzwyczai, to ogromna ulga. Czuję to za każdym razem, kiedy się budzę. Ona zatruła życie trzem facetom. Teraz oczywiście ma już wnuki.

Przez chwilę milczał. Potem dodał:

– Trochę smutno nie mieć dzieci. Czasami. Ale wiele razy myślę wprost przeciwnie. Nawet jeśli czasem bywa dobrze, ogólnie jest coś nie tak z tym społeczeństwem. Nie chciałbym tu wychowywać dzieci. Pytanie, czy to w ogóle mogłoby się udać.

Martin Beck siedział bez słowa. Jego własny wkład w wychowanie sprowadzał się głównie do milczenia i pozwalania dzieciom rozwijać się w naturalny sposób. Sukces był połowiczny. Miał córkę, która wyrosła na porządnego, samodzielnego człowieka i wszystko wskazywało na to, że lubi ojca. Ale miał też syna, z którym nigdy się nie dogadywał. Szczerze mówiąc, nie przepadał za nim, a chłopak okazywał mu tylko nieufność, nieszczerość, a w późniejszym wieku nieskrywaną pogardę. Chłopak miał na imię Rolf. Większość prób nawiązania kontaktu kończyła się odpowiedzią: „Ojciec, nie warto z tobą gadać, bo i tak nic nie rozumiesz”. Albo: „Gdybym był pięćdziesiąt lat starszy, może coś by z tego wyszło. Nie żyjemy już w XIX wieku”. Albo: „Gdybyś chociaż nie był gliniarzem”.

Nöjd bawił się z psem. Potem zagdnął z lekkim uśmiechem:

– Czy teraz ja mogę zadać pytanie?

– Jasne.

– Czemu spytałeś, czy jestem żonaty?

– Z bezmyślności.

Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, Nöjd był zupełnie poważny. I czuł się trochę dotknięty.

– Nieprawda. Wiem, że to nieprawda. I chyba się domyślam, dlaczego to zrobiłeś..

– Dlaczego?

– Bo uważasz, że nie znam się na kobietach.

Martin Beck odłożył fotografie. Szczerość przychodziła mu łatwiej, odkąd poznał Rheę.

– Okej – powiedział. – Masz rację.

– Dobrze – odrzekł Nöjd i zapalił z roztargnieniem następnego papierosa. – Bardzo dobrze. Dzięki. Być może masz rację.Jestem mężczyzną, który przeżył życie bez kobiet. Nie liczę matki, oczywiście, i tej rybaczki z Abbekås. Zawsze traktowałem kobiety jak zwyczajnych ludzi, zasadniczo podobnych do mnie i facetów w ogólności. Jeśli jednak istnieją jakieś subtelne różnice, mogłem je przeoczyć. Ponieważ wiem, że się nie znam przeczytałem dużo książek, artykułów i takich tam o równouprawnieniu kobiet, ale większość to głupoty. A reszta jest tak oczywista, że nawet Hotentot by zrozumiał. Na przykład równość płac czy dyskryminacja płciowa.

– Czemu akurat Hotentot?

Nöjd roześmiał się tak głośno, że pies zerwał się i zaczął go lizać po twarzy.

– Ktoś w radzie miasta powiedział, że Hotentoci to jedyna stara kultura, która przez dwa tysiące lat nie wynalazła koła. Bzdura, oczywiście. Nie muszę chyba mówić, z której partii jest ta osoba.

Martin Beck nie chciał tego wiedzieć. Nie zamierzał też pytać o poglądy polityczne samego Nöjda. Kiedy ludzie zaczynali mówić o polityce, stawał się niemy jak ryba.

Nadal milczał, kiedy w trzydzieści sekund później zadzwonił telefon. Nöjd podniósł słuchawkę i powiedział:

– Nöjd?

Ten drugi odpowiedział chyba czymś zabawnym.

– Tak, jestem, dosyć.

A później dodał z wahaniem:

– Tak, siedzi tutaj.

Martin Beck przejął słuchawkę i rzekł:

– Beck.

– Cześć, tu Ragnarsson. Wykonaliśmy setkę telefonów, żeby cię zlokalizować. Co się dzieje?

Jedną z uciążliwości bycia szefem komisji do spraw zabójstw stanowił fakt, że duże dzienniki miały ludzi, którzy sprawdzali, dokąd jeździ i w jakim celu. Aby to robić, musieli mieć płatnych informatorów w policji, co było irytujące, ale niewiele dało się z tym zrobić. Szczególnie poirytowany był naczelny komendant policji państwowej, a jednocześnie przerażony, że sprawa wyjdzie na jaw. Nie wyszła.

Ragnarsson był dziennikarzem, jednym z tych lepszych i rzetelniejszych, co wcale nie oznaczało, że jego gazeta należała do tych lepszych i rzetelniejszych.

– Czemu nie odpowiadasz? – zapytał Ragnarsson.

– Zaginął człowiek – odrzekł Martin Beck.

– Zaginął? Przecież codziennie ktoś ginie, a ty nigdzie nie jeździsz. Poza tym słyszałem, że Kollberg też jest w drodze. Gdzieś tu leży pies pogrzebany.

– Może. A może nie.

– Wyślemy tam paru ludzi. Bądź na to przygotowany. Tylko to chciałem powiedzieć. Wiesz, że nie chcę działać za twoimi plecami. Możesz mi zaufać. Cześć.

– Cześć.

Martin Beck potarł włosy u nasady. Ufał Ragnarssonowi, lecz nie jego reporterom, a najmniej jego gazecie.

Nöjd miał zamyślony wyraz twarzy.

– Pismak?

– Tak.

– Ze Sztokholmu?

– Tak.

– To teraz się rozniesie.

– Na pewno.

– Mamy tu również korespondentów lokalnych. Oni wiedzą wszystko. Ale są w porządku. W jakimś sensie lojalni. „Trelleborgs Allehanda” to dobra gazeta. Ale są jeszcze dzienniki z Malmö. Najgorszy jest „Kvällsposten”. Oraz „Aftonbladet” i „Expressen”.

– Niestety tak będzie.

– Niezłe jaja.

„Jaja” były łagodnym, potocznym wyrażeniem w Skånii. Dalej na północ brzmiały źle. Nöjd mógł tego nie wiedzieć. Albo po prostu się tym nie przejmował.

Martin Beck lubił Nöjda. Coś w rodzaju naturalnej przyjaźni. Powinno być dobrze.

– Co robimy?

– Ty decydujesz – odrzekł Martin Beck. – Tutaj ty jesteś ekspertem.

– Rejon Anderslöv. Tak, powinienem być. Chcesz trochę poznać okolicę? Samochodem. Ale nie weźmiemy radiowozu. Mój jest lepszy.

– Ten pomidorowy?

– Właśnie. Wszyscy oczywiście go znają. Ale ja go wolę. Jedziemy?

– Jak chcesz.

W samochodzie rozmawiali o trzech sprawach.

O pierwszej Nöjd z jakiegoś powodu wspomniał dopiero teraz.

– To jest poczta, a teraz mijamy przystanek autobusowy. Sigbrit widziano ostatni raz mniej więcej w tym miejscu.

Zwolnił i się zatrzymał.

– Świadek widział coś jeszcze.

– Co?

– Folkego Bengtssona. Nadjechał swoją ciężarówką, zwolnił i zatrzymał się, mijając Sigbrit. Wyglądało to dość naturalnie. Wracał samochodem do domu. Znali się i byli sąsiadami. Wiedział, że czeka na autobus, i zaproponował, że ją podwiezie.

– Co to za świadek?

Nöjd zabębnił palcami w kierownicę.

– Starsza pani stąd. Nazywa się Signe Persson. Kiedy się dowiedziała, że Sigbrit zaginęła, przyszła i powiedziała nam, że szła wtedy drugą stroną ulicy. Widziała Sigbrit i w tej samej chwili z przeciwnej strony nadjechał Bengtsson. Zahamował i się zatrzymał. Britta była wtedy sama na komisariacie i powiedziała, że najlepiej będzie, jeśli pani Persson wróci i porozmawia ze mną. Następnego dnia rzeczywiście przyszła i z nią rozmawiałem. Opowiedziała z grubsza to samo. Że widziała Sigbrit i Folke się zatrzymał. Zapytałem więc, czy naprawdę widziała, jak samochód się zatrzymuje i Sigbrit wsiada.

– I co odpowiedziała?

– Że nie chciała się odwracać i przyglądać, żeby nie wyjść na ciekawską. To była niedorzeczna odpowiedź, bo akurat to babsko jest chyba najbardziej wścibskie w całej okolicy. Kiedy ją delikatnie przycisnąłem, powiedziała, że odwróciła głowę w chwilę później i nie zobaczyła już ani Sigbrit, ani ciężarówki. Pogadaliśmy o tym i owym i po chwili powiedziała, że nie jest pewna. Że nie chce obgadywać ludzi. Ale dzień później spotkała jednego z moich ludzi w Konsumie i stwierdziła z całą stanowczością, że widziała, jak Bengtsson się zatrzymuje i Sigbrit wsiada. Jeśli będzie obstawać przy tej wersji, Folke Bengtsson jest rzeczywiście zamieszany w zaginięcie.

– A co mówi sam Bengtsson?

– Nie wiem. Nie rozmawiałem z nim. Dwóch śledczych z Trelleborga tam pojechało, ale nie zastali go w domu. Potem zapadła decyzja, żeby wezwać tu was, a mi dano do zrozumienia, żebym nic nie robił. Nie uprzedzał biegu wypadków, że tak powiem. Nie spieszył się i czekał na ekspertyzę. Nie napisałem nawet normalnego protokołu z przesłuchania Signe Persson. Nie sądzisz, że to zaniedbanie?

Martin Beck nie odpowiedział.

– Ja uważam, że to cholerne zaniedbanie – rzekł Nöjd i zachichotał. – Ale trochę się boję Signe Persson. Była zamieszana w najgorszy przypadek, jaki miałem. To się zdarzyło pięć lat temu. Powiedziała, że sąsiadka otruła jej kota. Zgłosiła to formalnie na policję, więc musieliśmy się tym zająć. Wtedy ta druga baba doniosła na Signe Persson, że kot zabił jej papużkę. Wykopaliśmy truchło kota i wysłaliśmy do Helsingborga. Nie znaleźli żadnej trucizny. Wtedy Signe powiedziała, że ta druga kupiła dwa cygara w sklepie tytoniowym i je ugotowała. Czytała w jakimś tygodniku, że jeśli gotuje się cygara wystarczająco długo, powstają kryształki nikotyny, które są śmiertelnie trujące i nie zostawiają żadnych śladów. Sąsiadka rzeczywiście kupiła dwa cygara, ale twierdziła, że dla gości i oba wypalił jej brat. Ja zapytałem, jak kot mógł zabić papużkę, która zawsze siedzi w klatce. Wtedy powiedziała, że Signe poszczuła kota, żeby śmiertelnie wystraszył ptaka, ponieważ ten umiał mówić i powtarzał nieprzyjemną prawdę. Signe potwierdziła, że papużka co najmniej pięć razy nazwała ją kurwą. Miałem wtedy cholernie ambitnego aspiranta. Zbadał teorię z cygarami i doszedł do wniosku, że jest to możliwe i że jeśli ofiara była nałogowym palaczem, nie da się wykazać otrucia. Kiedy Signe przyszła dziesiąty czy dwunasty raz, zapytałem ją, czy jej kot palił cygara. Nie mówiła mi potem dzień dobry przez kilka lat. Sprawa została umorzona, a tamten aspirant siedział w domu i gotował cygara, aż go wylali z roboty. Przeniósł się potem do Eslöv i został wynalazcą.

– Wynalazł coś?

– Słyszałem tylko, że ubiegał się o patent na nocnik z błyszczącym brzegiem i wykrywacz nikotyny, który miauczał po zanurzeniu w zatrutym kapuśniaku. Kiedy mu się nie udało, próbował go przerobić na mechanicznego kota działającego na baterie.

Nöjd spojrzał na zegarek i powiedział:

– Więc to była atrakcja numer jeden. Przystanek autobusowy. Prócz tego historia o świadku Signe Persson i człowieku, któremu złamał życie kot palący cygara. Muszę przyznać, że w głębi duszy się nie cieszę, kiedy Signe Persson jest głównym świadkiem w sprawie. Lepiej się już stąd zbierajmy. Za chwilę nadjedzie autobus.

Wrzucił bieg i zerknął w lusterko wsteczne.

– Za nami jedzie jakiś wóz. Zielony fiat z dwoma facetami w środku. Czekali już tutaj, kiedy przyjechaliśmy. Pokażemy im okolicę?

– Bardzo chętnie.

– To interesujące być śledzonym – rzekł Nöjd. – Dla mnie zupełnie nowe doświadczenie.

Jechał z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, ale drugi samochód nawet nie próbował go wyprzedzać.

– Domy wyżej na prawo to Domme. Mieszkają tam Sigbrit Mård i Folke Bengtsson. Chcesz tam pojechać?

– Może nie teraz. Czy technicy zrobili dokładne badania kryminalistyczne?

– U Sigbrit? Raczej nie. Byliśmy się tam rozejrzeć i zabrałem to zdjęcie ze ściany nad jej łóżkiem. Zostawiliśmy pewnie parę odcisków palców.

– Gdyby nie żyła…

Martin Beck urwał. Pytanie było dość głupawe.

– I gdybym ja ją zabił, co zrobiłbym z ciałem? Myślałem nad tym. Jest jednak zbyt wiele możliwości. Mnóstwo grot w marglowych skałach i walące się stare chaty. Budynki gospodarcze i rudery. Długie pobrzeże Bałtyku, puste domki letnie. Las i wiatrołomy, chaszcze, rowy i inne cholerstwo.

– Las?

– Tak, wyżej koło Börringesjön. Policja co roku ćwiczyła tam strzelanie na polance na wschodnim brzegu. Po sztormie w roku sześćdziesiątym ósmym jest tam teraz taki kipisz, że nie da się wjechać czołgiem. Usunięcie tych wiatrołomów zajmie sto lat. Poza tym… Masz zresztą mapę w schowku.

Martin Beck wyjął i rozłożył mapę.

– Teraz jesteśmy w Alstad, na drodze sto jeden, i jedziemy w kierunku Malmö. Dalej możesz się zorientować sam.

– Cały czas będziesz jechać tak wolno?

– Jasne, że nie. Rozkojarzyłem się. Chciałem tylko sprawdzić, czy ci spryciarze jadą za nami.

Nöjd skręcił w lewo. Zielony samochód zrobił to samo.

– Nie jesteśmy już w rejonie Anderslöv – powiedział. – Ale niedługo tam wrócimy.

– Co chciałeś powiedzieć wcześniej? Poza tym?

– Tak, poza tym wszyscy sądzą, że ktoś zabrał Sigbrit Mård samochodem. No i mamy świadka, który to potwierdza. Jeśli spojrzysz na mapę, zobaczysz, że ten okręg przecinają trzy główne drogi. Stara droga krajowa, z której właśnie wyjechaliśmy, dziesiątka prowadząca wzdłuż pobrzeża z Trelleborga do Ystad i dalej do Simrishamn, no i kawałek nowej europejskiej czternastki, która łączy się z promem z Polski w Ystad i prowadzi do Malmö, a dalej Bóg wie dokąd. Poza tym mamy sieć mniejszych dróg, które nie mają sobie podobnych w całym kraju.

– Zauważyłem – rzekł Martin Beck.

Tradycyjnie zaczynał odczuwać objawy choroby lokomocyjnej. Nie przeszkodziło mu to jednak w studiowaniu krajobrazu, przez który jechali. Nigdy wcześniej nie był w tej części Szwecji i wiedział o niej tylko tyle, ile pamiętał ze starych filmów Edvarda Perssona. Południowa równina ma w sobie jakieś miękkie, falujące piękno, to coś więcej niż gęsto zaludniona wiejska idylla, szczególna część kraju z rodzajem integralnie wbudowanej harmonii.

Przyszło mu nagle do głowy kilka zdań wyrwanych z kontekstu powszechnych utyskiwań, że w kraju dzieje się coraz gorzej. Szwecja to zły kraj, ale przynajmniej cholernie piękny. Ktoś to powiedział lub napisał, ale nie pamiętał już kto.

Nöjd mówił dalej:

– Okręg Anderslöv jest trochę specyficzny. Kiedy nie siedzimy w papierach, pracujemy głównie w terenie. Wyjeżdżamy na przykład osiemdziesiąt tysięcy kilometrów rocznie radiowozem. W samym miasteczku mieszka około tysiąca ludzi, a w całym obwodzie nie więcej niż dziesięć tysięcy. Ale mamy też dwadzieścia pięć kilometrów plaży i latem ludność zwiększa się do ponad trzydziestu tysięcy. Możesz więc sobie wyobrazić, ile kwater stoi pustych o tej porze roku. Mówię teraz o ludziach, których znamy i potrafimy jakoś zlokalizować, mogę jednak oszacować, że nie mamy żadnej kontroli nad około pięcioma-sześcioma tysiącami ludzi, którzy mieszkają w domach do rozbiórki lub przyczepach kempingowych i którzy przez cały czas gdzieś się przenoszą, a na ich miejsce przychodzą inni.

Martin Beck patrzył na bielony wapnem kościół niezwykłej urody. Nöjd podążył za jego wzrokiem i powiedział:

– Dalköpinge. Jeśli cię interesują ładne kościoły, mogę ci pokazać co najmniej trzydzieści. W całym okręgu oczywiście.

Dojechali do nabrzeżnej drogi i skręcili na wschód. Morze było szaroniebieskie i spokojne, na linii horyzontu stały statki handlowe.

– Chcę więc powiedzieć, że jeśli Sigbrit nie żyje, są setki miejsc, w których może się teraz znajdować. A jeśli zabrał ją samochód, Folkego czy jakiś inny, jest spora szansa, że w ogóle nie ma jej w rejonie. A w takim przypadku możliwości są tysiące.

Popatrzył na morski brzeg i rzekł:

– Pięknie, prawda?

Ewidentnie był typem lokalnego patrioty. I nie bez powodu, pomyślał Martin Beck.

Minęli Smygehuk. Zielony fiat wiernie im towarzyszył.

– Smygehamn – oznajmił Nöjd. – Za moich czasów nazywał się Östra Torp.

Wioski leżały jedna obok drugiej. Beddingestrand. Skateholm. Wsie rybackie, częściowo przekształcone w nadmorskie kąpieliska, ale nadal ładne. Żadnych wieżowców ani luksusowych hoteli.

– Skateholm – powiedział Nöjd. – Wjeżdżamy w rejon policyjny Ystad. Zawiozę cię do Abbekås. To jest Dybeck. Cholernie grząskie. Najgorszy odcinek całego wybrzeża. Ona może leżeć gdzieś tutaj w bagnie. Jesteśmy już w Abbekås.

Nöjd jechał powoli przez wieś.

– Tutaj mieszkała ta dziewczyna – mówił. – Ta, która określiła mój stosunek do kobiet. Chcesz popatrzeć na port?

Martin Beck nie pofatygował się z odpowiedzią.

Był to mały rybacki port z ławkami, na których opowiadano sobie fantastyczne historie. Paru facetów w żeglarskich czapkach z daszkiem. Trzy łodzie rybackie. Stosy skrzynek na śledzie i sieci rozwieszone do suszenia.

Wyszli z samochodu i usiedli na palach do cumowania łodzi. Mewy krzyczały nad falochronem.

Zielony fiat zatrzymał się dwadzieścia metrów dalej. Mężczyźni wciąż siedzieli z przodu.

– Poznajesz ich? – zapytał Martin Beck.

– Nie – odparł Nöjd. – Młodzi chłopcy. Jeśli czegoś chcą, mogą tu podejść i pogadać. Musi być strasznie nudno tak siedzieć i się gapić.

Martin Beck nie odpowiedział. On sam był coraz starszy, a dziennikarze coraz młodsi. Kontakty pogarszały się z każdym rokiem. Poza tym policja przestała być popularna, jeżeli kiedykolwiek była. Osobiście Martin Beck nie uważał, że ma powód wstydzić się swojej pracy, ale znał wielu kolegów, którzy powinni.

– Tyle o mnie i o kobietach – powiedział Nöjd.

– Odniosłem wrażenie, że bardzo mało wiemy o Sigbrit Mård. Wiemy, jak wyglądała, gdzie pracowała, i że nigdy nie robiła wokół siebie zamieszania. Wiemy, że jest bezdzietną rozwódką. I to z grubsza wszystko. Czy myślałeś o tym, że jest w wieku, kiedy kobiety stają się sfrustrowane, zwłaszcza jeśli nie mają dzieci, bliskiej rodziny czy jakiejś pasji? Wchodzą w klimakterium i zaczynają czuć się staro. Sądzą, że mają nieudane życie w ogóle, a seksualne w szczególności, i często popełniają głupstwa. Interesują się młodszymi mężczyznami i angażują w wariackie związki. Często bywają wykorzystywane, materialnie lub uczuciowo.

– Dzięki za wykład – powiedział Nöjd.

Podniósł z ziemi kawałek deski i rzucił do wody. Pies wskoczył z pluskiem, by ją aportować.

– Pięknie – mruknął Nöjd. – Teraz jeszcze bardziej uświni tylne siedzenie. Chciałeś przez to powiedzieć, że Sigbrit prowadziła ukryte życie seksualne czy coś w tym rodzaju.

– Chciałem powiedzieć, że to możliwe. Że musimy zbadać jej życie prywatne. W tym sensie. Bo mimo wszystko istnieje możliwość, że po prostu zwiała z facetem młodszym o siedem czy osiem lat. Uciekła od wszystkiego, żeby przez chwilę poczuć się szczęśliwa. W takim przypadku może to potrwać dwa tygodnie lub kilka miesięcy.

– Porządnie sobie zaszaleć – rzekł Nöjd.

– Albo porozmawiać z kimś, z kim myślała, że ma dobry kontakt.

Nöjd przechylił głowę i złośliwie się uśmiechnął.

– To jest jakaś teoria – stwierdził. – Ale w nią nie wierzę.

– Dlatego, że nie pasuje do wzorca.

– Właśnie. Cholernie nie pasuje do wzorca. Masz jakieś plany? A może to aroganckie pytanie?

– Chcę zaczekać na Kollberga. Potem odbyć nieformalną pogawędkę z Folkem Bengtssonem i Bertilem Mårdem.

– Chętnie się przyłączę.

– Tak. Nie wątpię.

Nöjd się roześmiał. Potem wstał, podszedł do zielonego samochodu i zastukał w przednią boczną szybę. Kierowca, młody mężczyzna z rudą brodą, opuścił ją i spojrzał pytającym wzrokiem.

– Wracamy już do Anderslöv – powiedział Nöjd. – Ale pojadę przez Källstorp, żeby odebrać jajka od brata. Wyjdzie taniej dla pisma, jeśli wy wrócicie przez Skivarp.

Fiat pojechał za nimi i nadzorował odbieranie jajek.

– Wyraźnie nie mają zaufania do policji – stwierdził Nöjd.

Poza tym tamtego dnia, w piątek drugiego listopada, nie wydarzyło się nic szczególnego.

Martin Beck złożył obowiązkową wizytę w Trelleborgu, gdzie spotkał się komendantem i komisarzem, który był szefem wydziału kryminalnego. Pozazdrościł komendantowi pokoju z widokiem na morze.

W samej sprawie nie miał nic do powiedzenia.

Sigbrit Mård zaginęła siedemnaście dni temu, a oni wiedzieli tylko tyle, ile plotkowano w Anderslöv.

Z drugiej strony w każdej plotce tkwi ziarno prawdy.

Nie ma dymu bez ognia.

Frazesy.

Wieczorem odbył rozmowę z Kollbergiem, który powiedział mu, że nienawidzi prowadzić samochodu i zamierza przenocować w Växjö. Potem zapytał:

– Jak tam jest w tym Anderstorp?

– Anderslöv.

– Ach tak.

– Dość przyjemnie, tylko śledzą nas dziennikarze.

– Włóż mundur, to będą mieli większy respekt.

– Zamknij się – burknął Martin Beck.

Potem zadzwonił do Rhei, ale nie odbierała. Spróbował znowu godzinę później i potem jeszcze raz, zanim poszedł spać.

Była już w domu.

– Próbowałem się do ciebie dodzwonić przez cały wieczór – powiedział.

– Aha.

– Co robisz?

– Nie twoja sprawa – odparła wesoło. – A ty co robisz?

– Sam nie wiem. Zaginął człowiek.

– Ludzie nie mogą tak po prostu zaginąć. Powinieneś o tym wiedzieć jako policjant.

– Chyba cię kocham.

– Przecież wiem – odparła zadowolona. – A tak w ogóle to byłam w kinie, a potem poszłam do Butlera coś zjeść.

– Dobranoc.

– Nic więcej ode mnie nie chcesz?

– Tak, ale nie teraz.

– Śpij dobrze, kochanie – powiedziała i odłożyła słuchawkę.

Martin Beck nucił pod nosem, myjąc zęby. Gdyby ktoś to słyszał, brzmiałoby pewnie dość osobliwie.

Następnego dnia było święto. Dzień Wszystkich Świętych. Można było je na kogoś zmarnować. Na przykład na Månssona w Malmö.

Rozdział 6

– Widziałem w życiu wielu gburów – powiedział Per Månsson. – Ale Bertil Mård to jeden z najgorszych.

Siedzieli na balkonie Månssona przy Regementsgatan, ciesząc się ładnym dniem.

Martin Beck pojechał do Malmö autobusem, głównie dla rozrywki i żeby przynajmniej móc powiedzieć, że naprawdę przebył trasę, którą Sigbrit Mård najpewniej nie jechała. Próbował też wypytać kierowcę, lecz ze znikomym skutkiem, bo mężczyzna był na zastępstwie i nie prowadził tamtego dnia.

Månsson był wysokim, powolnym mężczyzną, który rzadko się denerwował i używał ostrych słów. Teraz jednak powiedział:

– Facet jest ewidentnym draniem.

– Niektórzy kapitanowie marynarki są dziwni – stwierdził Martin Beck. – To często bardzo samotni ludzie i jeśli mają skłonność do despotyzmu, stają się twardzi i autokratyczni. Właśnie gburowaci. Zadają się tylko z chiefami.

– Z chiefami?

– Ze starszymi oficerami.

– Aha.

– Wielu pije i tyranizuje załogę. Czasem traktują ją jak powietrze. Nie zadają się z oficerami pokładowymi.

– Dużo wiesz o statkach.

– Tak, to moja pasja. Miałem nawet raz przypadek związany ze statkiem. Morderstwo. Na Oceanie Indyjskim. Na frachtowcu. Jeden z ciekawszych w mojej karierze.

– A ja znam kapitana „Malmöhus”. Równy gość.

– Inaczej jest w żegludze pasażerskiej. Armatorzy dają tam innych dowódców. Kapitan musi mieć przecież kontakt z pasażerami. Na dużych statkach mają stół kapitański i tak dalej.

– Stół kapitański?

– Własny stół w mesie. Żeby zapraszać prominentnych pasażerów pierwszej klasy.

– Aha.

– Ale Mård pływał na statkach handlowych w żegludze trampowej. A to pewna różnica.

– Tak, był cholernie arogancki – powiedział Månsson. – Najbardziej wrzeszczał na mnie i swoją babkę. Sukinsyn. Myślał, że jest kimś szczególnym. Cham i prostak. Rzadko się denerwuję, ale tym razem mało się nie wściekłem. A nie zdarza mi się to z byle powodu.

– Co robi teraz?

– Prowadzi bar piwny w Limhamn. Znasz tę historię, prawda? Zniszczył sobie wątrobę w Ekwadorze i Wenezueli. Leżał tam przez jakiś czas w szpitalu. Potem armator zabrał go do domu. Nie dostał zaświadczenia lekarskiego, więc nie mógł się znowu zamustrować. Przeniósł się do Anderslöv i nie bardzo mu się układało. Pił i lał żonę. Chciała się rozwieść. On nie chciał. Ale dostała rozwód. Bez problemu.

– Nöjd powiedział, że ma alibi na siedemnastego.

– Tak, coś w tym rodzaju. Popłynął promem kolejowym do Kopenhagi, żeby się urżnąć. Ale to marne alibi. Tak sądzę. Mówił, że siedział w przednim salonie. Prom odpływa teraz za piętnaście dwunasta, wcześniej o dwunastej. Powiedział, że był sam w salonie, a kelner śmierdział kacem. Jeden z członków załogi stał przy automacie i grał. Sam często jeżdżę tym połączeniem. Kelner nazywa się Sture, zawsze ma kaca i worki pod oczami. I ten sam członek załogi stoi i wrzuca jednokoronówki do automatu do gry.

Månsson pociągnął drinka. Zawsze pił to samo, gin z tonikiem grejpfrutowym. Ta szwedzko-fińska specjalność nazywa się Gripenberger po jakimś mało znanym oficerze z wyższych sfer.

W Malmö była piękna pogoda, miasto wyglądało na prawie nadające się do zamieszkania.

– Sądzę, że sam powinieneś pogadać z Bertilem Mårdem – powiedział Månsson.

Martin Beck przytaknął ruchem głowy.

– Świadkowie go rozpoznali – rzekł Månsson. – Ma dość charakterystyczny wygląd. Problem tylko w tym, że codziennie jest tak samo. Prom odpływa stąd o tej samej godzinie i przeważnie z tymi samymi pasażerami. Nie można liczyć na to, że ludzie z załogi rozpoznają człowieka po kilku tygodniach i będą pewni, że nie pomylili dnia. Pogadaj z nim, to sam zobaczysz.

– Ty już go przesłuchałeś?

– Tak, i nie byłem całkiem przekonany.

– Ma samochód?

– Tak. Mieszka po zachodniej stronie, porządny rzut kamieniem stąd. Mäster Johansgatan 23. Dojazd do Anderslöv zajmuje mu pół godziny. Mniej więcej.

– Dlaczego to podkreślasz?

– Cóż, chyba to robi od czasu do czasu.

Martin Beck odpuścił pytanie.

Był trzeci dzień listopada, sobota, i wciąż prawie lato. Chociaż było święto, Dzień Wszystkich Świętych, Martin Beck zamierzał zakłócić kapitanowi Mårdowi świąteczny spokój. Pewnie wcale nie był religijny.

Kollberg nie dawał znaku życia. Może tak zafascynowało go Växjö, że postanowił tam zostać przez cały dzień. A jeśli tak, to dlaczego? Może ktoś go namówił na nielegalny połów raków. Można wprawdzie dostać mrożone, ale Kollberg nie dawał się łatwo zwodzić. Przynajmniej nie w kwestii raków.

Rhea zadzwoniła rano i poprawiła mu humor. Jak zawsze. W ciągu roku zmieniła jego życie, dając mu więcej radości niż dwadzieścia lat małżeństwa z kobietą, którą kiedyś naprawdę kochał, która dała mu dwoje dzieci i wiele szczęśliwych chwil. „Dała”, co za dziwne słowo swoją drogą. Czy do tego nie trzeba dwojga? On w każdym razie nie miał tego poczucia.

Z Rheą Nielsen wszystko było inaczej, wolny związek co prawda, może trochę zanadto wolny, jak czasem myślał. Ale przede wszystkim poczucie wspólnoty, obejmujące dużo więcej niż jego miłość do tej na swój sposób doskonałej kobiety. Razem z nią zaczął utrzymywać kontakty z ludźmi tak, jak nigdy nie robił tego wcześniej. Jej nieruchomość w Sztokholmie była czymś zupełnie innym niż zwyczajna kamienica. Można ją było nazwać niemal komuną, choć bez negatywnych konotacji, często uzasadnionych, lecz równie często wyimaginowanych. W komunach palą haszysz i pieprzą się między sobą jak króliki. A w międzyczasie rozmawiają o głupstwach, odżywiają się makrobiotycznym jedzeniem, nikt nie pracuje i wszyscy żyją z zasiłku socjalnego. Członkowie komuny uważają się za ofiary wadliwego systemu społecznego. Często biorą LSD i wierzą, że mogą latać albo wbijają sztylet w brzuch najlepszego kumpla tylko po to, by zyskać nowe doświadczenie, albo też popełniają samobójstwo.

Całkiem niedawno sam tak myślał, przynajmniej po części i czasami. I oczywiście było w tym ziarno prawdy albo raczej całe pole pszenicy.

Jego pozycja dawała mu wątpliwą przyjemność zapoznawania się z raportami z tajnych dochodzeń. Większość dotyczyła polityki i te od razu wrzucał do kosza na tajne dokumenty, by mógł je przejąć następny biurokrata mający dostęp do takich informacji. Czytał natomiast to, co wydawało się mieć związek z jego własną pracą. Samobójstwo było na przykład jedną z tych rzeczy, które zaczynały go coraz bardziej interesować. Tajne wiadomości na ten temat przychodziły również coraz częściej. Sytuacja wyjściowa była zawsze taka sama: Szwecja prowadziła w światowej lidze z przewagą, która zdawała się zwiększać z każdym pismem, ale jak tyle innych dekretów szefa państwowej policji nic nie mogło wyjść na zewnątrz. Różne były natomiast wyjaśnienia. Inne kraje oszukiwały ze statystyką. Przez długi czas popularne było wyróżnianie krajów katolickich, ale potem arcybiskup i niektóre religijne szychy w departamencie policji zaczęły się skarżyć, więc kraje o socjalistycznej formie rządów musiały zająć ich miejsce. Ale służby specjalne zaprotestowały z uzasadnieniem, że nie będą mogły dłużej wykorzystywać duchownych jako szpiegów. Ponieważ tajne działania służb specjalnych należały do rzeczy, które z całą pewnością zawsze wyjdą na zewnątrz, w kwaterze głównej Zarządu Policji słychać było westchnienie ulgi i według pogłosek sam szef państwowej policji wyraził powątpiewanie co do pomysłu, że szwedzcy duchowni, z których część otwarcie należała do czerwonych, mogliby szpiegować szwedzkich komunistów lub rzucić na kolana tak potężnego przeciwnika jak Związek Radziecki.

Ale to były jak zwykle niepotwierdzone pogłoski. „Nic z tego nie wyszło”, mówiło się czasem dla żartu, albo żeby przynajmniej użyć innego sformułowania. Ale prawomyślni nie tolerowali żadnych odstępstw. Należało mówić: „Nic nie może wyjść na zewnątrz”. I tyle.

Służby specjalne też nie znosiły żartów. Może to normalne w zawodzie, który ciągle jest wyśmiewany. W parę tygodni później przypuścili kontratak. Agenci aresztowali dwóch niewygodnych dla reżimu pisarzy i zrobili nalot na redakcję gazety[4]. Akcję przeprowadzili w stylu najlepszych filmów gangsterskich tajni policjanci przebrani za tajnych policjantów i bez żadnego upoważnienia. Prawdopodobnie wypruto metki z płaszczy na wypadek, gdyby poszło tak jak zwykle, czyli źle. Aresztowano również dla pewności jednego z własnych tajnych agentów i prokurator generalny wydawał się tak podekscytowany tą niespodziewaną aktywnością, że prawdopodobnie aresztowałby się sam, gdyby tajne postępowanie dowodowe nie pociągało za sobą automatycznie kary więzienia.

Nawet premier oniemiał ze zdumienia, co wzbudziło takie samo poruszenie jak koncert gwiazdy. Tuż przed tym wykorzystał wyjątkowo nieudany napad na bank i zgon Jego Królewskiej Mości w przemówieniu wyborczym, urozmaiconym wyrazistą mimiką. Język też był trochę inny. Człowiek, którego policja sama przewiozła z więzienia do banku, musiał się pogodzić z tym, że w transmisji telewizyjnej na żywo zostanie nazwany nieludzkim potworem. I tak został, nie biorąc aktywnego udziału w napadzie i nie będąc winnym żadnego przestępstwa, skazany na dalszych sześć lat więzienia.

Ale o przywódcach politycznych kraju można mówić tylko dobrze. W każdym razie nie użył słowa „nieuczciwość”. A próbę obrabowania banku można chyba uznać za nieuczciwość, nawet jeśli jest on własnością niespójnego gospodarczo kraju pseudo-socjalistycznego.

Naczelny komendant policji państwowej miał zły dzień. Nie miał okazji wygłosić przemówienia, tylko siedział podczas konferencji na niefortunnym miejscu, na ogół zasłonięty przez gorliwych dziennikarzy.

Minister sprawiedliwości miał smutny wyraz twarzy. Cieszył się opinią człowieka uczciwego i pokojowego i w niektórych kręgach policji jego akcje stały bardzo nisko.Może rozmyślał o ostatnim tajnym manifeście samobójczym.

Sedno sprawy było następujące: ponieważ większość ludzi nie strzela do siebie ani nie skacze z Västerbron, tylko najpierw upija się, a potem łyka opakowanie środków nasennych, można zaliczyć tę ostatnią kategorię do nieszczęśliwych wypadków spowodowanych zatruciem tabletkami i całkowicie wyłączyć ze statystyki samobójstw, która w ten sposób staje się nagle zdumiewająco korzystna.

Martin Beck sam często o tym myślał. Na przykład teraz.

Månsson dolał toniku do swojego Gripenbergera.

Nie odzywał się od dłuższego czasu, a sądząc ze stroju, nigdzie się też nie wybierał. Miał na sobie siatkowy podkoszulek, flanelowe spodnie i kapcie frotte oraz szlafrok, który wyglądał na często używany.

– Żona przyjdzie za chwilę – powiedział. – Zjawia się zwykle koło trzeciej.

Månsson najwyraźniej nadal prowadził życie jako kawaler w pięciu siódmych, czyli pięć dni tygodnia spędzał sam, a weekendy razem z żoną. Mieli osobne mieszkania.

– To dobry system – powiedział. – Miałem na boku dziewczynę w Kopenhadze przez jakiś rok. Piękną, ale na dłuższą metę było to męczące. Nie jest się już młodzieniaszkiem.

Martin Beck rozważał przez chwilę to, co usłyszał. Månsson był od niego starszy, ale z pewnością nie więcej niż o parę lat.

– Ale była dla mnie naprawdę dobra, póki to trwało. Miała na imię Nadja. Nie wiem, czy kiedykolwiek ją spotkałeś.

– Nie – odparł Martin Beck. Zapragnął nagle zmienić temat.

– A co tam u Benny’ego Skackego?

– Całkiem nieźle. Jest teraz komisarzem kryminalnym i ożenił się z tą swoją fizjoterapeutką. Na wiosnę urodziła im się córka. Urodziła się w niedzielę, trochę wcześniej niż się spodziewali, a on był w Minnesbergu i grał w piłkę, kiedy to się stało. Powiedział, że najważniejsze rzeczy w jego życiu zdarzają się, kiedy gra w piłkę. Licho wie, co miał na myśli.

Martin Beck dobrze wiedział, co miał na myśli Skacke, ale się nie odezwał.

– W każdym razie jest bardzo dobrym policjantem – ciągnął Månsson. – A takich zaczyna brakować. Niestety, mam wrażenie, że chciałby się stąd wyrwać. Nie może jakoś przywyknąć do tego miasta. Choć mieszka tu już prawie pięć lat, ciągle tęskni za Sztokholmem. I co można na to poradzić? – dodał filozoficznie i opróżnił szklankę.

Potem spojrzał znacząco na zegar.

– Może już sobie pójdę – rzekł Martin Beck.

– Tak – odparł Månsson. – Chciałem powiedzieć, że to najpewniejsza pora, byś zastał Mårda trzeźwego. Ale prawdziwy powód jest inny.

– Jaki?

– Jeśli zostaniesz tu jeszcze przez kwadrans, spotkasz moją żonę. A w takim wypadku musiałbym się ubrać. Dba o konwenanse i nie zniosłaby myśli, że przyjąłem prominentnego szefa policji w takim umundurowaniu. Czy mam wezwać dla ciebie taksówkę?

– Wolałbym pójść pieszo.

Był już kilka razy w Malmö i sprawnie poruszał się po mieście, przynajmniej po jego centralnych dzielnicach.

Poza tym była ładna pogoda i chciał uporządkować myśli przed spotkaniem z Bertilem Mårdem.

Miał świadomość, że Månsson zasugerował mu swoją opinię.

W takich przypadkach podobne sugestie odgrywają dużą rolę.

Sugerowane opinie nigdy nie są dobre. Ryzyko zawierzenia im jest równie duże jak ryzyko ich zlekceważenia. Trzeba zawsze mieć świadomość, że opinia może być słuszna, nawet jeśli ktoś ją zasugerował.

Martin Beck bardzo chciał wyrobić sobie własną opinię na temat Mårda. Wiedział, że zaraz się spotkają.

Bar piwny był zamknięty w święto i Månsson zadał sobie trud, by postawić policjanta na straży domu przy Mäster Johansgatan, instruując go, by wszczął alarm, jeśli Mård wyjdzie z domu.

Rozdział 7

Aspirant zrobiłby furorę na scenie lub w telewizji jako parodysta człowieka, który stoi i próbuje sprawiać wrażenie, że nie patrzy na dom. Dom był do tego bardzo mały, a budynki po obu stronach wyburzone. Stał po drugiej stronie ulicy z rękami założonymi na plecach i spojrzeniem skierowanym w przestrzeń, a jednocześnie nieustannie zerkał na drzwi, za którymi powinien był się znajdować obiekt jego uwagi.

Martin Beck stał trochę dalej i się temu przyglądał. Po jakiejś minucie aspirant przeszedł niespiesznie przez ulicę i przeprowadził gruntowną inspekcję drzwi. Postukał w tabliczkę z nazwiskiem. Potem wrócił wystudiowanym powolnym krokiem na swoje miejsce i odwrócił błyskawicznie na wypadek, gdyby coś niepożądanego miało się rozegrać za jego plecami. Jak wielu policjantów pracujących w terenie w sprawach tajnych lub delikatnych, był ubrany w czarne półbuty, granatowe skarpetki, spodnie od munduru, niebieską koszulę i granatowy krawat. Do tego nosił żółtą czapkę, jasną skórzaną kurtkę z dużymi błyszczącymi guzikami oraz czerwono-żółtym haftem na rękawach, a wokół szyi szalik w kolorach białym i błękitnym, które nawet Martin Beck rozpoznał jako barwy Klubu Piłkarskiego Malmö.

Kurtka wybrzuszała się po prawej stronie, jak gdyby miał w kieszeni pół litra.

Kiedy Martin Beck do niego podszedł, podskoczył jak ukąszony przez węża, natychmiast podniósł rękę do nieistniejącego daszka u czapki i złożył raport:

– Nikt nie wychodził z domu, komisarzu.

Martin Beck milczał przez chwilę, zdumiony, że został rozpoznany. Potem dotknął szalika i zapytał:

– Mama zrobiła go dla ciebie?

– Nie – odpowiedział młodzieniec i poczerwieniał. – Naprawdę nie. Chłopak mojej młodszej siostry. Nazywa się Enok Jansson i jest świetny w robótkach, choć normalnie pracuje na poczcie i robi inne rzeczy. Ale potrafi dziergać, kiedy ogląda telewizję.

– Pomyślałeś, że Mård mógł wyjść tylnymi drzwiami?

Aspirant poczerwieniał jeszcze bardziej.

– Cóż – powiedział. – To przecież niemożliwe.

– Dlaczego?

– Nie mogę stać jednocześnie za i przed domem, nie da rady. Ty… Komisarz nie zamierza chyba podać mnie za to do raportu?

Martin Beck pokręcił głową i przechodząc przez ulicę, zastanawiał się, skąd policja wynajduje tych wszystkich dziwnych młodych ludzi.

– W każdym razie to ten dom – powiedział chłopak, idąc za nim. – Podchodziłem tam trzy razy i na tabliczce jest napisane Mård.

– I nie zmieniło się?

– Nie. Mam wejść do środka? To znaczy, mam pistolet, gdyby był potrzebny. I schowałem radio pod koszulą, żeby nie było go widać.

– Do widzenia – powiedział Martin Beck i nacisnął palcem przycisk dzwonka.

Bertil Mård otworzył drzwi, nim dźwięk dzwonka zdążył wybrzmieć do końca. Też miał na sobie spodnie od munduru, czarne, do tego podkoszulek i drewniaki. Otaczał go odór wczorajszego alkoholu, zmieszany z zapachem wody po goleniu, a w jednej z ogromnych dłoni mocno trzymał butelkę Agua de Florida i otwartą brzytwę, wycelowaną w jego strażnika.

– Co za cholerny pajac stoi i gapi się od dwóch godzin na mój dom?! – wrzasnął.

– To zniewaga urzędnika państwowego – powiedział hardo aspirant.

– Jak cię tu jeszcze raz zobaczę, cholerny przebierańcu, oberwę ci uszy! – ryknął Mård.

– To już groźba karalna wobec policjanta…

– Bynajmniej – powiedział Martin Beck i zamknął za sobą drzwi. – Bynajmniej…

– Co znaczy „bynajmniej”? – przerwał mu Mård. – Co tu się do diabła dzieje?

– Uspokój się na moment.

– Nie chcę się uspokoić! Chcę, żebyście zostawili mnie w spokoju! I żeby mnie nie szpiegowali jacyś przebrani gówniarze. Zwykle dostaję to, czego chcę. I kim ty do diabła jesteś? Szefem gliniarzy?

– Dokładnie – odparł Martin Beck.

Wyminął Mårda i rozejrzał się po pokoju. Pachniało tu, jakby w środku spało pięćdziesiąt stworzeń niekoniecznie rodzaju ludzkiego. Stara pikowana kołdra z tłustymi plamami i kawałek zniszczonej tapicerki, przybite gwoździami do okna, wpuszczały bardzo mało światła. Można było jednak odchylić róg i wyjrzeć na zewnątrz. Wzdłuż jednej ze ścian stało łóżko, z całą pewnością nieścielone od tygodni, a może nawet miesięcy. Umeblowanie składało się ponadto z czterech krzeseł, stołu i dużej szafy na ubrania. Na stole stały szklanka i dwie butelki przeszmuglowanej sześćdziesięcioprocentowej rosyjskiej wódki z niebieską etykietą, jedna pusta, a druga opróżniona do połowy. W kącie leżała wielka sterta brudów do prania, a tylne drzwi wychodziły na kuchnię, w której panował nieopisany bałagan, i dalej na łazienkę, gdzie paliła się żarówka i w której Mård ewidentnie przed chwilą się golił.

– Byłem w stu ośmiu krajach – powiedział Mård. – I nigdzie nie przeżyłem czegoś tak okropnego. Ścigają cię gliny. Ściga cię kasa ubezpieczeń. Albo urząd skarbowy, albo urząd do spraw trzeźwości, albo opieka społeczna czy jak to cholerstwo teraz się nazywa. Albo zakład energetyczny, albo urząd celny, albo wydział ewidencji ludności, albo komisja ochrony zdrowia. Nawet cholerna poczta, choć nie chcę dostawać żadnej poczty.

Martin Beck przyjrzał się bliżej Mårdowi. Był olbrzymem, na pewno miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i minimum sto dwadzieścia pięć kilo wagi. Miał czarne włosy i ciemnobrązowe oczy o dzikim wyrazie.

– Skąd wiesz, że akurat w stu ośmiu krajach? – zapytał Martin Beck.

– Nie mów do mnie ty. Nie chcę, żeby wszyscy mówili mi na ty. Powiedz przynajmniej „sir” albo „panie Mård”. Skąd wiem? Bo się tym interesuję, rzecz jasna. Sto ósmy kraj, w którym byłem, to Górna Wolta. Popłynąłem tam z Casablanki. Sto siódmy był Jemen Południowy. I przysięgam, że tu jest najgorzej. Leżałem w szpitalu w Korei Północnej i Hondurasie, w Makau i Dominikanie, w Pakistanie i Ekwadorze. Ale nigdzie nie widziałem czegoś równie okropnego jak tutaj w Malmö latem. Wcisnęli mnie do sali, którą zbudowano chyba pod koniec XIX wieku. Leżało nas tam dwudziestu dziewięciu, z czego siedemnastu świeżo po operacji. Potem przyszli ci z opieki społecznej i dziwią się, czemu się awanturujemy, i mówią, żebyśmy się zamknęli, bo to jest za darmo. Za darmo. Kiedy urząd skarbowy wisi nad człowiekiem jak sęp. Może mi pan wyjaśnić, czemu ten cholerny rząd jeszcze jest? W wielu miejscach, w których byłem, powiesiliby ich za takie rzeczy.

Mård się rozejrzał.

– Nie posprzątałem – powiedział. – Nie jestem dobry w sprzątaniu. Nie wiem, jak to się robi.

Wziął pustą butelkę po wódce i wyniósł do kuchni.

– Zrobione – burknął. – Teraz ja chciałbym o coś spytać. O co do wszystkich diabłów tu chodzi? Czemu ten idiota stoi i skrobie w moje drzwi, kiedy się golę? Zawsze golę się dwa razy dziennie, o szóstej rano i o trzeciej po południu. I zawsze sam. Najchętniej brzytwą. Tak jest najlepiej.

Martin Beck milczał.

– Pytałem o coś – powiedział Mård. – I nie dostałem odpowiedzi. Kim na przykład pan jest? I co do diabła robi pan w moim domu?

– Nazywam się Martin Beck i jestem policjantem. Dokładniej mówiąc, komisarzem kryminalnym i szefem czegoś, co nazywają komisją do spraw zabójstw.

– Kiedy się pan urodził?

– Dwudziestego piątego września 1922 roku.

– Ach tak. To cholernie zabawne, że czasem ja też mogę o coś zapytać. Czego pan chce?

– Pana żona zaginęła siedemnastego października.

– Tak?

– Zastanawiamy się po prostu, gdzie jest.

– Ach tak. Ale przecież już mówiłem, do cholery, że nie wiem. A siedemnastego siedziałem i piłem na promie kolejowym „Malmöhus”. Okej, chlałem. To jedyna przyzwoita łajba w tym mieście. W tym kraju nie da się normalnie żyć, więc przeważnie siedzę na kopenhaskim promie i chleję.

– Prowadzi pan coś w rodzaju restauracji?

– Tak. I mam dwie dziewuchy, które się tym zajmują. Sprzątają i polerują mosiądz, bo inaczej wykopię je do portu. Od czasu do czasu robię obchód. A one nigdy nie wiedzą, kiedy przyjdę.

– Rozumiem.

– Mamrotaliście coś o „morderstwie”.

– Rozważamy taką możliwość. Prawdopodobnie ktoś ją wywiózł. A pan ma słabe alibi.

– Moje alibi jest cholernie dobre. Siedziałem na „Malmöhus”. Ale koło niej mieszka zboczeniec. Jeżeli coś jej zrobił, uduszę ją własnymi rękami.

Martin Beck spojrzał na jego ręce. Były przerażające. Ten człowiek prawdopodobnie mógłby udusić nimi niedźwiedzia.

– Powiedział pan „ją”. Że pan ją udusi.

– Przejęzyczenie. Kocham Sigbrit.

Martin Beck nagle sporo zrozumiał. Bertil Mård był niebezpiecznym człowiekiem o nieprzewidywalnych nastrojach. Przyzwyczaił się przez lata rządzić innymi i mało robić samemu. Przypuszczalnie był dobrym marynarzem i trudno było mu przywyknąć do życia na lądzie. Można się było spodziewać po nim wszystkiego, pewnie również najgorszego.

– Mam życiowego pecha, że się urodziłem w tym pieprzonym Trelleborgu – powiedział Mård. – Z obywatelstwem, którego nigdy nie chciałem mieć. W kraju, gdzie nie mogłem wytrzymać dłużej niż miesiąc, najwyżej dwa. A jednak wszystko jakoś się układało, dopóki nie zachorowałem. Lubiłem Sigbrit i przyjeżdżałem do niej prawie co roku. Dobrze nam było razem. Potem znów wyjechałem. A potem zaczął się ten koszmar. Wysiadła mi wątroba i nie dostałem zaświadczenia lekarskiego.

Milczał przez chwilę.

– Proszę już iść – odezwał się niespodziewanie. – Inaczej wpadnę w szał i dam panu w szczękę.

– Okej – odparł Martin Beck. – Jeżeli wrócę, to pewnie po to, żeby pana zabrać.

– Idź do diabła – mruknął Mård.

– Jaka jest pana żona? Jaki to typ człowieka?

– Nie pana interes. Spadaj pan.

Martin Beck postąpił o krok w stronę drzwi.

– Do widzenia, kapitanie Mård – powiedział.

– Proszę zaczekać – rzekł nagle Mård. Odstawił Agua de Florida i złożył brzytwę. – Zmieniłem zdanie – powiedział. – Nie wiem dlaczego.

Usiadł i nalał sobie szklankę wódki.

– Pije pan?

– Tak – odrzekł Martin Beck. – Ale nie teraz i nie letnią czystą wódkę.

– Ja też nie powinienem – burknął Mård. – Nie piłbym tego, gdybym miał tu stewarda albo chłopca okrętowego, który przybiegłby z limonką i kruszonym lodem na moje chrząknięcie. Czasem się zastanawiam, czy nie powinienem sprzedać baru, wyjechać stąd i zamustrować się w Panamie czy Liberii.

Martin Beck usiadł przy stole.

– Problem w tym, że nigdy bym nie dostał dowodzenia. Byłbym oficerem pokładowym u kogoś takiego jak ja. A tego bym nie wytrzymał. Udusiłbym sukinsyna.

Martin Beck nadal nic nie mówił.

– Ale na otwartym morzu można się przynajmniej zapić na śmierć. Chcę mieć Sigbrit i statek. A teraz nie mam nic. A tu nie można się nawet zapić na śmierć, żeby ktoś nie wściubił swego nosa.

Rozejrzał się wokół i powiedział:

– Myśli pan, że tego chcę? Myśli pan, że chcę siedzieć w tym gównie?

Uderzył pięścią w stół, omal nie przewracając szklanki.

– Nie, wiem, co pan myśli! – krzyknął. – Myśli pan, że zrobiłem coś Sigbrit. Ale nie. Tak trudno to pojąć? Wiem zresztą, jakie są gliny, tutaj i wszędzie. To lądowe szczury i nadają się tylko do tego, by wejść na pokład i wyłudzić trochę wódy i papierosów w zamian za oszczędzenie ci kłopotów. Pamiętam takiego sukinsyna w Millwall, kiedy tam pływaliśmy. Typowy bobby. Stał tam jak posąg za każdym razem, gdy dobijaliśmy do nabrzeża, oddawał honory i mówił Yes, sir i Glad to see you, captain, a kiedy odchodził, był tak obładowany tytoniem i flaszkami, że ledwo mógł zejść z trapu. A tu jest podobnie.

– Nie chcę od pana alkoholu ani papierosów.

– To czego do diabła pan chce?

– Chcę się dowiedzieć, co się stało z pana byłą żoną. Dlatego pytam, jaka jest. Jaki to typ człowieka.

– Dobra. Jest dobra. Co mam panu powiedzieć? Kocham ją. A pan próbuje się do mnie dobrać. Ten gliniarz w Anderslöv mówił panu, że ją zlałem parę razy. A wie pan, że on kiedyś dał mi w szczękę? Nigdy bym nie pomyślał, że ma takie jaja. Tylko raz w życiu oberwałem, i to walcząc przeciw czterem. W Antwerpii. Ale on miał rację, a ja nie, i to zrozumiałem.

Martin Beck patrzył z namysłem na Mårda.

Możliwe, że próbował się przedstawić w lepszym świetle.

– Byliście długo małżeństwem – powiedział.

– Tak. Sigbrit miała zaledwie osiemnaście lat, kiedy się ochajtnęliśmy. W dwa tygodnie później wypłynąłem. A potem byłem przez cały czas na morzu, ale przyjeżdżałem do domu na miesiąc czy dwa każdego roku i było nam dobrze.

– Seksualnie?

– Tak. Podobało się jej. Mawiała, że to tak, jakby przejechał po niej pociąg.

– A przez resztę roku?

– Mówiła, że jest mi wierna, a ja nigdy nie miałem dowodu, że nie jest. Ale zawsze sądziłem, że to trochę dziwne, że jest taka napalona przez miesiąc, a potem potrafi się powstrzymać przez jedenaście. Powiedziała jednak, że to żadna sztuka. Wystarczy o tym nie myśleć.

– A pan?

– Jasne, że szedłem do burdelu, kiedy byliśmy w porcie.

– W stu ośmiu krajach?

– Nie, nigdy nie liczyłem burdeli, ale było ich dość dużo. Mogę oczywiście podać adresy, jeśli pan chce. Ale w niektórych krajach nie ma dziwek. Pamiętam jeden. Rumunię. Leżałem w Konstancy na jakąś wysypkę przez trzy miesiące. W całym mieście nie było ani jednej dziwki. Pojechałem pociągiem do Bukaresztu. Tam też ani jednej. W życiu czegoś podobnego nie widziałem.

– Co pan wtedy zrobił?

– Pojechałem do Pireusu. Tam były tysiące. Chlałem, pieprzyłem się i nie wychodziłem z łóżka przez dwa tygodnie. Tak, do diabła.

Mård wpatrywał się w szklankę, ale nie pił.

– Myśli pan teraz, że marynarz nic nie robi, tylko lata po burdelach w każdym porcie, a to dowodzi tylko jednego.

– Czego?

– Że nic pan nie wie o ludziach morza. Pływałem z chiefem przez siedem lat. Miał żonę w Bergkvara. I mógłbym przysiąc, że nie tknął żadnej cizi przez te wszystkie siedem lat. Myślę, że to bardzo dobrze. Facet powinien być taki. I znam wielu innych.

– Co mówił pan wtedy w domu?

– Sigbrit? Mówiłem oczywiście, że byłem wierny jak cholera i tylko czekałem na urlop. Musiałem tylko pilnować, żeby nie wrócić do domu z zadrapaniami i malinkami na całym ciele. Na szczęście jest penicylina. Ale jej przysięgałem na wszystko, że nawet nie spojrzałem na inną dziewczynę. Teraz też bym się nie przyznał, gdyby nie to, że już jest za późno. To nie ma już znaczenia.

– Dlatego, że Sigbrit nie żyje?

Jeżeli Martin Beck spodziewał się wybuchu ze strony swego rozmówcy, był w błędzie.

Mård pociągnął mały łyk, trzymając szklankę bardzo pewną ręką.

– Próbuje mnie pan zwabić w jakąś pułapkę – powiedział spokojnie. – Ale to się nie uda. Po części dlatego, że siedziałem wtedy na promie, a po części dlatego, że nie sądzę, by Sigbrit nie żyła.

– Zatem co pan sądzi?

– Nie wiem. Ale wiem parę rzeczy, o których pan nigdy by nie pomyślał.

– Na przykład co?

– Sigbrit jest trochę snobką. Uważała, że to świetnie być żoną kapitana i siedzieć w tamtym pięknym domu. Jej pensja i moja dawały niezły dochód. Poza tym przez cały czas miałem trochę własnych pieniędzy. Potem się rozwiedliśmy i było okej, ale nie uważałem, że ona powinna coś dostać za to, że się ode mnie uwolniła, więc nie było alimentów ani nic w tym stylu. Po rozwodzie zrobiło się zatem dość cienko.

– Czemu się rozwiedliście?

– Nie wytrzymywałem bezczynnego siedzenia w tej cholernej dziurze. Więc tylko chlałem i wrzeszczałem na nią, by czyściła mi buty i sprzątała, i lałem ją, a ona już tak dłużej nie mogła. W sumie nie takie dziwne. Cholernie potem żałowałem. I tutaj mogę siedzieć i żałować. Mogę też żałować, że przez piętnaście lat wypijałem dwie flaszki wódki dziennie. Na zdrowie!

Mård wypił drinka jednym haustem. Jakieś trzysta mililitrów sześćdziesięcioprocentowego alkoholu. Wlał to w siebie jak wodę, na jednym oddechu.

– Jedno mnie zastanawia – powiedział Martin Beck.

– Co?

– Czy mieliście kontakty seksualne po rozwodzie?

– Pewnie. Przyjeżdżałem tu i przeciągałem ją parę razy. Ale ostatnio dość dawno. Jakieś półtora roku temu.

– I co mówiła?

– Nadal uważała, że to jak być przejechanym przez lokomotywę od ekspresu. Super. Z wiekiem jej cipka stawała się coraz większa i bardziej wilgotna. Wtedy miałem jeszcze nadzieję, że to naprawimy, ale teraz jest już za późno.

– Dlaczego?

– Z wielu powodów. Między innymi dlatego, że jestem chory. Ale również dlatego, że właściwie nie ma czego naprawiać. Co był wart związek zbudowany w dużej mierze na oszustwie i kłamstwie? Nawet jeśli tylko ja kłamałem. A jednak naprawdę kocham Sigbrit.

Martin Beck zastanawiał się przez moment. Potem powiedział:

– Kapitanie Mård, z tego, co pan mówi wynika, że ma pan duże doświadczenie z kobietami.

– No, można tak powiedzieć. Dobre dziwki coś potrafią. Potrafią się pieprzyć. No i co z tego?

– Czy pana żona była, lub jest, szczególnie pociągająca seksualnie?

– No jasne. Nie tylko dla rozrywki przyjeżdżałem do Anderslöv co najmniej na miesiąc każdego pieprzonego roku.

Martin Beck czuł się niepewnie. Im dłużej trwała rozmowa, tym mniej wiedział, w co ma wierzyć. Nie był nawet pewny, czy nadal nie znosi Mårda.

– Te sto osiem krajów robi wrażenie – przyznał. – Że pan naprawdę to pamięta.

Mård włożył rękę do kieszeni i coś z niej wyjął. Był to mały notes w skórzanej oprawie, prawie tak gruby jak psałterz.

– Powiedziałem przecież, że ciągle się uczę. Proszę spojrzeć.

Kartkował notes, częściowo wypełniony notatkami. Strony miały czarne linie z bardzo małymi odstępami.

– Tu – oznajmił Mård. – Tu jest cała lista. Zaczynając od Szwecji, Finlandii, Polski, Danii, a kończąc na Ras Al Kaimie, Malcie, Południowym Jemenie i Górnej Wolcie. Na Malcie byłem dużo wcześniej, ale nie wpisałem jej na listę, zanim nie stała się niepodległa. To jest cholernie dobry notes. Kupiłem go w Singapurze przeszło dwadzieścia lat temu i nigdy nie widziałem równie dobrego.

Schował notes i powiedział:

– Jest jak dziennik pokładowy mojego życia. Na ludzkie życie nie trzeba więcej niż takiego małego notesu. A dla większości znacznie mniej.

Martin Beck wstał. Mård uczynił to samo. Podniósł się błyskawicznie, wyciągając swoje wielkie dłonie.

– Ale jeśli ktoś zrobił jakieś draństwo Sigbrit, daj mi się nim zająć. Zresztą nikt inny nie może jej dotknąć. Jest moja.

Jego mroczne oczy błysnęły.

– Rozerwę go na kawałki – wychrypiał. – Te ręce rozrywały już ludzi na kawałki.

Martin Beck spojrzał na jego dłonie.

– Może powinien pan jednak pomyśleć o tym, co robił siedemnastego, kapitanie Mård. Tamto alibi nie wydaje się wiele warte.

– Alibi – rzucił szyderczo Mård. – Na co?

Przemierzył podłogę paroma wielkimi krokami i otworzył drzwi.

– Jedź już do diabła – warknął. – Szybko, zanim się naprawdę wścieknę.

– Do widzenia, kapitanie Mård – powiedział grzecznie Martin Beck.

Kiedy zobaczył jego twarz w świetle, zwrócił uwagę na silnie zażółcone białka oczu.

– Szczur lądowy – stwierdził Mård. I zatrzasnął z całej siły drzwi.

Martin Beck przeszedł jakieś sto metrów w stronę miasta. Potem skręcił do portu. Kiedy dotarł do Savoya, wszedł do baru i usiadł.

– Dzień dobry – powiedział barman.

Martin Beck skinął głową i rzekł:

– Whisky.

– Woda z lodem jak zwykle?

Martin Beck znów skinął głową. Poprzednim razem był tu ponad cztery lata temu. Niektórzy ludzie mają widać dobrą pamięć.

Długo siedział ze szklanką i rozmyślał. Nie wiedział, co właściwie o tym sądzić. Chwilami myślał, że Mård w jakiś sposób go oszukał, ale nie mógł sobie wyobrazić jak. Mård był albo brutalnie szczery, albo wyrafinowanie przebiegły. Jakkolwiek było, za dużo mówił o zabijaniu ludzi.

Po chwili zaczął myśleć o innych sprawach. Miał parę wspomnień z tego hotelu i przynajmniej jedno z nich było miłe.

Zamówił jeszcze jedną whisky.

Kiedy ją wypił, zapłacił i wyszedł, przekroczył kanał i skierował się w stronę sznura taksówek przed dworcem kolejowym. Wsiadł do pierwszej i powiedział:

– Anderslöv.

Podróż taksówką zajęła mu dokładnie dwadzieścia dziewięć minut.

Rozdział 8

Wieczorem zadzwonił Kollberg z miejscowości o nazwie Jät.

– Szukałem cię cały dzień. Gdzie się podziewałeś?

– W Malmö.

– U Pera Månssona?

– Między innymi. A ty gdzie się podziewasz?

– Wpadłem na starego kumpla w Växjö. Ma domek letni tu, koło Åsnen, z kawałkiem plaży, sauną i wszystkim. Czy będziesz bardzo zawiedziony, jeśli zjawię się dopiero jutro?

– Zostań i skorzystaj z sauny. Czy można się kąpać w Åsnen? O tej porze roku?

– W każdym razie zamierzam spróbować. Zgadniesz, co będę potem jadł?

Martin Beck uśmiechnął się i powiedział, nie całkiem zgodnie z prawdą:

– Nie. Co takiego?

– Raki.

Kollberg miał głos dziecka czekającego na Wigilię.

– To naprawdę dobry kumpel – powiedział Martin Beck. – Cześć, do jutra.

Odłożył słuchawkę i wrócił do swojego pokoju. Stanął we wnęce okiennej i wyglądał na ogród oraz światła z jadalni padające na żwirowaną ścieżkę i trawnik na dole. Nie był głodny i nie miał ochoty schodzić. Nöjd był u brata w Källstorp, a nie znał w Anderslöv nikogo innego, z kim mógłby spędzić wieczór. Folke Bengtsson musiał poczekać na przyjazd Kollberga, a poza tym dość się już dziś nagadał. Rhea była u przyjaciół na wsi, jak mówiła, więc nie mógł do niej zadzwonić, a spacer po miasteczku nie wydawał mu się szczególnie atrakcyjny. Zdecydował się na jedyną możliwość, jaka mu pozostawała, łóżko i książkę o „Normandie”.

Kollberg zjawił się dopiero w niedzielę późnym popołudniem z wiarygodnym wyjaśnieniem, że rakom towarzyszyła spora ilość wódki, którą musiał usunąć z żołądka za pomocą sauny oraz zimnych kąpieli, zanim z czystym sumieniem i krwią wolną od alkoholu mógł znowu usiąść za kółkiem.

Wieczorem zrobili razem obiad w domu Nöjda i, tak jak Martin Beck się spodziewał, Nöjd i Kollberg od razu się zaprzyjaźnili.

Wczesnym rankiem w poniedziałek Nöjd podjął na nowo z entuzjazmem rolę Cycerona na swoim terenie, a Kollberg nie ukrywał zachwytu zarówno dla elokwentnego przewodnika, jak i jego urokliwej małej ojczyzny. Martin Beck siedział z Timmym na tylnym siedzeniu i walczył z chorobą lokomocyjną. Zadziwiały go zdolność Nöjda do opisywania pokazywanych wcześniej miejsc bez powtarzania się i niewyczerpany zasób anegdot o okolicy i ludziach, którzy tu mieszkali.

W Domme podjechali do domu Folkego Bengtssona. Nie było jego ciężarówki i nikt nie odpowiedział na pukanie do drzwi.

– Jest na rybach – powiedział Nöjd. – Albo objeżdża klientów. Pewnie wróci do domu wieczorem.

Zamiast wracać na główną drogę, Nöjd minął dom Sigbrit Mård, pojechał kilkaset metrów dalej i stanął przed wejściem do posiadłości na szczycie wzgórza.

– Pomyślałem, że może chcielibyście zobaczyć to miejsce – rzekł. – Tu urodziła się Victoria Bruzelius. W 1850 roku, jeśli dobrze pamiętam.

– Aha – mruknął Martin Beck. – A kim ona była?

Kollberg odpowiedział bez wahania:

– Przyjęła nazwisko Benedictsson, kiedy wyszła za naczelnika poczty w Hörby, i pisała pod pseudonimem Ernst Ahlgren. Z czasem przeprowadziła się do Kopenhagi, walczyła o wyzwolenie kobiet, zakochała się w Georgu Brandesie i przed czterdziestką popełniła samobójstwo.

– Czy nie mógłbyś też zacytować czegoś z jej książek? – zapytał Martin Beck.

– Nie – odrzekł Kollberg. – Ale miała dobrą dewizę życiową. Praca i prawda.

– Co przypomina mi o tym, że obowiązki wzywają – powiedział Nöjd i zapuścił silnik.

Rozstali się przed komisariatem – Nöjd zajął się swoją rutynową pracą, a Martin Beck i Kollberg przespacerowali się niespiesznie w stronę Drogi Krajowej. Powietrze było czyste i rześkie i świeciło słońce.

– Można niemal pozazdrościć Herrgottowi – zauważył Kolberg. – Jaka różnica w porównaniu z pracą w Sztokholmie.

– Może też powinieneś poszukać pracy na prowincji – odrzekł Martin Beck.

Kollberg spojrzał zmrużonymi oczami na słońce i pokręcił głową.

– Nic z tego – powiedział. – To wydaje się piękne, kiedy się patrzy na Herrgotta, ale ja wpadłbym w depresję po dwóch tygodniach w takiej dziurze. Masz podobnie, więc powinieneś to wiedzieć. Poza tym Gun chciałaby iść do pracy, a przynajmniej dalej studiować, jeśli nic nie znajdzie.

Kollberg był mężem Gun od siedmiu lat. Mieli dwoje dzieci: sześcioletnią dziewczynkę i trzyletniego chłopca, a Martin Beck zawsze uważał ich małżeństwo za doskonałe. Zazdrościł Kollbergowi, zanim sam poznał Rheę Nielsen. Gun była bystra i pełna życia, miała poczucie humoru oraz dużo ciepła, była dobrym kompanem i, z tego co rozumiał, wspaniałą matką.

Poza tym była ładna i wyglądała na mniej niż swoje trzydzieści pięć lat. Potrafił sobie wyobrazić Gun prowadzącą kursy hiszpańskiego i baletu jazzowego, i co tam jeszcze mogłaby wymyślić z innymi paniami domu w takim miejscu jak Anderslöv. Na pewno znalazłaby jakieś zajęcie, ale tak jak Kollbergowi jej też by się tutaj nie podobało. Podobnie jak on była zatwardziałą sztokholmką.

Żółty samochód dostawczy z czerwonym napisem KVÄLLSPOSTEN z boku skręcił z chodnika przed sklepem Konsum. Kiedy wjeżdżał na wzgórze, z kiosku z gazetami wyszła ekspedientka i zawiesiła afisz z nagłówkami.

Połowa strony składała się ze słów MORDERSTWO KOBIETY w dwóch linijkach, a pod spodem mniejszymi literami: w Anderslöv?

Kollberg wziął Martina Becka pod ramię i wyszedł na ulicę, ale Martin Beck wskazał ruchem głowy samochód z gazetami, który stał teraz przed apteką naprzeciw pensjonatu.

– Zwykle kupuję gazety w sklepie tytoniowym na rogu – powiedział.

– Zwykle – mruknął Kollberg. – Nabrałeś tu już jakichś przyzwyczajeń?

– Cóż – odparł Martin Beck. – To przyjemny sklep. Prowincjonalny i dobrze zaopatrzony. Mają też zabawki, jeśli chcesz coś kupić dla Bodil i Joakima.

Za ladą stała właścicielka sklepu z afiszem w ręce.

– Ach tak, znaleźliście już Sigbrit – sapnęła.

Wszyscy tutaj znali już Martina Becka.

– Biedactwo – dodała.

– Nie wierz we wszystko, co piszą w gazetach – rzekł Kollberg. – Nadal jest tylko zaginiona. I rzeczywiście istnieje znak zapytania, choć niewielki.

– Też tak mówię – powiedziała kobieta za ladą. – Aż się nie chce sprzedawać tych dzisiejszych gazet. Same kłamstwa, świństwa i nędza.

Kupili „Kvällsposten” i „Trelleborgs Allehanda”, a Kollberg popatrzył przez chwilę na dział zabawek, naprawdę dobrze zaopatrzony. Znalazł parę rzeczy, których nigdy nie widział w NK, PUB czy Åhléns ani w żadnym innym dużym domu towarowym w Sztokholmie, i zamierzał je później kupić dla swoich dzieci.

Obok samochodu Kollberga stał sportowy kabriolet z bagażnikiem zwróconym w stronę sklepu monopolowego. Był to starszy model o prostych, czystych liniach. Wyglądał na zadbany, a jego butelkowozielony lakier lśnił w słońcu. Martin Beck, który zwykle nie interesował się samochodami, przystanął, by mu się przyjrzeć.

– Singer – poinformował go Kollberg. – Co najmniej dwudziestopięcioletni. Piękne auto, ale zimą cholernie zimne.

Specjalnością Kollberga była wiedza na prawie każdy temat. Weszli do stołówki pensjonatu. Trafili na porę lunchu i kilka stolików było już zajętych. Usiedli w rogu koło werandy i otworzyli gazety.

„Trelleborgs Allehanda” miała na pierwszej stronie krótki dwuszpaltowy artykuł o zaginięciu Sigbrit Mård. Tekst był rzeczowy, poprawny i nosił piętno powściągliwych wypowiedzi Nöjda. W artykule nie było innych nazwisk prócz zaginionej, Nöjda i Martina Becka. Choć we wstępie i w samym tekście była mowa o wezwaniu komisji do spraw zabójstw, reporter starał się nie sugerować czytelnikom żadnych opinii i nie użył słów „zamordowana” ani „morderstwo”. Artykuł był ilustrowany zdjęciem paszportowym, a w podpisie poszukiwano świadka, który mógł widzieć tę kobietę w chwili zaginięcia.

„Kvällsposten” nie była taka powściągliwa. Na pierwszej stronie znajdowało się zdjęcie na dwie kolumny, przedstawiające dwudziestoletnią Sigbrit z końskim ogonem i wielkimi białymi klipsami w uszach. W środku było więcej zdjęć. Dom Sigbrit Mård i mordercy Roseanny, przystanek autobusowy, na którym widziano ją ostatni raz, zdjęcie wystraszonego Folkego Bengtssona sprzed ośmiu lat, w policyjnym radiowozie, oraz zdjęcie Martina Becka, z otwartymi ustami i włosami w nieładzie.

Tekst robił dużo zamieszania wokół tego, że Sigbrit Mård mieszkała po sąsiedzku z mordercą seksualnym i w specjalnym artykule odniesiono się do sprawy Roseanny sprzed dziewięciu lat. Kilku miejscowych wyraziło w wywiadach swoją opinię o zaginionej:

„Porządna, miła dziewczyna, która nie skąpiła uśmiechu i życzliwych słów” i o Folkem Bengtssonie: „Dziwny człowiek, samotnik, odpychający ludzi od siebie”. Pani Signe Persson, „być może przedostatnia osoba, która widziała panią Mård żywą”, opisała plastycznie, jak widziała ją stojącą na przystanku, a potem „prawdopodobnie” wsiadającą do ciężarówki Bengtssona.

Była tam również specjalna ramka o „sławnym detektywie, szefie komisji do spraw zabójstw, Martinie Becku”, ale gdy Martin Beck doszedł w toku lektury do słów „szwedzki Maigret”, rzucił gazetę na puste krzesło obok.

– Uch – powiedział zniecierpliwiony i rozejrzał się za kelnerką.

– Możesz tak mówić – rzekł Kollberg. – A potem będziemy mieć „Expressen”, „Aftonbladet” i całą resztę i wszyscy rzucą się na ciebie, by zdobyć jakąś wypowiedź.

– Nie zamierzam się wypowiadać – oświadczył Martin Beck. – Ale w końcu trzeba będzie zwołać coś w rodzaju konferencji prasowej.

Podeszła kelnerka, a oni zamówili skåńską pieczeń z buraczkami i ogórkiem. Jedli w milczeniu. Kollberg skończył pierwszy, jak zawsze. Wytarł usta i rozejrzał się po lokalu, który teraz był prawie pusty.

Oprócz jego samego i Martina Becka został tylko jeden gość, mężczyzna, który siedział przy stoliku obok drzwi do kuchni.

Przed nim stały butelka wody mineralnej i szklanka. Palił fajkę i przeglądał gazetę, od czasu do czasu rzucając spojrzenie na obu policjantów.

Kollberg miał niejasne uczucie, że go rozpoznaje, i ukradkiem mu się przyglądał.

Wyglądał na czterdzieści parę lat, miał gęste ciemnoblond włosy opadające na kołnierz jasnobrązowej zamszowej kurtki. Nosił okulary w stalowych oprawkach i był świeżo ogolony, nie licząc gęstych, kręconych baczków. Miał szczupłą twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi i zgorzkniały, a może nawet cyniczny wyraz ust. Marszczył brwi, strzepując popiół z fajki do stojącej przed nim popielniczki. Palce miał długie i żylaste.

Szybkim ruchem podniósł głowę i spojrzał Kollbergowi prosto twarz. Miał spokojne, pewne spojrzenie, a oczy intensywnie niebieskie. Kollberg nie zdążył odwrócić wzroku i przyglądali się teraz sobie nawzajem.

Martin Beck odsunął od siebie talerz i opróżnił szklankę piwa.

W chwili, gdy odstawiał szklankę, mężczyzna zwinął gazetę, stał i podszedł do ich stolika.

– Nie wiem, czy mnie poznajecie – powiedział.

Martin Beck popatrzył na niego badawczo i pokręcił głową. Kollberg czekał.

– Åke Gunnarsson. Choć teraz nazywam się Boman.

Dobrze go pamiętali. Sześć lat temu zabił podczas bójki swojego kolegę po fachu, równolatka nazwiskiem Alf Matsson. Obaj byli wstawieni, Gunnarsson został mocno sprowokowany przez Mattsona i zdarzenie można było zakwalifikować prawie jako nieszczęśliwy wypadek. Kiedy Gunnarsson pozbierał się z pierwszego szoku, zaczął inteligentnie i na chłodno zacierać za sobą ślady. Martin Beck prowadził śledztwo, spędzając między innymi tydzień w Budapeszcie, zanim natrafił na ślad Gunnarssona. Kollberg również był przy jego zatrzymaniu, które żadnemu z nich nie dało szczególnej satysfakcji, bo czuli sympatię do Gunnarssona, którego uważali bardziej za ofiarę nieszczęśliwego zbiegu okoliczności niż zimnego mordercę.

W tamtym czasie Gunnarsson miał brodę, był krótko ostrzyżony i dość gruby.

– Usiądź – zaproponował Martin Beck, zabierając z krzesła gazetę.

– Dziękuję – odrzekł mężczyzna i usiadł.

– Zmieniłeś się – powiedział Kollberg. – Na przykład schudłeś.

– To nie było zamierzone. Ale poza tym świadomie próbowałem zmienić swój wygląd i mogę uznać za sukces, że mnie nie poznaliście. Choć może i tak byście nie poznali.

– Dlaczego właśnie Boman?

– To panieńskie nazwisko mojej mamy. Tak było najprościej. Teraz się przyzwyczaiłem i prawie zapomniałem poprzednie nazwisko. Byłbym wdzięczny, gdybyście wy też.

– Okej, Boman – powiedział Kollberg.

Martin Beck rozważał osobliwy przypadek, że on, Kollberg i dwie osoby będące przyczyną dwóch spośród ich najbardziej uciążliwych śledztw, po tylu latach znaleźli się niespodziewanie w tym samym czasie i w takim miejscu jak Anderslöv.

– Co robisz w Anderslöv? – zapytał Martin Beck. – Mieszkasz tutaj?

– Nie – odrzekł Åke Boman. – Właściwie jestem tutaj, bo próbuję zdobyć wywiad z wami. Mieszkam w Trelleborgu. Pracuję obecnie w „TA”. To ja napisałem ten kawałek na pierwszej stronie, który przed chwilą czytaliście.

– Czy nie byłeś dziennikarzem motoryzacyjnym? – zapytał Kollberg.

– Tak, ale w prowincjonalnym brukowcu trzeba się zajmować wszystkim po trochu. Miałem szczęście, że dostałem tam pracę. Załatwiła mi ją moja kurator.

Przyszła kelnerka i sprzątnęła ze stołu, a Kollberg zapytał:

– Napijemy się kawy?

– Okej – powiedzieli jednocześnie Åke Boman i Martin Beck.

– Ty może chcesz koniak?

Åke Boman pokręcił głową i kelnerka wyszła do kuchni.

– Nie pijesz w pracy, co? – powiedział Kollberg.

– W ogóle nie piję – odparł Åke Boman. – Od…

Nie dokończył zdania, wziął puszkę Capstana i zaczął nabijać fajkę.

– Jak długo pracujesz dla tej gazety? – zapytał Martin Beck.

– Półtora roku. Jak może wiecie, dostałem sześć lat. Zabójstwo w afekcie. Odsiedziałem trzy lata, potem dostałem automatyczne skrócenie kary i zwolnienie warunkowe. Początki życia na wolności były okropne. Niemal gorsze niż w więzieniu, tak czy owak nie do opisania. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, wiedziałem tylko z całą pewnością, że nie mogę wrócić do Sztokholmu. Po części dlatego, że zna mnie tam wielu ludzi i znów ruszyłaby ta karuzela z knajpami i piciem… no, sami wiecie. Potem dostałem pracę w warsztacie samochodowym w Trelleborgu i świetną kuratorkę. Przekonała mnie, żebym znów zaczął pisać, i tak dostałem tę pracę. Tylko redaktor naczelny i parę osób w mieście wie… Naprawdę miałem kupę szczęścia.

Nie wyglądał jednak na specjalnie szczęśliwego. Dopił kawę i przez chwilę siedział w milczeniu.

– To twój singer stoi na ulicy? – zapytał Kollberg. Åke Boman odpowiedział z nieskrywaną dumą:

– Tak, z tym też miałem szczęście. Stał w stodole w gospodarstwie w Önnestad, gdzie miałem sezonową pracę. Właściciel zmarł rok wcześniej i wdowa tylko go tam przechowywała.

Zaciągnął się mocno fajką.

– Był dość zaniedbany, ale łatwo dało się go naprawić. Kupiłem go od razu. Czasem robię fuchy, specjalistyczne artykuły dla czasopism motoryzacyjnych i od czasu do czasu jakieś opowiadanie, więc odłożyłem trochę kasy.

– Czy nadal masz kuratora? – zapytał Martin Beck.

– Nie, od września już nie – odparł Åke Boman. – Ale nadal się z nią spotykam. Z nią i jej rodziną. Czasem zaprasza mnie na obiad… jestem starym kawalerem i ona nie wierzy, że umiem zrobić sobie coś do jedzenia.

Martin Beck pamiętał fotografię stojącą w mieszkaniu Bomana sześć lat temu. Młodej blondynki, z którą miał się żenić.

Åke Boman ssał przez chwilę fajkę, patrząc w zadumie na Martina Becka.

– Gazeta naprawdę wysłała mnie tu po to, żebym coś od was wyciągnął w sprawie tego zaginięcia – powiedział przepraszającym tonem. – A ja tu siedzę i przez cały czas gadam o sobie.

– Nie mamy wiele do dodania ponad to, co już napisałeś – stwierdził Martin Beck. – Rozmawiałeś przecież z Herrgottem Nöjdem, prawda?

– Tak, ale to, że w ogóle tu jesteście, musi oznaczać, że coś podejrzewacie – rzekł Åke Boman. – A tak poważnie, czy sądzicie, że zamordował ją Folke Bengtsson?

– Nic jeszcze nie sądzimy – odparł Martin Beck. – Nawet jeszcze nie rozmawialiśmy z Bengtssonem. Wiemy tylko z całą pewnością, że Sigbrit Mård nie było w domu od siedemnastego października i nikt chyba nie wie, gdzie jest.

– Czytaliście przecież prasę wieczorną – powiedział Åke Boman.

– Tak, ale spekulują na własną odpowiedzialność – odparł Kollberg. – Ty w każdym razie wydajesz się pracować w przyzwoitej gazecie.

– Zamierzamy wkrótce zwołać konferencję prasową – oznajmił Martin Beck. – Teraz byłoby to bez sensu, bo wciąż nie mamy nic do powiedzenia. Ale jeśli trochę wyluzujesz, zadzwonię i powiem ci, jak tylko wydarzy się coś nowego. Czy tak będzie dobrze?

– Dobrze – odrzekł Åke Boman.

Martin Beck, i Kollberg mieli poczucie, że są mu coś winni. Nie wiedzieli tylko co i dlaczego.

Rozdział 9

Martin Beck nie mógł przestać myśleć o dłoniach Bertila Mårda i po lunchu wpadł na pomysł, by pojechać do Trelleborga i przesłać teleksem zapytanie o Mårda do Interpolu w Paryżu.

Większość ludzi, w tym nawet wielu policjantów, sądzi, że Interpol jest dość niekompetentnym organem współpracującym, ociężałym i zbiurokratyzowanym, fasadą, za którą z grubsza rzecz biorąc nie ma nic.

Sprawa Bertila Mårda zadała kłam tym opiniom.

Martin Beck nie umiał wymyślić bardziej przebiegłego pytania ponad to, czy Bertil Mård figuruje w jakimś policyjnym rejestrze, a jeśli tak, to dlaczego.

Odpowiedź nadeszła po sześciu godzinach i była nawet dość szczegółowa.

Jeszcze tego samego wieczoru siedzieli w mieszkaniu Nöjda i zastanawiali się nad dokumentem, nie bez pewnego zdziwienia.

Jednocześnie pili piwo i jedli kanapki.

Na górze u Nöjda mieli szansę pobyć trochę w spokoju, ponieważ o tej godzinie komisariat był jak zwykle zamknięty.

Automatyczna sekretarka odsyłała wszystkie rozmowy do policji w Trelleborgu, gdzie dyżur w centrali nie należał już do przyjemności.

Pensjonat był pełen dziennikarzy.

Nöjd dla pewności wyciągnął z kontaktu swój prywatny telefon.

Studiowali taśmę teleksu.

Policja w Trynidadzie i Tobago zgłosiła, że Bertil Mård został aresztowany siódmego lutego 1965 roku za pobicie ze skutkiem śmiertelnym smarownika narodowości brazylijskiej.

Jeszcze tego samego dnia stanął przed sądem policyjnym i został uznany winnym zakłócenia porządku i czegoś, co w raporcie nazwano justifiable homicide, a co w Trynidadzie i Tobago nie było karane. Zasądzono mu natomiast cztery funty grzywny za zakłócenie porządku.

Smarownik zaczepiał kobietę, która była w towarzystwie Mårda, i przez to sam sprowokował incydent. Mård opuścił kraj już następnego dnia.

– Pięćdziesiąt koron – rzekł Kollberg. – Dość mało za zabicie człowieka.

Justifiable homicide – powiedział Nöjd. – Jak to się mówi po szwedzku? Mamy prawo do obrony koniecznej. To zasadniczo to samo. Nie ma jednak tłumaczenia.

– To nieprzetłumaczalne – stwierdził Martin Beck.

– Takie pojęcie nie istnieje – powiedział Kollberg.

– Tu się mylisz – rzekł Nöjd i się roześmiał. – W Stanach istnieje, więc jeśli policja kogoś zastrzeli, nazywa się to justifiable homicide. Usprawiedliwione zabójstwo czy jak to nazwać. To zdarza się codziennie.

W pokoju zapadła martwa cisza.

Kollberg odsunął z niesmakiem talerz z niedojedzoną kanapką.

Siedział z pustym wzrokiem, zapadnięty w fotelu, z rękami na udach i dłońmi zwisającymi między kolanami.

– Co się stało? – zapytał Nöjd.

– Zaśmiałeś się w niewłaściwym momencie – powiedział Martin Beck.

Nöjd nie wiedział, gdzie popełnił błąd, ale zrozumiał, że więcej nie powinien już gadać.

Przynajmniej nie teraz.

Martin Beck patrzył na starego przyjaciela z uwagą i troską, ale też się nie odzywał.

Nöjd dokończył papierosa. Zapalił nowego i też wypalił do końca. Potem przez chwilę siedział bezczynnie.

Martin Beck wciąż patrzył na Kollberga.

Kollberg wzruszył wreszcie masywnymi ramionami i powiedział:

– Przepraszam, Herrgott. Czasem tak mam. To trochę jak atak epilepsji. Nic nie mogę na to poradzić.

Dopił swoją szklankę piwa i starł wierzchem dłoni piankę z ust.

– Na czym skończyliśmy? – zapytał. – Mård ma kiepskie alibi, a właściwie żadnego. I jest znany ze skłonności do przemocy. Ale czy ma jakiś motyw?

– Zazdrość – podsunął Martin Beck.

– O kogo?

– Bertil Mård mógłby być zazdrosny nawet o kota – powiedział Nöjd i roześmiał się ostrożnie. – Dlatego nie mieli kota.

– Trochę za mało – odrzekł Kollberg.

– Hola – jęknął Nöjd, kiedy Timmy wziął mu z ręki kanapkę z szynką i momentalnie pożarł.

Martin Beck parsknął śmiechem.

– Siad, Timmy – rozkazał Nöjd. – Co za pies policyjny. Normalnie rekord świata. Widzieliście, po prostu buchnął mi kanapkę. Interesujesz się piłką, Lennart?

– Nie – powiedział Kollberg i roześmiał się, aż zatrząsł mu się brzuch.

– W takim razie nie będę mówił tego o HKS – rzekł Nöjd. – Zostaje nam więc Folke.

– Folke Bengtsson nie ma alibi i też jest znany ze skłonności do przemocy. Ale czy ma jakiś motyw?

– Za motyw wystarczy, że nie jest całkiem normalny – powiedział Nöjd.

– W sprawie zamordowania Roseanny McGraw motyw był złożony i głęboko ukryty – rzekł Martin Beck.

– Gadanie, Martin – odparł Kollberg. – Jest jedna rzecz, o której nigdy nie rozmawialiśmy, ale często o niej myślałem. Ty jesteś przekonany, że Folke Bengtsson był winny. Ja też. Ale jakie mieliśmy dowody? Przyznał się wprawdzie przed tobą, potem ja złamałem mu rękę, a potem sprowokowaliśmy go do czegoś okropnego. Przed sądem zaprzeczył. Udowodniono mu tylko, że próbował zgwałcić lub być może, ale zauważ, „być może” udusić przebraną policjantkę, którą pouczyliśmy, jak ma go zwabić i uwieść, i która była praktycznie rzecz biorąc naga, kiedy wszedł do jej mieszkania. Zawsze uważałem, że w państwie prawa Folke Bengtsson nigdy nie zostałby skazany za morderstwo Roseanny. Dowody były za słabe. Poza tym był przypadkiem psychiatrycznym, ale nie został wysłany do szpitala, tylko do więzienia.

– Do czego zmierzasz?

– Nie rozumiesz? Ty, ja i paru innych, na przykład sędzia, który go skazał, byliśmy przekonani, że jest mordercą, ale nie mieliśmy żadnych niezbitych dowodów. To cholerna różnica.

– Miał jej okulary przeciwsłoneczne, między innymi.

– Porządny adwokat rozniósłby w pył materiał dowodowy. A porządny sąd oddaliłby sprawę. W państwie prawa…

Kollberg umilkł.

– Może Trynidad i Tobago jest państwem prawa – powiedział Nöjd.

– Z pewnością – odrzekł Kollberg.

Państwo prawa. To określenie tak się potem zdewaluowało, że wielu Szwedów nie chciało go wymawiać, a inni śmiali się do rozpuku, kiedy ktoś wypowiadał je na poważnie.

Istniało wprawdzie jakieś prawo, ale wypadki ostatnich lat pokazały, że władze i reżim mogą nim manipulować w dowolny sposób.

Tym, który tkwił samym środku tego wszystkiego, był jak zwykle pojedynczy obywatel.

– Jutro koniecznie musimy przesłuchać Folkego Bengtssona – podsumował Martin Beck, tak jakby chciał pomówić o czymś przyjemniejszym.

– Tak – odparł Nöjd. – Już najwyższy czas to zrobić.

– Ja myślę, że musimy również zwołać coś w rodzaju konferencji prasowej – powiedział Kollberg. – Jakkolwiek odpychające by się to wydawało.

Martin Beck posępnie skinął głową.

– Konferencję prasową – powtórzył Nöjd. – Nigdy nie brałem w czymś takim udziału. I co zrobimy z Folkem? Wezwiemy go tutaj?

– Wolałbym z nim porozmawiać w jego domu – stwierdził Martin Beck.

– I ciągnąć za sobą ogon dziennikarskich samochodów? – zapytał Kollberg.

– Tak, tego nie da się uniknąć – odparł Martin Beck.

– Konferencję zwołamy przed czy po?

– Proponuję po.

– A skąd wiemy, kiedy Bengtsson raczy być w domu? – zagadnął Kollberg.

– Ja wiem – odpowiedział Nöjd. – Wychodzi z domu o szóstej rano i wraca o pierwszej. Potem wychodzi wieczorem i wraca na noc. Prowadzi regularny tryb życia.

– Okej, więc pojedziemy tam piętnaście po pierwszej – rzekł Kollberg. – A o trzeciej pogadamy z prasą.

Nöjd zdawał się wyczekiwać ciekawego i pełnego emocji dnia. Martin Beck i Kollberg byli bardziej sceptyczni.

– Sądzisz, że można już wymknąć się na górę i położyć? – zapytał Kollberg, ziewając.

– Bar jest zamknięty od paru godzin – powiedział Martin Beck optymistycznym tonem. – Ci, którzy jeszcze nie śpią, pewnie gdzieś siedzą i grają w karty.

Rozdział 10

To była niezwykle wytworna procesja. Punktualnie o pierwszej dnia siódmego listopada 1973 roku wyruszyła z komisariatu w Anderslöv z umundurowanym asystentem policji na czele. Kollberg czuł się jak Abbott i Costello w jednej osobie, kiedy maszerował za Martinem Beckiem, a Timmy z tyłu obwąchiwał mu pięty. Ostatni szedł Nöjd, w nieodłącznych zielonych gumiakach, z kapeluszem safari zsuniętym na szyję i z psem ciągnącym smycz.

Potem pomyślał, że powinni jeszcze nieść flagi, bo właśnie tego dnia trzysta czterdzieści jeden lat temu Gustaw II Adolf poległ w bitwie pod Lützen.

– Najlepiej idźmy powoli, żeby wszyscy mogli nadążyć – posiedział Nöjd i szeroko się uśmiechnął.

Kollberg i Martin Beck wsiedli do radiowozu, podczas gdy Nöjd wepchnął psa do swojej pomidorowej ascony, po czym siadł za kierownicą, by poprowadzić wyprawę.

Ale jeśli Lennart Kollberg czuł się śmiesznie, było to nic w porównaniu z tym, do czego miało powód parę innych osób.

Nikt nie pomyślał o tym wcześniej, ale godzina, którą wybrali, wypadła podczas niemal rytualnego dla większości reporterów wydarzenia.

Mianowicie lunchu.

Ktoś jednak musiał stać na straży, bo nowina rozniosła się błyskawicznie.

Ze stołówki pensjonatu ruszyli mężczyźni i kobiety z ustami pełnymi śledzia z ziemniakami albo golonki i buraczków. Ktoś trzymał nawet w jednej ręce drinka, a w drugiej aparat fotograficzny w futerale. Za nimi podążali zdumieni kelnerzy, którzy zachodzili w głowę, co może oznaczać ta masowa ucieczka przed rachunkiem, oraz inni goście, którzy pewnie myśleli, że wybuchł pożar lub coś w tym rodzaju. Zamieszanie wzrosło, ponieważ część zostawiła samochody na placu, a inni na długim parkingu za ogrodem pensjonatu.

Nöjd jednak zachował obiecany spokój i kiedy Kollberg odwrócił się zaraz po tym, jak minęli kościół, zobaczył sznur co najmniej dziesięciu samochodów za radiowozem.

Podejrzewał, że wszystkie mieszczą to, co nazywano czwartą władzą.

Tylko jeden pojazd świecił nieobecnością, a był to zielony singer Åkego Bomana.

Wyjaśnienie było bardzo proste. Martin Beck spełnił obietnicę z poprzedniego dnia i zadzwonił do Trelleborga z poufną informacją o harmonogramie dnia.

W połowie drogi do Domme Nöjd zwolnił, zjechał na pobocze i stanął. Wysiadł, przekroczył rów i znikł za małym budynkiem gospodarczym. Wrócił po jakiejś minucie i z niewzruszoną miną zapiął rozporek na oczach zdumionych ludzi w długiej kolumnie samochodów, niepewnych, czy też mają wysiąść, czy jednak nie.

Nöjd podszedł do radiowozu, schylił się i powiedział:

– To tylko manewr pozorowany. Żeby zobaczyć, czy nikt nie wyłamie się z kolumny.

Przyglądał się z arcypoważną miną ludziom w samochodach. Potem wsiadł do swojego i pojechał dalej. Kollberg i Martin Beck widzieli, jak trzęsą mu się ramiona. Najwyraźniej siedział, śmiejąc się sam do siebie.

– Cholernie zazdroszczę Herrgottowi – powiedział Kollberg. – Jakie on ma poczucie humoru.

– Tak – odezwał się niespodziewanie asystent. – To bardzo wesoły człowiek. Praca z nim to prawdziwa radość i nie mam nawet poczucia, że jestem jego podwładnym. Dzielą nas cztery stopnie w siatce płac, ale kto by się tym przejmował.

Martin Beck wiedział, że człowiek za kierownicą nazywa się Evert Johansson, i to było wszystko. Zapytał:

– Jak długo pracujesz w policji?

– Sześć lat. To była jedyna praca, jaką mogłem dostać. Pewnie nie zabrzmi to najlepiej, ale wcześniej pełniłem służbę w Malmö i tam było prawdziwe piekło. Patrzyli na mnie, jakbym nie był człowiekiem, i sam zauważyłem, że zaczynam być jakiś dziwny. Byłem przy demonstracji w roku 1969, kiedy pałowaliśmy ludzi jak wariaci. Sam uderzyłem dziewczynę, która miała nie więcej niż siedemnaście lat i jeszcze małe dziecko ze sobą.

Martin Beck popatrzył na Everta Johanssona. Młody mężczyzna o jasnym otwartym spojrzeniu. Kollberg westchnął, ale się nie odezwał.

– Potem widziałem nawet siebie w telewizji. Normalnie miałem ochotę iść i się powiesić. Tego samego wieczora postanowiłem z tym skończyć, ale…

– Tak?

– Cóż, trafiła mi się nadzwyczajna żona. Wpadła na pomysł, bym poszukał pracy gdzieś na prowincji. Miałem szczęście. Dostałem się tu na służbę. Inaczej nie byłbym dziś policjantem.

Nöjd skręcił w prawo i po chwili byli już na miejscu.

Dom był mały i stary, ale wyglądał na zadbany. Niedaleko bramy stał sportowy wóz Åkego Bomana – on sam siedział na przednim siedzeniu i czytał książkę.

Folke Bengtsson stał przy kurniku z łopatą w ręce. Miał na sobie kombinezon i skórzane buty, a na głowie cyklistówkę w kratkę.

Nöjd podszedł do bagażnika i wyjął plastikową reklamówkę. Martin Beck zastanawiał się, co może w niej być.

– Zajmij się psem, Evert – powiedział Nöjd. – Wiem, że to niewdzięczne zadanie, ale nasze nie jest wiele lepsze. I postaraj się utrzymać tych wszystkich ludzi z dala od posesji.

Potem wszedł przez furtkę, a Martin Beck i Kollberg za nim. Kollberg starannie zamknął ją za sobą.

Folke Bengtsson odłożył łopatę i podszedł do nich.

– Cześć, Folke – przywitał go Nöjd.

– Cześć – odrzekł Folke Bengtsson.

– Wejdziemy, żeby pogadać?

– Pogadać?

– Tak – rzekł Nöjd. – Mamy wszystkie papiery i tak dalej. Ale ty mnie przecież znasz. Nie przyszedłbym, gdyby to nie było konieczne.

– Tak, wejdźcie, proszę.

– Dziękuję – powiedział Martin Beck. Kollberg nie powiedział nic.

Kiedy znaleźli się w środku, Nöjd wyjął z reklamówki buty i postawił gumiaki koło drzwi.

Martin Beck miał dość niepewny wyraz twarzy.

Jak mało wiedział o wiejskich zwyczajach. Poza tym nie świadczyło to dobrze o jego zdolności wyciągania wniosków. Idziesz do kogoś z wizytą w gumiakach. Bierzesz zatem ze sobą parę butów.

Folke Bengtsson też zdjął swoje gumiaki.

– Usiądźmy w pokoju gościnnym – zaproponował bezbarwnym głosem.

Martin Beck obejrzał najpierw pokój, urządzony spartańsko, ale starannie. Jedynym wyposażeniem, które można nazwać luksusowym, były duże akwarium i telewizor.

Na dworze słychać było silniki parkujących samochodów, a w chwilę potem przytłumiony gwar rozmów. Bengtsson bardzo mało się zmienił przez te dziewięć lat. Nawet jeśli naznaczyło go więzienie, nie było to w żaden sposób widoczne.

Martin Beck myślał o lecie 1964 roku.

Bengtsson miał wtedy trzydzieści osiem lat i wyglądał na zdrowego, spokojnego i silnego mężczyznę. Niebieskooki i lekko szpakowaty. Wysoki, dobrze zbudowany, był całkiem przystojny i sprawiał ogólnie przyjemne wrażenie.

Teraz miał czterdzieści siedem lat i trochę więcej siwych włosów.

Poza tym nie było żadnej różnicy.

Martin Beck przesunął dłonią po twarzy, Nagle wszystko do niego wróciło. Jak niesłychanie trudno było dotrzeć do tego człowieka, sprawić, by się odsłonił albo przynajmniej przejęzyczył lub do czegoś przyznał.

– Cóż – powiedział Nöjd. – Nie ja chcę z tobą rozmawiać, ale zakładam, że wiesz, o co chodzi.

Folke Bengtsson skinął głową. Być może. W każdym razie uczynił lekki ruch głową.

– Sądzę, że znasz tych panów – powiedział Nöjd.

– Tak – rzekł Bengtsson. – Bardzo dobrze poznaję pierwszego asystenta kryminalnego Becka i asystenta kryminalnego Kollberga. Dzień dobry.

– Teraz są komisarzami – powiedział Nöjd. – Ale to nie ma większego znaczenia.

– Cóż – rzekł Kollberg. – Patrząc od strony formalnej, jestem tylko pełniącym obowiązki komisarza. Mój właściwy tytuł to inspektor kryminalny. Ale, jak mówi Herrgott, jest to w gruncie rzeczy bez znaczenia. Czy nie możemy zresztą mówić sobie na ty?

– Proszę bardzo – odrzekł Bengtsson. – Tu w ogóle wszyscy są bardzo niekonwencjonalni. Zauważyłem na przykład, że dzieci mówią „ty” proboszczowi.

– Tak, to prawda – potwierdził Nöjd. – „Cześć, Kalle!” wołają, kiedy zjawia się w szatach i z całym swoim kramem. A on zna imiona wszystkich dzieci, więc zawsze odpowiada. „Cześć, Jens!”, na przykład.

– Relacje w więzieniu też były bardzo nieformalne – powiedział Bengtsson.

– Czy mówienie o tamtym okresie nie jest dla ciebie przykre? – zapytał Martin Beck.

– Ani trochę. Bardzo mi się tam podobało. Porządek i regularny tryb życia. Często lepiej niż w domu. Nie powiem niczego złego o tamtym więzieniu. To było dobre życie. Nieskomplikowane, że tak powiem.

Kollberg usiadł przy okrągłym stole na jednym z prostych krzeseł i ukrył twarz w dłoniach. Ten facet to wariat, pomyślał. I: teraz znów zacznie się koszmar.

– Usiądźmy – powiedział Bengtsson.

Martin Beck usiadł, Nöjd też. Żaden z nich nie pomyślał, że są tylko trzy krzesła.

– Chodzi o Sigbrit Mård – rzekł Martin Beck.

– Ach tak.

– Pan… znasz ją, prawda?

– Oczywiście. Mieszka tylko kilkaset metrów stąd, po drugiej stronie drogi.

– Zaginęła.

– Słyszałem.

– Nikt jej nie widział od godziny pierwszej siedemnastego poprzedniego miesiąca. To była środa.

– Tak, dokładnie to samo usłyszałem.

– Była na poczcie w Anderslöv. Potem miała wrócić do domu autobusem.

– To też słyszałem.

– Są świadkowie, którzy mówią, że rozmawialiście na poczcie.

– Tak, to prawda.

– O czym rozmawialiście?

– Chciała kupić w piątek jajka, gdybym jakieś miał.

– I?

– Powiedziałem, że prawie na pewno dostanie dziesięć.

– Tak?

– Tyle chciała. Dziesięć.

– A co powiedziała potem?

– Dziękuję. Albo coś w tym stylu. Nie pamiętam dokładnie, co mówiła.

– Sigbrit Mård nie miała tamtego dnia samochodu.

– Nie, to też słyszałem.

– Pytam więc: czy wiedziałeś, że nie ma samochodu? Już wtedy, kiedy spotkaliście się na poczcie?

Folke Bengtsson długo milczał. Potem odpowiedział:

– Tak.

– Jak się dowiedziałeś?

– Kiedy mieszkasz w takim miejscu, widzisz, chcąc nie chcąc, co się dzieje u sąsiadów.

– Ale ty byłeś w Anderslöv ciężarówką?

– Tak, zaparkowałem ją na placu.

– Właściwie tam nie wolno – powiedział Nöjd, rzucając Bengtssonowi szelmowskie spojrzenie.

– Nie wiedziałem.

– Jest tablica – rzekł Nöjd.

– Nie zauważyłem jej.

Nöjd wyjął z kieszeni stary srebrny zegarek i odpiął kopertę.

– Dokładnie o tej godzinie Sigbrit Mård powinna stać na przystanku – stwierdził. – Jeżeli ktoś jej nie podwiózł.

Folke Bengtsson spojrzał na swój zegarek.

– Tak – powiedział. – Zgadza się. Do tego zgadza się z tym, co słyszałem.

Martin Beck dodał:

– Albo napisano w gazetach, prawda?

– Nigdy nie czytam gazet – odparł Folke Bengtsson.

– Nawet magazynów dla mężczyzn i prasy sportowej?

– Magazyny dla mężczyzn się zmieniły. Uważam, że teraz są niesmaczne. A prasy sportowej już nie ma. Czasopisma są zresztą drogie.

– Kiedy spotkaliście się przypadkiem na poczcie, a ona nie miała samochodu, czy nie było naturalne, że pojedziecie razem ciężarówką? Mieliście przecież tę samą drogę do domu?

Martin Beck zauważył z narastającą irytacją, że trudno mu mówić do Bengtssona na „ty”, więc ucieka się do wymuszonych sformułowań.

Odpowiedź tym razem też nie nadeszła szybko.

– Cóż – powiedział w końcu Bengtsson. – Tak może się wydawać, ale tak nie było.

– Pytała, czy może się zabrać ciężarówką?

Tym razem Bengtsson tak długo zwlekał z odpowiedzią, że Martin Beck musiał powtórzyć pytanie.

– Czy Sigbrit Mård pytała, czy może się zabrać do domu ciężarówką?

– Niczego takiego sobie nie przypominam.

– A jest możliwe, że pytała?

– Nie wiem. To wszystko, co mam do powiedzenia.

Martin Beck spojrzał na Nöjda, który uniósł brwi i wzruszył ramionami.

– A może było inaczej? Może jej to zaproponowano?

– Na pewno nie – odparł z miejsca Bengtsson. Teraz poruszał się wyraźnie po pewniejszym gruncie.

– W tym punkcie nie ma żadnych wątpliwości?

– Nie – powiedział Folke Bengtsson. – Nigdy nie biorę autostopowiczów. Kiedy ktoś jechał ze mną samochodem, miało to zawsze bezpośredni związek z moją pracą. I zdarzyło się tylko kilka razy.

– Naprawdę?

– Tak, naprawdę.

Martin Beck znów spojrzał na Nöjda, który przybrał inny wyraz twarzy. Jego zasób mimiki był niewyczerpany – szef rejonu policyjnego Anderslöv byłby dobrym mimem.

– Więc to wykluczone?

– Całkowicie – odrzekł Bengtsson. – Zupełnie nie do pomyślenia.

– Dlaczego nawet nie do pomyślenia?

– To kwestia mojego usposobienia.

Martin Beck myślał przez chwilę o usposobieniu Folkego Bengtssona. Naprawdę było o czym.

Ale to nie był dobry moment na rozważania. Martin Beck powiedział:

– Czyli jakiego?

– Dla mnie najważniejsza w życiu jest regularność i rutyna. Wszyscy moi klienci mogą na przykład poświadczyć, że staram się być bardzo punktualny. Jeżeli coś mnie zatrzyma, bardzo się spieszę, by zdążyć na czas.

Martin Beck popatrzył na Nöjda, który miał minę jak Harpo Marx. Punktualność Bengtssona najwyraźniej nie budziła żadnych wątpliwości.

– Denerwuję się, kiedy coś zakłóci rytm w moim życiu. Muszę na przykład powiedzieć, że ta rozmowa bardzo go narusza. Nic osobistego, oczywiście, ale ucierpi na tym dużo drobnych zajęć.

– Rozumiem.

– I, jak powiedziałem, nigdy nie biorę autostopowiczów. Zwłaszcza kobiet.

Kollberg odjął dłonie od twarzy i zapytał:

– Dlaczego?

– Nie rozumiem, co masz na myśli?

– Dlaczego powiedziałeś: „Zwłaszcza kobiet”?

Twarz Bengtssona zmieniła się, spoważniała. Spojrzenie nie było już obojętne. Ale co wyrażało? Nienawiść? Niechęć? Żądzę? Surowość?

Może szaleństwo.

– Odpowiedz – rzekł Kollberg.

– Miałem w życiu dużo przykrości przez kobiety.

– To wiemy. Ale i tak nie możesz pominąć tego, że więcej niż połowa ludzkości to kobiety.

– Są różne rodzaje kobiet – rzekł Bengtsson. – Prawie wszystkie, które spotkałem, były złe.

– Złe?

– Właśnie. Złe osoby po prostu. Niegodne swojej płci.

Kollberg patrzył zmęczonym wzrokiem przez okno. Ten gość nie był normalny. Ale czego to dowodziło? Czy na przykład tego fotoreportera, który wisiał na gruszy jak czepiak dwadzieścia metrów od domu, można było uznać za całkowicie normalnego?

Prawdopodobnie tak.

Kollberg westchnął głęboko i oklapł jak przekłuty balon.

Martin Beck kontynuował ze swoją słynną metodycznością:

– Zostawmy na razie tę kwestię.

– Dziękuję – odrzekł Folke Bengtsson.

– Zamiast spekulować, trzymajmy się faktów. Wyszliście z poczty w odstępie kilku minut, prawda?

– Tak.

– Co działo się potem?

– Wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu.

– Prosto?

– Tak.

– Przejdźmy więc do następnego pytania.

– Tak?

Martin Beck pomyślał o sobie z niesmakiem. Dlaczego nie mógł się przemóc, by mówić mu na ty? Kollberg tak mówił, a dla Nöjda była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.

– Samochód musiał mijać Sigbrit Mård na przystanku albo w jego pobliżu.

Folke Bengtsson milczał. Martin Beck usłyszał własny głos:

– Czy pani Mård była widzialna w tej sytuacji?

Brawo. Najlepsza odpowiedź brzmiała oczywiście: Nie, była niewidzialna.

Ale Folke Bengtsson nie zdawał sobie chyba sprawy z dylematu komisarza. Nic nie mówił, tylko patrzył pustym wzrokiem na swoje wielkie, opalone dłonie.

Martin Beck czuł się zbity z tropu. Pytanie było zbyt idiotycznie sformułowane, by mógł je powtórzyć.

Nöjd przeciął w końcu ten gordyjski węzeł, mówiąc:

– To cholernie proste pytanie, Folke. Widziałeś Sigbrit czy nie?

Bengtsson w końcu odpowiedział:

– Widziałem ją.

– Trochę głośniej proszę – powiedział Martin Beck.

– Widziałem ją.

– Gdzie dokładnie?

– Na przystanku autobusowym. Może parę metrów dalej.

– Mamy świadka, który twierdzi, że ciężarówka w tym miejscu zwolniła. Może nawet się zatrzymała.

Sekundy upływały. Mijał czas. Wszyscy byli już o minutę starsi. W końcu Bengtsson powiedział cicho:

– Widziałem ją i pewnie zwolniłem. Szła prawą stroną drogi. Jeżdżę bardzo ostrożnie i zawsze zwalniam, kiedy mijam pieszego, Może inny samochód nadjeżdżał, nie pamiętam.

– Ciężarówka jechała tak wolno, że się zatrzymała?

– Nie, nie zatrzymałem się.

– Czy mogło to wyglądać, jakby się zatrzymała?

– Nie wiem. Naprawdę. Ale wiem, że się nie zatrzymałem.

Martin Beck zwrócił się do Nöjda, mówiąc:

– Czy nie mówił parę minut temu, że zawsze się spieszy, kiedy jest spóźniony?

– Tak – odrzekł Nöjd. – Zgadza się.

Martin Beck znów zwrócił się do mordercy. Cholera, naprawdę tak pomyślał. Morderca.

Powiedział:

– Czy wizyta na poczcie nie oznaczała opóźnienia, które potem trzeba było nadrabiać?

– Zawsze jeżdżę na pocztę w środy – odparł Folke Bengtsson z niezmąconym spokojem. Wysyłam list do matki w Södertälje. Czasem załatwiam inne sprawy.

– Sigbrit Mård nie wsiadła do samochodu?

– Nie. Naprawdę nie.

Pytanie było naprowadzające, ale w złą stronę.

– A może Sigbrit Mård wsiadła do ciężarówki?

– Nie. Na pewno nie. Nie zatrzymałem się.

– Następna sprawa. Czy Sigbrit Mård machała ręką lub dawała jakiś inny znak?

I znów nastąpiła jedna z tych męczących, niezrozumiałych przerw.

Bengtsson nie odpowiedział.

Patrzył w oczy Martina Becka, ale nic nie mówił.

– Czy Sigbrit Mård dała jakiś znak, kiedy zobaczyła ciężarówkę?

Upłynęły kolejne minuty ich życia. Martin Beck myślał o kobietach i o tym, jak mógłby spędzić ten czas.

Nöjd znów rozładował sytuację. Roześmiał się i powiedział:

– Czemu, do diabła, nie odpowiadasz, Folke? Czy Sigbrit do ciebie machała czy nie?

– Nie wiem – odparł Bengtsson. Tak cicho, że prawie niedosłyszalnie.

Martin Beck powiedział:

– Nie wie?

– Nie, nie wiem.

Kollberg spojrzał na Martina Becka zrezygnowanym wzrokiem. Nie musiał mówić tego na głos. Daj spokój, Martin. Ale zostało jeszcze parę spraw. Trudnych.

Martin Beck powiedział:

– Pamiętam, jak siedzieliśmy w Kristinebergu dziewięć lat temu.

– Ja też.

– Rozmawialiśmy wtedy dużo o kobietach. Dyskutowaliśmy o pewnych punktach widzenia. Niektóre były dość osobliwe.

– Ja tak nie uważałem.

– Dla mnie były bardzo osobliwe. Czy pan nadal ma ten sam pogląd na kobiety?

Długa cisza.

– Staram się o nich nie myśleć. O nich.

– Pan zna przecież Sigbrit Mård?

– Należy do moich stałych klientów. Jest moją najbliższą sąsiadką. Ale staram się o niej nie myśleć jako o kobiecie.

– Staram się. Co pan ma na myśli?

Nöjd się wzdrygnął. Wyglądał smutniej i bardziej nieszczęśliwe niż w jakimkolwiek momencie ich sześciodniowej znajomości. Co nie oznacza, że wyglądał na smutnego i nieszczęśliwego. Tylko trochę mniej wesołego.

– Czemu nie mówisz mu po imieniu? Byłoby znacznie prościej.

– Nie mogę – powiedział Martin Beck.

To była prawda. Nie mógł. Ucieszył się przy tym, że może być szczery.

– Aha – powiedział Nöjd. – To nie ma o czym gadać. Prawda górą lata jak orzeł.

Kollberga trochę zatkało.

– Miejscowe porzekadło – wyjaśnił Nöjd i się roześmiał. Folke Bengtsson mu nie zawtórował.

– Pan zna zatem Sigbrit Mård. Czasem musi o niej pomyśleć jak o kobiecie. Chcę o coś zapytać i dostać szczerą odpowiedź. Jak pan ją postrzega? Jako kobietę?

Cisza.

– Odpowiedz – ponaglił go Nöjd. – Folke, masz teraz odpowiedzieć. Bądź szczery.

– Czasem ją postrzegam jako kobietę. Niezbyt często.

– I?

– Myślę, że ona…

– Jest?

Folke Bengtsson i Martin Beck patrzyli sobie prosto w oczy. Bengtsson miał niebieskie. Martin Beck szaroniebieskie – o tym wiedział od dawna.

– Ohydna – powiedział Folke Bengtsson. – Nieprzyzwoita. Jak zwierzę. Ten zapach. Ale nie spotykam jej często. I pomyślałem tak dwa albo trzy razy.

Wariat, pomyślał Kollberg.

– Daj spokój, Martin.

– To chcieliście ode mnie usłyszeć – rzucił Folke Bengtsson. – Prawda?

– Poszedł pan tam z jajkami? – zapytał Martin Beck.

– Nie, przecież wiedziałem, że jej nie ma.

Nie ma.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Folke Bengtsson powiedział:

– Dręczycie mnie. Ale nie mam wam tego za złe. Taka praca. Moja to sprzedaż ryb i jajek.

– Tak – rzekł ponuro Kollberg. – Dręczyliśmy cię przedtem i robimy to teraz. Kiedyś złamałem ci rękę. Niepotrzebnie.

– A, szybko się zagoiło. Bez śladu. Zabierzecie mnie teraz?

Martin Beck wpadł na ostatni koncept.

– Widział pan byłego męża Sigbrit Mård?

– Tak. Dwa razy. Przyjechał tu beżowym volvo.

Nöjd zrobił zagadkową minę, ale się nie odezwał.

– Może już skończymy? – zaproponował Kollberg. Martin Beck wstał.

Nöjd zdjął buty i włożył do reklamówki. Włożył gumiaki. Był jedynym na tyle przytomnym, by powiedzieć:

– Cześć, Folke. Przepraszamy.

– Do widzenia – pożegnał się Kollberg. Martin Beck milczał.

– Przecież tu wrócicie – odezwał się Folke Bengtsson.

– To zależy – odrzekł Nöjd.

Za bramą trzaskały jak grad nikony.

Z samochodu z krótkofalówką dobiegł głos:

– Szef komisji do spraw zabójstw opuszcza właśnie dom mordercy Roseanny wraz ze swoim najbliższym współpracownikiem. Miejscowy policjant i pies pilnują domu. Wygląda na to, że morderca Roseanny nie został zatrzymany.

Boman podszedł do Kollberga i powiedział:

– No?

Kollberg pokręcił głową.

Usłyszeli nagle ochrypły głos:

– Gunnarsson. Jeżeli kombinujesz coś z glinami, z miejsca cię załatwimy. Potem możesz się nazywać Boman, ile wlezie. Chcę, żebyś to wiedział.

– I tak to zrobisz – odparł Boman.

Martin Beck rzucił okiem na rozmówcę. Brzuchaty mężczyzna z bujną siwą brodą i władczym spojrzeniem. Nazywał się Molin i był oczywiście dziennikarzem popołudniówki.

Wyglądał, jakby się postarzał o piętnaście lat od roku 1966, kiedy się ostatni raz widzieli.

Pewnie za dużo piwa.

– Był kumplem Affego – wyjaśnił bezdźwięcznym głosem Boman.

Nöjd odchrząknął i powiedział:

– Konferencja prasowa została przesunięta o pół godziny. Odbędzie się w budynku gminy. Sądzę, że najlepiej w bibliotece.

Rozdział 11

Mieli pół godziny do rozpoczęcia konferencji i wykorzystali ten czas na analizę tego, co właściwie powiedział Folke Bengtsson. Albo czego nie powiedział.

– Zachowuje się dokładnie tak samo jak poprzednio – powiedział Martin Beck. – Daje jasne i jednoznaczne odpowiedzi na pytania, kiedy wie, że można je udowodnić.

– On ma kręćka – stwierdził z przygnębieniem Kollberg. – Po prostu.

– A potem wcale nie odpowiada – mruknął Nöjd. – To masz na myśli?

– Tak, z grubsza rzecz biorąc. Staje się dziwny i wymijający, kiedy dochodzi do naprawdę ważnych pytań.

– Jako amator w tej dziedzinie… – zaczął Nöjd i wybuchnął śmiechem.

– Czego rechoczesz? – zapytał lekko poirytowany Kollberg.

– Nie, nie chodzi mi o to, że uwielbiam morderstwa czy coś rym rodzaju – rzekł Nöjd.

– A prawdziwy amator to ten, który coś uwielbia, prawda?

– Jeżeli odpuścimy semantykę – powiedział Kollberg – może warto byłoby porównać nasze wrażenia.

– Tak – zgodził się Martin Beck. – Może. Co ty sam o tym sądzisz?

– Jeżeli pominiemy stosunek Bengtssona do kobiet, który moim zdaniem pokazuje, że jest wariatem…

– Dewiantem seksualnym – rzekł Nöjd.

– Dokładnie. Pomijając to…

– Czego nie można pominąć – wtrącił Martin Beck.

– Nie. W każdym razie były dwa pytania, przy których robił uniki. Pierwsze: o czym właściwie rozmawiali na poczcie? I drugie: czy Sigbrit Mård dała mu znak, kiedy przejeżdżał koło przystanku?

– Oba pytania dotyczą tego samego – powiedział Martin Beck. – Wziął ją do samochodu czy nie? Gdyby na poczcie rozmawiała z nim o czymś innym niż te jajka, powinna była go zapytać, czy podwiezie ją do domu. Czy wydaje się to zbyt naciągane?

– Wcale nie – ocenił Nöjd. – Mieli przecież tę samą drogę.

– Ale czy rzeczywiście by to zrobiła? – rozważał Martin Beck. – Sigbrit Mård wiedziała przecież, tak jak większość ludzi tutaj, że Bengtsson siedział w więzieniu, i za co został skazany, mianowicie za morderstwo na tle seksualnym.

– No tak – rzekł Kollberg. – To prawda. Ale to w pewnym sensie logiczny fikołek. Należała przecież do jego tak zwanych stałych klientów. To powinno na dobrą sprawę oznaczać, że Bengtsson przychodził do niej co tydzień, żeby dostarczyć to, co zamawiała.

– Głównie ryby – dodał Nöjd. – Sprzedaje tanio i ma dobry towar. Jajka to zajęcie uboczne. Nie hoduje tak wielu kur.

– Jeżeli rzeczywiście się go bała, nie powinna mu wcale ufać – powiedział Kollberg.

– Nie – odparł Nöjd. – Nie sądzę, że Sigbrit bała się Folkego. Nigdy nie zauważyłem, żeby ktoś się go bał. Wszyscy natomiast wiedzą, że jest trochę dziwny i woli być sam.

– Z moich doświadczeń z Bengtssonem wynika, że jego zachowanie jest typowe – powiedział Martin Beck. – Jest czujny w kwestii rozmowy na poczcie i tego, co się zdarzyło na przystanku. Wie, że są świadkowie, którzy mogli słyszeć, o czym rozmawiali, i wie również, że mogą być świadkowie, którzy widzieli, jak łapała okazję.

– Ale on nie ma żadnego powodu, by kłamać, jeżeli ona nie prosiła o podwiezienie – rzekł Nöjd. – Szczególnie, jeśli się nie zatrzymał na przystanku.

– Nie zapominaj, że ma cholernie złe doświadczenia z policją i wymiarem sprawiedliwości – podkreślił Kollberg.

Martin Beck potarł nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni. Powiedział:

– Wyobraźmy sobie całą tę sytuację. To zbieg okoliczności, że spotkali się na poczcie. To również przypadek, że Sigbrit Mård nie miała samochodu. Dlatego pyta go, czy podwiezie ją do domu, a on odmawia, podając takie czy inne uzasadnienie. Na przykład, że ma coś innego do zrobienia. Ona załatwia swoje sprawy i idzie na przystanek. Kiedy widzi nadjeżdżającego Bengtssona, daje mu znak, by ją podwiózł. On zwalnia, ale się nie zatrzymuje.

– Albo się zatrzymuje i ją zabiera – stwierdził ponuro Kollberg.

– Właśnie.

– Ale dopóki nie mamy ciała, nie mamy też morderstwa ani tym bardziej o co oskarżyć Bengtssona.

– Nie można jednak zaprzeczyć, że zachowuje się dziwnie – powiedział Martin Beck. – Trzecia rzecz, jaka mnie uderzyła, to to, że nie zaniósł jej tych dziesięciu jajek. To było tylko dwa dni później, a ponieważ Sigbrit Mård pracowała na zmiany, czy nie jest dziwne, że nie widząc jej w czwartek, zakłada po prostu, że nie będzie jej również w piątek?

– Pogłoska o jej zniknięciu rozeszła się bardzo szybko – powiedział Nöjd. – Kiedy nie przyszła do pracy w czwartek i nie odbierała telefonu, wielu zaczęło się zastanawiać, gdzie się podziewa. Dowiedziałem się już w czwartek, że jej nie ma, ale pomyślałem, że człowiek ma przecież prawo zrobić sobie dzień czy dwa wolnego. W warsztacie jednak dziwili się, że nie odebrała samochodu w czwartek rano, jak zapowiedziała. To rzeczywiście mogło dziwić.

Wyjął z kieszeni zegarek i odpiął kopertę.

– Już czas? – zapytał Kollberg.

– Prawie – odrzekł Nöjd. – Chciałbym tylko zwrócić uwagę na pewien szczegół, który mogliście przeoczyć.

– Co takiego? – mruknął Kollberg, zwieszając osowiale głowę.

– No cóż – rzekł Nöjd. – Folke powiedział, że rozpoznał Bertila Mårda i widział go dwa razy w beżowym volvo. To nie zgadza się z tym, co ja wiem. Mårda nie było tu od dawna. Dał spokój Sigbrit, zanim Folke się tu zjawił i kupił tę starą chatę.

– Tak – odezwał się Martin Beck. – Zwróciłem uwagę na ten szczegół. Mård powiedział mi mianowicie, że przyjeżdżał tu wprawdzie od czasu do czasu żeby ją przelecieć, ale ostatni raz zrobił to przynajmniej półtora roku temu.

– Co wskazywałoby na to, że kapitan kłamał.

– Podczas tej rozmowy wyszło sporo rzeczy, w które nie wiem, czy mam wierzyć, czy nie.

– Musimy już schodzić – powiedział Nöjd. – Będziemy coś mówić na temat Mårda?

– Lepiej nie – odrzekł Martin Beck.

Konferencja prasowa była w dużym stopniu zaimprowizowana, a dla Martina Becka i Kollberga szczególnie niemiła, bo mieli bardzo mało do powiedzenia.

Z drugiej strony, była konieczna o tyle, że dawała im jedyną szansę, by trochę popracować w spokoju.

Nöjd podszedł do tego flegmatycznie i z humorem – nadal sprawiał wrażenie, jakby uważał to za zabawne. Już pierwsze pytanie było znaczące w swej brutalnej prostocie:

– Czy uważacie, że Sigbrit Mård została zamordowana?

Martin Beck czuł się zmuszony odpowiedzieć:

– Nie wiemy.

– Czy sam fakt, że znalazłeś się tu razem ze swoim najbliższym współpracownikiem, nie świadczy o waszych podejrzeniach, że Sigbrit Mård została pozbawiona życia?

– Tak. To prawda. Nie możemy wykluczyć takiej opcji.

– Czy prawdą jest, że macie już podejrzanego, ale nie macie ciała?

– Nie wyraziłbym tego w ten sposób.

– Jak w takim razie policja by to wyraziła?

– Nie wiemy, gdzie pani Mård się znajduje ani co się z nią stało.

– Przesłuchaliście już jedną osobę, prawda?

– Rozmawialiśmy z kilkoma osobami, żeby uzyskać informacje, gdzie jest pani Mård.

Martin Beck nienawidził konferencji prasowych. Pytania były często prowokacyjne i bezwzględne. Trudno było na nie odpowiedzieć i prawie wszystko mogło zostać opacznie zinterpretowane.

– Czy wkrótce nastąpi zatrzymanie?

– Nie.

– Ale je rozważaliście, prawda?

– Nie powiedziałbym tego. Nawet jeszcze nie wiemy, czy zostało popełnione przestępstwo.

– Jak w takim razie można wytłumaczyć, że w ogóle są tu osoby z komisji do spraw zabójstw?

– Zaginęła kobieta. Próbujemy wyjaśnić, co się stało.

– Mam wrażenie, że policja krąży wokół tematu.

– Za to prasa nie – odparował Kollberg, żeby trochę zmniejszyć presję.

– My dziennikarze mamy za zadanie przekazywać fakty społeczeństwu. Kiedy policja skąpi nam informacji, musimy zdobywać je sami. Czemu nie wyłożycie kart na stół?

– Bo nie ma kart do wyłożenia – odparł Kollberg. – Szukamy Sigbrit Mård. Jeżeli chcecie nam pomóc ją znaleźć, będę wdzięczny.

– Czy nie można założyć, że padła ofiarą przestępstwa seksualnego?

– Nie – odparł Kollberg. – Nie można założyć niczego, dopóki się nie dowiemy, gdzie ona jest.

– Chciałabym usłyszeć raport policji z dotychczasowego dochodzenia. Czy mogę?

Kollberg nie odpowiedział. Patrzył na osobę, która zadała pytanie, jasnowłosą dziewczynę w wieku około dwudziestu pięciu lat.

– Słucham?

Ani Kollberg, ani Martin Beck nic nie mówili przez dłuższą chwilę. Nöjd zerknął na nich i rzekł:

– To, co wiemy, jest bardzo proste. Pani Mård wyszła z budynku poczty w Anderslöv około południa w środę siedemnastego października. Od tamtej pory nikt jej nie widział. Jeden świadek sądzi, że widział ją na przystanku autobusowym lub w drodze do niego. Koniec, kropka.

Reporter, który groził Bomanowi w Domme, wstał, odchrząknął i powiedział:

– Beck?

– Słucham, redaktorze Molin?

– Czas skończyć tę farsę.

– Jaką farsę?

– Ta konferencja prasowa jest czystą parodią. Jesteś szefem komisji do spraw zabójstw i zamiast rzeczowo odpowiadać, zasłaniasz się ciągle swoim współpracownikiem i miejscowym policjantem. Zamierzacie aresztować Folkego Bengtssona czy nie?

– Rozmawialiśmy z nim. To wszystko.

– I co wynikło z tej rozmowy? Siedzieliście tam i nawijaliście prawie dwie godziny.

– Na chwilę obecną nie zachodzi żadne podejrzenie.

Martin Beck kłamał i źle się z tym czuł. Ale co miał powiedzieć?

Po następnym pytaniu poczuł się jeszcze gorzej.

– Jakie to uczucie być policjantem w społeczeństwie, w którym w ciągu niespełna dziesięciu lat łapie się tego samego przestępcę za tę samą zbrodnię?

Właśnie, jakie to uczucie? Martin Beck miał trudności z przeanalizowaniem swojej relacji ze społeczeństwem nawet bez pytania dziennikarza. W odpowiedzi tylko pokręcił głową.

Kollberg dalej odpowiadał na kolejne pytania, które były naciągane i nieciekawe, i otrzymały równie naciągane i nieciekawe odpowiedzi.

Z konferencji prasowej uchodziło powietrze. Wszyscy mieli tę świadomość, może oprócz Herrgotta Nöjda, który niespodziewanie powiedział:

– Teraz, kiedy tu przybyło tylu przedstawicieli wielkich gazet i radia, może napisalibyście coś o Anderslöv?

– Czy to jakiś żart?

– Wcale nie. Wszyscy mówią, że ma takie nieciekawe położenie, a w dużych miastach, jeśli wierzyć mediom, człowiek niemal boi się wystawić nos, żeby mu go nie ucięli. Tu się żyje spokojnie i dobrze. Nie mamy nawet bezrobocia ani narkomanów. Poza tym jest przyjemnie. Ludzie są na ogół życzliwi i przy tym jest tu ładnie. Przejedźcie się po okolicy i popatrzcie na przykład na kościoły.

– Chwileczkę – powiedział Molin. – Nasza gazeta ma dział kulturalny, który zajmuje się kościołami i takimi tam. Sądzę jednak, że pytanie, które ktoś postawił, było dobre. Jakie to uczucie być zmuszonym polować na tego samego mordercę seksualnego dwa razy w ciągu dziesięciu lat? Co na to odpowiecie?

– Bez komentarza – odparł Martin Beck.

I na tym skończyła się konferencja prasowa w budynku gminnym w Anderslöv.

Nikt nawet nie wymienił nazwiska Bertila Mårda.

Jedynym, który nie odezwał się słowem, był Åke Boman.

Rozdział 12

Jeśli poniedziałkowe i wtorkowe gazety wywołały pewną konsternację, okazała się łagodną morską bryzą wobec cyklonu w porównaniu z tym, co rozpętało się w środę.

Telefony rozdzwoniły się o pierwszej, jednocześnie na górze u Herrgotta Nöjda i na dole w biurze, nie mówiąc już o tym, co się działo na komendzie policji w Trelleborgu.

Sigbrit Mård widziano w Abisko i Skanör, na Majorce, Rodos i Wyspach Kanaryjskich, a jeden głos w telefonie zapewniał nawet, że poprzedniego wieczoru tańczyła striptiz w klubie erotycznym w Oslo.

Donoszono, że płynęła promem z Ystad do Polski i promem kolejowym z Trelleborga do Sassnitz. Prócz tego zauważono ją w różnych miejscach w Malmö, w Sztokholmie, w Göteborgu i Kopenhadze. Szczególnie uporczywe plotki umiejscawiały ją w poczekalni na lotniskach w Kastrup i Sturup.

Tylko w Anderslöv nikt jej nie widział.

Siedmioro świadków widziało ją z Folkem Bengtssonem w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, ale żaden z nich nie potrafił opisać jej ubioru. Policja nie podała po prostu tej informacji do wiadomości i każda gazeta z własnymi reporterami przedstawiała całkowicie mylące i wzajemnie sprzeczne szczegóły jej ubioru, od czerwonych spodni i białej puchowej kurtki do czarnej sukienki, czarnych pończoch i czarnych butów. W tej ostatniej gazecie nazwano ją nawet kobietą w czerni.

Wszyscy zgadzali się jednak co do rysopisu Folkego Bengtssona. Wprawdzie tylko najbardziej pozbawione hamulców dzienniki podały jego nazwisko i miały dostarczyć aktualne zdjęcia. Dla innych był „mężczyzną w cyklistówce” lub „mordercą seksualnym, który został handlarzem śledzi”.

Około trzeciej po południu Martin Beck siedział z bólem głowy na górze u Nöjda. Przed chwilą wzbudził wielkie poruszenie w aptece, gdzie kupował aspirynę, i widział już oczami wyobraźni poranne nagłówki. BÓL GŁOWY W ANDERSLÖV na przykład. Mało też brakowało, by poszedł do monopolowego i kupił ćwiartkę whisky, ale odrzucił ten pomysł ze względu na komentarze, jakie niechybnie by wywołał.

KAC W ANDERSLÖV?

A teraz zadzwonił telefon.

Przeklęte urządzenie.

Nie udało mu się na przykład dodzwonić do Rhei, ani tego ranka, ani poprzedniego wieczoru.

– Nöjd? Co… Nie, nie widziałem go przez całe popołudnie.

Inspektorowi policji w Anderslöv nie były obce takie czy inne białe kłamstwa.

Tym razem jednak się nie udało.

– Przepraszam? Kto? Tak, zaraz zobaczę, czy go znajdę.

Nöjd zasłonił ręką mikrofon i powiedział:

– Szef biura Głównego Zarządu Policji Malm. Chcesz z nim pogadać?

Jezu Chryste, pomyślał Martin Beck, choć w najmniejszym stopniu nie był religijny.

Dla niego Malm był tym, czym czerwona płachta dla byka. Albo raczej niezdarny kat dla Patkula[5]. Powiedział jednak:

– Dobra, dawaj go.

Co może zrobić biedny funkcjonariusz państwowy?

– Beck, słucham.

– Cześć, Martin. Jak leci?

Jak leci?

– Na razie bardzo źle.

Malm od razu zmienił ton.

– Muszę ci coś powiedzieć, Martin. To zakrawa na prawdziwy skandal. Rozmawiałem już z naczelnym komendantem.

Prawdopodobnie byli nawet w tym samym pokoju. Naczelny komendant znany był z tego, że niechętnie rozmawiał z ludźmi, którzy mogli stawiać pytania albo po prostu zaoponować.

Szczególnie niechętnie rozmawiał z Martinem Beckiem, który z upływem lat zyskał trochę zbyt duży prestiż.

Naczelny komendant cierpiał ponadto na ciężką manię prześladowczą. Długo sobie wmawiał, że narastająca niepopularność policji i jej postępujące zepsucie są skutkiem tego, że „pewne elementy” osobiście nie lubią naczelnego komendanta. Teraz pewnie myślał, że podobne elementy znajdują się nawet w kręgach policji.

– Schwytaliście mordercę?

– Nie.

– A cała policja wystawia się na pośmiewisko.

To akurat była święta prawda.

– Sprawą zajmują się nasi najlepsi śledczy. I nic się nie dzieje. Morderca spaceruje i udziela wywiadów, a policja mu nadskakuje. Gazety mają nawet zdjęcia miejsca, gdzie zakopano zwłoki.

Malm wiedział o sprawie tyle, ile wyczytał w popołudniówkach, tak samo jak przypuszczalnie uczył się pracy policyjnej z filmów.

Z tyłu dały się słyszeć gardłowe szepty.

– Co? – rzekł Malm. – Oczywiście. Musisz wiedzieć, że my ze swojej strony nie szczędzimy wysiłków. Uważamy cię za naszego najlepszego oficera śledczego od czasów Herberta Söderströma.

– Herberta Söderströma?

– Tak, czy jak tam się nazywał.

Malm prawdopodobnie miał na myśli Harry’ego Södermana, znanego szwedzkiego kryminologa, który dożył swoich dni jako szef policji w Tangerze i pewnego razu ofiarował się, że zastrzeli Hitlera, by spróbować powstrzymać II wojnę światową.

Z tyłu znów dobiegł gardłowy głos i Malm coś zamamrotał, zasłaniając słuchawkę.

Potem powiedział ostrym tonem:

– Policja zostanie wyśmiana. Morderca opowiada o swoim życiu w gazetach. Niedługo napisze książkę o tym, jak wyprowadził w pole komisję do spraw zabójstw. I bez tego mamy dość kłopotów.

Przynajmniej to ostatnie było prawdą. Policja miała kłopoty.

Problemy zaczęły się w roku 1965, kiedy policję upaństwowiono. Od tego czasu stała się państwem w państwie, znienawidzonym przez wielu. Najnowsze badania wykazały też, że postawa samych policjantów wobec pozostałych obywateli staje się coraz bardziej niechętna i przerażająco reakcyjna. Co trzeci policjant uważał na przykład, że dzieci należy wychowywać, stosując przemoc od najmłodszych lat, że surowe kary i bicie są jedynym skutecznym sposobem kształtowania młodego pokolenia. Dziewięciu policjantów na dziesięciu uważało, że osoby podejrzane o przestępstwo traktuje się zbyt łagodnie, a kary orzekane w sądach są niewystarczające.

W ciągu ośmiu lat państwowego kierownictwa zasoby policji podwoiły się, a nowe ustawodawstwo, które powstało w dużej mierze na życzenie samych sit porządkowych, dawało policjantowi prawo aresztowania każdego bez bliższego uzasadnienia. Wystarczyło, że stwierdził później, iż w jego mniemaniu aresztowany stanowił zagrożenie dla poszanowania prawa i porządku publicznego.

Wszystko to oznaczało, że policja miała większą władzę niż kiedykolwiek w dziejach kraju. Oznaczało też, ze Szwecja utrzymywała najdroższe siły porządkowe na świecie. W przeliczeniu na mieszkańca, czyli podatnika, każdy szwedzki policjant kosztował sto sześćdziesiąt pięć koron rocznie. Analogiczna kwota w Stanach Zjednoczonych wynosiła siedemdziesiąt pięć koron. W porównaniu z innymi krajami skandynawskimi różnica była groteskowa. Ponadto w Norwegii i Danii policja była dość lubiana.

Przestępczość jednak wciąż wzrastała, a przemoc nasilała się coraz bardziej. W Głównym Zarządzie Policji nikt chyba jednak nie był w stanie pojąć prostej prawdy, że przemoc rodzi przemoc i że w rzeczywistości policjant był tym, który uderzał pierwszy.

Naprawdę nieprzyjemna była świadomość, że nikt w zarządzie policji nie chce tego zrozumieć, bo mieli tam zupełnie inne koncepcje.

Pod tym względem Malm miał rację. Ludzie zaczynali mieć dosyć. Trudno było im pojąć, dlaczego szwedzki policjant ma kosztować każdego podatnika trzy razy więcej niż w sąsiedniej Finlandii.

– Jesteś tam? – zapytał Malm.

– Tak, jestem.

– Musicie schwytać tego Bengtssona i dopilnować, żeby został aresztowany.

– Nie mamy dowodów.

– Ten szczegół załatwi się później.

– Nie jestem tego pewny – odparł Martin Beck.

– Jeżeli pominiemy tę pechową historię na Bergsgatan w zeszłym roku, twój procent wykrywalności jest wyjątkowo wysoki. Dlatego teraz sprawa wydaje się przesądzona.

Martin Beck zachichotał. Rozwiązał zagadkę morderstwa na Bergsgatan, ale ogólnie niezadowalająca praca policji w czasie śledztwa sprawiła, że przestępca został skazany za inne morderstwo, którego w rzeczywistości nie popełnił. Dla Martina Becka oznaczało to, że ominął go awans na wyższy stopień, którego wcale nie chciał. Zamiast niego objął to stanowisko Stig Malm.

– Czy on się śmieje?

Głos brzmiał wyraźnie. Widocznie potentat za plecami Malma zaczynał się złościć, co nie zdarzało się tak rzadko.

– Śmiejesz się? – zapytał Malm.

– Ależ skąd – zapewnił Martin Beck niewinnym głosem. – To tylko zakłócenia na linii. Może twój aparat jest na podsłuchu?

Kolejny czuły punkt, którego nie należało dotykać. Malm powiedział surowym tonem:

– To nie jest dobry moment na żarty. Chodzi o to, żeby działać. Natychmiast.

Martin Beck nie odpowiedział, a Malm dodał bardziej pojednawczo:

– Martin, jeśli potrzebujesz posiłków, mogę ci z miejsca pomóc. Nowa zasada koncentracji zakłada…

Martin Beck wiedział, co zakłada zasada koncentracji. To mianowicie, że w ciągu niespełna godziny w miasteczku mogłoby się zebrać trzydzieści wozów policyjnych. Oznaczała również pistolety maszynowe, snajperów, bomby z gazem łzawiącym, helikoptery, tarcze ochronne i kamizelki kuloodporne.

– Nie – powiedział. – Posiłki to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję.

– Rozumiem, że aresztujesz tego człowieka jeszcze dzisiaj?

– Nie, nie to miałem na myśli.

W odpowiedzi usłyszał niewyraźną naradę w tle.

W końcu Malm się odezwał:

– Masz świadomość, że możemy zastosować inne środki nacisku?

Martin Beck nie odpowiedział.

– Jeżeli będziesz utrudniał – dodał Malm.

Martin Beck wiedział aż za dobrze, co można zrobić. Wystarczyło, by komendant policji państwowej zadzwonił do prokuratura generalnego. Nie musiał nawet rozmawiać z nim osobiście. Malm mógł to zrobić za niego.

– Uważam, że zatrzymanie Bengtssona teraz byłoby nieuzasadnione – powiedział Martin Beck.

– Trzeba położyć kres tej dziennikarskiej pisaninie – odparł Malm.

– Mamy zbyt nikły materiał dowodowy.

– Dowody. – W głosie Malma zabrzmiał pogardliwy ton. – To nie jest film z Sherlockiem Holmesem.

Malm mógł widzieć Sherlocka Holmesa parę razy w telewizji. Nie było natomiast powodu przypuszczać, że wiedział cokolwiek o jego literackim pierwowzorze.

– No? – niecierpliwił się Malm. – Zamierzasz złapać mordercę czy nie?

– Zamierzałem najpierw spróbować ustalić, co się stało z tą kobietą. Jeśli istnieje jakiś morderca, mam nadzieję, że będziemy go mogli powiązać ze zbrodnią.

– Chyba musimy ci w tym pomóc.

– Dziękuję, ale nie trzeba.

W pokoju w Sztokholmie znów trzasnęły drzwi. Martin Beck wyraźnie to słyszał.

– Nie ja tu decyduję – powiedział Malm, jakby próbując się usprawiedliwić. – A dla ciebie będzie lepiej, jeśli dopilnujesz, by aresztowali Bengtssona.

– Nie zamierzam tego robić.

– Natychmiast – rzekł Malm. – Zanim…

– A na pewno nie natychmiast.

Malm odparł lekkim tonem:

– Dobrze, w takim razie sam będziesz sobie winny. Dowody na pewno znajdziesz. Powodzenia.

– Nawzajem – odparł Martin Beck.

Na tym rozmowa się skończyła.

Droga służbowa w tak zwanym wymiarze sprawiedliwości jest przeważnie długa, żmudna, zawalona papierami i wszelkimi biurokratycznymi przeszkodami.

A czasem jakby wcale jej nie było. Ktoś podnosi słuchawkę i mówi, że mamy zrobić tak i tak. I więcej nie ma na ten temat dyskusji.

W niecałe pół godziny po rozmowie Martina Becka z Malmem nadeszła wiadomość:

Natychmiast aresztować Folkego Bengtssona.

Kollberg, który przez dłuższy czas był zajęty próbą rozwiązania problemu szachowego w niedzielnej gazecie, rzucił długopis i powiedział:

– Ja nie jadę.

– Migasz się – odrzekł Martin Beck.

Pojechał razem z Nöjdem do domu Folkego radiowozem. Za nimi jechało kilku dziennikarzy, a jeszcze więcej czatowało przed domem Bengtssona. Poza tym parę zupełnie postronnych osób zadało sobie trud, by tam pojechać.

Nie było wiele do zobaczenia.

Zmrok i niewielki dom z drewnianym kurnikiem i garaż z blachy falistej. I mężczyzna, który nieporuszony wrzucał nać buraków na kompost.

Folke Bengtsson był ubrany dokładnie tak jak wtedy, gdy widzieli go poprzednim razem.

Nie wydawał się zdziwiony tym, że ich widzi, ani przestraszony, ani niespokojny czy rozgniewany.

Tylko dokładnie taki sam jak zawsze.

Powtórka sytuacji była wręcz komiczna. Nöjd pogrzebał wśród rzeczy na tylnym siedzeniu i wziął reklamówkę z butami na zmianę. Martin Beck pomyślał: ma coś jeszcze w tej siatce. Ale co? Po intensywnym kilkusekundowym namyśle powiedział:

– Herrgott?

– Tak?

– Masz tam latarkę?

– Jakbyś zgadł – odrzekł Nöjd. – Trzeba ją mieć, gdy się mieszka na wsi. W bezksiężycową noc jest tak ciemno, że nic nie widać.

Bengtsson odłożył łopatę i podszedł do nich.

– Cześć, Folke – rzekł Nöjd.

– Cześć – odpowiedział Folke Bengtsson.

– Pójdziesz z nami. Już czas.

– Aha.

Nie był jednak całkiem nieporuszony, bo rozejrzał się w gęstniejącym mroku i stwierdził:

– Strasznie tu dużo ludzi.

– Tak, niestety – odparł Nöjd. – Możemy wejść?

– Jasne.

– Nie ma pośpiechu. Możesz się przebrać i spakować parę rzeczy. To, czego będziesz potrzebował. Mogę ci pożyczyć reklamówkę, jeśli chcesz.

– Dziękuję, ale mam aktówkę.

Nöjd zamienił gumiaki na buty. Potem powiedział:

– Nie spiesz się. Siądę tu z Martinem i zagramy sobie w papier, nożyce, kamień.

Martin Beck nie znał tej klasycznej gry, do której była potrzebna tylko dłoń.

Nauczył się jej w półtorej minuty.

Dwa rozstawione palce to nożyce. Otwarta dłoń to papier. Zaciśnięta pięść to kamień.

Nożyce tną papier. Papier zawija kamień. Kamień tępi nożyce.

– Jedenaście do trzech dla mnie – rzekt po chwili Nöjd. – Za szybko reagujesz. Dlatego przegrywasz. Musimy to robić jednocześnie.

A ty za szybko myślisz, pomyślał Martin Beck. Zawsze zresztą przegrywał. W każdą grę, od szachów do Czarnego Piotrusia.

Po kolejnych paru minutach Folke Bengtsson był gotowy. Po raz pierwszy sprawiał wrażenie trochę niespokojnego.

– Co cię gnębi, Folke? – zapytał Nöjd.

– Ryby muszą dostawać pokarm. I trzeba karmić kury. I czyścić akwarium od czasu do czasu.

– Załatwię to – obiecał Nöjd. – Słowo honoru.

Uśmiechnął się z zakłopotaniem i dodał:

– Jest jeszcze coś, co pewnie cię trochę zmartwi. Jutro rano przyjadą tu ludzie, by przekopać twój ogród.

– Ale dlaczego?

– Będą szukać zwłok.

– Szkoda astrów – odparł krótko Folke Bengtsson.

– Będziemy uważać. Nie martw się za bardzo.

– Pewnie komendant będzie mnie przesłuchiwał?

– Tak – odrzekł Martin Beck. – Ale nie dzisiaj. I raczej nie jutro. Chyba że śledczy z Trelleborga będą chcieli zacząć od razu. Jednak nie sądzę.

– Dobra – powiedział Nöjd. – Najpierw pojedziemy do mnie do Anderslöv. Dostaniesz herbatę i kanapkę. Chyba że wolisz kawę.

– Tak, wolałbym, dziękuję.

– Weźmiemy z kawiarni. Mają tam ciepłe bułeczki cynamonowe. Jesteś gotowy?

– Tak.

Folke Bengtsson jeszcze się nad czymś zastanawiał.

– Co zrobimy z jajkami? – zapytał.

– Załatwi się – odrzekł Nöjd.

– Też słowo honoru – dodał i się roześmiał.

– To dobrze – odparł Bengtsson. – Dobry z ciebie człowiek, Herrgott.

Nöjd był mile zaskoczony.

– Każdy robi, ile może – powiedział.

– Czy jestem zatrzymany? – zapytał Bengtsson.

– Jeszcze nie całkiem. Pojedziemy do mnie do domu i trochę pogadamy. Za jakieś pół godziny przyjadą ci z Trelleborga. Zawiozą cię tam. Z technicznego punktu widzenia jesteś zatrzymany, ale nie tak oficjalnie. Pojedziemy z tobą do Trelleborga. Tam zostaniesz tymczasowo aresztowany. Potem przez pewien czas nic nie będzie się działo.

Folke Bengtsson sprawiał wrażenie apatycznego, gdy opuszczał dom.

Zamknął drzwi wejściowe i dał klucz Nöjdowi.

– Zajmiesz się tym? Gdyby to miało potrwać dłużej. Zaopiekuj się rybami.

Nöjd włożył klucz do kieszeni.

Było już ciemno i wsiadali do radiowozu w prawdziwym krzyżowym ogniu fleszy.

Żaden z nich się nie odezwał w drodze do Anderslöv.

Nöjd wziął kawę i ciepłe ciastka francuskie z kafejki obok Konsumu. Sam jak zwykle pił herbatę.

Kollberg zdążył już wrócić do swojego problemu szachowego. Nawet specjalnie nie patrzył na Folkego Bengtssona, gdy wchodzili do pokoju.

Martin Beck też milczał. Brnęli w sytuację, w której żaden z nich nie chciał się znaleźć, a ich możliwość wyboru sposobu prowadzenia sprawy została radykalnie ograniczona.

Nöjd nie był jednak skłonny do długiego milczenia i ponurych rozważań. Podał zatrzymanemu plastikowy kubek z kawą i powiedział:

– To dla ciebie, Folke. Tutaj możesz się czuć wolnym człowiekiem.

Zachichotał i dodał:

– Przynajmniej w pewnym sensie. Jeśli spróbujesz ucieczki, będziemy musieli zadziałać.

Kollberg chrząknął. Bardzo dobrze pamiętał sytuację, kiedy Folke Bengtsson próbował uciec. Wtedy właśnie Lennart Kollberg, stary komandos i specjalista od walki wręcz był tym, który musiał zadziałać.

– Tęsknię za domem – powiedział nagle.

Powiedział to zupełnie spontanicznie, nie wiedząc właściwie, co ma na myśli.

Prawdą było, że tęsknił za żoną i dziećmi, tak jak i nie chciał się zajmować Folkem Bengtssonem i całą tą sprawą. W głębi duszy jednak odczuwał ogólne niezadowolenie z życia.

Dom w dzielnicy, w której mieszkał, rzut kamieniem od stacji metra, nie był obiektem jego wielkiej tęsknoty, a jeszcze mniej codzienna konfrontacja z policjantami i ludźmi, którzy buntowali się przeciw prawu. Czasami myślał, że jedyna normalność w jego życiu to właśnie żona i dzieci. Resztę świata zapełniali policjanci i przestępcy. W tej chwili żywił równie negatywne uczucia wobec obu tych kategorii.

To nie tak, pomyślał. Życie to nie film gangsterski z dwoma rodzajami ludzi.

Zadzwonił telefon. Nöjd podniósł słuchawkę.

– Nie, nikt do niczego się nie przyznał. Tak, zatrzymaliśmy mężczyznę. Więcej nie mogę powiedzieć.

Położył słuchawkę i sprawdził godzinę na swoim srebrnym zegarku. Potem powiedział:

– Nie mamy dużo czasu, Folke. Jeśli coś wiesz o Sigbrit Mård, proponuję, byś powiedział to teraz. To bardzo uprości sprawę.

– Ja naprawdę nic nie wiem – odparł Folke Bengtsson.

Martin Beck patrzył na niego. Nic nie wiem. Bengtsson się nie zmienił. Będą musieli go przesłuchiwać godzina za godziną, dzień za dniem, a on niczego nie powie poza rzeczami już udowodnionymi. A może i tego nie.

– Ale jej nie lubię. Naprawdę nie.

– Taka odpowiedź nie ucieszyłaby specjalnie twojego adwokata – stwierdził Nöjd.

Pogłaskał psa leżącego u jego nóg.

– Za nic bym nie chciał być twoim obrońcą, Folke – powiedział.

Telefon zadzwonił jeszcze raz, nim kryminalni z Trelleborga przyjechali, by dokonać formalnego aresztowania.

– Twój kolega ze Sztokholmu – poinformował Nöjd, zasłaniając słuchawkę ręką.

Martin Beck wziął słuchawkę.

– Słyszę, że wszystko idzie, jak należy – powiedział Malm.

– Tak sądzisz?

– Nie bądź takim mizantropem. Naprawdę stałeś się dziwny, odkąd nie dostałeś awansu.

Jacy ludzie potrafią być głupi, pomyślał Martin Beck.

– Ale nie dlatego dzwonię – rzekł kwaśnym głosem Malm. – Jest inna sprawa, która wydaje się dziwaczna, i którą komentuje góra.

– Co takiego?

– Piszą w gazetach, że darzycie szczególnymi względami człowieka, który właściwie jest mordercą, a pracuje teraz jako reporter. Osobnika nazwiskiem Gunnarsson.

– Nazywa się Boman – odparł Martin Beck. – I tak przypadkiem się składa, że znam go od dawna.

– Skazany za uduszenie człowieka, niedawno zwolniony, a teraz jest kimś w rodzaju pomocnika w komisji do spraw zabójstw, jak piszą. Mam przed sobą gazetę. Nie muszę chyba mówić, że naszym zdaniem cholernie źle to wygląda?

U Malma wszystko śmieszyło, nawet przekleństwa w jego ustach.

– A ja nie muszę chyba mówić, że nie obchodzi mnie wasze zdanie – odparł Martin Beck.

– Cokolwiek bym powiedział, zawsze przyjmiesz to źle – rzekł Malm tonem skargi.

– Żegnam.

Resztę wieczoru spędzili w Trelleborgu, marnując po prostu czas.

Martin Beck powiedział, że chciałby odłożyć przesłuchanie na później.

Folke Bengtsson został aresztowany.

Następnego dnia policja zaczęła przekopywać jego ogród.

Rozdział 13

Czujnych reporterów nie było na miejscu, kiedy Martin Beck i Kollberg zeszli schodami pensjonatu w czwartek wczesnym rankiem. Było parę minut po ósmej i słońce ledwo zdążyło się wznieść nad horyzont. Powietrze było zimne i ostre, a kostka brukowa na placu lśniła jeszcze od nocnego szronu.

Wsiedli do samochodu Kollberga i pojechali Drogą Krajową do Domme. Kollberg prowadził ostrożnie, spoglądając od czasu do czasu w lusterko wsteczne. Byli sami na drodze.

Nöjd zdobył dla nich klucz do domu Sigbrit Mård. Sam dostał się tam przy pomocy ślusarza, ale zabrał zapasowy klucz wiszący na gwoździu w kuchni.

Jechali w milczeniu – żaden z nich nie był rano specjalnie rozmowny, a Kollberg prócz tego był niezadowolony, że nie zdążył zjeść śniadania.

Kiedy skręcili w prawo i mijali dom Folkego Bengtssona, stała tam już na podjeździe furgonetka policji z Trelleborga. Dopiero co przyjechali – tylne drzwi były otwarte, a dwóch mężczyzn w gumiakach i szarych kombinezonach wyjmowało właśnie łomy i łopaty.

Trzeci stał na podwórku i drapał się w kark, dokonując w międzyczasie oceny sytuacji.

Po przejechaniu następnych kilkuset metrów Kollberg zahamował, a Martin Beck wysiadł i otworzył furtkę na podwórze Sigbrit Mård. Kollberg zaparkował przed drzwiami garażu dobudowanego do ściany szczytowej domu.

Zanim weszli do środka, rozejrzeli się po ogrodzie. Część frontowa była żwirowana, z wyjątkiem klombu wysadzanego różami przed domem i szerokiego na metr pasa żyznej ziemi przy ścianie. Nic na nim nie rosło – pewnie chciała tu posadzić kwiaty na wiosnę.

Posiadłość nie była zbyt duża. Na tyłach domu rozpościerał się trawnik, na którym rosło kilka jabłoni i parę krzaków z jagodami, a w rogu przy żywopłocie mały ogródek warzywny lub zielny. Na ścieżce między schodkami kuchennymi a piwnicznymi okienkami stała aluminiowa suszarka na pranie.

Na linkach wisiało kilka różowych plastikowych klamerek do bielizny.

Martin Beck i Kollberg wrócili przed dom. Nie był ładny – zbudowany z żółtej cegły na betonowej podmurówce, z czerwoną dachówką oraz zielonymi drzwiami i oknami. Jak pudełko bez zbędnych ozdób i upiększeń.

Trzy betonowe schodki z zieloną poręczą prowadziły do drzwi wejściowych. Martin Beck otworzył je kluczem, który dostał od Nöjda.

Weszli do przedpokoju z kamienną podłogą. Nad małą komodą z wygiętymi pozłacanymi nóżkami i białą marmurową płytą wisiało lustro w złotej ramie, z dwoma kinkietami po bokach. Po obu stronach komody stały taborety z haftowanymi poduszkami.

Salon miał dwa okna wychodzące na drogę i jedno na dach garażu.

Martin Beck rozejrzał się po pokoju i zrozumiał, co Bertil Mård miał na myśli, mówiąc, że jego żona była trochę snobką.

Pokój nie był urządzony dla wygody, lecz umeblowany tak, by robić odpowiednie wrażenie. Na podłodze leżały dywany, które wyglądały na prawdziwe, z sufitu zwisał kryształowy żyrandol, sofa i fotele obite były pluszem w kolorze czerwonego wina, a niski owalny stolik przed sofą zrobiony z ciemnego, wypolerowanego na połysk szlachetnego drewna.

Ściany miały oszczędną dekorację w postaci kilku niewielkich ciemnych obrazów olejnych, paru ręcznie malowanych porcelanowych talerzy i dużego lustra w szerokiej rzeźbionej ramie.

Za szklanymi drzwiczkami mahoniowej witryny stały przedmioty ozdobne i pamiątki, które Bertil Mård zapewne przywoził ze swoich licznych podróży.

Kollberg wyszedł do kuchni, gdzie przez chwilę trzaskał szufladami i drzwiczkami szafek, nim wrócił do Martina Becka, który stał przed witryną i studiował przedmioty za szkłem.

– Ona ma niesamowity porządek – stwierdził Kollberg. – Wygląda na pedantkę. Czysto, schludnie i wszystko na swoim miejscu.

Martin Beck nie odpowiedział. Stał zatopiony w myślach nad piękną fregatą, która pruła fale niebieskiego gipsowego morza w pękatej litrowej butelce z wąską szyjką. Za statkiem w butelce stała taca zrobiona ze skrzydeł motyli w błyszczących niebieskich i zielonych barwach.

W dzieciństwie sam miał taką właśnie tacę z motyli, podarowaną przez kogoś z rodziny po powrocie z podróży do Ameryki Południowej.

Dla niego była symbolem przygody – obcych miast portowych, dzikich dziewiczych lasów i wielkich rzek, tajemniczych miejsc za bezkresnym morzem, wszystkich dalekich krajów, które z pewnością zbada, jak tylko dorośnie. Przez chwilę miał wyraźnie w pamięci swoje marzenia i oczekiwania i poczuł się, jak gdyby w jakiś sposób zdradził chłopca, którym kiedyś był.

Wzdrygnął się i odwrócił plecami do witryny i wspomnień.

– Dziwny pokój – stwierdził Kollberg.

– Dlaczego?

– Nie ma tu żadnej książki ani radia, ani gramofonu, ani nawet telewizora.

– Na dachu jest antena – odparł Martin Beck. – Pewnie ma telewizor w innym pokoju.

– Herrgott powiedział wprawdzie, że ona pracuje przez większość wieczorów w tygodniu – rzekł Martin Beck. – Czasem jednak musi być wieczorem w domu. Jak myślisz, co robi wtedy sama?

Martin Beck wzruszył ramionami.

– Chodź, obejrzymy resztę domu – powiedział.

Między kuchnią a salonem mieściła się mała jadalnia. Była umeblowana konwencjonalnie: okrągły stół polakierowany na biało, wokół niego cztery krzesła i dodatkowe cztery pod ścianami. Parę szafek i narożny kredens ze szkłem i porcelaną. Białe tiulowe firanki i rośliny w doniczkach na parapecie.

Wrócili przez kuchnię do przedpokoju, otworzyli parę drzwi i zajrzeli do garderoby oraz toalety. Potem przeszli do sypialni.

Podobnie jak salon wychodziła na front domu, ale była mniejsza i miała tylko jedno okno.

Przez okno widzieli furtkę, którą zapomnieli zamknąć, i kawałek drogi prowadzącej do domu Folkego Bengtssona.

Za sypialnią znajdowały się duża i przestronna łazienka z drugimi drzwiami, które prowadziły do pokoju z oknami wychodzącymi na ogród z tyłu domu. Teraz było wiadomo, gdzie Sigbrit Mård spędza wolne wieczory.

W rogu stał telewizor, a przed nim wygodny fotel i mały stolik, na którym znajdowały się popielniczka, parę tygodników i mosiężna papierośnica. Przy ścianie stał regał z mało imponującym księgozbiorem.

Trzydzieści kilka tomików popularnych wydań kieszonkowych, kilkanaście tomów z klubu książki w płóciennej oprawie, czarna szkolna Biblia, atlas świata i parę książek kucharskich.

Pozostałe półki zajmowały pliki kolorowych magazynów, koszyk z przyborami do szycia, radio tranzystorowe, parę miseczek z ceramiki i cynowych lichtarzy.

W pokoju znajdowały się również sekretarzyk, sofa z mnóstwem poduszek, a przed nią niewielki stolik i fotel. Na stoliku pod oknem stała maszyna do szycia.

Kollberg wyciągnął szufladę ze stolika. Leżało w niej parę żurnali mody i wykroje z bibuły. Druga szuflada mieściła papier listowy, koperty, kilka długopisów i talię kart.

Potem zajął się szufladkami i skrytkami sekretarzyka, zawierającymi listy, rachunki i różne dokumenty – wszystko starannie posegregowane w teczkach z wykaligrafowanymi etykietami.

Martin Beck wrócił do sypialni. Przez dłuższą chwilę stał przy oknie, wyglądając na dom Folkego Bengtssona, niemal w całości zasłonięty drzewami. Widać było tylko kawałek dachu i komin. Usłyszał za plecami, jak Kollberg wychodzi do kuchni, a po chwili te same ciężkie kroki zadudniły na schodach do piwnicy.

Sypialnia była równie schludna jak reszta domu.

Oprócz łóżka i nocnego stolika znajdowały się w niej komoda, toaletka, niski fotel z podnóżkiem i skrzynia w stylu ludowym.

Na podłodze koło fotela stał pleciony koszyk z wielobarwnym kłębkiem włóczki i rozpoczętą robótką.

Martin Beck odszedł od okna i popatrzył na siebie w lustrze zajmującym kawałek ściany między drzwiami do łazienki i garderoby. Rzadko przeglądał się w lustrze, zwłaszcza całą sylwetkę, i pomyślał, że naprawdę wygląda dość niechlujnie.

Miał na sobie pogniecione dżinsy i niewyczyszczone buty, a niebieska popelinowa kurtka zaczynała już sprawiać wrażenie wypłowiałej i znoszonej.

Odwrócił się od lustra i zaczął systematycznie przeglądać pokój, począwszy od toaletki.

Mieściła cały asortyment butelek, słoiczków i tubek różnego rodzaju. Sigbrit Mård musiała poświęcać sporo czasu na dbanie o swój wygląd, a jej zapas kosmetyków był imponujący. Poza tym w szkatułce na biżuterię, obitej czerwonej skórą, znajdowało się mnóstwo bransoletek, pierścionków, broszek, kolczyków i amuletów. Na kilku drewnianych kołkach obok lustra toaletki wisiały łańcuszki, sznury pereł i naszyjniki.

Martin Beck nie znał się na metalach i kamieniach szlachetnych, ale poznał, że nie był to zbiór drogocennych klejnotów – większość stanowiła tania biżuteria.

Zajrzał do garderoby, w której wisiały ciasno obok siebie sukienki, bluzki, spódnice i kostiumy, niektóre w plastikowych workach dla ochrony przed kurzem.

Buty stały w równych rzędach na podłodze. Na półce na kapelusze leżały czarna futrzana czapka, kapelusz od słońca z bawełnianego batiku i pudełko na buty.

Martin Beck zdjął pudełko obwiązane szpagatem. Rozwiązał supeł i podniósł pokrywkę.

W środku było pełno listów i kartek pocztowych – wystarczyło je tylko przejrzeć, by stwierdzić, że wszystkie zostały napisane tym samym charakterem pisma i miały zagraniczne znaczki.

Spojrzał na stemple pocztowe.

Wszystko było ułożone w porządku chronologicznym, na dole gruby list datowany na rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty trzeci, na wierzchu kartka z Jemenu Południowego wysłana sześć lat temu.

Bertil Mård pisał do domu w ciągu czternastu lat małżeństwa i podobnej liczby lat spędzonych na morzu.

Martin Beck nie zaprzątał sobie głowy czytaniem listów, poza tym charakter pisma był prawie nieczytelny. Obwiązał pudełko sznurkiem i odstawił na półkę.

Usłyszał kroki Kollberga na schodach do piwnicy. Po chwili Kollberg wszedł i powiedział:

– Tam są głównie stare rupiecie. Trochę narzędzi, stary rower, taczka i takie tam. Meble ogrodowe. Pralnia i spiżarnia. A ty znalazłeś coś ciekawego?

– W pudełku w garderobie są listy od Bertila Mårda. Poza tym nic.

Podszedł do komody i wyjął szuflady. W górnej leżały bielizna, chusteczki do nosa i koszule nocne, wszystko starannie ułożone w stosy. W środkowej szufladzie znajdowały się sweterki, kamizelki i podkoszulki, a w najniższej kilka grubych swetrów, mała książeczka w niebieskiej okładce z wypisanym ozdobną złotą czcionką słowem Poezje i opasły pamiętnik z klamrą oraz małą kłódką w kształcie serca.

Wszystkie te pamiątki pochodziły z czasów nastoletnich Sigbrit.

Należały do nich także dwa albumy ze zdjęciami leżące pod zwiniętymi szalami.

Album poezji zawierał powszechnie znane wiersze, wpisane przez przyjaciółki dwadzieścia pięć lat temu.

Martin Beck otworzył go na ostatniej stronie i przeczytał wersy, które spodziewał się tam znaleźć.

Wpisuję się najdalej, bo Cię kochani najstalej, Anna Charlotte.

Kollberg otworzył zamek pamiętnika szpilką do włosów znalezioną w miseczce na komodzie.

25 grudnia 1949. Kochany pamiętniku! Wczoraj dostałam cię pod choinkę i odtąd będę tobie powierzać swoje najskrytsze myśli.

Kollberg przeczytał kilka stron.

Jedna trzecia zapisana była okrągłym, dziecięcym charakterem pisma, ale trzynastego marca następnego roku Sigbrit widocznie się znudziła zwierzaniem pamiętnikowi. Album fotografii zawierał amatorskie zdjęcia kolegów i koleżanek z klasy i nauczycieli, rodziców, rodzeństwa i chłopaków. Z tyłu jednego z nich znajdowało się kilka luźnych zdjęć z późniejszego okresu. Zdjęcie ślubne z młodym oblubieńcem z zaczesanymi do tyłu, ulizanymi włosami i jeszcze młodszą, jasnowłosą i pyzatą oblubienicą.

– Bertil Mård – stwierdził Martin Beck.

– Już wtedy byt z niego kawał chłopa – skomentował Kollberg. Dalej było kilka zdjęć paszportowych Bertila Mårda i parę amatorskich fotografii przedstawiających Sigbrit, zrobionych podczas rejsu na Rugię.

Włożyli wszystko z powrotem do szuflady i ją zamknęli.

Kollberg wyszedł do łazienki.

Martin Beck usłyszał, jak otwiera szafkę nad umywalką.

– Od cholery różnych szminek, papilotów i takich tam – powiedział. – Ale żadnych pigułek ani lekarstw. Tylko aspiryna i alka-seltzer. Dziwne. W dzisiejszych czasach większość ludzi ma w domu środki uspokajające lub tabletki nasenne.

Martin Beck podszedł do stolika nocnego i wyciągnął szufladę.

Tam też nie było lekarstw, ale wśród różnych rzeczy znalazł kieszonkowy kalendarzyk.

Wyjął go i przekartkował.

Zawierał głównie przypominajki w stylu Fryzjer, Pralnia i Dentysta. Ostatnia notatka znajdowała się pod datą szesnastego października: Samochód do warsztatu. Poza tym nic oprócz dni miesiączki, oznaczonych krzyżykiem i literą K, które pojawiały się w równych odstępach.

Martin Beck przejrzał notes kartka po kartce. W styczniu i w lutym K powtarzało się regularnie co czwartek. W marcu podobnie. Ale w drugim tygodniu także w piątek, a w ostatnim w środę i czwartek. W kwietniu nie było K w Wielki Czwartek, w maju we wszystkie czwartki oprócz Wniebowstąpienia, ale w zamian trzy soboty pod rząd. W czerwcu i lipcu K nie było zaznaczone, ale w sierpniu litera powtarzała się trzy i cztery razy w tygodniu. We wrześniu i październiku powróciły czwartki, aż do jedenastego października.

Martin Beck słyszał, jak Kollberg wraca do sekretarzyka w pokoju z tyłu. Włożył w zamyśleniu kalendarzyk do kieszeni i zajrzał do szuflady w stoliku nocnym. Pod słoiczkiem z kremem na noc znalazł niewielki zwitek papierów.

Położył je na blacie stolika i rozkładał jeden za drugim. W większości były to pokwitowania i niezapłacone rachunki, wszystkie z dość świeżą datą.

Na samym dole leżały dwie karteczki zapisane zupełnie innym charakterem pisma.

Parę krótkich listów lub wiadomości, napisanych odręcznie na cienkim jasnoniebieskim papierze w linię.

Pierwszy brzmiał:

Najdroższa, nie czekaj na mnie. Brat Sissy przyjeżdża do miasta i nie będę miał okazji się wyrwać. Zadzwonię później wieczorem, jeśli będę mógł. Całuję, Kaj.

Martin Beck przeczytał ten krótki tekst dwa razy. Pismo było staranne i łatwe do odczytania, nieco pochylone do przodu, i wyglądało prawie jak drukowane.

Potem spojrzał na drugą kartkę.

Kochana Sigge! Czy mi wybaczysz? Nie byłem sobą i nie wiedzialem, co mówię. Musisz przyjść w czwartek, żebym mógł za to odpokutować. Tęsknię. Kocham Cię. Kaj.

Wziął obie kartki i poszedł do Kollberga, który stał przy sekretarzyku i studiował książeczki bankowe.

– Nie miała dużo pieniędzy w banku – powiedział, nie odwracając się. – Ciągle je wkładała i wyjmowała. Tak jakby próbowała oszczędzać, ale jej nie wychodziło. Przed rozwodem miała znacznie lepszą sytuację finansową. Co tam masz?

Martin Beck położył kartki na blacie przed Kollbergiem.

– Liściki miłosne, jak sądzę.

Kollberg przeczytał je i powiedział:

– Rzeczywiście na to wygląda. Może nawiała z tym Kajem – dodał.

Martin Beck wyjął z kieszeni kalendarzyk i pokazał Kollbergowi, który zagwizdał i powiedział:

– Kochanek o regularnym trybie życia. Ciekawe, czemu właśnie czwartki.

– Może ma na przykład pracę, która sprawia, że może przychodzić tylko w czwartki – odrzekł Martin Beck.

– Rozwoziciel piwa – odparł Kollberg. – Dostarcza je do pubu w każdy czwartek. Albo coś w tym rodzaju.

– Dziwne, że Herrgott o tym nie wie.

Martin Beck wyjął pustą kopertę z szufladki w maszynie do szycia, włożył do niej notes i dwa listy, po czym schował wszystko do tylnej kieszeni.

– Jesteś gotowy? – zapytał.

Kollberg rozejrzał się dookoła.

– Tak – potwierdził. – Tu nie ma nic szczególnie ciekawego. PIT-y, metryki, parę mało interesujących listów, kwitów i takich tam.

Przywrócił porządek w sekretarzyku.

– Idziemy – powiedział.

Kiedy wyjechali na drogę, zobaczyli długi sznur samochodów zaparkowanych przed domem Folkego Bengtssona. Było wpół do dziesiątej i reporterzy już się obudzili.

Kollberg dodał gazu, minął z dużą prędkością gromadę dziennikarzy i wyjechał na główną drogę. Zdążył zobaczyć kilka radiowozów na podwórku, teraz ogrodzonym linami.

W drodze do Anderslöv przez dłuższy czas milczeli.

W końcu Martin Beck się odezwał:

– Na jednej kartce było napisane „Musisz przyjść”. To chyba oznacza, że nie spotykali się u niej w domu?

– Musimy porozmawiać z Herrgottem – powiedział z nadzieją w głosie Kollberg. – Może on coś wie.

Herrgott Nöjd był kompletnie zaskoczony odkryciem Martina Becka.

Nie znał żadnego Kaja.

W całym Anderslöv nie było nikogo o tym imieniu. A nie, był jeden, ale miał siedem lat i właśnie poszedł do szkoły.

A z tego, co wiedział, Sigbrit pracowała w cukierni w Trelleborgu w czwartkowe wieczory.

Nie wracała do domu przed jedenastą, kiedy pracowała na drugą zmianę.

– Nazywa ją Sigge – rzekł. – Nie słyszałem, by ktokolwiek tak na nią mówił. Sigge, to brzmi głupio. Poza tym jest to imię dla chłopaka i zupełnie nie pasuje do kobiety takiej jak Sigbrit.

Wpatrywał się w jasnoniebieskie kartki, drapiąc w szyję. Potem zaczął chichotać.

– I pomyśleć, że uciekła z kochankiem – powiedział. – To mogą sobie tam stać i kopać, a potem Folke będzie musiał zamienić ogród w kartoflisko.

Rozdział 14

Wiatr był słaby, południowy, a osłonięta przed nim zatoka lśniła jak lustro, ale dalej od brzegu jeziora gwałtowne podmuchy marszczyły nieruchomą taflę wody. Ukośne promienie popołudniowego słońca nie docierały do podmokłej ziemi, od której wiało chłodem, a nad sitowiem unosiła się lekka mgła.

Był jedenasty listopada, niedziela, a niebo pozostawało niezmiennie błękitne i bezchmurne. Minęło właśnie wpół do drugiej i słońce miało grzać jeszcze przez parę godzin, nim ziemią zawładnie zmrok i wieczorny chłód.

Ścieżką wzdłuż południowo-zachodniego brzegu szła grupa ludzi. Sześć kobiet, pięciu mężczyzn i dwóch chłopców w wieku ośmiu-dziesięciu lat. Wszyscy mieli na nogach gumiaki i nogawki wpuszczone w cholewy, a większość niosła plecaki lub torby na ramieniu. Szli szybko, gęsiego, bo na ścieżce wciśniętej między wysokie żółte trzciny a gęstwinę olch i leszczyn nie było miejsca dla dwóch osób idących obok siebie. Wszyscy patrzyli pod nogi, na ziemię nierówną i śliską od czarnego szlamu.

Kiedy uszli kawałek drogi, skończyła się olszyna, a ścieżka biegła dalej wzdłuż płotu z nadpróchniałych desek i zardzewiałego drutu kolczastego. Po drugiej stronie ogrodzenia leżało odłogiem pole, a za nim stał gęsto nasadzony świerkowy las. Mężczyzna idący na czele przystanął i popatrzył na okolicę, mrużąc oczy. Był szczupły, żylasty i dość niskiego wzrostu, wyglądał bardziej na chłopca niż pięćdziesięciolatka. Miał mocno opaloną twarz i zmierzwione brązowe włosy.

Po chwili zebrali się wokół niego pozostali.

Wysoki mężczyzna ze szpakowatą brodą dołączył ostatni wielkimi, niezdarnymi krokami. Trzymając ręce w kieszeniach wiatrówki, spojrzał na niskiego lekko rozbawionym wzrokiem i powiedział:

– Co ty tam kombinujesz? Już czas na zmianę kursu?

– Pomyślałem, że przejdziemy przez pole do tamtego lasu – odparł zapytany, który najwyraźniej przewodził wyprawie.

– Ale wtedy oddalimy się od jeziora – powiedziała jedna z kobiet.

Usiadła na kamieniu, założyła nogę na nogę i zapaliła papierosa.

– Przecież mieliśmy obejść jezioro – dodała. – A ty zawsze próbujesz nas prowadzić w złą stronę. Poza tym jestem głodna. Czy już nie pora na jedzenie?

Pozostali ją poparli. Wszyscy byli głodni i chcieli zmniejszyć ciężar swoich bagaży.

– Zrobimy postój, kiedy przejdziemy przez pole – oznajmił ich przewodnik.

Podniósł mniejszego z chłopców i postawił po drugiej stronie ogrodzenia. Potem wspiął się sam i ruszył przez trawę długimi krokami.

Kiedy doszli do świerkowego lasu, okazał się tak gęsty, że zbyt trudny do przejścia nawet dla dzieci. Zaczęli dyskutować, a ponieważ nie mogli dojść do porozumienia, która droga jest najlepsza, przewodnik, dzieci i dwie kobiety skręcili w prawo wzdłuż lasu, a pozostali z wysokim na przedzie w lewo w stronę jeziora.

W kwadrans później obie grupy spotkały się po drugiej stronie lasu i zaczęły rozglądać za odpowiednim miejscem na postój.

Tym razem wszyscy byli zgodni. Na słonecznej polanie, między stosem porąbanych bukowych pni a wiatrołomem, towarzystwo uwolniło się od toreb i plecaków i kiedy jeden z mężczyzn, uważany za eksperta w kwestii rozpalania ogniska, wybrał odpowiednie miejsce, wszyscy zaczęli zbierać chrust.

W wiatrołomie leżało sporo suchych gałązek i wkrótce buchnął wesoły ogień.

Usadowili się wygodnie wokół ogniska. Naprawdę zasłużyli na odpoczynek, bo mieli za sobą trzy godziny nieprzerwanego marszu w dość trudnym terenie.

Wyjęli termosy, kanapki i piersiówki, ale jedzenie nie przeszkadzało im w rozmowie.

Przeskakiwali z jednego tematu na drugi, a nastrój był wesoły i swobodny.

Mężczyzna w zielonej kurtce i pikowanym kapturze stał, grzejąc stopy przy ogniu.

– To jezioro jest za duże – stwierdził. – W następną niedzielę wybierzemy mniejsze. Gdzie nie ma takich mokradeł.

Przerwał, by opróżnić mały srebrny kieliszek z jarzębinówką. Potem spojrzał w niebo i powiedział:

– Cholera wie, czy zdążymy je obejść przed zmrokiem.

Ogień zaczął przygasać i nadziali kiełbaski na ostre gałązki, by upiec je nad żarem.

Dwaj chłopcy ganiali się wokół stosu drzewa.

Najlepszy botanik w grupie oddalił się na skraj lasu w poszukiwaniu grzybów. Zebrał już kilka garści twardzioszków do kieszeni kurtki i napełnił plastikową reklamówkę zieloną marzanką, która miała się suszyć, rozsiewając piękny zapach w jego domu.

Las świerkowy był po tej stronie bardziej przerzedzony, więc mógł zajrzeć wprawnym okiem między pnie na usianej igłami ziemi. Nie spodziewał się, że coś znajdzie o tak późnej porze roku, po jesieni suchej i ciepłej jak lato.

Kilka metrów dalej w głąb lasu zauważył coś, co wyglądało na duży i ładny egzemplarz kani. Położył siatkę z marzanką na dużym, porośniętym mchem kamieniu i zaczął się przeciskać między drzewami. Rozchylał na boki rozłożyste gałęzie, starając się nie stracić z pola widzenia miejsca, w którym rósł grzyb.

Nastąpił nagle na miękki mech, który ugiął się pod jego ciężarem, i prawa noga zapadła się jakby w trzęsawisko aż po cholewę.

Dziwne, pomyślał.

W świerkowym lesie nie powinno być trzęsawiska.

Postawił drugą nogę na złamanej gałęzi leżącej na ziemi, żeby mieć pewniejsze oparcie.

Gałąź ułamała się i gumiak zapadł się w błoto, ale tylko parędziesiąt centymetrów, nim zatrzymał się na twardym podłożu.

Wyciągnął prawą stopę z bagna, które wessało jego but i prawie ściągnęło mu z nogi, potem oparł ciężar ciała na lewej, wziął rozpęd i przeskoczył długim susem na twardszy grunt.

Zapomniał o kani, więc odwrócił się i uważnie przyjrzał osobliwej, pokrytej mchem gliniance.

W miejscu, gdzie stawiał nogi, zobaczył dziury, w których bulgotało czarne błoto.

Potem zauważył coś podnoszącego się powoli z bagna między mchem a chrustem, niecały metr od śladu, jaki zostawił jego lewy but.

Stał zupełnie bez ruchu, zastanawiając się, co to może być.

Przedmiot przybrał nagle kształt w jego oczach, a umysł po ułamku sekundy zarejestrował, że to, co widzi, jest ludzką ręką.

Wtedy krzyknął.

Rozdział 15

W poniedziałek dwunastego listopada wszystko się zmieniło.

Sigbrit Mård nie była już zaginiona. Była dość sponiewieranym martwym ciałem w leśnym bajorze. Wszyscy wiedzieli, gdzie jest, i znaleziono ją w pobliżu miejsca, gdzie wielu spodziewało się ją znaleźć. Była już poza dobrem i złem, i to prawie od czterech tygodni.

Folke Bengtsson został aresztowany tego popołudnia. Do niczego się nie przyznał, lecz jego własna postawa i nieprecyzyjne zeznania świadków wystarczyły i kiedy jego adwokat zakwestionował nakaz aresztowania, był to raczej formalny gest niż poważny sprzeciw.

A jednak był to dość dobry adwokat, choć trochę naznaczony swoim zawodem. W Szwecji obrońcy w sprawach karnych tylko w wyjątkowych przypadkach mają równe szanse.

Nierzadko sąd dla oszczędności czasu zaczyna pisać wyrok, kiedy adwokat jeszcze wygłasza mowę końcową. Dlatego wielu z nich to zrezygnowani osobnicy, którzy w niczym nie przypominają Clarence’a Darrowa.

Martin Beck i adwokat spotkali się nawet i zamienili kilka zdań. Nie była to znacząca rozmowa, niemniej adwokat wypowiedział zdanie, z którym Martin Beck musiał się w pełni zgodzić. Brzmiało ono:

– Nie rozumiem go.

Folkego Bengtssona naprawdę trudno było zrozumieć. Martin Beck rozmawiał z nim w piątek, trzy godziny przed południem i tyle samo po lunchu. Była to bezproduktywna wymiana zdań, kiedy obaj siedzieli przez długie minuty, powtarzając te same zwroty, które wypowiedzieli chwilę wcześniej.

W sobotę była kolej Kollberga. Przystąpił do dzieła z jeszcze mniejszym entuzjazmem niż Martin Beck i rezultat był współmierny do jego nastawienia.

Mianowicie żaden.

Prawie wszystko podczas przesłuchań utykało w tych samych punktach. Przede wszystkim na tym, co wydarzyło się na poczcie.

– Rozmawialiście ze sobą na poczcie, prawda?

– Tak, zaczepiła mnie.

– Zaczepiła?

– Tak. Podeszła i zapytała, czy będę miał jajka w piątek.

– Czy można to nazwać zaczepianiem?

– A jak inaczej?

– Pytała o coś jeszcze?

– Nie pamiętam.

A potem oczywiście osławiona scena na przystanku autobusowym.

– Czy Sigbrit Mård dała jakiś znak? Na przykład machała?

– Nie pamiętam.

– I nie wsiadła do samochodu?

– Nie. Naprawdę nie.

Osobiście Martin Beck był skłonny uwierzyć, że Herrgott Nöjd miał rację.

Przypuszczalnie zapytała, czy mógłby ją podwieźć do domu, a on odpowiedział wymijająco.

Można też było przyjąć, że dała jakiś znak ręką, kiedy zbliżał się do przystanku parę minut później.

Problem w tym, że świadkowie byli marni.

Nöjd zdążył już przesłuchać wszystkich, którzy w tym czasie byli na poczcie. Cztery osoby mogły poświadczyć, że Sigbrit Mård i Folke Bengtsson ze sobą rozmawiali, ale żadna nie słyszała o czym.

A tego Folke Bengtsson nie mógł przecież wiedzieć.

Podobnie było z niepoprawną Signe Persson i tym, co widziała albo nie widziała, kiedy minęła się z ciężarówką na drodze.

Pewne było tylko jedno. Sigbrit Mård nie żyła, a ten, kto ją zamordował, bardzo się postarał, by dobrze ukryć ciało.

– Mogła tam leżeć całą zimę i nikt by jej nie znalazł – powiedział Nöjd. – Gdyby nie ci dziwacy, którzy zaliczają obchodzenie jezior.

Stali w miejscu zbrodni – o ile to było miejsce zbrodni – i obserwowali policjantów, którzy starali się zabezpieczyć ślady na obszarze odgrodzonym linami.

Pewne było też to, że podwórko Folkego Bengtssona zostało niepotrzebnie przekopane, chyba że mogło się to przyczynić do lepszego urodzaju na wiosnę. Wyłamali też część desek podłogowych w samym domu i niemal doszczętnie zdemolowali kurnik.

Teraz zabrano ciężarówkę do badania technicznego.

Martin Beck westchnął głęboko, a Nöjd popatrzył na niego pytająco bystrymi brązowymi oczami.

Dziś była kolej Kollberga, by kontynuować monotonny dialog z Folkem Bengtssonem i Martin Beck zapomniał, że jego starego przyjaciela tutaj nie ma. Kiedy Martin Beck wzdychał, Kollberg rozumiał na ogół, o co mu chodzi. Pracowali razem tak długo, że myśleli w podobny sposób. Przeważnie. Przekazywali sobie myśli i wnioski bez słów. Czasem oczywiście było inaczej.

I wydawało się mało prawdopodobne, że Nöjd zrozumie, dlaczego Martin Beck westchnął.

Ale Nöjd zapytał:

– Czemu wzdychasz?

Martin Beck nie odpowiedział.

– Paskudne miejsce zbrodni, co? Jeżeli to miejsce zbrodni. Ale chyba tak.

– Będzie to wiadomo najdalej po obdukcji zwłok – odrzekł Martin Beck.

Wędrowcy, którzy znaleźli ciało, byli ludźmi obeznanymi z lasem. Nie zaśmiecili i nie zniszczyli samego miejsca, ale nie dało się uniknąć zadeptania terenu wokół niego przez wiele nóg. Obecność policji niczego oczywiście nie naprawiła, poza tym upłynęły prawie cztery tygodnie. A pogoda była zmienna, z deszczem, burzą i nocnymi przymrozkami.

Z technicznego punktu widzenia miejsce zbrodni nie napawało optymizmem.

Prowadziło tam coś w rodzaju drogi, przynajmniej do wiatrołomu, ale niedawno jechały nią ciężkie leśne maszyny. Do tego dowiedzieli się, że jej obecny kiepski stan wynika z tego, że jakiś tydzień temu rozjechał ją terenowy pojazd wojskowy.

Aktualnie droga była nieprzejezdna dla zwykłych samochodów osobowych, ale cztery tygodnie wcześniej mogło być inaczej.

Gdyby postawić pytanie, czy miejsce zbrodni zostało wybrane przypadkowo, odpowiedź brzmiałaby: nie.

Okolicę tę znali głównie właściciele ziemi i ludzie, którzy okresowo tutaj pracowali.

Najbliższym budynkiem był domek letni, w którym nikt nie mieszkał od końca września.

Był to trudny i niedostępny kawałek terenu. Nikt nie jechałby tędy samochodem, gdyby nie wiedział z góry, że na pewno się stąd wydostanie.

Z drugiej strony można było przypuszczać, że ci, którzy mieszkali najbliżej, mieli największe szanse znać to miejsce.

Folke Bengtsson i Sigbrit Mård mieszkali niedaleko stąd i przy założeniu, że Bengtsson jest winny, jak wielu myślało, a nikt nie umiał udowodnić, że się mylą, miejsce znalezienia ciała stanowiło kolejną obciążającą go okoliczność. Jeżeli droga była przejezdna, mógł dojechać tu z Anderslöv w dziesięć minut. Poza tym był to kierunek, w którym, jak sam twierdził, jechał. Musiałby tylko wcześniej skręcić z szosy, a potem jeszcze raz w leśną dróżkę.

Martin Beck pochylił się nad stosem drewna i spojrzał nad wiatrołomem na mały świerkowy las.

– Jak myślisz, Herrgott? Sądzisz, że ktoś mógł tu przyjechać zwykłym samochodem siedemnastego października?

Nöjd podrapał się w szyję, jeszcze bardziej przekrzywiając kapelusz.

– Tak – powiedział. – Tak właśnie sądzę. Ktoś mógł podjechać do tego stosu drewna. Przez wiatrołom nie dałoby się nawet czołgiem, ani teraz, ani wtedy. Siad, Timmy, siad, mówię. Tak, właśnie, dobry pies.

Technicy, którzy zajmowali się badaniem miejsca zbrodni, mieli ze sobą owczarka, wyszkolonego psa policyjnego, a Timmy był zbyt zainteresowany jego poczynaniami, by dało się go spokojnie utrzymać na smyczy.

– Spuść go, co ci szkodzi – powiedział Martin Beck i mimowolnie ziewnął. – Może coś znajdzie.

– Albo wda się w bójkę – mruknął Nöjd.

– Zobaczymy.

Nöjd spuścił psa, który natychmiast zaczął węszyć z nosem przy ziemi.

– Czy Timmy też ma tutaj tropić? – zapytał po chwili Evert Johansson.

Był w grupie tych, którzy zajmowali się badaniem.

– Tak, może coś znajdzie – odparł Nöjd.

Johansson podszedł do nich po chwili. Przedzierał się przez wiatrołom, ubrany w kombinezon i gumiaki z wysokimi cholewami.

– Wygląda okropnie – powiedział.

Martin Beck skinął głową. Zbyt wiele razy brał udział w takich akcjach, by mogło to robić na nim wrażenie. Szczątki Sigbrit Mård nie były ani najbardziej apetyczne, ani odstręczające spośród tych, które w życiu widział.

– Możecie ją przenieść, jak tylko dziewczyna z aparatem skończy robić zdjęcia – powiedział. – Wtedy sprawdzimy, co znalazły psy.

– Timmy znalazł coś dziwnego – odrzekł Evert Johansson i pokazał im plastikową reklamówkę z trudną do opisania zawartością.

– Tak, weźcie wszystko, co nie jest roślinnością – zarządził Martin Beck.

– A ja właśnie znalazłem kawałek starej szmaty – rzekł Nöjd, trącając jakiś przedmiot czubkiem gumiaka.

– Też to weź.

Obeszli stos drewna i skierowali się w stronę ogrodzenia, za którym czatowało kilku niezmordowanych dziennikarzy.

– Chciałbym zwrócić uwagę na jedno – powiedział Nöjd. – Nie wyobrażam sobie, że miałbym tutaj wjechać starą ciężarówką Folkego. Nawet przy ładnej pogodzie i względnie suchej ziemi.

– A twoim samochodem, na przykład?

– Tak, to dałoby radę. Zanim wojsko rozjechało drogę.

– Czy pomyślałeś, że Bertil Mård też powinien znać to miejsce?

– No pewnie, że tak – zgodził Nöjd.

Doszli do ogrodzenia i przeszli górą przez linę. Jeden z asystentów Nöjda dotrzymywał tam towarzystwa dziennikarzom. Ogólnie było dość spokojnie.

– Nie byłeś tam zobaczyć? – zapytał jeden z reporterów.

– Nie, fuj – odparł policjant.

Martin Beck się uśmiechnął. Nad tą tragiczną i ponurą sytuacją unosiło się coś z ducha wiejskiej sielanki. To nie była dobrze znana groźna atmosfera nieufności i oczekiwania na cios policyjnej pałki.

– Czy ona jest naga? – zapytał reporter Martina Becka.

– Z tego, co widziałem, nie całkiem.

– Ale została zamordowana?

– Tak, na to wygląda.

Spojrzał na ludzi z prasy, źle wyposażonych na taki teren i pogodę. Potem oznajmił:

– Nie możemy powiedzieć niczego interesującego przed zakończeniem sekcji. Tam leży martwy człowiek. Wszystko wskazuje na to, że jest to Sigbrit Mård i że ktoś próbował ukryć jej ciało. Osobiście mam wrażenie, że nie jest kompletnie ubrana i padła ofiarą brutalnej przemocy. Jeśli będziecie tu wystarczająco długo stać i marznąć, zobaczycie, jak przenosimy nosze okryte brezentem. I to by było na tyle.

– Dziękuję – powiedział jeden z reporterów i poszedł w stronę oddalonego o kilkaset metrów miejsca, gdzie stały zaparkowane samochody.

Dla Martina Becka też było to na tyle.

Badanie techniczne zostało zakończone, podobnie jak sekcja.

Nie znaleziono wiele.

Timmy znalazł coś najbardziej zaskakującego, kawałek pieczonej gęsi, ale mógł go zostawić któryś z wędrowców. Najdziwniejsze, pomyślał Martin Beck, było to, że pies jej nie zjadł.

Szmatka, której nie dało się z niczym powiązać.

Sama Sigbrit Mård, jej ubranie i torebka.

Zegarek na rękę z datownikiem, który zatrzymał się szesnaście minut dwadzieścia trzy sekundy po czwartej nad ranem osiemnastego października, ponieważ nie został nakręcony.

Sigbrit Mård została uduszona, a jej podbrzusze zmiażdżone. Miała złamaną kość łonową, jak po bardzo silnym uderzeniu.

Stan ubrań budził pewne zainteresowanie.

Płaszcz i bluzkę znaleziono obok zwłok. Spódnica i rajstopy były natomiast podarte.

Miała odsłonięte genitalia, a stanik częściowo zsunięty.

Martin Beck pozostał w Anderslöv, choć przesłuchania były prowadzone w Trelleborgu.

Siedział i rozmyślał nad raportami. Można było je oczywiście tłumaczyć na różne sposoby. Jeden wydawał się dość oczywisty.

Płaszcz i bluzka nie były uszkodzone, ponieważ zdjęła je sama. To mogło z kolei wskazywać na to, że dobrowolnie poszła ze sprawcą.

Nie udało się dokładnie ustalić, gdzie umarła, przypuszczalnie w pobliżu bajora, ale to pozostawało domniemaniem. Zawartość jej torebki była nienaruszona.

Większość poszlak wskazywała na to, że tuż po wyjściu z poczty pojechała z kimś do tego ukrytego miejsca, gdzie ją teraz znaleziono, i została zamordowana gdzieś w pobliżu.

W tym wszystkim nic nie przemawiało na korzyść Folkego Bengtssona.

Roseanna McGraw zginęła w bardzo podobny sposób ponad dziewięć lat temu.

A Bengtsson wciąż zaprzeczał, zrezygnowany i nieprzejawiający najmniejszej woli współpracy.

Śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Postępowanie dowodowe było marne, ale Bengtsson miał przeciw sobie opinię publiczną i było dość prawdopodobne, że zostanie skazany.

Martin Beck nie odczuwał satysfakcji. Coś mu się nie zgadzało. Ale co?

Może miało to związek z Bertilem Mårdem.

Martin Beck często myślał o nim i jego notesie. W rzeczy samej był to nadzwyczaj dobry notes. Najlepsze rzeczy, jakie Mård znalazł w stu ośmiu krajach. Czy wszystko w nim zapisywał? Na przykład śmierć brazylijskiego smarownika w Trynidadzie i Tobago?

Martin Beck miał silne poczucie, że powinien porozmawiać z Mårdem jeszcze raz. Co najmniej.

Myślał też o tych wszystkich banalnych przedmiotach, które Sigbrit Mård miała w torebce. Chusteczka do nosa, opakowanie tabletek od bólu głowy, klucze, parę kwitów, grzebień, długopis, mała fiolka słodziku, kieszonkowe lusterko, prawo jazdy, portmonetka, w której były siedemdziesiąt dwie korony, i kosmetyczka zawierająca puder, szminkę, mascarę, cień do powiek i podkład. Poza tym listek pigułek antykoncepcyjnych, po jednej na każdy dzień tygodnia. Wzięła je w poniedziałek, wtorek i środę, ale nie w czwartek. Wtedy już nie żyła.

Czy pigułki antykoncepcyjne musiały coś oznaczać? Oczywiście, że nie.

Sigbrit Mård była trzydziestoośmioletnią rozwódką. Można było pomyśleć, że nadal brała tabletki, choć w zasadzie nie współżyła już płciowo.

Ale jednak.

Myślał o kalendarzyku i listach, które znalazł u niej w domu.

A w jej pęku kluczy był jeden, który nie pasował do żadnego znanego mu zamka.

Mård z pewnością nie powiedział mu wszystkiego. Martin Beck miał zamiar pojechać do Malmö i spróbować się z nim spotkać, kiedy będzie trzeźwy.

Najlepiej w piątkowe przedpołudnie. Zanim zdąży się upić od rana.

Jeśli przypadek Sigbrit Mård nie podobał się Martinowi Beckowi, co najmniej jeszcze jedna osoba miała tak samo.

Kollberg.

Lennart Kollberg niósł swoją część pracy śledczej jak krzyż, a droga do aresztu jawiła mu się jako droga na Golgotę.

Rozmowy z Folkem Bengtssonem stawały się coraz mniej owocne. Nie nawiązywali ze sobą kontaktu i słowa zdawały się rozpływać między nimi w powietrzu, jak gdyby brakowało im nośności, by pokonać szerokość biurka.

Kollberg twierdził, że Bengtsson jest trochę dziwny z psychicznego punktu widzenia, albo, mówiąc wprost, to skończony wariat – ale dla niego nici wiążące Bengtssona z Sigbrit Mård były cieńsze, a cała sytuacja bardziej abstrakcyjna niż dla Martina Becka. Kollberg nie zaangażował się w takim stopniu w sprawę Roseanny i nigdy nie próbował wniknąć w psychikę Bengtssona. Tym razem też nie on zajmował się kluczowymi przesłuchaniami.

A teraz coraz częściej miał poczucie, że uporczywie dręczy człowieka, który może być niewinny i który nie do końca rozumie, o co właściwie chodzi.

A może dręczył sam siebie. Mówił coś i zanim słowa zdążyły dotrzeć do rozmówcy, ulatniały się i rozpływały w powietrzu.

Kollberg często miewał sprawy na komendzie w Trelleborgu i kiedy wyszedł stamtąd w piątek szesnastego listopada, natknął się na człowieka, którego znał.

Był to Åke Boman.

– Cześć – powiedział Kollberg.

– Chyba nie powinniśmy ze sobą rozmawiać – rzekł Boman. – Obaj możemy wylecieć z roboty.

– Mam to gdzieś – odparł Kollberg. – Czy można tu gdzieś dobrze zjeść?

– U Jönssona. Tam naprawdę można najeść się do syta.

– Więc cię tam zapraszam.

– Albo na odwrót.

– Zapraszamy się nawzajem do knajpy. Pięknie. Widzę, że już się zaczęło świąteczne szaleństwo – powiedział Kollberg, rozglądając się dookoła.

Knajpa Jönssona była w porządku. Idealnie wpasowała się w zamiar Kollberga, taki mianowicie, by najeść się do syta.

– Czy dają tu duże porcje?

– Tak, można pęknąć. I wszystko jest smaczne.

– To świetnie.

Usiedli, a Kollberg wnikliwie przestudiował kartę dań, nim złożył zamówienie.

– Nie chcesz się napić? – zapytał Boman.

Kollberg spojrzał na niego. Boman jak zwykle zamówił wodę mineralną.

– Tak – odezwał się po krótkim wahaniu. – I to dużo. Poproszę podwójną czystą.

Jego relacja z Bomanem wymagała co najmniej porządnego posiłku, wódki i rozmowy.

– Często miałem poczucie, że powinniśmy ze sobą porozmawiać – powiedział Boman. –Chociaż parę słów.

– Też mi to chodzi po głowie – przyznał Kollberg. – Zwłaszcza teraz.

– A więc uratowałeś mi życie – powiedział Boman. – Pytanie, czy było co ratować. Naprawdę chciałem wtedy umrzeć. I wiele razy później.

– Nie miałem wyboru – odparł Kollberg. – Przy takim obrocie sprawy nie mogłem zrobić nic innego. Jakie tabletki wtedy wziąłeś?

– Vesparax.

– Właśnie. Czytałem, że teraz mają być tylko w postaci czopków. Bardzo sprytne. Jakby ludzie równie dobrze nie mogli sobie odebrać życia od strony dupy.

Boman uśmiechnął się melancholijnie. Kollberg powiedział:

– Chciałem cię spytać o jedno.

– Co takiego?

– Prawie ci się udało. Miałeś się właśnie żenić z piękną dziewczyną. Co zamierzałeś zrobić? Żyć z tym? Zapomnieć?

– Nie – odparł Boman. – Kiedy zabiłem Affego, zniszczyłem własne życie. Mogłem się wywinąć od kary, ale nigdy nie umiałbym z tym żyć. Teraz to wiem.

– Boman – rzekł Kollberg.

– Mów mi Gunnarsson. To już bez znaczenia.

– Dla mnie jesteś Åke Boman. Coś ci powiem. Ja też zabiłem człowieka. Niewiele osób o tym wie. Jeżeli chcesz, opowiem ci ze szczegółami.

Åke Boman pokręcił głową.

– Okej. Żadnych szczegółów. Cieszę się, że nie muszę. Sam wiesz, jakie to uczucie. Nie można z tym żyć. Wszystko staje się inne. Nie można sobie z tym poradzić. A ja nawet nie dostałem porządnej nagany. Komisarz porównał mnie do Karola XII.

Roześmiał się nieszczerze.

– Prawda jest taka, że nie znoszę być policjantem. I pewnie długo już nim nie będę. Zanotuj to sobie. Uratowali mnie dobra żona i dwoje dzieci.

– Myślałem o tym – rzekł Boman. – Ale się nie odważę.

Kelnerka przyniosła im śledzie i ziemniaki. Kollberg rzucił się na jedzenie.

Boman nie miał takiego apetytu, ale ten widok go zainspirował.

– Chcesz znać moje zdanie? – zapytał Kollberg.

– I tak, i nie.

– Masz je gratis. Sądzę, że Bengtsson jest wariatem. Ale jest niewinny. Napisz to, jeśli chcesz. Jestem niemal przekonany.

– Myślisz, że moglibyśmy zostać przyjaciółmi? – zapytał Boman.

– Już jesteśmy – odparł Kollberg. Podniósł kieliszek z wódką.

– Na zdrowie.

Boman wypił wodę mineralną.

To był długi lunch. Kollberg nie pił więcej alkoholu, ale dużo rozmawiali. O wszystkim.

Siedzieli naprzeciw siebie. Zabójca i policjant, który zabił. Rozumieli się. Może mieli przed sobą jakąś przyszłość.

– Uratowałeś mi życie – powtórzył Boman.

– No tak. A co miałem robić?

– Nie wiem.

– Jeżeli chcesz, możesz napisać wszystko, co mówiłem.

– Będziesz miał kłopoty.

– Mam to gdzieś – odparł Kollberg. – Uwierz mi.

Nagle poczuł się wolny.

Zjadł lody z sosem czekoladowym.

– Do licha, jestem za gruby – powiedział.

– Ja tak nie uważam.

– Ty jesteś za chudy.

– Możliwe. Czasem jednak czuję się nieźle, mimo wszystko.

– Mimo wszystko – powtórzył Kollberg.

– Mam tu takie małe mieszkanko – rzekł Boman. – Może zajdziemy tam na chwilę? To tylko pięć minut drogi stąd.

– Dobrze – zgodził się Kollberg.

– A potem nas wywalą.

– Wszystko mi jedno – odparł Kollberg.

Mieszkanie Bomana było przyjemne.

Na stole obok telefonu stała oprawiona fotografia. Od razu ją rozpoznał.

Zdjęcie zrobione w plenerze. Odchyliła głowę do tyłu i śmiała się do fotografa. Wiatr rozwiewał jej jasne zmierzwione włosy.

– Ann-Louise, prawda?

– Najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. Teraz jest mężatką. Chyba ma dobrego męża. Dwoje dzieci. Chłopca i dziewczynkę.

– Cholera – powiedział nagle.

Rozmawiali jeszcze przez parę godzin. O wszystkim.

Dwaj mężczyźni, którzy zabili.

Rozdział 16

U Bertila Mårda nic się nie zmieniło. Ten sam odór przetrawionego alkoholu i nieświeżej pościeli. Ten sam półmrok w małym obskurnym domu. Mård był nawet podobnie ubrany jak ostatnim razem, w podkoszulek i stare kapitańskie spodnie.

Jedyną nowością był stary piecyk naftowy, który kopcił i nie poprawiał specjalnie ogólnej atmosfery niechlujstwa i rozkładu.

Mård był w każdym razie trzeźwy.

– Dzień dobry, kapitanie Mård – powiedział uprzejmie Martin Beck.

– Dzień dobry – odrzekł Mård.

Spojrzał na gościa oczami, których białka były powleczone niezdrową żółtawą błonką.

Ale brązowe spojrzenie pozostawało ponure i mordercze.

– Czego pan chce?

– Porozmawiać.

– Nie mam ochoty na rozmowę.

Mård kopnął dymiący naftowy piecyk.

– Może umie pan to naprawić – wymamrotał. – Nie działa i w nocy jest tu zimno jak w murzyńskim piekle. Nigdy nie znałem się na sprzętach.

Martin Beck obejrzał ów generator ciepła, który wyglądał na bardzo stary. Od wielu lat nie widział czegoś podobnego. W zasadzie skonstruowano go chyba jako kuchenkę spirytusową.

– Sądzę, że powinien pan kupić coś nowszego i lepszego – powiedział.

– Może – odparł Mård roztargnionym głosem. – No dobra, o czym do diabła chce pan ze mną rozmawiać?

Martin Beck nie odpowiedział od razu. Usiadł na jednym z krzeseł, spodziewając się niemal protestu gospodarza, ale Mård tylko ciężko westchnął i też usiadł.

– Napije się pan? – zapytał.

Martin Beck pokręcił głową. Alkohol był ten sam, co poprzednio. Rosyjska wódka z przemytu, o niszczycielskiej mocy. Ale na stole stała tylko jedna butelka i do tego zamknięta.

– Aha, czyli nie – stwierdził Mård.

– Skąd pan to ma? – zapytał Martin Beck, wskazując wzrokiem butelkę z niebieską etykietą.

– Nie pana sprawa – odparł Mård.

– Nie, właściwie nie.

– Trudno jest żyć w kraju, w którym ćwiartka whisky kosztuje piętnaście dolarów – powiedział filozoficznie Mård.

– Zakładam, że słyszał pan, że znaleźliśmy pańską żonę?

– Tak – odrzekł Mård. – Dotarła do mnie ta wiadomość.

Odkręcił wprawnym ruchem zakrętkę i rzucił na podłogę. Napełnił szklankę do połowy i długo się jej przyglądał, jak gdyby była żywą istotą albo płomieniem.

– To dziwne, ale ja też nie mam ochoty.

Pociągnął mały łyk.

– Poza tym cholernie mnie boli – jęknął. – Szlag by to trafił, że człowiek nie może się zapić na śmierć bezboleśnie. To chyba przekleństwo pijaków.

– Czyli wie pan o Sigbrit?

– Tak. Nie żeby ktoś się specjalnie pofatygował mnie powiadomić. Ale dziewczyny w barze czytają, dzięki Bogu, gazety.

– Smutno panu? – zapytał Martin Beck.

– Że co?

– Żałuje jej pan?

Mård powoli pokręcił głową.

– Nie – odezwał się w końcu. – Nie można żałować tego, czego tak długo się nie miało. Ale…

– Tak?

– Ale to dziwne uczucie, że jej już nie ma. Nigdy nie sądziłem, że Sigbrit kopnie w kalendarz przede mną. I jeszcze jedna osoba tak nie myślała.

– Kto taki?

– Ona sama. Właściwie już od dawna uważała mnie za martwego.

Mård uderzył mięsistą dłonią w pulpit, ale ten gest chyba nie miał konkretnego znaczenia.

– Kiedy to się zaczęło?

– Z chwilą, kiedy przestałem jej dawać pieniądze.

Martin Beck nic nie powiedział.

– Ale we mnie jest wciąż sporo życia – rzekł Mård. – Sądzę, że to potrwa jeszcze kilka lat.

Spojrzał posępnie na Martina Becka i dodał:

– Kilka lat. Diabli wiedzą, ile. W tym piekle na ziemi.

Dość gwałtownie wypił alkohol.

– Państwo opiekuńcze[6] – powiedział. – Mówiło się o tym za granicą. Potem, jak się patrzy na ten zafajdany kraj, człowiek się dziwi, jak mogli rozpowszechnić tyle kłamstw i propagandy na ten temat.

Ponownie napełnił szklankę.

Martin Beck nie wiedział dobrze, co ma robić. Chciał mieć Mårda jako tako trzeźwego, ale również we względnie dobrym humorze.

– Nie chlej tyle – zaczął na próbę.

– Co?

Mård osłupiat.

– Co pan do diabla wygaduje? Tu, w moim wiasnym domu?

– Powiedziałem, żeby pan tyle nie chlał. To naprawdę dobra rada. Poza tym chcę z panem porozmawiać i dostać rozumne odpowiedzi.

– Rozumne odpowiedzi? Jak można zachować rozum, siedząc w tym gównie? Czy sądzi pan zresztą, że tylko ja siedzę i zapijam się na śmierć w tym cudownym państwie opiekuńczym?

Martin Beck wiedział aż za dobrze, że Mård nie jest sam ze swoim dylematem. Dla wielu ludzi alkohol i narkotyki wydawały się jedynym rozwiązaniem. Dotyczyło to i młodych, i starych.

– Popatrzyłby pan tylko na gości w mojej tak zwanej restauracji. Okropne jest to, że żaden z nich nie upija się na wesoło. Nie, to mniej więcej tak zabawne jak otworzyć gaz i zamknąć, kiedy człowiek jest już dostatecznie oszołomiony. A potem znów otworzyć kurek, gdy oprzytomnieje się na tyle, by widzieć świat dookoła.

Mård spoglądał ponuro na swoją brudną szklankę.

– Pijąc, cholernie dobrze się bawiłem. Kiedyś. To jest ta różnica. To było kiedyś, jak powiedziałem. Żyło się pełnią życia. Ale nie tu. Gdzie indziej.

– Na przykład w Trynidadzie i Tobago?

Mård sprawiał wrażenie zupełnie nieporuszonego.

– No tak. Udało się wam wygrzebać tamtą historię. Dobra robota. Za cholerę bym nie pomyślał, że będziecie kopać tak głęboko.

– O, nam udaje się dużo wygrzebać – odparł Martin Beck. – Większość, w rzeczy samej.

– Za cholerę bym nie uwierzył, widząc gliniarzy na mieście. Często się zastanawiałem, czemu zatrudnia się ludzi na gliny. W Tivoli w Kopenhadze jest mechaniczny koleś, który wyciąga pistolet i strzela, kiedy wrzuci się koronę. Sądzę, że łatwo go przekonstruować tak, by podnosił drugą grabę i walił pałką. I wbudować taśmę z tekstem: „Jak się masz?”

Martin Beck parsknął śmiechem.

– To jest pomysł – powiedział.

Naprawdę roześmiał się na myśl, jak naczelny komendant policji państwowej zareagowałby na pomysł Bertila Mårda na reorganizację pracy policji.

Ale tego nie powiedział.

– Wtedy miałem szczęście – stwierdził. – Zabić sukinsyna i dostać tylko cztery funty grzywny. W wielu miejscach na świecie by mnie powiesili.

– Możliwe.

– Nie tu, oczywiście. Ale tu z drugiej strony szajka bandytów może niszczyć życie całego narodu. Nie dostaną nawet czterech funtów grzywny, tylko zostają wojewodami i latają za friko do swoich banków w Liechtensteinie i Kuwejcie. Choć nie ma nic złego w Liechtensteinie i Kuwejcie. To są dobre kraje.

Mård jęknął nagle i przycisnął prawą dłoń do przepony.

– Jak się pan czuje? – zapytał Martin Beck.

– Cholernie źle, ale zaraz przejdzie.

Mård wziął szklankę i wypił do połowy.

Oddychał ciężko, a Martin Beck czekał. Spojrzenie Mårda przejaśniło się i powiedział:

– Ale pan chciał chyba rozmawiać o Sigbrit. Tak więc została zamordowana przez zboczeńca, który mieszkał po sąsiedzku. A wy go złapaliście i możecie wsadzić do czubków, gdzie jest jego miejsce. Gdybyście go nie złapali, sam bym pojechał i go zatłukł. A teraz nie będę miał okazji. O czym tu jeszcze rozmawiać?

– O tamtej podróży do Kopenhagi.

– Ale przecież, do cholery, macie mordercę.

– Nie jestem całkiem pewny. Mówi pan, że siedemnastego października popłynął pan do Kopenhagi?

– Tak.

– Promem kolejowym z Malmö?

– Tak. I ludzie na promie mnie widzieli. Steward i chłopaki na pokładzie.

– Ale nie są całkowicie pewni co do dnia. W tym sęk.

– A co ja do diabła mogę na to poradzić?

– Co robił pan na przykład w Kopenhadze?

– Włóczyłem się po różnych knajpach i chlałem na potęgę. Nawet nie pamiętam, jak tu wróciłem.

– Niech pan posłucha, kapitanie Mård. Mówił pan, że siedział w przednim salonie, który wcześniej był palarnią dla pierwszej klasy.

– Tak. Przy stole na śródokręciu. Tuż za zegarem pokładowym.

– Sam siedziałem przy tym stole. Jest z niego świetny widok.

– Tak, to prawie tak, jakby stać na mostku. Chyba dlatego tak lubię tam siedzieć.

– Jest pan starym wilkiem morskim i dobrym obserwatorem. Czy coś się wydarzyło w czasie podróży?

– Na morzu zawsze coś się dzieje. Ale nic, co pan mógłby sobie wyobrazić czy zrozumieć.

– Niech pan nie będzie taki pewny.

Mård włożył rękę do tylnej kieszeni i wyjął swój sfatygowany, oprawiony w skórę notes.

– To była mimo wszystko podróż morska – rzekł. – Nawet jeśli siedziałem tam jak jakiś bagaż. Mam tu notatki. Notuję wszystkie interesujące rzeczy w dzienniku pokładowym. Jeżeli oczywiście nie jestem zalany w trupa.

Przekartkował notes do jakiejś specjalnej sekcji.

– Tutaj – powiedział. – Prom kolejowy z Malmö jedenasta pięćdziesiąt pięć dnia siedemnastego października 1973 roku. Prędkość około szesnastu węzłów. Kierunek Kopenhaga. Zanotowałem spotkane statki.

– Tak?

– To oczywiste, że notuje się spotkania.

– Proszę zaczekać – powiedział Martin Beck.

Wyjął kartkę i długopis, rzeczy, których rzadko używał podczas pracy w terenie.

– Jedenasta pięćdziesiąt pięć „MS Öresund” na kursie do portu Malmö.

– Tak, kursuje codziennie.

– Tak sądzę. Regularne połączenie.

– Dwunasta trzydzieści siedem „MS Gripen”, to samo. Regularnie kursujący frachtowiec. Napisałem „błękitna wstęga” po nazwie. I nie miałem na myśli Błękitnej Wstęgi Atlantyku.

– Tylko co?

– Cóż, miał błękitny pas wymalowany wzdłuż burty.

– Co w tym dziwnego?

– Wcześniej był zielony. Towarzystwo żeglugowe musiało zmienić barwy. Interesujące spotkanie miało miejsce o dwunastej pięćdziesiąt pięć, z frachtowcem o nazwie „Runatkindar”. Pod banderą Wysp Owczych.

– Wysp Owczych?

– Tak, to rzadki widok. Potem wyprzedziły nas dwa wodoloty, 1305 i 1306, „Jaskółka” i „Królowa Fal”. Potem zapisałem włoski niszczyciel przy Langelinie. I dwa małe niemieckie frachtowce we Frihavnen. To wszystko.

– Zanotuję te nazwy – powiedział Martin Beck. – Czy mogę zajrzeć do notesu?

– Nie. Ale mogę je panu przeliterować.

Przeliterował nazwę statku z banderą Wysp Owczych. Martin Beck powie Benny’emu Skackemu, by to sprawdził.

Ale w głębi duszy był już pewny: Bertil Mård ma mocne alibi. Teraz trzeba sprawdzić coś innego.

– Przepraszam, że pana męczę – podjął. – Ale skąd pan wiedział, że Folke Bengtsson jest sąsiadem pana byłej żony?

– Bo sama mi o tym powiedziała.

– Mówi pan, że nie był u niej w domu od ponad półtora roku. Wtedy jeszcze Bengtsson się tam nie wprowadził.

– A kto do diabła mówi, że słyszałem to, będąc u niej? Sigbrit przyszła do mnie, bo chciała wyciągnąć pieniądze. Dałem jej trochę. Przecież ją lubiłem. I ruchanko na dokładkę. Tu na podłodze. Krzyczała jak zarzynana świnia, kiedy doszła. Wtedy mi powiedziała o tym zboczeńcu. To był zresztą ostatni raz, kiedy ją widziałem.

Mård wbił swój dziwny wzrok w podłogę.

– Cholerne ścierwo. Udusił ją, prawda? Gdzie go trzymacie?

– Nie będziemy teraz o tym rozmawiać.

– To o czym do diabła mamy rozmawiać? O dziwkach? Interesował się pan burdelami. Mam podać kilka adresów?

– Dziękuję, nie trzeba.

Bertil Mård znów jęknął. Przycisnął pięść do prawej strony brzucha pod żebrami. Nalał sobie do pełna i wypił. Martin Beck czekał. Potem powiedział:

– Jest jeden punkt, w którym pan ewidentnie kłamie, kapitanie Mård.

– Przez cały dzień nie zełgałem ani razu. Który zresztą dzisiaj jest?

– Piątek szesnastego listopada.

– Powinienem chyba zapisać to w dzienniku pokładowym. Dzień bez kłamstwa. Choć jeszcze się nie skończył.

– Chociaż Bengtsson, jak sam pan mówi, nie wprowadził się do Domme, zanim pan definitywnie opuścił to miejsce, widział pana dwa razy.

– Łże jak pies. Moja noga tam nie postała.

Martin Beck myślał, pocierając nasadę włosów. Potem powiedział:

– Czy wiedział pan o związku pana byłej żony z mężczyzną o imieniu Kaj?

– Czy to ma być jakiś żart?

– Nie, to nie żart.

– Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Nie tolerowałbym zresztą związków Sigbrit z innymi facetami.

– Nie zna pan żadnego Kaja?

– Nie tak szybko. Kiedyś chyba spotkałem kogoś, kto się tak nazywał. Ale to nie ma nic wspólnego z Sigbrit. To zresztą cholernie głupie imię.

– Nie rozumiem, czemu Bengtsson miałby kłamać. Twierdzi z całym przekonaniem, że widział pana dwa razy koło domu.

– Typowe – odrzekł Mård. – To skończony wariat. Udusił dwie kobiety. A pan, niby komisarz policji, siedzi tutaj i się dziwi, jak on mógłby kłamać.

Mård splunął na podłogę.

– Nie, tamten automatyczny glina, o którym mówiłem, byłby lepszy.

Martin Beck nagle zaskoczył. Trochę za późno, pomyślał.

– Jaki pan ma samochód, kapitanie Mård?

– Saab. Stary zielony grat. Mam go już sześć lat. Stoi gdzieś na dworze, z kartką na szybie, że mam zapłacić na poczcie trzydzieści pięć koron łapówki. Rzadko jestem na tyle trzeźwy, by prowadzić.

Martin Beck długo mu się przyglądał.

Mård milczał.

Po chwili Martin Beck przerwał milczenie.

Powiedział:

– Pójdę już i prawdopodobnie nigdy tu nie wrócę.

– Byłoby świetnie.

– Lubię pana w jakimś sensie – stwierdził Martin Beck. – Dziękuję za okazaną mi cierpliwość.

– Mam gdzieś, czy ludzie mnie lubią, czy nie.

– Chce pan mojej szczerej rady?

– Może mi się przyda.

– Niech pan sprzeda tę restaurację czy co tam jeszcze ma. Weźmie gotówkę i wyjedzie. Kupi bilet do Panamy czy Hondurasu i tam się zamustruje. Nawet jako oficer pokładowy.

Mård patrzył na niego mrocznym spojrzeniem brązowych oczu, które potrafiły tak szybko zmieniać wyraz od szaleństwa do zupełnego spokoju.

– To jest myśl – powiedział.

Martin Beck zamknął za sobą drzwi.

Był dokładny, więc poprosi Benny’ego Skackego, by sprawdził te statki.

Ale to już nie było takie ważne.

Folke Bengtsson dwa razy widział mężczyznę w beżowym volvo koło domu w Domme.

I nie był to Bertil Mård.

Rozdział 17

Kiedy Martin Beck wrócił do Anderslöv, poszedł na komisariat, by porozmawiać z Herrgottem Nöjdem.

W recepcji nie było nikogo, ale przy kontuarze stał starszy mężczyzna w chodakach, mnąc w rękach podniszczoną karakułową czapkę. Drzwi do pokoju Nöjda były uchylone, więc Martin Beck otworzył je i zajrzał do środka. Przy biurku stała Britta, sekretarka, szukając czegoś w papierach.

– Herrgott pojechał w jakiejś sprawie do Hönsinge – poinformowała. – Powinien wrócić za godzinę.

Martin Beck, zastanawiając się, stał w progu. Chciał z kimś porozmawiać, ale nie miał ochoty czekać na Nöjda całą godzinę, a Kollberg też nie był dostępny. W końcu powiedział:

– Proszę mu przekazać, że jadę do Trelleborga i wrócę wieczorem.

Zamknął drzwi i poszedł do sekretariatu zadzwonić po taksówkę. Mężczyzna w chodakach położył karakułową czapkę na blacie i powiedział:

– Chciałem prosić o prawo jazdy.

Martin Beck pokręcił głową i oznajmił:

– Nie mogę go panu wydać.

– Ale to tylko na konia i wóz – rzekł mężczyzna błagalnym tonem.

– Proszę porozmawiać z sekretarką – odparł Martin Beck i podniósł słuchawkę.

Starszy człowiek sprawiał wrażenie tak zgnębionego i nieszczęśliwego, że Martin Beck dodał:

– Zaraz przyjdzie. Na pewno da się to załatwić.

Prawo jazdy na konia i wóz, pomyślał.

Czy coś takiego w ogóle istnieje?

Taksówkarz był rzadko spotykanym w tym zawodzie typem milczka.

Prowadził, a Martin Beck myślał. Próbował zebrać wszystko, co wiedział o mężczyźnie, który był kochankiem Sigbrit Mård.

Miał na imię Kaj.

Pisał do niej liściki na papierze, który wyglądał jak wyrwany z notesu. Jaką drogą dostawała wiadomości? Na pewno nie przez pocztę.

Prawdopodobnie był żonaty z kobietą o imieniu Sissy, która miała brata.

Spotykał się z Sigbrit w czwartki. Sporadycznie widywali się w inne dni tygodnia, ale zawsze w czwartki. Z wyjątkiem świąt i tygodni w czerwcu i lipcu. Mógł mieć wtedy urlop.

W sierpniu spotykali się niezwykle często. Może Sissy wyjechała na wieś, a on był słomianym wdowcem?

Prawdopodobnie miał beżowe volvo.

Nazywał ją Sigge.

Nie było wielu punktów zaczepienia.

Martin Beck myślał o kluczu w torebce Sigbrit Mård – tym, który nie pasował do żadnego zamka. Herrgott ustalił, że nie miała własnego klucza w pracy. Czy był to klucz do mieszkania Kaja albo mieli swoje miłosne gniazdko?

Miał wiele pytań – w większości były to tylko spekulacje oparte na dwóch świstkach i literze K w kalendarzu Sigbrit.

Litera mogła oznaczać co innego. Kawiarnia? Może w te dni pracowała na drugą zmianę? Kurs? Może uczęszczała na jakiś? Ale nic w jej domu na to nie wskazywało ani nikt, kto ją znał, o czymś takim nie wspomniał.

Powiedział taksówkarzowi, by zatrzymał się przy Stora Torget, a sam przeszedł pieszo krótki odcinek do miejsca pracy Sigbrit Mård.

Miejsce wyglądało na chętnie uczęszczane, sklepik był pełen ludzi, a wszystkie stoliki na sali zajęte.

Martin Beck odczekał chwilę, próbując odgadnąć, która z kobiet za ladą może być kierowniczką. Nieprzerwanie napływali nowi klienci i ekspedientki miały pełne ręce roboty.

W końcu wziął numerek i stanął w kolejce.

Właścicielką lokalu była dama po pięćdziesiątce. Pulchna, miała pogodny macierzyński wygląd i Martin Beck wyobrażał sobie, że zawsze otacza ją zapach świeżego pieczywa, bezy i kremu waniliowego.

Zaprowadziła go do małego kantorka za kuchnią.

– Nie potrafię wprost wyrazić, jakie to okropne, co stało się Sigbrit – sapnęła. – Miałam złe przeczucia, kiedy tak nagle znikła, ale to niepojęte, że mogło jej się przytrafić coś tak strasznego.

– Jaka ona była? – zapytał Martin Beck.

– Sigbrit? Urocza dziewczyna, bystra i sumienna, ze świetnym poczuciem humoru. Wszyscy ją lubili, koleżanki z pracy i inni. Klienci też za nią przepadali.

– Jak długo u was pracowała?

– A, będzie już trochę czasu, odkąd tu zaczęła. Była jedną z najdłużej u mnie pracujących dziewczyn. Niech pomyślę.

Przymknęła oczy, próbując sobie przypomnieć.

– Dwanaście lat – rzekła w końcu. – Zaczęła jesienią sześćdziesiątego pierwszego roku.

– To pewnie dobrze ją pani znała – powiedział Martin Beck. – Czy mówiła o swoich sprawach osobistych, na przykład małżeństwie?

– O tak, ale to było dziwne małżeństwo. Myślę, że miała rację, rozwodząc się z gościem, którego nigdy nie było w domu.

– Wie pani może, czy była związana z innym mężczyzną?

Kobieta wyciągnęła przed siebie pulchne ręce.

– Sigbrit nie była taka – powiedziała. – Była wierna mężowi, zapewniam pana, komisarzu. Chociaż on ciągle był na morzu i był łobuzem. Tak właśnie uważam.

– Myślałem raczej, czy po rozwodzie – uściślił Martin Beck.

– Cóż, Sigbrit była jeszcze młoda i ładnie wyglądała, właściwie dziwne, że nie znalazła sobie innego faceta. Ale z tego, co wiem, tak właśnie było.

– Na czym polegała jej praca? Stała za ladą czy podawała do stolika?

– Jedno i drugie. Dziewczyny się wymieniają, zależnie od tego, ile jest roboty. Czasem jest więcej w sklepie, a czasem mamy tylu gości, że potrzebujemy co najmniej dwóch osób do obsługi.

– W jakich godzinach pracowała?

– W różnych. Nie zamykamy przed dziesiątą wieczorem, więc dziewczyny pracują na zmiany.

– Na przykład czwartkowe wieczory? Pracowała wtedy?

Kobieta pokręciła głową i spojrzała na Martina Becka z lekkim zdziwieniem.

– Nie – powiedziała. – Czwartek wieczór zawsze miała wolny. Inne wieczory też oczywiście miała wolne, ale zawsze chciała w czwartek.

– Więc sama o to prosiła?

– Tak, właśnie. Chętnie natomiast pracowała w piątki i soboty, kiedy inne dziewczyny chciały mieć wolne.

Martin Beck milczał przez chwilę. Spojrzał na stojący na biurku telefon i zapytał:

– Czy odbierała tutaj prywatne rozmowy?

– Nie, nigdy. Nie lubię, kiedy pracownicy prowadzą tu prywatne rozmowy, jednak czasem się zdarza, pilne sprawy rodzinne na przykład. Ale do Sigbrit nikt nie dzwonił.

Spojrzała nagle na Martina Becka i zapytała, marszcząc brwi:

– Dlaczego pan komisarz o to wszystko pyta? On przecież już siedzi, ten wariat, co ją zabił. Na co te wszystkie pytania?

– Nadal pozostaje kilka niejasnych punktów – odparł Martin Beck. – Sądzimy, że w jej życiu był mężczyzna, i chcielibyśmy go odnaleźć.

Kobieta pokręciła głową.

– Nie wierzę w to – rzekła. – Sigbrit była zawsze rozmowna i otwarta. Na pewno by powiedziała, gdyby poznała nowego faceta.

– Więc nikt jej tutaj nie odwiedzał? Ani nie zabierał po pracy?

Znów pokręciła głową.

– Proszę się zastanowić – nalegał Martin Beck. – To może być ważne.

– Nie – powiedziała kobieta. – Nic takiego się nie zdarzyło.

– Czy wspominała kiedyś o kimś, kto miał na imię Kaj?

– Nie. Nigdy.

– I nigdy pani nie widziała, żeby ktoś ją odbierał samochodem?

Znów przeczący ruch głowy.

– Czy pozwoli mi pani porozmawiać z jej koleżankami? Obiecuję, że nie zajmę im dużo czasu.

– Dobrze – mruknęła. – Proszę tu zaczekać, a ja je przyślę. Czy chce pan również rozmawiać z panią Johansson z kuchni?

– Tak – odrzekł Martin Beck. – Jeśli to możliwe, chciałbym porozmawiać ze wszystkimi. Ilu ma pani pracowników?

– Pięć osób. Cztery dziewczyny, bo udało mi się znaleźć kogoś na miejsce Sigbrit, i bufetową, która robi kawę i kanapki. Mam też piekarnię, ale w innym lokalu dwie ulice stąd.

Wstała. Kiedy otworzyła drzwi, z kuchni dobiegł zapach kawy i świeżego pieczywa.

Martin Beck zobaczył chudą, siwowłosą kobietę z czerwonymi rękami, dekorującą talerz z kanapkami. Patrzył zdziwiony, jak nadziewa na wykałaczkę cząstkę mandarynki, oliwkę i czerwoną koktajlową wiśnię i wkłada w gruby kawał cielęciny w galarecie, leżący na liściu sałaty.

Kierowniczka wróciła z tacą, którą postawiła przed Martinem Beckiem.

Kawa i duży półmisek z ciastem francuskim i ciasteczkami.

– Mam nadzieję, że będzie smakować – powiedziała. – Ulla zaraz przyjdzie.

Martin Beck poczuł głód i choć właściwie nie był entuzjastą ciastek ani tłustego francuskiego, udało mu się przed przyjściem Ulli wyczyścić półmisek niemal do czysta.

Rozmawiał z czterema kelnerkami, a na końcu z pełną polotu bufetową.

Ich opinie o Sigbrit Mård różniły się – pani Johansson i dwie kelnerki nie podzielały chyba entuzjazmu swojej szefowej. Z rozmów wynikało, że ich zdaniem zadzierała nosa i pozowała na bardziej interesującą, niż naprawdę była.

Żadna z nich nie sądziła, że miała jakiś romans czy w ogóle relacje z mężczyznami.

Nigdy nie słyszały, by mówiła o jakimś Kaju, ani nie widziały w jej pobliżu beżowego volvo.

Martin Beck wyszedł z cukierni i skierował się do portu. Przystań promowa była pusta.

Szedł niespiesznie w stronę komendy. Była godzina druga, co oznaczało, że szansę na znalezienie Kollberga u Folkego Bengtssona są niewielkie. Kollberg z zasady nie opuszczał lunchu.

Nie cieszył się specjalnie na czekające go spotkanie z Folkem Bengtssonem, ale było konieczne. Tym razem chciał mu zadać konkretne pytania i może miał szansę na większą wolę współpracy z jego strony.

Zajrzał do Cosmopolit, restauracji leżącej niedaleko komendy. Kollberga tam nie było, ale rozpoznał paru kryminalnych, którzy siedzieli przy narożnym stoliku, konsumując śledzia z ziemniakami puree. Albo sałakę, jak to tutaj nazywali. Kiwnęli w jego stronę głowami, a on uniósł rękę w pozdrowieniu, nim zamknął za sobą drzwi.

Folke Bengtsson znajdował się w areszcie.

Martin Beck znalazł pokój z widokiem na port i czekając, aż strażnik przyprowadzi Bengtssona, wyglądał przez okno.

Przy nabrzeżu cumował mały niemiecki frachtowiec. Na jego pokład wyszła kobieta, by wyrzucić odpadki z wiadra za zewnętrzną burtę. Samotna mewa, niespiesznie lecąca pod wiatr, zapikowała natychmiast w stronę wody, chwyciła w dziob coś długiego i wiotkiego i porwała w górę, zataczając zgrabne kółko. Kobieta stała z wiadrem w ręce i patrzyła na mewy. W ciągu niespełna minuty zebrało się ich całe stado, krzyczały i biły skrzydłami, walcząc o kawałki jedzenia. Kobieta znikła w luku w przednim pomoście.

Folke Bengtsson, spokojny i nieporuszony, przywitał uprzejmie Martina Becka, zanim usiadł w fotelu dla interesantów przed biurkiem.

– Inspektor kryminalny Kollberg byl tutaj i przesłuchiwał mnie przed południem – powiedział. – Nie rozumiem, co jeszcze mógłbym dodać do tego, co już powiedziałem. Tylko tyle, że naprawdę jej nie zabiłem.

– Przyszedłem zapytać o coś szczególnego – oznajmił Martin Beck. – O coś, co powiedział mi pan, kiedy rozmawialiśmy w Domme dziesięć dni temu.

Folke Bengtsson spojrzał na niego uważnie i wyczekująco. Siedział wyprostowany z rękami złożonymi na kolanach i Martin Beck pomyślał, że wygląda jak grzeczny uczeń czekający na pytanie nauczyciela.

– Wspomniał pan przy okazji, że wcześniej widział parę razy byłego męża pani Mård, prawda?

– Tak, zgadza się. Widziałem go dwa razy.

– Czy może pan powiedzieć coś więcej na ten temat? – zapytał Martin Beck. – Pamięta pan, kiedy to było?

Folke Bengtsson, zastanawiając się, milczał przez chwilę. W końcu powiedział:

– Pierwszy raz był na wiosnę. Ostatnia niedziela maja. Pamiętam, bo wtedy był Dzień Matki i pojechałem do miasta, żeby zadzwonić do mojej mamy w Södertälje. Zawsze do niej dzwonię w Dzień Matki i w jej urodziny.

Umilkł i się zamyślił. Martin Beck czekał. W końcu zapytał:

– Tak? I widział pan wtedy Mårda? Może pan opowiedzieć, co się wydarzyło?

– Cóż, wjechałem samochodem na podwórze i wróciłem, by zamknąć bramę. Wtedy na drogę skręciło beżowe volvo, a ponieważ jechało dość wolno, stałem, myśląc, że to może do mnie. Nie żebym na kogoś czekał, przecież była niedziela, ale czasem ludzi przyjeżdżają i proszą, bym im sprzedał rybę albo jajka.

– Skąd nadjechał samochód?

– Od strony Malmö.

– Widział pan kierowcę?

– Tak, to przecież był on, jej mąż.

Martin Beck popatrzył na siedzącego przed nim mężczyznę i zapytał:

– Jak wyglądał?

Folke Bengtsson znów umilkł, tak jakby nie słyszał pytania. Potem powiedział:

– Słyszałem, że jest kapitanem. Ale według mnie nie wyglądał na marynarza. Był oczywiście dość mocno opalony, ale chudy i wątły. Raczej niski. Miał falujące, prawie białe włosy i okulary.

– Widział go pan wyraźnie? Nawet jeśli jechał powoli, nie miał pan przecież dużo czasu, by mu się przyjrzeć?

– Nie, wtedy może nie widziałem go tak dokładnie. Ale potem zobaczyłem go jeszcze raz.

– Kiedy?

Folke Bengtsson wyjrzał przez okno.

– Nie pamiętam dokładnie, ale nie tak dawno. Chyba na początku września.

– I co się wtedy stało? Też przyjechał samochodem?

– Nie, ale samochód stał na podwórzu Sigbrit. Byłem na łące sprawdzić, czy już wyrosły pieczarki. Ale nie. Tam zwykle rośnie dość dużo pieczarek, można zebrać parę litrów, a klienci się cieszą, że mogą kupić grzyby. Zwłaszcza pieczarki.

– Więc przechodził pan koło domu Sigbrit Mård?

– Tak, właśnie. A wtedy on wyszedł na schody, a potem wsiadł do samochodu. Może wtedy mi się zdawało, że wygląda na zbyt wątłego i cherlawego jak na marynarza.

Znów umilkł.

– Marynarze na ogół są silni – powiedział. – Ale coś słyszałem, że chorował.

– Czy wtedy też pan widział panią Mård?

– Nie, właściwie nie. Widziałem tylko, jak pan Mård stoi na schodach i zapina płaszcz, a potem idzie i wsiada do samochodu. Minął mnie, gdy zbliżałem się do domu.

– W którą stronę?

– Słucham?

– W którą stronę pojechał? Kiedy skręcił w główną drogę?

– W stronę Malmö. Słyszałem, że tam mieszka.

– Jak był ubrany?

– Pamiętam tylko płaszcz. Taki kożuch z brązowej owczej skóry podbity futrem. Wyglądał na nowy i elegancki, ale na tamten dzień chyba był za ciepły. Nie miał nic na głowie.

Podniósł wzrok i spojrzał na Martina Becka.

– Pamiętam, że dzień był ciepły.

– Czy pamięta pan coś jeszcze?

Folke Bengtsson pokręcił głową.

– Nie, tylko to.

– Czy widział pan numer rejestracyjny wozu?

– Nie, nie pomyślałem o tym.

– Czy miał stare tablice rejestracyjne, na których widać literę oznaczającą okręg?

Szwedzki urząd rejestracji pojazdów zmieniał właśnie system numeracji.

– Nie, nie pamiętam.

Folke Bengtsson wrócił do aresztu, a Martin Beck zabrał się radiowozem do Anderslöv. Kollberg jeszcze nie wrócił, ale Nöjd siedział w swoim pokoju na komisariacie. Martin Beck opowiedział mu o wyprawie do Trelleborga i Nöjd stwierdził po namyśle:

– Tak, to musiał być ten Kaj w beżowym volvo. Rozpytam się w mieście, czy ktoś inny widział jego albo samochód. Ale nie bardzo w to wierzę, gdyby ktoś go kojarzył, na pewno wyszłoby to wcześniej. Kiedy Sigbrit była zaginiona.

Przez chwilę milczeli. W końcu Nöjd powiedział:

– To oznacza, że Folke jest jedynym świadkiem, że ten facet w ogóle istnieje.

Rozdział 18

Samochód nie był dobry. Zbyt rzucał się w oczy, by mógł się do czegoś nadawać. Wielki jasnozielony chevrolet z trzema siódemkami w numerze rejestracyjnym oraz mnóstwem chromu i świateł.

Poza tym był widziany i nadgorliwy sąsiad zdążył już wykręcić numer 90 000.

Był wczesny ranek, zimny i dżdżysty, choć dla paru osób dzień miał okazać się gorący.

Z ziemi unosiła się wilgoć i mieszała z leniwą mgłą znad morza. Świt był szarobiały, mglisty i zwodniczy.

Na tylnym siedzeniu zielonego samochodu leżało kilka zrolowanych dywanów, telewizor, radio tranzystorowe i pięć butelek alkoholu. Waliza mieściła kilka obrazów, statuetkę wątpliwego pochodzenia, cokół i parę innych rupieci.

Na przednim siedzeniu siedziało dwóch złodziei. Byli młodzi, nerwowi i popełnili mnóstwo błędów. Obaj wiedzieli, że zostali zauważeni, a poza tym mieli pecha. Źle zaczęli, a potem miało być jeszcze gorzej.

O tej godzinie nie paliły się już latarnie, ale słaby blask z nieba odbijał się w kroplach rosy na lakierze. Silnik szumiał na niskich obrotach, kiedy jasnozielony samochód sunął między żywopłotami willowych ogrodów. Na końcu ulicy zwolnił i przystanął. Potem skręcił na szosę, ostrożnie jak cyrkowy tygrys wchodzący na arenę. Choć od dawna nie padało, beton był mokry i dla niewtajemniczonych mógł wyglądać jak świeżo po przejeździe polewaczki.

Wtajemniczeni wiedzieli, że działalność miejskiego zakładu oczyszczania nie sięga tak daleko na peryferie miasta.

Jasnozielony amerykański wóz ze zgaszonymi reflektorami. Wynurzył się z mgły jak widmo, z rozmazanymi konturami i niemal bezgłośnie.

Po drugiej stronie stał przerażająco realny policyjny radiowóz.

Czarno-biały czterodrzwiowy valiant ze szperaczami i dwoma niebieskimi kogutami na dachu. Nikt nie mógłby się pomylić. Dla pewności wyraźnie wypisano drukowanymi literami POLICJA na drzwiach, masce i bagażniku.

Gęstość ruchu samochodowego w Szwecji była wciąż wysoka, a z uwzględnieniem radiowozów anormalna. Nawet jeśli coraz częściej zdarzało się, że taki pojazd nagle stawał i wypluwał osobliwie ubranych mężczyzn z bronią w ręku, czynnik ludzki był w tym niemal całkiem nieobecny.

Radiowozy myszkowały po różnych dziwnych miejscach albo stały na wolnym biegu, zatruwając powietrze, a policjantom wysiadały kręgosłupy i zmniejszał się iloraz inteligencji, przy wzrastającym poziomie alienacji w społeczeństwie.

Policjant patrolujący pieszo był teraz osobliwością – w każdym razie był to widok, który nie wróżył nic przyjemnego.

Ten patrol składał się z trzech policjantów o nazwiskach Elofsson, Borglund i Hector.

Elofsson i Borglund byli starym zgranym teamem i wyglądali jak większość policjantów w średnim wieku. Hector był młodszy i przejawiał więcej entuzjazmu. Był z nimi, łagodnie mówiąc, zupełnie niepotrzebnie, dla rozrywki i paru nadgodzin, pyszniąc się wypielęgnowanymi baczkami, które zdawały się teraz normą u młodszych policjantów.

Borglund był grubawy i leniwy, spał teraz z otwartymi ustami na tylnym siedzeniu.

Elofsson pił kawę z termosu w kratkę i apatycznie palił papierosa. Hector nie znosił tytoniu i demonstracyjnie opuścił boczną szybę. Siedział z rękami na kierownicy i patrzył w milczeniu przez przednią szybę z kwaśną i znudzoną miną. Wszyscy trzej mieli na sobie szaroniebieskie mundury typu kombinezon, z pendentem, pistoletem i pałką w białej skórzanej pochwie.

Radiowóz stał na poboczu z zapalonymi światłami postojowymi. Silnik chodził prawidłowo na wolnym biegu, a trujące spaliny przykrywały duszącym, śmiertelnym całunem zmarniałą roślinność na skraju rowu.

Żaden z policjantów od dłuższego czasu się nie odezwał.

Hector siedział i wodził palcem po kartce z kodem radiowym, który przedstawiał się następująco:

01 – Zagrożenie alkoholowe; 02 – Dziecko, zaginięcie; 03 – Dziecko, opieka; 04 – Oszustwo; 05 – Pożar; 06 – Awantura domowa; 07 – Awantura, inna; 08 – Zwierzę, poszkodowane (martwe, opieka); 09 – Zgon; 10 – Poszukiwany; 11 – Pijaństwo; 12 – Prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu; 13 – Agresywne zachowanie; 14 – Zaginięcie osoby; 15 – Naruszenie miru domowego, nieuprawnione wtargnięcie; 16 – Pomoc, działania ratownicze, usługi; 17 – Kontrola, osoba, pojazd; 18 – Alarm; 19 – Przeszukanie mieszkania; 20 – Pobicie, przemoc; 21 – Pojazd mechaniczny, kradzież; 22 – Pojazd mechaniczny, odnaleziony po kradzieży; 23 – Wybryk, dziecko, młodzież; 24 – Groźby karalne; 25 – Chory psychicznie; 26 – Napad, kradzież torebki; 27 – Przestępstwo przeciw moralności; 28 – Choroba, nieszczęśliwy wypadek; 29 – Próba samobójcza; 30 – Wyrządzenie szkody; 31 – Kradzież, włamanie; 32 – Kradzież, inne; 33 – Wykroczenie w ruchu drogowym; 34 – Przeszkoda w ruchu drogowym itp.; 35 – Wypadek drogowy, karetka; 36 – Wypadek drogowy, inne; 37 – Transport, konwój; 38 – Transport, inne; 39 – Przemoc wobec urzędnika państwowego; 40 – Eksmisja; 41 – Alarm, kontrola paszportowa, lotnisko; 42 – Alarm, policja celna, wybrzeże Öresund; 43 – Alarm, policja celna, prom kolejowy; 44 – Alarm, policja celna, Limhamn; 45 – Przestępstwo narkotykowe; 46 – Śledzenie; 47 – Ujęcie niebezpiecznej osoby, chorej psychicznie; 48 – Ściganie osoby śledzonej; 49 – Ostrzeżenie, najwyższa ostrożność; 50 – Osoba z niebezpiecznym narzędziem; 51 – Alarm ogólny; 52 – Zgłoszenie, raport wstępny; 53 – Odprawa, eksmisja; 54 – Pomoc innemu patrolowi; 55 – Brak wyników śledzenia; 56 – Nie podejmować akcji; 57 – Nie podejmować działań; 58 – Wizja lokalna; 59 – Notatka pamięciowa; 60 – Zgłoszenie pokrzywdzonego; 61 – Kara porządkowa; 62 – Kara za parkowanie; 63 – Umorzenie raportu; 64 – Wykonano; 65 – Przekazano; 66 – Inne; 67 – Krótki postój; 68 – Przerwa.

W chwilę później Hector podkręcił radio, ale Elofsson natychmiast je ściszył, jako starszy stażem. Hector wiedział przynajmniej, że nie ma się sensu się upierać i głos z radia był teraz stłumionym mamrotaniem utrzymanym w niepoważnym tonie. Eloffson w ogóle nie słuchał, Borglund chrapliwie oddychał i Hector musiał się bardzo wysilać, by zrozumieć, co mówią.

– „Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry, drodzy koledzy na ulicach i drogach. Mamy trochę tego i owego. Szóstka na Björkgatan w Sofielund. Hałas, chyba impreza alkoholowa. Niech pojedzie tam najbliższy patrol i podejmie działania. Co? Tak, grają i śpiewają. Björkgatan 23. Podejrzenie 31 przed pustą willą w Ljunghusen. Amerykański hot rod: dwukolorowy niebieski chrysler, tablice z A i trzy szóstki w numerze. Niech najbliższy patrol podejmie działania. Adres: Östersjövägen 36. Może mieć związek z podejrzeniem włamania do willi. Zaobserwowano młodego mężczyznę i dwie dziewczyny. Kontrola rutynowa”.

– To przecież tutaj – rzekł Hector.

– Co? – zapytał Elofsson.

Borglund zareagował nieco urażonym chrapnięciem.

– „Koledzy w pobliżu zawsze mogą sprawdzić – powiedział głos. – Podjąć rutynowe działania. Nie ryzykować. Sprawdzić samochód, jeśli się pojawi. Kierunek jazdy nieznany. Starać się nie zwracać na siebie uwagi. Podejść spokojnie do sprawy, jeśli traficie na ślad pojazdu. Rutynowa kontrola. Nic więcej. Dzień dobry, dzień dobry”.

– To przecież tutaj – powtórzył Hector.

Elofsson siorbnął łyk z termosu, ale nie odpowiedział. Borglund poruszył się we śnie.

– Całkiem blisko – rzekł Hector.

– Nie przemęczaj się, chłopcze – odparł Elofsson i sięgnął do torebki z ciastkami.

Zatopił zęby w cynamonowym ślimaku.

– Całkiem blisko – powtórzył Hector. – Jedziemy tam.

– Spokojnie, chłopcze. To na pewno nic takiego. A jeśli coś, są przecież inni policjanci.

Hector poczerwieniał.

– Nie rozumiem, o czym mówisz – powiedział. Elofsson przeżuwał.

Borglund westchnął głęboko i jęknął przez sen. Może przyśnił mu się naczelny komendant policji państwowej.

Stali jakieś dwadzieścia metrów od skrzyżowania, kiedy na drogę wyjechał jasnozielony chevrolet.

– Mamy drani – warknął Hector.

– Tak sądzisz? – zapytał Elofsson.

Mówił niewyraźnie z ustami pełnymi jedzenia.

– Teraz im pokażemy – powiedział Hector. Przełożył bieg i wcisnął pedał gazu.

Radiowóz szarpnął do przodu.

– Co jest? – wymamrotał niewyraźnie Borglund.

– Złodzieje – odparł Hector.

– Tak sądzisz, co? – powiedział Elofsson.

– Jak? – wymamrotał półsennie Borglund. – Co się dzieje?

Młodzieńcy w zielonym aucie zauważyli radiowóz dopiero, gdy się z nim zrównali, a wtedy było już za późno.

Hector przyspieszył, zajechał im drogę w poprzek i zahamował. Radiowóz wpadł w poślizg na zroszonej nawierzchni. Zielony samochód przedarł się w prawo i stanął przednimi kołami o centymetry od brzegu rowu. Kierowca nie miał specjalnego wyboru.

Hector pierwszy wyskoczył na drogę. Zdążył już odpiąć kaburę i wyjąć swojego walthera kaliber 7,65.

Elofsson wyszedł z drugiej strony.

Borglund dołączył ostatni, zasapany i zdezorientowany.

– Co się dzieje? – zapytał.

– Nie ma świateł – rzucił ostro Hector. – Będą konsekwencje. Wysiadać z wozu, wy cholerne śmiecie.

W prawej ręce trzymał pistolet.

– A kiedy mówię „teraz”, nie mam na myśli jutra. Wysiadać!

– Tylko spokojnie – rzekł Elofsson.

– Żadnych sztuczek – powiedział Hector.

Mężczyźni w zielonym samochodzie wysiedli z dwóch stron. Ich twarze były białymi plamami we mgle.

– To tylko rutynowa rozmowa – mówił Elofsson. Był najbliżej, ale jeszcze nie dotknął nawet pistoletu.

– Tylko spokojnie – powtórzył.

Hector stał za nim nieco z boku, z pistoletem w dłoni i palcem na spuście.

– My nic nie zrobiliśmy.

Głos był młody. Mógł równie dobrze należeć do dziewczyny, jak i do chłopaka przechodzącego mutację.

– Wszyscy tak mówią – rzekł Hector. – Na przykład nieprawidłowe oświetlenie. Co na to powiecie? Zajrzyj do wozu, Emil.

Elofsson z odległości kilku metrów zauważył, że dwaj podejrzani to mężczyźni. Obaj ubrani w skórzane kurtki, dżinsy i sportowe obuwie, lecz na tym podobieństwa się kończyły.

Jeden był wysoki, ciemnowłosy i krótko ostrzyżony, drugi wzrostu trochę mniej niż średniego, z falującymi blond włosami do ramion. Żaden nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia lat.

Elofsson podszedł do wyższego z chłopaków, dotykając palcami kabury, lecz jej nie odpinając. Zamiast tego przesunął rękę, wyjął latarkę i oświetlił tylne siedzenie samochodu.

Potem znów schował ją do kieszeni.

– Mhm – powiedział.

Potem odwrócił się gwałtownie do wysokiego i chwycił go za klapy marynarki.

– Dobra, gnojki – odezwał się z tyłu Hector.

– Co się dzieje? – zapytał Borglund.

I była to widocznie uwaga, która uruchomiła bieg wydarzeń.

Elofsson działał nawykowo. Chwycił obiema rękami kurtkę młodzieńca. Następnym krokiem było przyciągnięcie ofiary do siebie i uderzenie z prawego kolana między nogi. Po tym sprawa powinna być załatwiona. Bez broni palnej.

Ale Emil Elofsson załatwiał aresztanta kolanem ostatni raz. Krótkowłosy młodzieniec miał inny pomysł. Trzymał prawą rękę w pobliżu paska, a lewą w kieszeni. Po wewnętrznej stronie paska schował rewolwer i nie miał żadnych wątpliwości, jak go użyć. Wyjął go i zaczął strzelać.

Rewolwer był bronią skonstruowaną do strzelania na krótki dystans, niklowanym coltem cobra kaliber 32 z sześcioma nabojami w magazynku. Dwa pierwsze strzały trafiły Elofssona w przeponę, trzeci przeleciał pod jego lewą ręką, podobnie jak czwarty. Oba trafiły stojącego z tyłu Hectora niemal w to samo miejsce, w lewe biodro, aż zachwiał się i upadł jak długi na plecy, uderzając karkiem w niski druciany płotek biegnący tuż przy skraju drogi.

Strzały numer pięć i sześć chybiły. Prawdopodobnie były przeznaczone dla Borglunda, który miał tę ludzką przypadłość, że bał się strzelaniny i już przy pierwszym wystrzale rzucił się szczupakiem do rowu po północnej stronie drogi. Rów był głęboki i wilgotny i jego ciężkie ciało upadło z głuchym łoskotem na samo dno. Leżał na brzuchu w błocie, nie odważając się unieść głowy, i niemal natychmiast poczuł ostry ból po prawej stronie szyi.

Elofsson zdążył już odepchnąć się obcasem i unieść kolano o parę centymetrów, kiedy trafiły go kule. Uczepiony skórzanej kurtki, rozluźnił uchwyt dopiero wtedy, gdy strzelec zrobił parę kroków w tył i otworzył bębenek, by przeładować.

Upadł do przodu i leżał teraz częściowo na boku, z policzkiem przy nawierzchni drogi i prawą ręką bezradnie uwięzioną pod ciałem, jak pistolet w nadal zamkniętej kaburze.

Mimo słabego światła widział wyraźnie, jak mężczyzna z rewolwerem cofa się i spokojnie ładuje nowe naboje, które najwidoczniej leżały luzem w kieszeni kurtki.

Elofsson bardzo cierpiał, a przód jego munduru był już przemoczony i przesiąknięty krwią. Nie mógł mówić ani się poruszyć, tylko patrzeć. Sytuacja była beznadziejna. A jednak odczuwał bardziej zdziwienie niż przerażenie. Jak to mogło się stać? Od dwudziestu lat radził sobie z ludźmi, wyzywał, popychał, kopał i walił pałką albo płazował szablą. Zawsze był silniejszy i miał przewagę, uzbrojony przeciw nieuzbrojonym, mający po swojej stronie prawo i władzę przeciw tym, którzy władzy i praw nie mieli.

A teraz leżał tutaj.

Mężczyzna z rewolwerem był o dwadzieścia kroków od niego. Przejaśniło się i Elofsson zobaczył, jak odwraca głowę, i usłyszał trzy słowa:

– Do wozu, Kasper!

Potem mężczyzna podniósł lewą rękę, oparł lufę na zgięciu łokcia i starannie wycelował. W kogo?

Pytanie było zbyteczne. Rykoszet uderzył w beton mniej niż pół metra od twarzy Elofssona. Jednocześnie rozległ się strzał z tyłu. Ten drugi drań też strzelał? Czy może był to Borglund? Odrzucił tę myśl. O ile Borglund nie został już zabity, leżał gdzieś i udawał, że nie żyje.

Człowiek z rewolwerem stał teraz nieruchomo. Na szeroko rozstawionych nogach.

Mierzył.

Elofsson zamknął oczy. Czuł, jak wypływa z niego tętniąca krew. Życie nie przemknęło mu przed oczami, tylko pomyślał: umieram.

Hector nie wypuścił pistoletu, padając. Leżał na plecach z głową opartą o płotek i również widział postać z rewolwerem i krótko ostrzyżone ciemne włosy, choć mniej wyraźnie i z większej odległości. Poza tym Elofsson leżał dokładnie na linii celu, ale tak przyciśnięty do drogi, że pole do strzału nad nim było wolne.

W przeciwieństwie do swego kolegi Hector specjalnie się nie zdziwił. Był młody i mniej więcej tego się spodziewał w rozgorączkowanych fantazjach na temat swojej pracy. Prawa ręka nadal była sprawna, ale coś niedobrego działo się z lewą i było mu bardzo trudno położyć ją na obudowie rewolweru i ją otworzyć. A było to konieczne, ponieważ zgodnie z policyjną instrukcją nie miał w komorze ani jednego naboju. (Mieli je za to Elofsson i Borglund, ale z niewielkim pożytkiem). Manewr powiódł się, gdy przeciwnik oddał pierwszy strzał drugiej serii.

Hector cierpiał. Ból w ręce i całej lewej stronie był nie do opisania i przyćmiewał mu wzrok. Oddał pierwszy strzał odruchowo, bez celowania i poszedł on wysoko.

Zrozumiał, że źle wybrał moment na niedokładny strzał. Hector przyzwoicie strzelał na strzelnicy, ale w sytuacji realnego zagrożenia życia nie wystarczyło być dobrym strzelcem.

Niewyraźny ludzki kontur oddalony o dwadzieścia pięć metrów miał wszystkie atuty po swojej stronie, a jego zachowanie wskazywało na to, że nie zamierza iść do domu, zanim wszyscy policjanci w zasięgu jego wzroku nie będą stuprocentowo martwi.

Hector wziął głęboki wdech – tak go zabolało, że omal nie zemdlał. Kula trafiła w druciany płot i zadźwięczała w jego stalowych okach. Wibracja z tyłu głowy sprawiła, że przez ułamek sekundy widział zdumiewająco wyraźnie. Uniósł pistolet, starając się utrzymać wyprostowane ramię i nieruchomą dłoń. Cel był niewyraźny, ale widoczny.

Hector oddał strzał. Potem stracił przytomność. Pistolet automatyczny wypadł z jego dłoni.

Elofsson był natomiast wciąż przytomny. Dziesięć sekund później znów otworzył oczy i nic się nie zmieniło. Mężczyzna z rewolwerem stał jak przedtem, na szeroko rozstawionych nogach, z bronią w zgięciu łokcia, pozornie nieruchomy. Celował.

Znów odgłos wystrzału z tyłu.

I, cud nad cudami, mężczyzna z rewolwerem wzdrygnął się i wyrzucił ręce nad głowę.

Broń wypadła mu z dłoni. Potem, jakby kontynuując ten sam ruch, upadł na drogę, zupełnie bezwładnie, jak gdyby wcale nie miał kręgosłupa. Leżał bez życia. Z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk.

Trudno było to nazwać szczęśliwym przypadkiem, ponieważ Hector dokładnie celował i zrobił, co mógł. Natomiast było to niemal bajkowe trafienie. Kula musnęła bark, następnie obojczyk przeciwnika, i utkwiła dokładnie w rdzeniu kręgowym. Młodzieniec z rewolwerem zginął na miejscu, prawdopodobnie jeszcze stojąc. Nie miał nawet szansy, by się położyć i zaczerpnąć ostatni oddech.

Elofsson usłyszał, jak samochód odjeżdża z ostrym zrywem.

Potem zapadła zupełna cisza, abstrakcyjna i nienaturalna.

Po czasie, który wydawał się bardzo długi, ktoś zaczął się poruszać w pobliżu.

Po kolejnej długiej chwili, choć nie mogło to być więcej niż parę minut albo nawet sekund, Borglund przyczołgał się na czworakach. Jęczał i świecił latarką, gdzie popadnie.

Włożył rękę pod Elofssona, wzdrygnął się i ją wyciągnął. Wpatrywał się w krew.

– Chryste Panie, Emil – powiedział.

I:

– Na litość boską, coś ty zrobił?

Elofsson czuł, jak uchodzą z niego wszystkie siły. Ostatnia rzecz, do jakiej był zdolny, to mówić albo się poruszyć.

Borglund podniósł się ciężko, dysząc.

Elofsson słyszał, jak człapie do radiowozu i gorączkowo szuka częstotliwości alarmowej.

– Halo, halo, droga numer sto przy Östersjövägen w Ljunghusen. Dwaj koledzy postrzeleni. Ja ranny. Strzelanina. Strzelali. Pomocy!

Elofsson usłyszał z daleka w odpowiedzi metaliczny radiowy głos. Najpierw najbliższe rejony.

– Tu Trelleborg. Jedziemy.

– Rejon Lund. Jesteśmy w drodze.

Ostatnia była centrala w Malmö.

– Dzień dobry. Pomoc w drodze. Będzie za kwadrans. Najwyżej dwadzieścia minut.

Po chwili Borglund wrócił, niosąc niezdarnie apteczkę pierwszej pomocy. Przetoczył Ełofssona na plecy, rozciął jego mundur i zaczął na wyczucie wkładać kompresy między brzuch a przesiąłcniętą krwią bieliznę. Przez cały czas mówił niewyraźnie i monotonnie:

– Na litość boską, Emil. Na litość boską.

Elofsson leżał na mokrym. Krew mieszała się z rosą. Marzł. To zwiększało ból. Wciąż był zdziwiony.

Chwilę później usłyszał inne głosy. Ludzie z domu za drucianym płotkiem obudzili się i odważyli wyjść.

Młoda kobieta klęczała schylona nad Elofssonem i trzymała go za rękę.

– Już dobrze – powiedziała. – Już dobrze. Zaraz nadejdzie pomoc.

Jeszcze bardziej się zdziwił. Człowiek trzymał go za rękę. Przedstawiciel społeczeństwa. Po chwili oparła jego głowę o swoje kolana, kładąc mu drugą dłoń na czole.

Siedział tak, dopóki nie rozległo się wycie syren z wielu wozów, najpierw słabe, lecz po chwili przejmujące i ostre.

W tej samej chwili słońce przebiło się przez mgłę i rzuciło bladożółte światło na tę niedorzeczną scenę.

Zdarzyło się to rano osiemnastego listopada 1973 roku w najdalszym zakątku rejonu policyjnego Malmö. W rzeczy samej w najdalszym zakątku Szwecji. Kilkaset metrów dalej długie lśniące fale toczyły się w stronę wygiętego łukowato piaszczystego brzegu, który we mgle wydawał się nie mieć końca. Morze.

Za morzem leżał kontynent europejski.

Rozdział 19

Poniedziałek dziewiętnastego listopada.

Czysty, chłodny i wietrzny.

Tego dnia imieniny obchodziła Elżbieta, a na Kollberga wypadła rozmowa z Folkem Bengtssonem.

Ale w ten poniedziałek dużo się zmieniło. Tak jakby Anderslöv nagle zniknęło z mapy świata. Mass media znalazły inny obiekt zainteresowań.

Czym była uduszona rozwódka w porównaniu z dwoma postrzelonymi policjantami?

Poza tym był jeszcze jeden ranny, choć nikt dobrze nie wiedział jak i dlaczego. Jeden ze sprawców nie żył, a drugi zdołał zbiec przed sprawiedliwością.

I Martin Beck, i Kollberg wiedzieli, że tak naprawdę praca policjanta nie jest szczególnie niebezpieczna, nawet jeśli najwyższe kierownictwo i wielu szeregowych policjantów lubiło przesadnie dramatyzować swoją profesję.

Oczywiście, dwaj policjanci zostali postrzeleni – w rzeczy samej zdarzało się to częściej, niż tak zwany ogół miał pojęcie. Wskaźnik wypadków na strzelnicach był mianowicie alarmująco wysoki, ale te przypadkowe postrzelenia zawsze wyciszano. Wynikało to z tego, że wśród policjantów sporą grupę stanowili rozmiłowani w strzelaniu młodzieńcy, którym brakowało rutyny i ostrożności w obchodzeniu się z bronią, jakie generalnie cechują cywilnych strzelców sportowych. Byli po prostu niedbali i dlatego często trafiali siebie albo innych, choć rzadko śmiertelnie.

Ale tak czy inaczej, nie był to zawód niebezpieczny fizycznie. Największe ryzyko stanowiły choroby kręgosłupa w następstwie spędzania zbyt długiego czasu w samochodzie.

W wielu innych branżach zdarzało się nieporównanie więcej wypadków przy pracy.

Dotyczyło to nie tylko Szwecji.

Biorąc pierwszy z brzegu przykład, w angielskich kopalniach od roku 1947 zginęło siedem tysięcy siedmiuset sześćdziesięciu ośmiu górników, podczas gdy tylko dwunastu policjantów straciło życie na służbie.

Teraz może mieli do czynienia z przypadkiem ekstremalnym, ale Kollberg zwykle się na niego powoływał, kiedy w dyskusji podnoszono kwestię uzbrojenia policji. W Anglii, Szkocji i Walii nie jest ona, jak wiadomo, uzbrojona. I musi istnieć jakieś wyjaśnienie osobliwego zjawiska, że policjanci znacznie częściej bywają poszkodowani w tak małym kraju jak Szwecja.

Martin Beck odebrał pierwszą rozmowę telefoniczną tego dnia i była to osoba, której najbardziej chciał uniknąć.

Stig Malm.

W rzeczy samej istniał tylko jeden człowiek, z którym jeszcze mniej chętnie rozmawiał.

– Twoja sprawa jest już zakończona – powiedział Malm.

– Nie.

– Jak to? Z tego, co zrozumiałem, została rozwiązana. Macie przecież mordercę pod kluczem. I mieliście go nawet przed znalezieniem zwłok. Choć w najmniejszym stopniu była to twoja zasługa.

Martin Beck pomyślał o przekopaniu ogrodu Folkego Bengtssona, ale powstrzymał się od komentarza. Materia była chyba zbyt delikatna.

– Jak to? – powtórzył Malm.

– Nie chciałbym jeszcze mówić, że sprawa jest zakończona – powiedział Martin Beck.

– Co masz na myśli?

– Istnieją różne możliwości. Niektóre szczegóły są wciąż niejasne.

– Ale przecież złapaliście mordercę?

– Wcale nie jestem o tym przekonany – odparł Martin Beck. – Nawet jeśli jest to oczywiście możliwe.

– Możliwe? Czy może być coś prostszego niż to?

– O tak – sapnął z przekonaniem Martin Beck. – Znacznie prostszego.

Kollberg popatrzył na niego pytającym wzrokiem. Siedzieli w pokoju Nöjda.

Sam Nöjd był w tym czasie na porannym spacerze z psem. Martin Beck pokręcił głową.

– Cóż, właściwie nie dlatego dzwonię – rzekł Malm. – Zachowaj swoje spekulacje dla siebie. Chodzi o poważniejsze sprawy.

– Jakie?

– Naprawdę musisz o to pytać? Trzech policjantów zostało skoszonych przez gangsterów i jeden z desperatów jest wciąż na wolności.

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– A to dziwne. Nie czytujesz gazet?

Martin Beck nie mógł sobie odmówić odpowiedzi.

– Tak, ale nie buduję na nich swojej opinii o pracy policji. I niekoniecznie wierzę we wszystkie brednie, które czytam.

Malm nie zareagował. Za każdym razem, kiedy Martin Beck pomyślał, że ten człowiek jest jego zwierzchnikiem, czuł taką samą mieszankę niechęci i zdziwienia.

– Całe zdarzenie jest z samej swojej natury wstrząsające – posiedział Malm. – Szef jest oczywiście bardzo poruszony. Wiesz, jakie to uczucie, kiedy coś się stanie któremuś z naszych ludzi.

Tym razem nie miał widocznie w pokoju naczelnego komendanta.

– Wiem – odrzekł Martin Beck.

Takie zdarzenie było oczywiście równie okropne, jak znaczące. Tylko sposób, w jaki Malm o tym mówił, sprawiał, że jawiło się jako jeden z tych pseudowypadków, które później tak często się wykorzystuje w policji w jakimś celu propagandowym.

– Można przewidzieć, że śledztwo będzie miało zasięg krajowy – powiedział Malm. – Dotąd nie znaleziono nawet tego samochodu.

– Czy ta sprawa dotyczy w jakiś sposób komisji do spraw zabójstw?

– Trzeba czasu, a rozwój wypadków w tym strasznym dramacie to pokaże.

Malm wypowiedział te słowa ze sztuczną emfazą, jaka często go cechowała.

– A co właściwie jest z tymi chłopakami? – zapytał Martin Beck.

– Stan przynajmniej dwóch z nich jest nadal krytyczny. Lekarze mówią, że trzeci ma szansę z tego wyjść, choć oczywiście musi się liczyć z dłuższą rekonwalescencją.

– Ach tak.

– Nie możemy odrzucić możliwości, że śledztwo obejmie cały kraj – powiedział Malm. – Tego desperata trzeba za wszelką cenę schwytać i to najlepiej szybko.

– Ja nie jestem, o czym była mowa, włączony w tę sprawę – powiedział Martin Beck.

– Możesz być prędzej, niż się spodziewasz – Malm parsknął śmiechem, w którym brzmiało samozadowolenie. – Dlatego dzwonię.

– Ach tak.

– Zapadła decyzja, że ja osobiście poprowadzę śledztwo – oznajmił Malm. – Będę szefem taktycznego komanda.

Martin Beck się uśmiechnął. To była dobra wiadomość i dla niego samego, i dla poszukiwanego.

Powinien uniknąć zadania, które oznaczało ciągłe słuchanie gardłowego głosu naczelnego komendanta, a przestępca z kolei mógł liczyć na znakomitą perspektywę uniknięcia kary.

Umieszczenie Martina Becka w jakimkolwiek sztabie śledczym, którego tak zwanym szefem taktycznym był Malm, zakrawało na sporą przesadę. W tym sensie czuł się uprzywilejowany.

Dlatego zastanawiał się, czego Malm właściwie chce. Nie musiał zastanawiać się długo, bo Malm chrząknął i powiedział znaczącym głosem:

– To oczywiste, że musisz dokończyć zadanie, którym już się zajmujesz. Ale w Malmö tworzy się grupa operacyjna. Tamtejszy komendant wie wszystko o sprawie. A tutaj mieliśmy wcześnie rano zebranie.

Martin Beck spojrzał na zegar.

Nie było jeszcze ósmej.

Widocznie, w zarządzie policji pracowały ranne ptaszki.

– I?

– Postanowiliśmy, że Lennart Kollberg zostanie niezwłocznie przeniesiony do tej grupy. Jest świetny, a nie będziesz go przecież potrzebował do sprawy, która praktycznie jest już wyjaśniona.

– Chwileczkę – odezwał się Martin Beck. – Możesz sam z nim porozmawiać.

– Nie trzeba – powiedział niechętnie Malm. – Wystarczy, jeśli ty mu przekażesz. Ma niezwłocznie wyruszyć do Malmö. Koordynatorem tamtejszej grupy śledczej jest inspektor kryminalny Månsson.

– Przekażę.

– Dobrze – odrzekł Malm. – A tak w ogóle to gratuluję.

– Ale czego?

– Że już praktycznie zakończyłeś sprawę tego morderstwa seksualnego. Szybko jak zwykle.

– Nie wiem jeszcze, czy to morderstwo seksualne. Protokół z obdukcji nie daje jasnych informacji.

– Twój procent wykrywalności jest mistrzowski. Z wyjątkiem tego zamkniętego pokoju.

Roześmiał się dobrodusznie ze swojego żarciku. Martin Beck z niezwykłą łatwością powstrzymał się od śmiechu, widząc podejrzliwe spojrzenie Kollberga.

– I przekażesz Kollbergowi polecenie… tę informację?

– Porozmawiam z nim – odparł.

– Dobrze. To cześć.

– Do widzenia – odrzekł Martin Beck.

Odłożył słuchawkę.

– Czego chciał ten dupek? – zapytał z miejsca Kollberg. Martin Beck popatrzył na niego z namysłem.

– Tak czy owak, jest dobra wiadomość – powiedział.

– Co takiego?

– Uwolnisz się od Folkego Bengtssona.

Spojrzenie Kollberga stało się jeszcze bardziej podejrzliwe.

– Aha – mruknął. – A jaka jest ta zła?

– Dwaj policjanci zostali postrzeleni na drodze do Falsterbo wczoraj rano. A trzeci został poszkodowany w inny sposób.

– Wiem.

– Masz się stawić w Malmö.

– A to niby dlaczego?

– Tworzą tam grupę operacyjną. Månsson jest koordynatorem.

– Przynajmniej coś.

– W tym wszystkim jest niestety pewien szkopuł. To ci się nie spodoba.

– Naczelny komendant – rzekł Kollberg z cieniem trwogi na pulchnym obliczu.

– Nie jest aż tak źle.

– A jak źle?

– Malm.

– Cholera.

– Jest szefem taktycznego komanda.

– Taktycznego komanda?

– Tak, tak właśnie powiedział.

– Czym do diabła jest taktyczne komando?

– Brzmi po wojskowemu. Zostaniemy wcieleni do czegoś w rodzaju żandarmerii.

Kollberg zmarszczył brwi.

– Kiedyś podobała mi się praca w policji. Ale to było cholernie dawno temu. Coś jeszcze?

– Z grubsza rzecz biorąc, nie. Masz z miejsca jechać do Malmö.

Kollberg pokręcił głową i rzekł:

– Malm. Masakra. Postrzelone gliny. I ten pajac szefem czegoś, co nazwał taktycznym komando. Rewelacja. Najlepiej pakować graty i stąd spadać.

– Co sądzisz o Folkem Bengtssonie? Osobiście?

– Mówiąc wprost, myślę, że jest niewinny – odparł Kollberg. – Nie jest całkiem normalny, ale tym razem to nie on.

Zanim się rozstali, Martin Beck powiedział:

– Tylko się całkiem nie zdołuj.

– Spróbuję to jakoś przeżyć – odrzekł Kollberg. – Cześć.

– Cześć.

Martin Beck siedział przez chwilę sam, próbując zebrać myśli.

Ufał osądowi Kollberga równie mocno jak własnemu.

Kollberg nie wierzył, że Folke Bengtsson udusił Sigbrit Mård.

On sam też w to nie wierzył. Ale nie miał takiej pewności. Bengtsson był tak cholernie dziwny.

Martin Beck wiedział natomiast jedno. Bertil Mård był niewinny. Benny Skacke sprawdził statki. Robota sama w sobie niełatwa, ale nie ma rzeczy niemożliwych dla energicznego policjanta z ambicjami i głosem, który tak ujmująco brzmiał przez telefon.

Notatki Mårda się zgadzały. Szczegół z frachtowcem z Wysp Owczych można było uznać za rozstrzygający.

Nöjd wszedł do pokoju, rzucił kapelusz na biurko, a sam opadł na krzesło.

Timmy wspiął się na tylne łapy i zaczął lizać Martina Becka po twarzy.

Ten odepchnął psa i powiedział:

– Herrgott, czy jesteś całkowicie pewny, że nie znasz nikogo, kto ma na imię Kaj i żonę zwaną Sissy? Kto jest niski, chudy i opalony? Kto ma białe falujące włosy i okulary?

– Nie ma kogoś takiego w całym rejonie Anderslöv – odparł Nöjd. – Sądzisz, że to on zabił Sigbrit?

– Tak – odrzekł Martin Beck. – W rzeczy samej, wszystko zaczyna na to wskazywać.

– Leżeć, Timmy – rzucił Nöjd.

Pies rzeczywiście się położył koło jego krzesła. Nöjd podrapał się w kark i powiedział:

– Cóż, lepiej, żeby to nie był Bengtsson. Ludziom zaczyna brakować jego i wędzonych śledzi. Poza tym byłoby pięknie, gdyby się okazało, że to nikt z miejscowych.

Rozdział 20

Jechał przez całą niedzielę i wieczorem dotarł do miejsca, które nazywało się Malexander.

Unikał dużych krajowych dróg. Zasadniczo kierował się na północ i jechał zgodnie z tablicami pokazującymi odległości oraz drogowskazami, lecz jego znajomość geografii była słaba i nie miał mapy, więc często zjeżdżał z trasy. Czasami miał uczucie, że jedzie na południe i widzi miejsce, które dopiero co mijał, jadąc inną drogą w kierunku północnym.

To, co się stało, wydawało mu się abstrakcyjne i nierzeczywiste. Próbował odtworzyć w pamięci przebieg zdarzeń, ale widział tylko pojedyncze momenty, jak nieruchome kadry w filmie.

Z początku był przerażony, ale strach ustąpił i ostatecznie pojechał dalej, nie myśląc.

Skręcił w wąską drogę prowadzącą do jeziora i zaparkował na poboczu. Potem położył się na tylnym siedzeniu, naciągnął kołnierz na uszy, włożył ręce między kolana i od razu zasnął.

Znad jeziora uniosła się mgła i okryła samochód matową powłoką wilgoci.

Obudził się z zimna. Nie wiedział w pierwszej chwili, gdzie jest, ale przypomniał sobie i znów ogarnął go strach.

Było jeszcze ciemno. Przeczołgał się na przednie siedzenie, włączył reflektory i zapuścił silnik. Potem, trzęsąc się z zimna, zrobił rundkę wokół samochodu, żeby rozgrzać zesztywniałe stawy. Zatrzymał się przed chłodnicą, spojrzał na tablice rejestracyjne i pomyślał, że powinien je zmienić przy najbliższej okazji.

Potem wsiadł do samochodu i pojechał dalej na północ.

Chłopiec zwany Kasprem był niewielkiego wzrostu, delikatny i wiotki, a jasne włosy opadające falami na ramiona podkreślały drobne i dziecinne rysy jego twarzy. Kiedy prowadził, często się zdarzało, że musiał pokazywać prawo jazdy – trudno było uwierzyć, że skończył osiemnaście lat. Zawsze go to denerwowało i miał nadzieję, że jadąc bocznymi drogami, uniknie spotkania z policyjnym patrolem.

Prawo jazdy było w porządku. Leżało w tylnej kieszeni dżinsów, wystawione na Ronniego Kasperssona, urodzonego 540916.

Zastanawiał się, co się stało z kumplem. Kiedy widział, jak pada na ziemię, był przekonany, że został zabity, ale teraz nie miał już takiej pewności. Stał na środku drogi, krzyknął: „Do wozu, Kasper!” i celował w jednego z policjantów. I nagle sam został postrzelony. Może zdążył przedtem zabić jednego czy dwóch gliniarzy; Kasper nie miał pojęcia, bo przeraził się i zwiał. Nawet nie wiedział, że ten drugi miał broń.

Może nie zginął, tylko siedział teraz u glin i sypał. Ale co mógł sypnąć, nawet nie znał jego prawdziwego imienia i nazwiska. Podobnie jak Kasper nie wiedział o nim nic prócz imienia.

Spotkali się w piątek wieczorem w Malmö.

Kasper przyjechał rano z Kopenhagi. Właściwie chciał wracać do Sztokholmu, ale skończyły się pieniądze i nie udało mu się złapać stopa. Włóczył się więc przez cały dzień po Malmö i zastanawiał, skąd zdobyć trochę kasy. Malmö było dla niego obcym miastem, nikogo tam nie znał i nie wiedział, dokąd mógłby pójść.

W końcu poszedł do parku i spotkał tam paru chłopaków, którzy poczęstowali go piwem. Tak poznał Kristera.

Pozostali poszli sobie, a Krister i Kasper nadal siedzieli na ławce, dzieląc się piwem.

Krister też nie miał pieniędzy, ale miał samochód. Nie było jasne, czy własny, ale w każdym razie miał do niego kluczyki. Mieszkał w Malmö i wiedział, gdzie są domki letnie, do których można się włamać.

W nocy z piątku na sobotę jeździli wkoło samochodem i zaliczyli nieudaną próbę włamania do willi tuż za miastem. W końcu włamali się do letniego domku, który wyglądał, jak gdyby został zamknięty na zimę. Znaleźli kilka konserw, zjedli je i przespali się parę godzin. W domu nie było nic wartościowego, ale wzięli parę obrazów i gipsową figurkę stojącą na cokole.

Wrócili do Malmö i Kristerowi udało się ukraść kilka płyt w sklepie muzycznym.

Krister, który znał miasto, sprzedał je od ręki, a za pieniądze kupili piwo i tanie wino.

Posiedzieli w parku i pojeździli dookoła samochodem, aż zapadł wieczór.

– Wieczorem pojedziemy w miejsce, gdzie mieszkają sami bogaci ludzie – powiedział Krister.

Miejsce nazywało się Ljunghusen i było widać po domach, że to zamożna dzielnica.

Włamali się do paru z nich i wzięli rzeczy łatwe do sprzedania. Telewizor, tranzystor i kilka dywanów, które jak twierdził Krister, były prawdziwe. W jednym domu dostali się do barku i zabrali ze sobą kilka butelek alkoholu. Do tego trafili na trochę gotówki – w śwince-skarbonce, którą rozbili, leżało około trzydziestu nowych pięciokoronówek.

Mieli udaną noc, dopóki nie pojawił się znikąd tamten radiowóz.

Kasper odtworzył w myślach przebieg wypadków, nie wiedząc już, który to raz.

Najpierw młody gliniarz, który stanął nagle z pistoletem w dłoni, potem starszy, który chwycił Kristera, potem huk wystrzału z broni młodego policjanta, jak Kasper z początku pomyślał. Potem zobaczył, że jeden z policjantów się przewraca, zaraz po nim drugi i zrozumiał, że strzelał Krister.

Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie, Kasper się przestraszył i odjechał, nie sprawdzając, czy Krister nie żyje, czy jest tylko ranny.

Jechał tą samą drogą, którą przybyli z Malmö, ale zmienił kierunek, kiedy zaczęła się autostrada.

Uzmysłowił sobie, że na pewno wszczęto już alarm i radiowozy i karetki nadjadą ze strony Malmö.

Nagle skończyła się benzyna.

Rozmawiał właśnie z Kristerem o tym, że muszą znaleźć samochód, z którego mogliby nalać benzyny, gdy pojawił się radiowóz. Potem, kiedy ogarnęła go panika i wcisnął pedał gazu, zapomniał, że bak jest prawie pusty.

Zepchnął samochód z niewielkiego wzniesienia i ustawił za walącą się szopą.

Skradzione rzeczy zostawił w środku.

Potem poszedł poboczem i dość szybko dotarł do niewielkiej wsi. W oddali słyszał wycie policyjnych syren i dźwięk ten przeraził go nie na żarty. Spróbował z kilkoma samochodami, nim trafił na odpowiedni. Stał przed dużą willą, zaparkowany w otwartym garażu, z drzwiami niezamkniętymi na zamek.

Kasper był świadomy ryzyka. Właściciel samochodu mógł w każdej chwili wyjść z domu. Ale był wczesny niedzielny ranek i uruchomienie silnika zajęło mu tylko parę minut.

Potem jechał dalej na północ.

Do domu. Do Sztokholmu.

Kasper mieszkał w Sztokholmie przez całe swoje dziewiętnastoletnie życie. Właściwie nigdy w samym mieście. Urodził się i dorastał na przedmieściu, tam chodził do szkoły i mieszkał z rodzicami do szesnastego roku życia. Potem szukał pracy, trzeba przyznać, że z niewielkim zaangażowaniem. Jego rodzice wyprowadzili się z miasta dwa lata wcześniej i kupili domek szeregowy w okolicach Södertälje, a on nie chciał się wyprowadzić z nimi i zaczął wieść dość luzacką egzystencję w stolicy.

Nabycie własnego mieszkania było wykluczone. Utrzymywał się z zasiłku dla bezrobotnych i pomocy społecznej i mieszkał głównie u kumpli lub aktualnych dziewczyn, rozwiedzionych młodych kobiet z mieszkaniem i miejscem w łóżku.

Wkrótce wszedł w kręgi żyjące według zasady, że przestępstwo się opłaca, dopóki ktoś prowadzi działalność na mniejszą skalę i jest na tyle sprytny, by nie dać się złapać. Brał udział we włamaniach, dokonywał drobnych kradzieży na własną rękę, zajmował się trochę kradzieżami samochodów i paserstwem, i przez kilka miesięcy żył z dziewczyny, która wychodziła na Malmskillnadsgatan i zabierała do domu klientów, podczas gdy on siedział w jej kuchni, pijąc wódkę i Pommac. W działalności przestępczej miał dwie zasady: nigdy nie handlować narkotykami i nigdy nie nosić broni. Dziecinny wygląd bardzo mu pomagał i chłopak tylko raz został ukarany.

Nie miał wyrzutów sumienia z powodu życia, jakie prowadził. Jak tylu innych młodych ludzi w Szwecji, nie mógł się poczuwać do lojalności wobec porządku społecznego, w którym pozycja i materialny dobrobyt były jedyną miarą wartości człowieka, a które jednocześnie nie potrafiło zapewnić młodzieży uczciwej i względnie sensownej pracy. Poradził sobie z poczuciem winy i wyznawał ten sam pogląd, co tysiące jego rówieśników: nie urodził się z wyboru we wrogim człowiekowi systemie politycznym, który żądał solidarności w zamian za kłamstwo i zdradę, i miał poczucie, że wstydzić powinien się nie on, lecz ci, którzy rządzą krajem.

Koło Katrineholm musiał zatankować. Zapłacił błyszczącymi pięciokoronówkami, a pracownik stacji benzynowej popatrzył na nie, nim włożył je do specjalnej przegródki w kasie, i zapytał:

– Nie szkoda ci się ich pozbywać?

Kasper wzruszył ramionami i próbował wymyślić jakieś wyjaśnienie, ale nic nie powiedział.

Poczuł nagle, jak bardzo jest głodny, i wszedł do kafejki koło stacji benzynowej. Zjadł danie dnia, jakieś mięso z lepkim brunatnym sosem bez smaku, odrobiną borówek i czterema rozgotowanymi ziemniakami. Jedzenie było niedobre i nawet nie ciepłe, ale był zbyt wygłodniały, by przejmować się smakiem.

Po jakiejś godzinie jazdy zatrzymał się przy kiosku i kupił paczkę papierosów, gumę do żucia i gazetę. W drodze do samochodu zobaczył artykuł na pierwszej stronie.

Położył gazetę obok na przednim siedzeniu i zjechał w boczną drogę. Przystanął tam i rozłożył ją na kierownicy.

Krister został zabity, ale trzej policjanci przeżyli. Jego samego ścigały w całym kraju wzmocnione oddziały policji. W artykule nazywano go „gangsterem”, „desperatem”, „zabójcą policjanta”. Przeczytał jeszcze raz początek artykułu, w którym była mowa o stanie policjantów. Dwaj z nich byli w krytycznym, ale z tego, co zrozumiał, żaden nie zginął. Jak w takim razie mogli napisać „zabójca policjanta”? Poza tym nie był przecież uzbrojony.

Przeczytał uważnie cały reportaż. Ani Krister, ani on sam nie zostali zidentyfikowani i nie znaleziono samochodu. Policja wciąż szukała wielkiego amerykańskiego wozu, ale nie dało się go dobrze ukryć, więc pewnie niedługo go znajdą.

Po przeczytaniu gazety długo siedział, próbując zebrać myśli. Znów zaczął go ogarniać strach. Starał się myśleć spokojnie i jasno.

Wszystko, co zrobił, to parę włamań i kradzież samochodu. To nie on strzelał. Nawet jeśli go złapią, trzeba będzie mu to udowodnić, a kara za takie wykroczenia nie mogła być poważna. Na razie jednak los mu sprzyjał i jeśli zachowa zimną krew, ma szansę się z tego wywinąć. Złożył gazetę, wrzucił ją do rowu i pojechał dalej. Wreszcie zdecydował, co zrobi.

W domu towarowym kupił materiał na dwie tablice rejestracyjne starego typu. Wyjechał z miasta i na wąskiej leśnej drodze złożył tablice, a te, które znajdowały się na samochodzie, odkręcił i zakopał w lesie. Potem przykręcił fałszywe i pojechał w stronę Södertälje.

Wprowadził samochód z fałszywymi tablicami do garażu koło szeregowego domku rodziców. Przy odrobinie szczęścia będzie mógł tu postać przez parę dni. Jego ojciec pracował jako przedstawiciel handlowy i często bywał poza domem przez kilka dni z rzędu.

Miał szczęście. Matka była w domu, ale ojciec miał wrócić dopiero pod koniec tygodnia. Mamie powiedział, że pożyczył samochód od przyjaciela.

Ucieszyła się, że go widzi, a jeszcze bardziej, kiedy powiedział, że zamierza zostać przez parę dni w domu.

Wieczorem dostał swoje ulubione danie, wołowinę z cebulką i pieczonymi ziemniakami, a na deser szarlotkę z sosem waniliowym.

Wcześnie położył się spać, a gdy zasypiał w łóżku swego ojca, czuł się względnie bezpieczny.

Rozdział 21

Rankiem dwudziestego pierwszego listopada Gustav Borglund zmarł w szpitalu zakaźnym w Malmö. Za późno zgłosił się do szpitala i lekarze nie mieli większych szans niż śnieżna kula w piekle.

Emil Elofsson i David Hector jednak przeżyli, głównie dzięki bystrości chirurgów. W Szwecji nie pozostało zbyt wielu dobrych lekarzy, ponieważ władze przez swoją głupotę zmusiły większość do opuszczenia kraju, ale Elofsson i Hector mieli szczęście. Dostali szybką pomoc medyczną najwyższej klasy i byli tak zwanymi przypadkami uprzywilejowanymi.

Obaj byli oczywiście w ciężkim stanie, zwłaszcza Elofsson, któremu kula przeszła przez wątrobę i tuż koło trzustki. Chirurgia poszła jednak do przodu od czasów nieszczęsnego Jamesa Garfielda i lekarze, którzy mimo obecnego systemu zdecydowali się zostać z lojalności wobec swoich rodaków, naprawdę znali się na robocie, choć zwykle byli tak przeciążeni i zmęczeni, że podczas operacji skalpel niemal wypadał im z dłoni.

Elofsson i Hector nie byli jeszcze w wystarczająco dobrej formie na rozmowę, a Borglund nic nie wiedział, nawet tego, że umiera.

Taktyczne komando policji zrobiło dokładnie takie postępy, jakich można było się spodziewać. Nie udało się odnaleźć samochodu ani zidentyfikować zabitego.

Borglund uwieńczył swoją długą karierę względnie pociesznych niepowodzeń, wydając ostatnie tchnienie w środę o godzinie czwartej nad ranem. Nie był złym człowiekiem i pewnego razu przekonał nawet Elofssona, by dać jugosłowiańskiemu dziecku tabletkę na gardło, choć to komplikowało ich pracę.

Wiadomość o jego śmierci dotarła w ciągu paru godzin do Głównego Zarządu Policji.

Wywołała tam ciężki paroksyzm i serię rozmów Stiga Malma z komendantem z Malmö.

Malm miał za plecami samego szefa, kiedy rozmawiał, i zakrawało niemal na cud, że linia telefoniczna nie padła od wibracji.

Główny Zarząd Policji domagał się działania.

Główny Zarząd Policji przez działanie rozumiał rozesłanie busów z policjantami w kamizelkach kuloodpornych i hełmach z osłoną na twarz z pleksiglasu.

Dalej rozumiano przez to snajperów, broń automatyczną i bomby z gazem łzawiącym.

Wszystko to było teraz dostępne jako permanentna pożyczka od wojska.

Lennart Kollberg przez działanie rozumiał rozmowy z ludźmi.

Poniedziałek i wtorek spędził na obserwacji strumienia młodych ludzi, aresztowanych samowolnie przez nadgorliwych policjantów za to, że albo są cudzoziemcami, albo podejrzanie się ubierają.

Kollberg był dość długo w branży, by wiedzieć, że nie można wskazywać potencjalnych morderców tylko na podstawie tego, że przez pół roku nie byli u fryzjera. Poza tym z tego, co zrozumiał, nikt nie został zamordowany.

Wszyscy byli tak podekscytowani po śmierci Borglunda, że ktoś musiał zrobić coś konstruktywnego.

Dlatego wziął swój samochód z garażu w hotelu Świętego Jerzego, w którym zatrzymywali się wyżsi urzędnicy policyjni, i pojechał do Szpitala Publicznego w Malmö.

Zamierzał porozmawiać z Elofssonem i Hectorem. Lekarze powiedzieli, że doszli już do siebie i obaj mają taką jasność umysłu, jakiej generalnie można się po nich spodziewać.

Kollberg był zahartowanym mężczyzną, ale mimo to przeżył lekki szok, wchodząc na oddział. Spojrzał na ściągawkę, którą dostał od Pera Månssona. No tak, dobrze trafił i od razu wiedział, że znajduje się w Szwecji.

Gmach zbudowano w XIX wieku i na sali leżało około trzydziestu mężczyzn. Wielu z nich było z pewnością poważnie chorych, ponieważ salę wypełniały jęki i błagania o pomoc.

Odór był trudny do wytrzymania, a cała sceneria przypominała punkt pierwszej pomocy z czasów wojny krymskiej. Brakowało nawet parawanów i zasłon między łóżkami.

Dziewczyna w białym fartuchu, z nieobecnym spojrzeniem, okazała się sprzątaczką.

Kiedy zapytał o lekarza, spojrzała na niego rozmarzonymi niebieskimi oczami i powiedziała:

– Chodzi o doktora? Jeszcze go nie ma.

Więcej informacji z tego źródła nie uzyskał.

Był jednak lekarz dyżurny, smagły mężczyzna z koszulą rozpiętą do pępka. Siedział w pokoju lekarskim i pił kawę. Problem z nim polegał na tym, że pochodził z Afganistanu, miał nazwisko, którego nie dało się wymówić, i władał angielskim, którym prawdopodobnie mówili pasterze w Mongolskiej Republice Ludowej.

Jeżeli brakowało lekarzy, w co nikt nie mógł wątpić, to brak pielęgniarek był jeszcze bardziej dramatyczny. Znalazł w końcu jedną – z powodu wakatów miała pod opieką całe dwa oddziały i pracowała już czternaście godzin, choć nie było tego zbytnio po niej widać. Była spokojną blondynką w wieku około trzydziestu pięciu lat, silną i ładną, z jasnymi oczami i muskularnymi łydkami.

Ładna sztuka, pomyślał Kollberg, który był sensualistą.

Gdyby był o dziesięć lat młodszy, od razu by się na nią napalił. Teraz napalał się tylko na swoją żonę, brunetkę wybraną bardzo starannie, by zaspokoiła jego potrzeby intelektualne i nie w mniejszym stopniu seksualne. Była piękną kobietą i dawała mu wiele szczęścia.

Przez chwilę rozważał role płci i ten absurdalny rozdźwięk między kobietą i mężczyzną.

Gun była ładna, trochę podobna do Tatiany Samojłowej, jego ulubionej aktorki. Rzadko chodził do kina, lecz nigdy nie opuścił filmu, w którym grała.

Mimo wszystko sądził, że Gun jest ładniejsza od Tatiany Samojłowej. I to nie tylko trochę.

Kochał ją. Była jego życiem. Ona i dzieci. Bodil właśnie skończyła sześć lat i niedługo pójdzie do szkoły. Joakim miał dopiero trzy. Piękne dzieciaki.

Rano obejrzał siebie w lustrze w pokoju hotelowym. Nago i całą sylwetkę.

O ile Gun była piękna, to on sam gruby i rozlazły. To mu się nie podobało.

Nie podobało mu się też myślenie o kobiecie jako obiekcie seksualnym w społeczeństwie, w którym nie udało się nawet wprowadzić zasady równej płacy za taką samą pracę.

Patrzył na siostrę oddziałową. Jak mogła wyglądać tak zdrowo i świeżo, obsługując dwa oddziały?

Sprawiała wrażenie osoby pogodnej. Lubiła swoją pracę.

Około pięćdziesięciu pacjentów, wielu bardzo chorych, część umierających.

W skandalicznym szpitalu.

Pokazał legitymację.

– Źle pan trafił – powiedziała. – Oni nie leżą na tej sali, tylko w jednym ze starych prywatnych pokoi. Mamy takie cztery. Dwuosobowe. Policjanci leżą w dwójce.

– Aha.

– Tam kładziemy najciężej chorych.

– I uprzywilejowanych?

– Tak. Można tak powiedzieć.

Spojrzał na jej łydki i kolana. Nie mógł się powstrzymać. Pod białym fartuchem miała stanik.

– Można z nimi teraz porozmawiać. Tylko nie za długo. Elofsson jest w gorszym stanie, ale myślę, że Hector poleży dłużej.

– Nie będę się rozwlekać.

– Docent operował osobiście. Cztery razy pod rząd. Inaczej chybaby z tego nie wyszli. Przynajmniej Elofsson.

Pokój wskazywał na to, że zarząd policji nie zapomniał o swoich rannych. Było tam mnóstwo kwiatów, czekolady, owoców, a także znajdowały się radio i kolorowy telewizor.

Hector wyglądał lepiej, mimo lewej ręki i obu nóg na wyciągu.

Elofsson dostawał cztery kroplówki jednocześnie, jedną z krwią i pozostałe z różnymi płynami. Był dużym, silnym mężczyzną o grubych rysach i apatycznym spojrzeniu. To ostatnie było prawdopodobnie następstwem jego złej kondycji.

Kollberg przywitał się z nimi. Miał wrażenie, że spotkał już kiedyś Elofssona. Hectora wcześniej nie widział, ale z drugiej strony, miał wygląd bardzo typowy dla młodego policjanta w dzisiejszych czasach. Jeżeli teraz wygląd w ogóle może być typowy.

Miał poczucie, że powinien w jakiś sposób wyrazić współczucie, choć wszyscy inni już tu byli i zrobili to, od komendanta do każdego patrolu, który akurat znalazł się w pobliżu.

– Przykro tak tu leżeć – skomentował bez polotu.

– Jeszcze nie nadeszła nasza godzina – odparł Hector. Może był religijny.

– Człowiek, który do was strzelał, nie żyje.

– Tak, pomyśleć tylko, że go dostałem – powiedział Hector. – Miałem już w ciele dwie kule, kolega leżał na linii strzału, no i było ciemno.

– Ale nie mamy tego drugiego – odrzekł Kollberg. – Widzieliście, jak wyglądał?

– Przecież było ciemno – odezwał się Elofsson. – Dokładnie tak, jak mówi kolega.

– Ale go widzieliście?

– Nie widziałem go wyraźnie – odparł Hector. – Kolega trochę go zasłaniał, a ja skupiłem się bardziej na drugim. Ale miał jasne włosy.

– Nie zdążyliśmy dużo zobaczyć – tłumaczył Elofsson. – Ale to był młodzik, nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. I miał długie blond włosy.

– Czy coś mówił?

– Słyszałem, że koledzy z nim rozmawiali, ale nie wiem, co odpowiedział.

– Żaden z nich nie mówił dużo – rzekł Elofsson. – Tylko ten wysoki coś powiedział. Nie sądzę, że drugi w ogóle się odezwał.

– Wysoki powiedział, że nic nie zrobił – dodał Hector. – Przypomniałem sobie. Zwróciłem mu uwagę, że jedzie ze zgaszonymi światłami, a on wtedy powiedział, że nic nie zrobił.

– To prawda – potwierdził Elofsson. – Kolega powiedział, że światła są niezgodne z przepisami, a on na to, że nic nie zrobili.

– To wszystko, co mówił?

– Nie – odparł Elofsson. – Kiedy zaczęli strzelać, wysoki coś powiedział. „Wskakuj do wozu”, czy jakoś tak, a potem imię.

– Zapamiętałeś to imię?

– Zaczekaj. Takie dość rzadkie. Zaczynało się na K. Może Klas.

– To nie jest takie rzadkie.

– Nie, to było coś dziwniejszego. Zaraz sobie przypomnę.

– Możliwe – rzekł Kollberg. – Takie rzeczy zwykle przychodzą po chwili.

– Nie słyszałem żadnego imienia – powiedział Hector.

– Nie znaleźliśmy też samochodu – dorzucił Kollberg.

– Koledzy i ja dostaliśmy błędną informację przez radio. – stwierdził Hector. – Powiedzieli, że to był chrysler, ale ja jestem pewny, że stary chevrolet.

– Jak możesz być tego pewny? – zapytał Elofsson.

– Znam się na samochodach – odparł Hector. – W radio powiedzieli, że to niebieski chrysler. Ale ja dałbym głowę, że chevrolet, i do tego zielony. I podali nam zły numer.

– Tak bywa – powiedział Elofsson. – Błąd. Ale ja nie pamiętam tak dokładnie, co mówili przez radio.

– Ja pamiętam – rzekł Hector. – Powiedzieli, że amerykański hot rod ze starymi tablicami. Do tego momentu się zgadzało, ale reszta nie.

– Typowe – stwierdził Elofsson. Miał trochę ciężki oddech.

– Boli cię? – zapytał współczującym głosem Kollberg.

– Tak, czasami boli jak cholera.

Kollberg zwrócił się do Hectora.

– Mówisz, że reszta się nie zgadzała – zauważył. – Dotąd wiemy, że marka i kolor. Czy było coś jeszcze?

– Tak, podali, że w samochodzie są dwie babki i facet. W rzeczywistości było dwóch chłopaków i żadnej dziewczyny.

– Przypomniałem sobie imię – powiedział nagle Elofsson. – Kasper.

– Kasper.

– Właśnie. „Wsiadaj do wozu, Kasper”, powiedział ten, który do mnie strzelał. To był Kasper.

– Jesteś pewny?

– Tak, całkowicie. Powiedziałem, że to było dziwne imię. Kasper jest dziwne. Nie znam nikogo, kto się tak nazywa.

– Ja też nie – odrzekł Kollberg.

– I tablica – ciągnął Hector. – Mówili, że z A, czyli wóz sztokholmski ze starymi tablicami, i że w numerze były trzy szóstki. Ale to nieprawda, ponieważ samochód miał tablicę z B, a numer zaczynał się od dwóch siódemek. Potem była inna cyfra, a potem chyba jeszcze jedna siódemka.

– Nic mi o tym nie wiadomo – mruknął Elofsson.

– To dość ważne – rzekł Kollberg. – Mówisz, że to był zielony chevrolet, zarejestrowany w okręgu sztokholmskim, z dwiema lub trzema siódemkami na tablicy rejestracyjnej.

– Tak, nie mam wątpliwości – odrzekł Hector. – Staram się zwracać uwagę na takie rzeczy i je zapamiętywać.

– Tak, tak – potwierdził Elofsson. – To prawda. Kolega zawsze się stara.

– Jak ten Kasper był ubrany?

– Dżinsy i ciemna kurtka – odpowiedział Hector. – Z popeliny. Mały blondynek. Długie włosy, jak mówił kolega.

– Wszyscy przecież tak się ubierają – rzekł Elofsson.

Do pokoju weszła pielęgniarka praktykantka z mnóstwem probówek na wózku. Zajęła się Elofssonem. Kollberg odsunął się trochę na bok.

– Możesz jeszcze rozmawiać?

– Pewnie – odrzekł Hector. – Nic takiego mi nie jest. Co chcesz wiedzieć?

– Najbardziej mnie zastanawia sam przebieg zdarzeń. Zatrzymujecie samochód do kontroli i wysiadacie. Przedtem zwracasz uwagę na markę, kolor i numer rejestracyjny.

– Zgadza się.

– Co zrobili mężczyźni w samochodzie?

– Też wysiedli. Emil, kolega tutaj, poświecił w samochodzie latarką. Potem złapał tego z chłopaków, który stał bliżej. A ten nagle zaczął strzelać.

– Zostałeś wtedy trafiony?

– Prawie. Sądzę, że kolega dostał pierwsze kule. Ale to szło błyskawicznie. Zostałem trafiony zaraz potem.

– Ale udało ci się wyciągnąć pistolet?

– Zrobiłem to wcześniej.

– Podszedłeś więc do samochodu z pistoletem w dłoni.

– Tak, jakbym miał przeczucie.

– Myślisz, że mężczyźni w samochodzie widzieli ten pistolet?

– Na pewno. Ale nie miałem kuli w magazynku. Nie wolno. Musiałem więc pogrzebać w kieszeni, nim mogłem sam strzelić.

Kollberg zerknął z ukosa na Elofssona, który zaczynał wyglądać na coraz mniej przytomnego. Badanie techniczne wykazało, że i on, i Borglund mieli po jednym naboju w swoich pistoletach. Ale żaden z nich nie strzelał, a co do Elofssona można było mieć pewność, że nawet nie odpiął kabury.

– Słuchaj – rzekł Hector. – Słyszałem plotkę, że Gustav Borglund został zabity. Czy to prawda?

– Tak – potwierdził Kollberg. – Zmarł nad ranem. Tutaj w szpitalu. Ale leżał na innym oddziale.

– To straszne – powiedział Hector.

Kollberg skinął głową.

– Tak. Paskudna historia.

– Nie widziałem go, kiedy to się działo – powiedział Hector. – Był za mną. Musiał go trafić najpierw.

– Ja go widziałem – rzekł niewyraźnie Elofsson. – Przyczołgał się, kiedy zastrzeliłeś tego bandytę. To on włączył alarm. I pomógł mi. Ale było widać, że jest ranny. Czy Gustav nie żyje?

Kollberg widział, że Elofsson zaczyna tracić siły, ale musiał zadać jeszcze parę pytań.

– Wiecie może, czy obaj mężczyźni do was strzelali?

– Myślałem, że ten drugi też – odparł Elofsson. – Wtedy, kiedy to się działo, byłem pewny, że strzelali obaj. Bo ktoś strzelił zza mnie. Ale teraz rozumiem, że to musiał być kolega David.

Kollberg znowu zwrócił się do Hectora i zapytał:

– A co ty powiesz?

– Wiem tylko na pewno, że widziałem, jak ten wysoki ciemny facet strzela do Emila i do mnie, jak już leżeliśmy na ziemi. A potem go zastrzeliłem. Odtąd nic nie pamiętam. Ale Emil nie stracił przytomności.

– Nie – odrzekł Elofsson matowym głosem. – Widziałem, jak ten, który do mnie strzelał, wyrzuca w górę ręce i pada. Potem usłyszałem, jak samochód cofa i po chwili ostro rusza.

– Więc żaden z was nie odniósł wrażenia, że jasnowłosy chłopak strzelał albo chociaż miał broń?

– Nie – odparł Hector. – Niczego takiego nie widziałem.

Elofsson milczał. Chyba zapadł w półsen.

Kollberg patrzył przez chwilę na Hectora. Sformułował w myślach pytanie, ale go nie zadał.

Czy zawsze masz takie przeczucia? Najpierw wyjąć pistolet, a potem pytać?

Nie powiedział jednak tego głośno. To nie był dobry moment.

– Cześć, chłopaki – powiedział. – I szybko wracajcie do zdrowia.

W drodze do wyjścia próbował znaleźć lekarza oddziałowego.

– Operuje – poinformowała pielęgniarka.

– A ten doktor Aklam…

– Aztazkanzakerskij – poprawiła. – Też operuje. Co chce pan wiedzieć?

– Wydawało mi się, że Elofsson źle wygląda.

– Jest słaby – powiedziała. – Ale jego stan nie jest już krytyczny. Obaj z tego wyjdą, nawet jeśli…

– Tak?

– To były poważne rany. Być może żaden z nich nie powróci w pełni do zdrowia.

Kollberg się wzdrygnął.

– To przykre.

– Trzeba starać się patrzeć na rzeczy z jasnej strony – powiedziała.

– Może – odparł Kollberg. – Do widzenia.

Rozmowa była i pożyteczna, i dająca do myślenia.

Na komendzie w Malmö Per Månsson odgryzał małe kawałki wykałaczki, którą trzymał w ustach, wrzucał je do kosza i mówił:

– Masakra. To oznacza, że od trzech dni szukamy w całym kraju niewłaściwego samochodu. Nie ta marka, nie ten kolor, nie ta litera i nie ten numer. Czego można jeszcze chcieć?

– Na co umarł Borglund? – zapytał Kollberg.

– Został zabity w strzelaninie – odrzekł ze śmiertelną powagą Månsson. – Tak piszą w gazetach.

Z kieszonki na piersi wyjął nową wykałaczkę i powoli rozwinął z celofanowego opakowania.

– Właśnie dostałem to na piśmie, żeby nie było żadnych nieporozumień.

Podał kartkę Kollbergowi, który przeczytał:

Asystent policji Gustav Borglund, lat 37, zmarł dziś rano z obrażeń, które odniósł podczas strzelaniny między policją i dwoma uzbrojonymi desperatami w Ljunghusen. Pozostali dwaj policjanci zostali podczas tego zdarzenia ciężko ranni. Ich stan jest jednak obecnie zadowalający.

Kollberg odłożył kartkę na biurko.

– Na co naprawdę umarł?

Månsson wyglądał przez okno z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

– Użądliła go osa – powiedział.

Rozdział 22

Dla Månssona i Kollberga nastały ciężkie chwile. Stig Malm ścigał ich niczym jastrząb przez całe środowe popołudnie. Jedyną pociechą było to, że szef taktycznego komanda pozostał w Sztokholmie i zadowalał się nękaniem swego sztabu przez telefon.

„Jak wam idzie?”

„Znaleźliście już samochód?”

„Zidentyfikowaliście zabójcę?”

„Kim jest drugi desperat?”

I najbardziej przytłaczające pytanie:

– Czemu nic nie robicie?

Trafiło na Månssona, który nie dał się wyprowadzić z równowagi.

– Och, robimy całkiem sporo.

Kollberg obserwował go z drugiej strony biurka i podziwiał jego spokój. Månsson nieporuszony żuł wykałaczkę, podczas gdy Malm nadal trajkotał w słuchawce.

– Dopiero teraz dostaliśmy trochę materiału do pracy – powiedział.

I po chwili:

– Nie, nie rób tego. Na pewno lepiej nadzorować śledztwo z centrali, żeby ktoś trzymał wszystkie sznurki. Tak, odezwiemy się.

Månsson położył słuchawkę.

– Grozi, że tu przyjedzie. Jeżeli te cholerne samoloty latają, możemy go tu mieć za dwie godziny.

– Nie – powiedział z rozpaczą w głosie Kollberg. – Wszystko. Tylko nie to.

– Nie sądzę, że mówił to poważnie – rzekł Månsson. – Teraz zresztą zaczyna się nam rozjaśniać. Poza tym wiem od dawna, że on nie lubi latać samolotem.

Månsson miał rację. Malm się nie pojawił, a w czwartek rano sprawa się rozjaśniła.

Kollberg spał niespokojnie po prawie niejadalnym posiłku, jaki zjadł w restauracji uchodzącej za tanią. Kiedy się obudził, pomyślał z zazdrością o Martinie Becku, który pewnie stołuje się po królewsku w pensjonacie w Anderslöv, a teraz siedzi z Nöjdem, rozważając sprawę Sigbrit Mård.

Potem zjadł w hotelu podwójną porcję jajecznicy z szynką i był w nieco lepszym humorze, kiedy otwierał wielkie miedziane drzwi komendy i człapał w górę po schodach, żeby spotkać Månssona i zasięgnąć porannych wiadomości. Po drodze widział słowa ZABÓJSTWO POLICJANTA na pierwszych stronach wszystkich gazet.

– Cześć – powiedział Månsson. – Nie chcę przeszkadzać ci w śniadaniu, ale wiemy już, kto strzelał do Hectora i Elofssona.

– Kto?

– Nazywał się Krister Paulson. W centralnym rejestrze odcisków palców udało im się w końcu znaleźć właściwą kartę. Jak zwykle zwalili winę na jakiś problem z komputerem.

Problem z komputerem. Kollberg westchnął. Odkąd policję scentralizowano, w jego życiu było pełno takich katastrof.

– Poza tym znaleźliśmy samochód. Stał zepchnięty za jakąś starą szopę u rolnika niedaleko Vellinge. Rolnik powiedział, że stał tam od niedzieli, ale sądził, że to jakiś stary złom, który ktoś postawił, żeby się go pozbyć. Widział wprawdzie nasze ogłoszenie w gazetach, ale co z tego, kiedy to były nie ten numer, nie ten kolor i nie ta marka. Benny tam pojechał, by zająć się gratem. Przyholowanie go tutaj nie zajmie dużo czasu.

– Mhm – mruknął Kollberg.

Cały kraj był zaśmiecony starymi wrakami, które po prostu gdzieś sobie stały. Był to bezsprzecznie najtańszy i najłatwiejszy sposób na pozbycie się wyeksploatowanego samochodu.

– Co wiemy o tym Kristerze Paulsonie? – zapytał.

– Już całkiem sporo. Niedawno został zwolniony z zakładu karnego. Dwadzieścia cztery lata i już dość długi rejestr kar. Pochodził ze środkowej Szwecji, ale mieszkał tu przez jakiś czas.

– A teraz nie żyje.

– Tak. Hector go zastrzelił. Można to nazwać samoobroną. Jak dotąd więcej o nim nie wiemy. Jest opinia psychiatry, który twierdzi, że był typem neurotycznym.

Månsson spojrzał na jeden z papierów, które miał przed sobą.

– Tak – powiedział. – Aspołeczny. Zbuntowany przeciw społeczeństwu. Nie miał wykształcenia i nigdy nie pracował. Ale też nigdy nie sądzono go za ciężkie przestępstwa, choć wcześniej bywał uzbrojony. Pewnie chciał zgrywać twardziela. Był też narkomanem.

Kollberg westchnął. Ten typ ludzi był tak powszechny w tak zwanym społeczeństwie dobrobytu, że nie dałoby się policzyć jego przedstawicieli. A co gorsza, nikt naprawdę nie wiedział, co z nimi zrobić.

Wkład policji w sprawę ograniczał się do walenia ich po głowie pałką i sprawianiu im małego łomotu w areszcie.

– Ciekawi mnie, czy by strzelał, gdyby Hector nie zaczął wymachiwać pistoletem.

– Co powiedziałeś?

– Nic. Tylko głośno myślałem.

Månsson milczał przez chwilę. Potem powiedział:

– Słyszałem, co mówiłeś. Sam się nad tym zastanawiałem. Ale dałem sobie spokój. Rzecz w tym, że nigdy się tego nie dowiemy.

– Zastrzeliłeś kogoś?

Månsson zlustrował wzrokiem obgryzioną wykałaczkę i zaśmiał się do siebie.

– Tak – powiedział. – Raz w życiu. Krowę, która uciekła z rzeźni i tułała się po mieście. To było wtedy, gdy mieliśmy jeszcze tramwaje i nieszczęsne stworzenie rzuciło się na stary wagon na Kreuger i Tollbron. Prawdziwa corrida.

– Mhm – powtórzył Kollberg.

– Ale to było dawno temu – ciągnął Månsson. – I, że tak powiem, szczególny przypadek. Do dziś żałuję, że nie miałem wtedy przy sobie szabli. Mógłbym wystąpić jako matador.

– Nigdy nie zabiłem krowy – powiedział Kollberg.

– Nie masz czego żałować – odrzekł Månsson. – Leżała tam, krwawiąc, i tylko na mnie patrzyła. Nie, teraz nie noszę przy sobie pistoletu. Leży oczywiście w szufladzie.

Kopnął biurko.

– Nie wierzę za bardzo w strzelanie – wyznał. – I pewnie to chciałeś ode mnie usłyszeć. Poza tym mam słaby wzrok.

Kollberg milczał.

– Brałem zresztą udział w ciekawej akcji kilka lat temu – powiedział Månsson. – Wtedy jeszcze wierzyłem, że mam szansę zostać komisarzem kryminalnym, więc pojechałem na szkolenie do Anglii. Nie do Londynu, tylko do innego miasta. Nazywało się Luton. Policjanci, z którymi pracowałem, mieli pewnego wieczoru ciężki przypadek. Jakiś wariat włamał się do mieszkania byłej żony, groził jej i strasznie hałasował. W jednej ręce miał pistolet, a w drugiej samurajski miecz.

– I co się stało?

– Cóż, kiedy tam przyjechaliśmy, dwaj policjanci, zwykli bobbies, mieli wejść i go zabrać. Ale on był zupełnie szalony, wywijał wkoło mieczem i ciął jednego z policjantów w rękę. Potem oddał kilka strzałów w powietrze. Wiesz, co wtedy zrobili?

– Nie.

– Posłali po dwóch następnych policjantów, którzy przyszli z komisariatu z wielką siecią. Potem zarzucili sieć na tego gościa i uwięzili go jak cyrkowego niedźwiedzia. Sieć, rozumiesz?

– Niegłupi pomysł – stwierdził Kollberg.

– Chciałem to opisać w branżowym czasopiśmie. Ale kolesie ze Sztokholmu pewnie by umarli ze śmiechu. I w końcu to nigdy nie zostało opublikowane.

– O tym Kasprze nadal nic nie wiemy – rzekł Kollberg.

– Nie. Ale mamy dwie możliwości. Możemy pogadać z kumplami Kristera Paulsona. Jeżeli coś powiedzą. W dzisiejszych czasach niektórzy młodzi ludzie są dziwni.

– Nie są, jeśli rozmawiasz z nimi sam – powiedział Kollberg.

– Poza tym w samochodzie powinny być jego odciski palców. Albo może coś innego.

Månsson bębnił palcami po biurku.

– Ten Krister Paulson pochodził ze Sztokholmu – zauważył. – Typowe. Teraz zrobiło się tam tak okropnie, że nawet przestępcy stamtąd uciekają. W zamian przyjeżdżają grandzić tutaj.

Coś było w tym, co mówił Månsson, ale Kollberg zadowolił się wzruszeniem ramion.

Zadzwonił telefon.

– Proszę. Twoja kolej – oznajmił Månsson z zapraszającym gestem.

Kollberg ze smętną miną podniósł słuchawkę.

Ale tym razem nie był to Malm, tylko Benny Skacke.

– Cześć – powiedział. – Jestem ciągle w Vellinge i czekam na pomoc drogową. Wygląda na to, że wóz ma pusty bak. Ale jest w dobrym stanie, nie ma co do tego wątpliwości. Skradzione rzeczy są w środku.

– Tylko za bardzo tam nie myszkuj i nie zostaw mnóstwa odcisków palców – ostrzegł go Kollberg.

– Nie – zapewnił Skacke. – Nie zrobię tego. Możesz mi zaufać. Ale chciałem pomówić o czymś innym.

Benny Skacke zawsze czuł się niezbyt pewnie, kiedy rozmawiał z Kollbergiem. Mieli trochę wspólnych przejść, o których Skacke najchętniej by zapomniał.

– Śmiało, chłopcze – zachęcił go Kollberg. – Czego chcesz?

– Cóż, Vellinge to po części nadal taka miejscowość, gdzie ludzie wszystko o sobie wiedzą, Chociaż leży w rejonie Malmö.

– Czego się dowiedziałeś?

– Jeden z tutejszych stwierdził kradzież samochodu w niedzielę. Choć chyba wcześniej tego nie zgłaszał. Zresztą jego żona zgłosiła.

– Dobra robota, Benny – pochwalił go Kollberg. – Daj mi numer i inne dane, żebyśmy mogli rozesłać ogłoszenia.

Kollberg zanotował szczegóły. Potem wysłał je teleksem.

– To trzyma się kupy – stwierdził Månsson.

– Mhm – potwierdził Kollberg. – Zaczyna być widoczny jakiś związek.

– A zatem – powiedział Månsson. – Krister Paulson i ten Kasper robią razem skok. Ktoś ich widzi podczas włamania. Wóz patrolowy z Elofssonem, Borglundem i Hectorem przypadkiem jest w pobliżu. Zatrzymują samochód ze złodziejami. Krister Paulson strzela do Hectora i Elofssona, ale Hector wyciąga pistolet…

– Wyciągnął wcześniej – uściślił Kollberg.

– Dobrze, jak wolisz. W każdym razie zabija Kristera Paulsona. Kasper wpada w panikę, wskakuje do samochodu i odjeżdża. Udaje mu się przejechać przez most przy Höllviksnäs, jedyny trudny przejazd. Potem może wybierać boczne drogi, których nie mamy żadnych szans zamknąć ani skutecznie pilnować.

Kollberg nie był znawcą Skånii, ale wiedział, że Ljunghusen leży na przylądku odciętym przez kanał Falsterbo i prowadzi tam tylko jedna droga.

– Czy mógł zdążyć, zanim nadjechał pierwszy radiowóz?

– Z łatwością. To tylko kilka minut jazdy. Ljunghusen leży przy samym kanale. Ale, jak rozumiesz, tamtego ranka było trochę zamieszania. Mieliśmy w rejonie mnóstwo ludzi, ale większość pędziła sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę nową autostradą z Malmö do Vellinge. Do tego dwa z naszych samochodów miały stłuczkę w czasie akcji. Nasz przyjaciel Kasper dociera jednak do Vellinge. Tam kończy się benzyna. Zjeżdża z drogi. Potem kradnie następny samochód i jedzie dalej.

– Dokąd?

– Pewnie gdzieś cholernie daleko. Tego gościa nie ma już w naszym rejonie. Ale mamy dane jego nowego samochodu. Na pewno uda się go wytropić.

– Tak – odrzekł Kollberg.

Myślał o czymś innym.

– O ile właściciel nie podał nam nie tego numeru, nie tej marki i nie tego koloru – powiedział Månsson.

– Chciałbym cię o coś spytać – zaczął Kollberg. – Nawet jeśli będzie ci trudno odpowiedzieć. Nie chcę podważać oficjalnej wersji, ale sam muszę wiedzieć, co naprawdę się zdarzyło.

– Nie krępuj się – odparł Månsson.

– Co właściwie stało się Borglundowi?

– Mam tylko przypuszczenia – zaznaczył Månsson.

– Jakie?

– Sądzę, że Borglund spał na tylnym siedzeniu, kiedy zatrzymali samochód ze złodziejami. Gdy wyszedł, wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko. Krister Paulson i ewentualnie ten Kasper zaczęli strzelać, potem Hector im odpowiedział, z wiadomym rezultatem. Jak tylko padł pierwszy strzał, Borglund się schował, to znaczy wskoczył do rowu. Trafił widocznie na gniazdo os i jedna użądliła go w tętnicę szyjną. Próbował pracować w niedzielę, ale czuł się tak źle, że poszedł do domu. A w poniedziałek trafił do szpitala. Był już wtedy nieprzytomny i nigdy przytomności nie odzyskał.

– Nieszczęśliwy wypadek – mruknął Kollberg.

– Tak. Ale nie wyjątkowy. Z tego, co wiem, takie rzeczy zdarzały się wcześniej.

– Rozmawiałeś z nim, zanim trafił do szpitala?

– Tak. Praktycznie nic nie wiedział. Zatrzymali samochód, nie wiedział dlaczego, a potem jeden z tych z samochodu zaczął strzelać. Wtedy się schował. Pewnie po prostu się przestraszył.

– Teraz usłyszałem, co wszyscy zamieszani w sprawę, oprócz Kaspra, mają do powiedzenia. I nikt nie twierdzi, że ten Kasper strzelał czy w ogóle dopuścił się jakiejś przemocy. Dla mnie to ewidentne przekłamanie mówić, że Borglund został zamordowany.

– Nikt właściwie tego nie stwierdził. Powiedziano tylko, że zmarł w wyniku obrażeń, jakie odniósł w czasie strzelaniny. I to jest prawda. Do czego zmierzasz?

Månsson patrzył na Kollberga z niepokojem.

– Myślę o tym chłopaku, którego ścigamy. W tej chwili nie wiemy, kim jest, ale z pewnością niedługo będziemy wiedzieć. Jest obiektem nadzwyczajnej obławy, w której każdy może stracić głowę. A całkiem możliwe, że jedyne, co zrobił, to współudział we włamaniu do pustego letniego domku. To mi się nie podoba.

– Nie – zgodził się Månsson. – Ale w tym zawodzie niewiele może się podobać.

I znów zadzwonił telefon.

Malm.

„Jak poszło? Co zrobiliście?”

Kollberg przekazał słuchawkę Månssonowi.

– On jest lepiej poinformowany – skłamał.

Månsson zdał uporządkowaną relację z najnowszych ustaleń, niewzruszony jak zwykle.

– Co powiedział? – zapytał Kollberg, kiedy rozmowa dobiegła końca.

– Znakomicie – odrzekł Månsson. – Tak właśnie powiedział i dodał jeszcze, że powinniśmy dać z siebie wszystko.

„Dać z siebie wszystko”.

W godzinę później zjawił się Benny Skacke z osławionym samochodem.

Specjaliści od daktyloskopii zrobili swoje i przyszedł czas na inspekcję.

– Stary grat – orzekł Månsson. – I mamy tu skradziony towar: stary telewizor, kilka dywanów, dziwna figurka czy co to jest. Kilka butelek alkoholu. Chłam. Do tego parę pięciokoronówek ze skarbonki.

– Do tego dwa trupy i dwóch w szpitalu, pewnie niesprawnych do końca życia.

– Tak, to na pewno były niepotrzebne ofiary – zgodził się Månsson.

– Teraz możemy tylko pilnować, by nie było ich więcej – powiedział Kollberg.

Przeszukali starannie starego chevroleta. Obaj mieli w tym wprawę, a Månsson mógł wręcz rościć sobie prawo do tytułu specjalisty od znajdowania rzeczy, których nikt inny nie zauważył.

Teraz też to znalazł.

Cienki, parokrotnie złożony biały papier, który tkwił między siedzeniem a oparciem na miejscu obok kierowcy. Tapicerka była przetarta i mały świstek dostał się pod obicie.

Kollberg był prawie pewny, że sam nigdy by go nie znalazł.

Znalazł za to dwie pocztówki w schowku w desce rozdzielczej. Obie zaadresowane do Kristera Paulsona na Stenbocksgatan w Malmö. Prawdopodobnie napisały je dwie różne dziewczyny. Tekst był mało ciekawy. Znalezisko byłoby znacznie bardziej interesujące dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Nawet adres nie wnosił nic nowego. Policja już go ustaliła przy pomocy opieki społecznej.

Wzięli rzeczy ze sobą do pokoju Månssona.

Kollberg rozwinął świstek papieru, a Månsson wyjął lupę.

– Cóż to jest? – zapytał Kollberg.

– Potwierdzenie wymiany z duńskiego banku – odrzekł Månsson. – To znaczy odbitka. Rzecz, którą albo się od razu wyrzuca, albo wkłada złożoną do kieszeni spodni. A potem gubi, wyjmując chusteczkę, żeby się wysmarkać.

– Czy to się podpisuje? Swoim nazwiskiem?

– Przeważnie – odparł Månsson. – Czasami nie. To zależy od regulaminu banku. To jest podpisane.

– Co za koszmarny charakter pisma – rzekł Kollberg.

– Młodzi zwykle dziś tak piszą. Co tam przeczytałeś?

– Ronnie, tak mi się wydaje.

– A potem coś na K. Potem małe a i jakiś haczyk.

– To może być Ronnie Kaspersson – zawyrokował Månsson. – Albo Kasparsson. Ale to tylko domysły.

– W każdym razie na pewno Ronnie.

– Musimy sprawdzić, czy istnieje jakiś Ronnie Kaspersson – rzekł Månsson.

Skacke wszedł do pokoju. Stał przez chwilę, przestępując z nogi na nogę. Kollberg spojrzał na niego i powiedział:

– Daj już z tym spokój, Benny. Stare sprawy są dawno pogrzebane i zapomniane. A skoro mamy współpracować, nie możesz się zachowywać jak pięciolatek, który wyjadł konfitury. O co chodzi?

– Cóż, mam paru młodych, którzy znali Kristera Paulsona. Dziewczyna i dwóch chłopaków. Opieka społeczna pomogła nam do nich dotrzeć. Znaleźli ich więcej, ale tylko ta trójka wygląda na takich, którzy chcieliby gadać. Być może. Czy któryś z was chce z nimi porozmawiać?

– Ja – odrzekł Kollberg. – Z przyjemnością.

Młodzi wyglądali bardzo pospolicie. To znaczy, nie byliby tak odbierani siedem czy osiem lat temu. Mieli na sobie długie wyszywane skórzane kurtki, chłopcy dżinsy, również wyszywane we wszystkich możliwych miejscach, a dziewczyna spódnicę do kostek, indyjską, marokańską czy coś w tym rodzaju. Wszyscy mieli skórzane buty na wysokich obcasach i włosy sięgające do ramion.

Patrzyli na Kollberga z tępą obojętnością, która w każdej chwili mogła się przerodzić w otwartą wrogość.

– Cześć – powiedział Kollberg. – Chcecie czegoś? Kawy, ciastek?

Chłopcy wymamrotali coś nieartykułowanego na potwierdzenie, ale dziewczyna odrzuciła włosy z twarzy i oświadczyła:

– Kawa i białe pieczywo są bardzo niezdrowe. Kto w tym społeczeństwie chce zachować zdrowie, musi się trzymać tylko dostępnych naturalnych produktów, a unikać mięsa i wszystkich rzeczy przetworzonych.

– Słusznie – stwierdził Kollberg.

Zwrócił się do aspiranta, który stał w drzwiach z dziwnym wyrazem twarzy, z jednej strony pełnym wzgardy i wyższości wobec młodych ludzi, a z drugiej uniżonym i służalczym wobec Kollberga.

– Przynieś tu trzy kawy z mnóstwem ciastek. A potem pójdź do makrobiotycznego sklepiku na rogu i kup biodynamiczną marchewkę.

Aspirant poszedł. Chłopcy rechotali, podczas gdy dziewczyna siedziała wyprostowana, milcząca i poważna.

Obiecujący młody policjant był trochę czerwony na twarzy, kiedy wrócił z zestawem kawowym i marchewką.

Teraz rechotali wszyscy troje i nawet Kollberg miał ochotę się roześmiać. Niestety, lepiej było tego nie robić.

– Tak – powiedział Kollberg. – To miło z waszej strony, że przyszliście. Wiecie o co chodzi, prawda?

– O Kristera – rzucił jeden z chłopców.

– Dokładnie.

– Krister nie był z gruntu złym człowiekiem – oznajmiła dziewczyna. – Ale zepsuło go społeczeństwo i nienawidził go. A teraz gliny go zastrzeliły.

– On też paru postrzelił – wtrącił Kollberg.

– Tak – odparła. – Wcale mnie to nie dziwi.

– Jak to?

Po dłuższej chwili odpowiedział jeden z chłopców:

– Zwykle miał przy sobie broń. Sztylet, spluwę albo coś w tym rodzaju. Krister mówił, że to konieczne w dzisiejszych czasach. Był trochę narwany, czy jak to się nazywa.

– Moją pracą jest siedzenie i grzebanie w takich sprawach – rzekł Kollberg. – To odpychające i dość niewdzięczne zadanie.

– A naszym odpychającym i niewdzięcznym zadaniem jest przejęcie kontroli nad tym zgniłym społeczeństwem, którego sami nie zepsuliśmy – odpowiedziała dziewczyna. – I sprawić w jakiś sposób, by znów dało się tu żyć.

– Czy Krister nie lubił policji? – zapytał Kollberg.

– My wszyscy nienawidzimy glin – odrzekła dziewczyna. – Czemu mielibyśmy lubić? Przecież gliny nienawidzą nas.

– To prawda – potwierdził jeden z chłopców. – Nigdzie nie możemy żyć w spokoju i nic nie możemy robić. Ledwo siądziesz na ławce czy trawniku, zjawiają się gliny, żeby się przyczepić. A jak tylko mają okazję, dają nam łomot.

– Albo szydzą – dodała dziewczyna. – To chyba jeszcze gorsze.

– Czy któreś z was spotkało chłopaka, z którym Krister był w Ljunghusen?

– Kaspra, tak – powiedział chłopak, który dotąd się nie odzywał. – Widziałem go tylko przez chwilę. Potem poszedłem, bo piwo się skończyło.

– Jakie sprawiał wrażenie?

– Miły chłopak, jak sądzę. Spokojny, jak my.

– Wiedziałeś, że nazywa się Kasper?

– Tak, choć myślę, że naprawdę nazywał się inaczej. Coś tam mamrotał: Robin, Ronny czy jakoś tak.

– Co sądzicie o tym, co się stało?

– Że to typowe – powiedział drugi z chłopców. – Że musiało do tego dojść. Wszyscy nas nienawidzą, a gliny najbardziej i kiedy ktoś z nas w końcu z desperacji stawia opór, dzieje się właśnie tak. Nie rozumiem, dlaczego więcej chłopaków nie kupuje broni i noży. Dlaczego tylko my mamy obrywać?

Kollberg myślał przez chwilę. Potem zagadnął:

– Gdybyście mogli robić dokładnie to, co chcecie, co byście robili?

– Ja bym został kosmonautą i latał w kosmos – rzekł jeden z chłopców.

Ale dziewczyna powiedziała:

– Ja bym wyjechała na wieś i żyła tam dobrze i zdrowo, miała dużo zwierząt i dzieci, i dbała, by się nie zatruwały, tylko wyrosły na porządnych ludzi.

– Czy mógłbym uprawiać trochę haszu w twoim ogródku? – zapytał drugi z chłopców.

Nie powiedzieli więcej niczego ciekawego i Kollberg wkrótce wrócił do Månssona i Skackego.

Tym razem poszło szybko.

Był ktoś, kto nazywał się Ronnie Kaspersson.

Kto był karany, a jego odciski palców znajdowały się na kierownicy i na desce rozdzielczej.

Do tego jeszcze spostrzegawczy facet ze stacji benzynowej koło Katrineholm, który tankował samochód skradziony w niedzielę w Vellinge. Zwrócił uwagę, że kierowca miał długie jasne włosy i płacił monetami pięciokoronowymi. Facet był niemal nadnaturalnie spostrzegawczy – potrafił nawet podać numer rejestracyjny samochodu. Kiedy Kollberg zapytał, jak go zapamiętał, odpowiedział:

– Zapisuję wszystkie numery. Stary nawyk. Będzie jakaś zapłata?

– Tak, zatankuję u ciebie następnym razem, kiedy będę przejeżdżał – odrzekł Kollberg. – Ale nie zdziw się, jeśli będę miał sztuczną brodę, a wóz fałszywe numery.

W piątek wiedzieli już sporo o Ronniem Kasperssonie: gdzie mieszkają jego rodzice, gdzie widziano go ostatni raz, w jakim kierunku pojechał, mianowicie na północ, a nawet znali jego numer PESEL.

To wszystko odciągnęło śledztwo diabelnie daleko od rejonu Malmö.

Pościg za zabójcą policjanta trzeba było prowadzić na drugim końcu kraju.

– Grupa operacyjna z Malmö zostaje rozwiązana – oznajmił wojskowym żargonem Malm. – Natychmiast przyjeżdżajcie do mnie do Sztokholmu.

– Pocałuj mnie w dupę – mruknął Kollberg.

– Co?

– A, nic takiego.

Kiedy spakował torbę i poszedł po samochód, uświadomił sobie, że ma już dość.

Rozdział 23

W środę wieczorem Ronnie Kaspersson dowiedział się, że jeden z policjantów postrzelonych w tragicznej strzelaninie w Ljunghusen nie żyje.

Prezenterka wiadomości tak właśnie się wyraziła. Tragiczna strzelanina w Ljunghusen.

Siedział na kanapie, oglądając wiadomości razem z mamą, i usłyszał, jak czytają jego rysopis. Mężczyzna poszukiwany w całym kraju przez policję ma około dwudziestu lat, wzrost poniżej średniego, długie jasne włosy, ubrany jest w dżinsy i ciemną popelinową kurtkę.

Zerknął ukradkiem na matkę. Była zajęta robótką, marszczyła brwi i poruszała wargami.

Prawdopodobnie liczyła oczka.

Opis nie był zbyt szczegółowy i zgadzał się tylko w paru punktach. Rzeczywiście skończył niedawno dziewiętnaście lat, ale wiedział z doświadczenia, że często dawano mu szesnaście lub siedemnaście. Poza tym mimo udawanych protestów mama ścięła mu włosy wczoraj wieczorem.

Prezenterka powiedziała też, że prawdopodobnie porusza się jasnozielonym chevroletem z trzema siódemkami w numerze rejestracyjnym.

Dziwne, że nie znaleźli samochodu. Wcale nie starał się go ukryć. Na pewno go znajdą lada moment.

– Jadę jutro, mamo – oznajmił. Podniosła wzrok znad robótki.

– Ale Ronnie, nie możesz zostać do powrotu taty? Będzie mu przykro, kiedy się dowie, że byłeś i się z tobą nie spotkał.

– Muszę oddać samochód. Facet, który mi go pożyczył, potrzebuje go na jutro. Ale niedługo wrócę.

Matka westchnęła.

– Tak, tak, zawsze tak mówisz – powiedziała zrezygnowanym głosem – a potem cię nie widzę przez rok.

Następnego ranka pojechał do Sztokholmu.

Nie wiedział, dokąd iść, ale skoro policji udało się dowiedzieć, kim jest, wolał nie siedzieć w domu u mamy i czekać, aż po niego przyjdą. W Sztokholmie łatwiej było się ukryć.

Nie miał dużo pieniędzy, tylko parę pięciokoronówek, jakie mu zostały, i dwie dziesiątki, które dostał od matki. Zdobycie benzyny nie było problemem, odciął kawałek węża ogrodowego w garażu rodziców i załatwi to bez trudu, jak tylko się ściemni. Większość samochodów miała teraz zamek na klapce wlewu paliwa, ale wystarczyło trochę cierpliwości, żeby się udało.

Większym problemem była kwatera. Miał paru kumpli z własnym mieszkaniem, do których mógł pojechać i zapytać, czy może przewaletować parę dni, ale większość tych, których znał, była w takiej samej sytuacji jak on. Bez stałego adresu.

Dotarł do Sztokholmu wczesnym przedpołudniem i jeździł bez celu ulicami centrum, zanim przyszło mu do głowy, że mógłby odwiedzić przyjaciół, póki jeszcze ma szansę zastać ich w łóżku.

Mieszkali w Henriksdal. Jechał ostrożnie, uważając, by nie złamać żadnych przepisów drogowych i nie zwracać na siebie uwagi. Samochód był sprawny, wygodny i łatwy do prowadzenia.

Na drzwiach mieszkania przyjaciół wisiała nowa tabliczka z obcym nazwiskiem.

Nacisnął dzwonek i otworzyła mu kobieta w szlafroku i kapciach. Powiedziała, że wprowadziła się tutaj kilka dni temu i nie wie, dokąd się przenieśli poprzedni wynajmujący.

Kasper nie zdziwił się specjalnie. Sam był na paru dość szalonych imprezach u tych ludzi i wiedział, że wiele razy grożono im eksmisją.

Wrócił do miasta, W baku zostało już tylko kilka litrów i nie miał ochoty marnować ostatnich groszy na benzynę, którą wieczorem mógł zdobyć za darmo. Miał szczęście i znalazł bezpłatny parking na Skeppsbron.

Kiedy stał i czekał na zielone światło przy pomniku Gustawa III, odwrócił się i popatrzył na samochód. Był to model z ubiegłego roku, bez najmniejszego wgniecenia blachy czy rysy na lakierze, nadal dość błyszczącym i czystym. Wyglądał na solidne auto przedstawiciela klasy średniej, ale był pospolitej marki i w żaden sposób nie zwracał uwagi. Z nowymi fałszywymi tablicami mógł jechać dalej bez większego ryzyka.

Włóczył się po Starym Mieście i zastanawiał, co ma dalej robić.

Nie było go w Sztokholmie przez dwa tygodnie, a zdawało mu się, że minęła cała wieczność. Czternaście dni temu miał trochę pieniędzy i pojechał z paroma chłopakami do Kopenhagi. Potem, kiedy pieniądze się skończyły, wrócił do Malmö i pechowo trafił na Kristera. Który teraz już nie żył. Wciąż nie potrafił w pełni pojąć, co się stało, niedzielny ranek w Ljunghusen był w pewnym sensie wyrwany z jego życia, nie miał z nim nic wspólnego i jawił mu się bardziej jako coś, co oglądał na filmie lub słyszał, niż przeżył sam.

Zapragnął nagle z kimś porozmawiać, spotkać kumpli, wrócić do normalnego życia i przekonać się, że wszystko jest tak, jak dawniej.

Ale nic nie było tak, jak dawniej, zdarzało mu się już uciekać, ale nigdy tak, jak teraz.

Tym razem sprawa była naprawdę poważna, stał się obiektem śledztwa obejmującego cały kraj, jak powiedzieli w telewizji.

Nie mógł odwiedzić przyjaciół, przebywali w miejscach, w których policja będzie szukać go najpierw – w Humlegården, Kungsträdgården i na placu Sergel.

Był głodny i wszedł do sklepiku przy Köpmangatan, żeby kupić bułki. Dziewczyna w dżinsach i skórzanym płaszczu stała przy ladzie i płaciła za puszkę herbaty, którą trzymała pod pachą. Miała jasne, krótko ostrzyżone włosy, a gdy się odwróciła, Kasper zobaczył, że jest starsza, niż mu się wydawało. Co najmniej trzydzieści lat. Spojrzała na niego badawczym spojrzeniem niebieskich oczu – przez chwilę pomyślał, że go rozpoznała, i poczuł, jak ściska go w dołku ze strachu.

– Pan Beck jeszcze nie wrócił? – zapytała ekspedientka, a kobieta z dociekliwym spojrzeniem wreszcie oderwała od niego wzrok.

– Nie, ale niedługo będzie – powiedziała.

Głos miała trochę ochrypły. Poszła w stronę wyjścia, nie patrząc na Kaspra, a kiedy była na ulicy, ekspedientka zawołała:

– Dziękuję i zapraszam ponownie, pani Nielsen!

Kasper kupił swoje bułki, ale minęło trochę czasu, nim ucisk w żołądku zelżał na tyle, by mógł je zjeść.

Świruję, pomyślał. Muszę wziąć się w garść.

Opuścił Stare Miasto i przeszedł przez Slussen w stronę Södermalmstorg. Przed wejściem do stacji metra stało kilku Finów, których znał i z którymi parę razy rozmawiał, ale kiedy podszedł do schodów, żeby do nich zjechać, zobaczył dwóch policjantów zjeżdżających do Peter Myndes Backe. Natychmiast zmienił kierunek i poszedł dalej Götgatan.

Dotarł do Medborgarplatsen i przystanął przed kioskiem koło parku Björns trädgård, by popatrzeć na pierwsze strony wyłożonych gazet. ZABÓJSTWO POLICJANTA i POSTRZELONY POLICJANT NIE ŻYJE głosiły pogrubione czarne nagłówki. Przeczytał napisane drobną czcionką podtytuły. Desperat poszukiwany w całym kraju oznajmiał jeden z nich, a druga popołudniówka stwierdzała bardziej lakonicznie: Morderca na wolności.

Kasper wiedział, że chodzi o niego, ale nadal nie pojmował, jak można go było nazwać desperatem i mordercą.

Jego, który nigdy nie trzymał w ręku broni palnej, a nawet gdyby ją miał, nigdy by jej nie użył przeciw drugiemu człowiekowi, nawet w desperacji.

Przez cały dzień nie pomyślał o tym, by kupić gazety, a teraz, kiedy zobaczył nagłówki, bał się przeczytać całość.

Myślał o zielonym samochodzie, pełnym skradzionych rzeczy i z jego odciskami palców na kierownicy. Zresztą nie tylko tam. Jeśli znaleźli samochód, będą mieli jego odciski palców, a wtedy się dowiedzą, kogo ścigają.

Pamiętał aż za dobrze tamtą historię sprzed półtora roku, jedyny raz, kiedy przekroczył prędkość, i nadal miał przed oczami poduszkę do tuszu i kartę, na której odbili jego odciski palców. Wszystkie dziesięć, jeden za drugim.

Kasper nie kupił gazety, tylko poszedł dalej ulicą i skręcił w następną, nie wiedząc, gdzie jest. Myślał intensywnie nad tym, gdzie znaleźć jakąś kryjówkę.

Dom rodziców był wykluczony, policja zjawi się tam, jak tylko się dowiedzą, kim jest.

Prawdopodobnie już wiedzieli.

Żal mu było mamy i chciał móc jej opowiedzieć o tym, jak do tego doszło. Że nikogo nie zastrzelił. Jeżeli znajdzie miejsce, gdzie będzie mógł się ukryć, napisze do niej list.

O czwartej po południu było już ciemno i poczuł się trochę pewniej. Nikogo przecież nie zabił, to wszystko było nieporozumieniem, a nie można zostać ukaranym za coś, czego się nie zrobiło. A może jednak?

Nie był taki pewny. Mówiono, że Szwecja jest państwem prawa, ale Kasper miał wrażenie, że wielu niewinnych ludzi skazywano na ciężkie kary, podczas gdy prawdziwi przestępcy, ci, którzy wysysają pieniądze, pracę i chęć do życia z innych, zawsze są bezkarni, ponieważ ich metody nazywa się legalnymi.

Kasper marzł. Pod kurtką miał cienki sweter, a zniszczone, sprane dżinsy też za bardzo go nie grzały. Najbardziej marzły mu stopy w tenisówkach. Myślał o tym, by wrócić do samochodu, spróbować ukraść trochę benzyny, wyjechać na wieś i przespać się na tylnym siedzeniu. Przypomniał sobie jednak zimną noc koło Sommen trzy dni temu, a poza tym było jeszcze za wcześnie.

Oprócz bułek kupił dwie gorące kiełbaski i paczkę papierosów, ale zostało mu jeszcze dziewiętnaście koron.

Na Ringvägen wszedł do cukierni, w której nigdy wcześniej nie był. Zamówił kawę i dwie kanapki z serem i usiadł przy stoliku stojącym blisko kaloryfera.

Kiedy podniósł filiżankę, by wypić pierwszy łyk, usłyszał z tyłu głos:

– No nie, czyżby Kasper? Ściąłeś włosy, więc cię nie poznałam.

Odstawił filiżankę i się odwrócił.

Musiał wyglądać na wystraszonego, bo dziewczyna siedząca przy stoliku z tyłu powiedziała:

– Nie bądź taki cykor. To tylko ja, Maggan. Chyba mnie pamiętasz?

Oczywiście, że ją pamiętał. Maggan była przez parę lat dziewczyną jego najlepszego kumpla, a on poznał ją już pierwszego dnia, kiedy przybył do Sztokholmu prawie trzy lata temu. W pół roku później zerwała z kumplem, a ten wyruszył na morze i potem Kasper już Maggan nie spotkał.

Ale była dobrą dziewczyną i ją lubił.

Przesiadła się do jego stolika i rozmawiali o dawnych czasach. Kasper postanowił w końcu opowiedzieć jej o swoim problemie. Powiedział wszystko, dokładnie tak, jak było.

Maggan czytała gazety i od razu zrozumiała jego dylemat, a kiedy skończył, powiedziała:

– Biedactwo. To nie jest rozsądne. Właściwie powinnam ci doradzić, żebyś poszedł do glin i wszystko im opowiedział, ale tego nie zrobię, bo nie ufam draniom.

Zastanawiała się przez chwilę, a Kasper nie odzywał się i czekał. W końcu zaproponowała:

– Możesz pomieszkać u mnie. Mam teraz mieszkanie w Kransen. Mój facet nie będzie oczywiście zadowolony, ale jemu też nie po drodze z glinami, więc chyba zrozumie. W głębi jest porządnym człowiekiem.

Kasper nie miał wystarczającego zasobu słów, by wyrazić swoją ulgę i wdzięczność, ale powiedział:

– Super z ciebie dziewczyna, Maggan, zawsze tak myślałem.

Maggan zapłaciła nawet jego rachunek i poszli do Skeppsbron po samochód.

– W twojej sytuacji nie ryzykowałabym mandatu za wycieraczką – stwierdziła. – A ja mam pieniądze na benzynę, więc się nie martw.

Pojechali więc do Midsommarkransen. Maggan prowadziła, a Ronnie przez całą drogę śpiewał, ile sił w płucach.

Rozdział 24

Herrgott Nöjd pstryknął kciukiem i dwoma palcami za prawym uchem tak, że kapelusz przesunął mu się do przodu nad lewe oko. Wyglądał jak Huckleberry Finn, tylko o trzydzieści pięć lat starszy.

– Dziś pojedziemy ustrzelić bażanta. A potem go zjemy. Jestem cholernie dobry w gotowaniu. To jedna z zalet kawalerskiego życia. Człowiek uczy się przyrządzać dobre żarcie.

Martin Beck mruknął coś nieokreślonego.

Sam był najgorszym kucharzem, jakiego można sobie wyobrazić. Może dlatego, że zbyt późno został kawalerem. Ale chyba nie. Kiedy tylko brał się do prac domowych, czuł się, jakby miał dwie lewe ręce.

– A gdzie będziemy polować? Masz tu jakieś tereny łowieckie?

– Ma się w końcu przyjaciół – rzekł Nöjd. – Możemy czuć się zaproszeni. Pożyczę ci swoje buty. I dubeltówkę, mam dwie.

Nöjd z uśmiechem przełożył papiery na biurku.

– O ile nie uważasz, że ciekawsze jest orzeźwienie duszy poprzez wymianę myśli z Folkem – dodał.

Martin Beck wzruszył ramionami. Rozmowy z Folkem Bengtssonem weszły w fazę totalnej stagnacji. Mniej więcej jak partia szachów, w której obaj gracze mają tylko po królu i skoczku na szachownicy.

– Przeczytałem tu coś ciekawego – powiedział Nöjd, wyjmując zagraniczne czasopismo policyjne. – W Dayton w Ohio, mieście o wielkości zbliżonej do Malmö, popełniono w tym roku sto pięć morderstw, czyli proporcjonalnie dziesięć razy więcej niż w Nowym Jorku. Jedyne miasto z gorszymi wiarygodnymi statystykami to Detroit. Siedemdziesiąt jeden spośród tych zabójstw popełniono przy użyciu broni palnej. To na pewno gorzej niż w Sztokholmie.

– Piszą, ile mają tam napadów i rozbojów?

– Nie. Jeśli porównamy to teraz z rejonem policyjnym Trelleborg, mieliśmy tu jedno morderstwo. I jest to niezwykle wysoki wskaźnik.

– Jedno – podkreślił Martin Beck. – Wystarczy jednak, by spędzać mi sen z oczu. W nocy znów śnił mi się Bengtsson.

Nöjd się roześmiał.

– Folke? Nic bym nie powiedział, gdyby przyśniła ci się Sigbrit.

Nöjd dotknął tu przypadkiem psychologicznego fenomenu, jaki dotyczył Martina Becka i z pewnością innych policjantów o podobnym stopniu służbowym. Generalnie mógł wyjść i obejrzeć zmasakrowane lub poćwiartowane ludzkie ciało bez reakcji silniejszej niż uniesienie brwi. Nawet jeśli miał nieprzyjemne wewnętrzne odczucia, był w stanie zrzucić je z siebie jak stary płaszcz, gdy tylko wracał do siebie do domu. Dręczyły go natomiast sytuacje, kiedy czuł, że coś jest nie tak, jak w historii z Sigbrit Mård i Folkem Bengtssonem. Mężczyzna, który został z góry skazany i nie mógł się bronić. To przypominało trochę lincz.

– Druga wiadomość dnia dotyczy badania miejsca zbrodni – powiedział Nöjd. – Szmatki, którą znalazłem w pobliżu zwłok, kiedy tam byliśmy. Prawdę mówiąc, zupełnie o niej zapomniałem.

Wybuchnął śmiechem.

– No i co z nią? – zapytał Martin Beck.

– Zbadali ją technicy kryminalni – odrzekł Nöjd. – Tu jest raport. Ma w sobie włókna bawełny, żwir, błoto, glinę, tłuszcz, olej i opiłki niklu. Żwir i błoto mają dokładnie taki sam skład, jak próbki pobrane z glinianki, w której leżała Sigbrit. Z drugiej strony była ziemia, gdzie ją znalazłem, zupełnie innego rodzaju. Można wysunąć teorię, że ten, kto zamordował Sigbrit, użył tej szmatki do wytarcia butów. Na pewno miał na nogach wysokie buty.

– Opiłki niklu – powtórzył Martin Beck. – To dość nietypowe.

– Też tak sądzę. W każdym razie nic, co wskazywałoby na Folkego jako sprawcę.

Ale to Folke Bengtsson zostanie skazany, pomyślał Martin Beck. Chyba że…

– Wystarczy, teraz jedziemy na polowanie – zarządził Nöjd.

Polowanie było szczególnym przeżyciem dla Martina Becka, który nigdy nie brał udziału w czymś podobnym. Ubrany w zapasowe buty Nöjda, dżinsy, budrysówkę i czapkę zrobioną szydełkiem przez żonę Everta Johanssona, maszerował przez łąki u boku Nöjda, który trzymał na smyczy opierającego się Timmy’ego. Martin Beck niósł śrutówkę, zapasową broń Nöjda, spoczywającą w zgięciu lewego łokcia. Widział kiedyś, prawdopodobnie na filmie, że tak robią prawdziwi myśliwi.

– Pierwszy strzał twój – rzekł Nöjd. – W końcu to ty jesteś gościem. Mój będzie drugi.

Łąka uginała się miękko pod nogami, trawa była wysoka i zmarznięta po zimnej nocy.

Uparte kwiaty opierały się nadchodzącej wielkimi krokami zimie, a w niektórych miejscach rosły spore skupiska zielonkawych grzybów.

– Gąski – powiedział Nöjd. – Na pewno jadalne. Możemy później trochę zebrać i mieć jako dodatek do obiadu. To się chyba tak nazywa.

Kapelusze grzybów były zmarznięte, całkowicie lub częściowo, ale jak na tak późną porę roku dzień był piękny. Martin Beck szedł w milczeniu – słyszał, że myśliwy powinien się tak zachowywać. I myślał tylko trochę o uduszonych rozwódkach, wypuszczonych na wolność mordercach seksualnych, kluczach, które nie pasują do niczego, i szmatkach z opiłkami niklu.

Powietrze było rześkie i czyste, niebo błękitne z pojedynczymi postrzępionymi chmurkami. Wyglądało to naprawdę ładnie.

I wtedy pofrunął w górę ptak, z odległości dwudziestu centymetrów od jego nóg. Martin Beck był zupełnie zaskoczony, wzdrygnął się i wystrzelił, a ptak odleciał jak wyrzucony z katapulty.

– O Jezu – sapnął Nöjd i zachichotał. – Nie chciałbym cię mieć w drużynie w strzelaniu do rzutków. Miło z twojej strony, że nie postrzeliłeś Timmy’ego albo mnie.

Martin Beck też się roześmiał. Uprzedzał przecież, że jego doświadczenia w tej dziedzinie są, delikatnie mówiąc, ograniczone.

Następny bażant wzleciał jakieś czterdzieści minut później i Nöjd go zestrzelił z taką łatwością, jakby to robił od niechcenia.

W drodze powrotnej Martin Beck zajmował się zbieraniem grzybów.

– Tak, z grzybami jest łatwiej – stwierdził Nöjd. – Nie ruszają się.

Kiedy wrócili do pomidorowego samochodu Nöjda, Martin Beck powiedział:

– Opiłki niklu? Skąd mogły się tam wziąć?

– Jakiś warsztat mechaniczny zajmujący się wyspecjalizowaną produkcją. Skąd mam wiedzieć?

– To może być ważne.

– Może – zgodził się Nöjd.

Wyglądało na to, że myśli teraz wyłącznie o obiedzie.

A ten był wyśmienity. Martin Beck nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ostatnio lepiej jadł.

Chociaż Rhea Nielsen gotowała dobrze, chętnie i często.

Okazało się, że Nöjd ma w zamrażarce wszelkie możliwe osobliwości, na przykład smardze, które sam zbierał, i pyszną mieszankę jagód, jeżyn i leśnych malin. Wspaniale nadawała się na deser, szczególnie z „niefabryczną” bitą śmietaną, jak to wyraził.

Ledwo wytarli usta, kiedy zadzwonił telefon.

– Nöjd?

– Jak najbardziej.

– Myślę, że to świetna robota. Opowiadaj.

– Jak? W liście?

– Przekażę wiadomość. Sądzę, że przyjedziemy jutro.

– Jeżeli dalej będziecie tak działać, mogą was przenieść do Anderslöv.

– Nie chcesz? To było najgłupsze, co usłyszałem.

– Tak, cześć.

Nöjd położył słuchawkę i spojrzał, mrużąc oczy, na Martina Becka.

– Kto to był?

– Jeden z chłopaków z Trelleborga. Znalazł mieszkanie, do którego pasuje klucz z torebki Sigbrit.

Martin Beck był bardzo zaskoczony i nawet nie starał się tego ukryć.

– Jak on do diabła to zrobił? – zapytał.

– Mamy tu przysłowie, że najgłupsze wieśniaki mają najlepsze buraki. Można by sądzić, że pasuje do tego przypadku. A jednak nie.

Nöjd zaczął zbierać ze stołu, nie przestając mówić.

– Rzecz w tym, że kilku chłopaków w Trelleborgu dało z siebie wszystko, by znaleźć te drzwi, jeżeli są w mieście. Zrobili sporo kopii i masę nadgodzin, a jakby co, Trelleborg to nie Sztokholm ani Dayton w Ohio, na przykład. Miasto nie jest tak cholernie wielkie i przy wystarczającej dozie uporu można to zrobić w taki sposób.

Przerwał i zaśmiał się pod nosem. Martin Beck ochłonął i pomógł mu przy sprzątaniu ze stołu i zmywaniu.

– Twierdzę też, że dochodzi do tego ważny czynnik. Kilku tutejszych chłopaków jest niezłych, komendant może ich sobie dobierać. Nie musi brać każdego, jak w Sztokholmie czy Malmö.

Od czasu przybycia do Anderslöv Martin Beck został niezwykle uświadomiony, że wśród niezliczonych przeciętniaków i przerażająco dużej liczby kompletnych niekompetentnych policjantów było naprawdę wielu dobrych policjantów.

– Ci chłopcy chcieli pokazać szychom ze Sztokholmu, a tobie przede wszystkim, że na południe od Drogi Krajowej też są ludzie, którzy do czegoś się nadają. I próbowali tak długo, aż znaleźli właściwe drzwi. Dziś po południu. Na ile ich znam, próbowaliby tak długo, aż mogliby przysiąc, że takiego zamka nie ma w całym Trelleborgu.

– Znasz jakieś szczegóły?

– No jasne. Na przykład adres. Parę innych rzeczy. Niczego nie ruszali, tylko obejrzeli.

Mała kawalerka, skromnie umeblowana. Wynajmowana przez Sigbrit pod jej panieńskim nazwiskiem Jönsson. Czynsz był wpłacany gotówką w ofrankowanej, wypisanej na maszynie białej kopercie pierwszego dnia każdego miesiąca przez trzy i pół roku. Został nawet opłacony za miesiąc, w którym Sigbrit już nie żyła, czyli na zdrowy rozum nie mogła zrobić tego sama. Zatem zrobił to ktoś inny.

– Kaj.

– Możliwe.

– Jestem tego dość pewny.

– Na odwrocie koperty zawsze były dwa słowa i litera, napisane na maszynie. „Czynsz S. Jönsson”.

– Możemy tam pojechać jutro rano.

– Z wielką chęcią. Drzwi są teraz zapieczętowane.

– Kaj – powiedział do siebie Martin Beck. – Prawie na pewno nie Folke Bengtsson.

– Dlaczego nie?

– Jest za skąpy – odparł Martin Beck.

– Nie, czynsz nie był wysoki. Siedemdziesiąt pięć koron. Zawsze odliczone w kopercie, mówi właściciel nieruchomości.

Martin Beck pokręcił głową.

– Nie Bengtsson – powiedział. – To nie ten człowiek. Zupełnie nie pasuje do jego zachowania.

– Cóż – odparł Nöjd. – Folke lubi rutynę.

– To nie pasuje do jego relacji z kobietami. Ma inny pogląd na tak zwaną płeć odmienną.

– Płeć odmienna – powtórzył Nöjd. – Można tak powiedzieć. Opowiadałem już o tej babce z Abbekås? Tej drapieżnej roślinie?

Martin Beck skinął głową.

– A co do Kaja, to naprawdę widmowa postać – rzekł Nöjd. – Nie ma go w naszym rejonie, mogę to powiedzieć na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. I wiem przypadkiem, że chłopcy z Trelleborga ciężko pracują nad tym Kajem, rysopis i wszystko. Uważają, że nie ma takiej osoby w całym rejonie policyjnym Trelleborga.

– Mhm – odparł Martin Beck.

– Pozostaje więc możliwość, że Folke wymyślił tego gościa i samochód, żeby odwrócić uwagę od siebie.

– To całkiem możliwe – zgodził się Martin Beck. Ale w to nie wierzył.

Następnego dnia pojechali do Trelleborga zbadać sytuację.

Mieszkanie mieściło się w niewielkiej oficynie przy starej kamienicy czynszowej, która wyglądała na podniszczoną, lecz nie zrujnowaną. Dom stał przy bocznej uliczce, na oko bardzo spokojnej.

Sekretne schronienie Sigbrit Mård znajdowało się na pierwszym piętrze albo na drugim poziomie, jak mówi się w południowej Szwecji.

Martin Beck pozwolił koledze złamać pieczęć, czując, że Nöjd uważa to za zabawne w pewnym sensie.

Mieszkanie było naprawdę bardzo skromne.

Zalatywało w nim stęchlizną – z pewnością nikt tu nie wietrzył od ponad miesiąca.

W małym ciemnym przedpokoju leżało trochę poczty wrzuconej przez otwór na listy, z pewnością tylko reklamy i przesyłki zbiorowe.

Nazwisko na tabliczce było zestawione z pojedynczych białych plastikowych liter i tworzyło pseudonim S. JÖNSSON.

Na prawo od przedpokoju znajdowały się toaleta i umywalka, z półką na przybory toaletowe. Dwie szczoteczki do zębów w jednej szklance, paczka tamponów, szminka, puder, pilnik do paznokci i cień do powiek. W okrągłym plastikowym pudełku leżał krążek dopochwowy. Sigbrit Mård nie chciała ryzykować.

Były tam również mydło, pędzel i maszynka do golenia, co nie dowodziło, że należały do mężczyzny. Sigbrit goliła się pod pachami.

W pokoju znajdowały się stolik i dwa krzesła. Wzdłuż jednej ze ścian leżał standardowy materac z pianki, obleczony kolorowym pokrowcem kupionym z wyprzedaży.

Na materacu leżała poduszka z błękitną poszewką.

Obok stołu stał elektryczny piecyk, który można było włączyć do kontaktu w ścianie.

Wtyczka została jednak wyciągnięta pewnie już jakiś czas temu.

Otworzyli szuflady stołu. Puste, nie licząc paru niezapisanych kartek i cienkiego papieru w niebieską linię.

Martin Beck miał wrażenie, że go rozpoznaje.

W kuchni znaleźli następujące przedmioty: czajnik do kawy, dwie filiżanki, dwie szklanki, słoik Nescafe, nienapoczętą butelkę białego wina, opróżnioną do połowy butelkę whisky dobrej marki, Chivas Regal, cztery puszki szwedzkiego piwa Carlsberg i karafkę niewiadomego pochodzenia.

Była też popielniczka i druga w pokoju. Obie umyte.

Na ścianie znajdował się jedyny przedmiot ozdobny, jeżeli tak to można nazwać.

Drukowana karta z tekstem, który nic nie mówił osobom niewtajemniczonym.

– To nie bardzo przypomina gniazdko miłosne – ocenił Herrgott Nöjd.

Martin Beck nie odpowiedział. Nöjd dużo wiedział o różnych sprawach.

Prawdopodobnie najmniej właśnie o miłości.

Nie było żadnych abażurów, tylko gołe żarówki. Wszystko zostało starannie wysprzątane. Szczotka, szufelka i szmatka znajdowały się w schowku w kuchni.

Martin Beck przykucnął, by obejrzeć poduszkę. Były na niej dwa rodzaje włosów.

Długie blond i znacznie krótsze, prawie białe.

Uważnie studiował materac. Były na nim plamy, z pewnością do analizy, i kędzierzawe włosy.

– To wymaga badania technicznego. I musi być cholernie dokładne.

Nöjd skinął głową.

– To właściwe miejsce – stwierdził Martin Beck. – Nie ma wątpliwości. Wyrazy uznania dla trełłeborskiej policji.

Spojrzał na Nöjda i powiedział:

– Czy masz czym zapieczętować na nowo drzwi?

– No pewnie – odparł flegmatycznie Nöjd.

I poszli.

W chwilę później spotkali asystenta policji, który znalazł mieszkanie. Patrolował ulice pieszo, miał rude włosy i nie mówił ze skåńskim akcentem.

– Dobra robota – pochwalił Martin Beck.

– Dziękuję.

– Przesłuchałeś sąsiadów?

– Tak, ale to nic nie dało. Głównie starsze osoby. Zwrócili uwagę, że czasem byli tam wieczorem jacyś ludzie, ale większość z nich kładzie się spać o siódmej. Nigdy nie widzieli tam żadnego mężczyzny, tylko kobietę. Babcia, która ją widziała, skojarzyła sobie nagle, że to mogła być jedna z dziewczyn z cukierni. Ale dopiero wtedy, kiedy o tym napomknąłem. Kilku widziało natomiast czasem przez okno zaparkowany na ulicy beżowy samochód. Sądzili, że volvo.

Martin Beck pokiwał głową. Kawałki puzzli zaczynały wskakiwać na miejsce.

– Dobra robota – rzekł z poczuciem, że się powtarza.

– Ach, cała przyjemność po mojej stronie. Szkoda, że nie udało się nam wpaść na trop tego Kaja.

– Jeżeli on w ogóle istnieje – mruknął Nöjd.

– Istnieje – powiedział Martin Beck w drodze powrotnej na komisariat. – Możesz być pewny.

– Skoro tak mówisz.

Dzień był przenikliwie chłodny mimo wciąż czystego nieba. Na przystani cumował enerdowski prom o nazwie „Rugia”.

Wyjątkowo brzydki, pomyślał Martin Beck.

Od dłuższego czasu budowali coraz brzydsze statki.

Kaj, pomyślał. Szmatka. Opiłki niklu. Beżowe volvo. I ten niemożliwy Folke Bengtsson.

Ale teraz mimo wszystko patrzył na sprawy z nieco większym optymizmem.

Rozdział 25

Karl Kristiansson i Kenneth Kvastmo zupełnie do siebie nie pasowali. Chociaż jeździli tym samym radiowozem od półtora roku, nie bardzo mieli o czym rozmawiać i jeszcze mniej się lubili.

Kvastmo pochodził z Värmlandu, wielki kafar z blond czupryną, byczym karkiem i czołem jak tarka nad szerokim mięsistym nosem. Jako policjant był uparty i dokładny, gorliwy i agresywny. Służbista, krótko mówiąc. Poza tym bardzo ciekawy.

Kristiansson zawsze był leniwy, a z wiekiem gnuśniał coraz bardziej. Prawie nigdy nie myślał o służbie, najczęściej o totalizatorze piłkarskim i jedzeniu, a czasem o tym, że boli go stara rana postrzałowa. Inny policjant postrzelił go w kolano parę lat temu, dokładnie trzeciego kwietnia 1971 roku. Ze wszystkich pechowych dni w jego życiu ten był najgorszy.

W tamtą zimną sobotę stracił najlepszego kumpla, a sam został postrzelony, poza tym trafił minimalną czwórkę w swoim niezawodnym systemie totalizatorskim.

Kristiansson uważał Kvastmo za niereformowalnego bałwana, który tylko narzekał i marudził na wszystko oraz wszystkich, i do tego komplikował pracę ciągłymi interwencjami.

Sam Kristiansson nie wtrącał się do niczego, chyba że na wyraźny rozkaz albo został bardzo mocno sprowokowany. A dopóki siedział w radiowozie i zadowalał się wyglądaniem przez szybę niewidzącymi niebieskimi oczami, nie był łatwo dostępny nawet dla najbardziej notorycznych prowokatorów.

Ale Kvastmo robił wszystko, by komplikować życie. Toczył nieprzerwany bój z gangsterami. Choć szwedzka policja miała uregulowane zasady awansowania i gromadzenie zasług w żaden sposób się nie opłacało, on ciągle gonił za sprawami, w których należało podjąć jakieś działania. A że społeczeństwo było takie, jakie było, rzadko musiał długo szukać. Jego marzeniem było przeniesienie do osławionego rejonu Östermalm, w którym zupełnie niepotrzebnie aresztowano dziennie pięć razy więcej ludzi niż we wszystkich pozostałych rejonach sztokholmskich razem wziętych. Nowe prawo pałki dawało nadgorliwym policjantom większe możliwości nękania ludzi, zwłaszcza młodych, ponieważ nie mieli dokąd pójść. Ludzie tego rodzaju byli z definicji podejrzani i należało ich zatrzymać. Potem można ich było przetrzymać sześć godzin w areszcie, przećwiczyć i wypuścić, żeby zrobić nową obławę według wzorców militarnych i zawlec tych samych ludzi do policyjnych busów. Kvastmo uważał, że to właściwy porządek rzeczy, ale niestety pełnił służbę w rejonie, w którym szefostwo nie było tak żądne krwi.

Podczas wielu miesięcy w patrolowym wozie Kristiansson nauczył się w każdym razie paru rzeczy. Negatywnej: od Kvastmo nie dało się pożyczyć nawet piątki. Ale i pozytywnej: Kvastmo był niemal uzależniony od kawy i kiedy stawał się nieznośny, wystarczyło zaproponować kawową przerwę.

Brązowy płyn miał zdumiewająco pozytywny skutek. Kvastmo potrafił siedzieć cicho przez co najmniej pół godziny, często nawet dłużej, siorbiąc, delektując się i wrzucając w siebie z mlaskaniem ciastka francuskie i marcepan.

Ale gdy tylko wsiadał do radiowozu, wszystko znów trafiał szlag. Zaczynało się zrzędzenie o społeczeństwie złodziei i ściganiu podejrzanych.

Kristiansson nie przepadał za kawą, ale uważał, że jest to cena, jaką musi płacić za chwile spokoju w pracy.

Teraz skończyli właśnie długi kawowy seans i znów znaleźli się w radiowozie, czarno-białym plymouth z reflektorami i światłami odblaskowymi, krótkofalówką i wszystkimi szykanami.

Radiowóz z kolei znajdował się na Essingeleden, drodze szybkiego ruchu, która biegnie po długim wysokim moście nad fiordami i szkierami od południa do samego serca Sztokholmu.

Kristiansson prowadził flegmatycznie, a Kvastmo wypowiedział jeden ze swoich stałych tekstów:

– Czemu nie odpowiadasz, Kalle?

– Co?

– Mówię ci o ważnych rzeczach, a ty nie słuchasz.

– Pewnie, że słucham.

– Naprawdę? Akurat. Siedzisz i myślisz o czymś innym.

– Tak sądzisz?

– O czym myślisz?

– Tja.

– Na pewno o dziewczynach.

– Nnie.

Tak naprawdę Kristiansson myślał o płatkach owsianych z dżemem truskawkowym i zimnym mlekiem, ale chcąc przemóc głód, przywołał zamiast tego obraz wyjątkowo odrażających rozłożonych zwłok, które dzięki uporowi Kvastma udało im się znaleźć zeszłego lata. Ponieważ nie chciał narazić się na śmieszność, zdradzając swoje najskrytsze myśli, zastanawiał się nad inną odpowiedzią. Wkrótce miała mu się przydać. Kvastmo powtórzył:

– No, o czym myślisz? I czemu nie odpowiadasz?

I Kristiansson odpowiedział:

– O tym, że Leeds rozegrał dwadzieścia osiem meczów ligowych bez porażki, a Millwall dostał w tyłek już pięć razy u siebie. To bez sensu.

– Idiota – zawyrokował Kvastmo. – Jak doświadczony policjant może myśleć o czymś takim? To przecież nie są nawet szwedzkie drużyny.

Kristiansson przyjął to bardzo źle. Pochodził ze Skånii, a w południowej Szwecji słowo „idiota” miało bardzo obraźliwy wydźwięk. Właściwie najgorsze wyzwisko, jakie można usłyszeć.

Kvastmo zupełnie tego nie wyczuł i ciągnął beztrosko:

– Chodzi mi o to, że mamy marną ochronę prawną, a góra jest zbyt rozlazła. Wielu naszych kolegów nie dba o ubiór i nikt z tym nic nie robi. Pamiętasz tego na motorze latem? Tego, który nawet nie miał na głowie czapki? I jechał z kurtką na bagażniku?

– Przecież było trzydzieści pięć stopni.

– Czy to ma jakieś znaczenie? Policjant jest policjantem w każdą pogodę. Czytałem w gazecie, że w Nowym Jorku policjanci często wtapiają się w asfalt w czasie upału. Trwają na posterunku i trzeba ich podważać, kiedy przychodzi zmiana. Jeśli w ogóle przyjdzie.

Mówiąc „gazeta”, miał na myśli czasopismo „Policja Szwedzka”, które często serwowało czytelnikom takie ciekawostki.

Kristiansson nie odpowiedział. Często widywał amerykańską policję porządkową na filmach szkoleniowych i zastanawiał się, co by było, gdyby kilkuset policjantów stało uwięzionych w asfalcie na ulicach, kiedy trzeba byłoby działać.

– Słyszysz, Kalle?

Kristiansson myślał także o tym, co ubranie ma wspólnego z ochroną prawną.

– Czemu nie odpowiadasz, Kalle?

– Myślę.

– O czym myślisz?

– Tja.

– Rozmowa z tobą właściwie nie ma sensu. Tu potrzeba każdego człowieka, by zapobiegać przestępstwom w każdej minucie doby, a ty tylko siedzisz i myślisz o piłce nożnej i nic nie mówisz, tylko „Tja” i „Nnie”, a jak coś się dzieje, w najlepszym razie powiesz „O Jezu”. Nie dociera do ciebie, na jakiej zagrożonej pozycji jesteśmy my, policjanci? Minister sprawiedliwości jest najbardziej rozlazły ze wszystkich. To dlatego nie mamy porządnej ochrony prawnej. Prawie żadnej ochrony, mówiąc dokładniej. Choćby to, że nie można mieć kuli w magazynku. Jeśli nagle staniesz oko w oko z uzbrojonym desperatem, co możesz zrobić? Nie masz kuli w magazynku.

– Cóż, ja mam.

– Zwariowałeś? – W głosie Kvastma brzmiało wzburzenie. – To przecież wbrew policyjnym instrukcjom. No, w każdym razie nie powinieneś jej mieć. Jesteś więc bezradny. Już po tobie, po prostu. I czyja to wina? Kto za to odpowiada? Nikt inny tylko minister sprawiedliwości. Jak mamy utrzymywać porządek, nie mając nawet kuli w magazynku?

– Ja raz strzeliłem – powiedział nagle Kristiansson. – W autobusie.

– Trafiłeś?

– Nie, nikogo tam nie było. Choć oczywiście trafiłem w autobus.

– Co stało się później?

– Było groźnie. Nawrzeszczał na mnie ten wysoki brzydal z wydziału zabójstw.

– A widzisz. Żadnego wsparcia z góry. A potem jest tak, jak jest. Patrz na naszych trzech kolegów skoszonych w Skånii. Czy myślisz, że ich żony i dzieci lubią ministra sprawiedliwości? I nawet nie złapali mordercy. Sądzę zresztą, że ukrywa się gdzieś tutaj w mieście. Gdybyśmy mogli go capnąć. Nienawidzę takich. Nie wahałbym się ani sekundy, gdybym go miał na muszce.

– Tja.

– Co znaczy „tja”? Dwóch naszych kolegów leży w szpitalu, prawda? A jeden nie żyje. Borglund. Nie żyje. Zamordowany.

– Nnie.

– Co do diabła znaczy „Nnie”?

– Słyszałem, że go ugryzło jakieś jadowite zwierzę, żaba czy co.

– Jak możesz wierzyć w takie bzdury? Nie słyszałeś odczytu o perwersyjnych siłach w społeczeństwie? Nie, chciałem powiedzieć: dywersyjnych. Komuniści i inna hołota. Rozsiewają swoje kłamstwa, żeby zaszkodzić policji i ją osłabić. Żeby móc naruszyć sam fundament, znaczy podstawy, w społeczeństwie. A ja naprawdę nie myślałem, że są koledzy, którzy w to wierzą. Przerażasz mnie czasami, Kalle.

– Ja?

Kristiansson zaczął już myśleć o czymś innym. Miał konstruktywny plan. W sklepie samoobsługowym widział parę dni temu olbrzymi blok marcepanowy, prawdopodobnie przewidziany na użytek piekarni. Kiedy następnym razem wygra w totolotka, kupi go i włoży między fotele z przodu. Kvastmo uwielbiał marcepan i raczej by nie odmówił. Niepokoiły go jednak dwie kwestie. Na ile starczy taki marcepan? Kristianssonowi do końca życia, Kvastmo pewnie by go pochłonął w dwie godziny. Drugi problem był równie poważny. Może Kvastmo opanował sztukę nieprzerwanego mówienia nawet z ustami pełnymi masy migdałowej?

Kristiansson powiedział nagle:

– Co mówi chrum-chrum i nigdy nie podchodzi do drzwi?

– Świnia.

– Źle. Kot z wadą wymowy.

– Przerażasz mnie, Kalle – powiedział Kvastmo, kręcąc głową. – I dlaczego nie podchodzi do drzwi?

– Tja.

– Jest jakaś granica – rzekł Kvastmo. – Granica tego, co może znieść zwykły, prosty policjant. Norman Hansson, na przykład, wyznacza tę granicę. W zeszłym tygodniu, kiedy byłeś chory, musiałem interweniować w awanturze domowej i aresztować łobuza, który stawiał gwałtowny opór. Dostał pałką, najpierw w bramie, potem w radiowozie, póki się nie uspokoił. Następnego ranka zostałem wezwany do Normana Hanssona, który zapytał, czy pobiłem tego redaktora, jak on się tam do cholery nazywa. Oczywiście, mówię, że przyłożyłem mu pałką, żeby się uspokoił, ale nie ma mowy o żadnym pobiciu. I wiesz, co Norman Hansson powiedział?

Kristiansson zastanawiał się, ile ten wielki blok marcepanowy mógłby kosztować.

– Czemu nie odpowiadasz, Kalle?

– Co?

– Wiesz, co powiedział Norman Hansson?

– Nie.

– Cóż, kręci głową i mówi: „Trzeba z tym skończyć, Kenneth. Następnym razem, kiedy ktoś się poskarży, podam cię do raportu”. Mógłbym więc trafić do raportu za to, że jakiś łobuz słucha po pijaku magnetofonu na cały regulator.

– Czy nie powiedziałeś: „awantura domowa”?

– Awantura to awantura. Facet siedział sam w domu, pił grog i słuchał płyt. Ale to chyba nie moja wina, co? Chyba nie powinni mi za to udzielać nagany? Co ja na to poradzę, że koleś był chojrakiem, a Norman Hansson jest miękki?

Kristiansson patrzył znudzony na drogę, która zdawała się zwijać i niknąć pod samochodem. Norman Hansson należał do dowództwa w rejonie. Kristiansson lubił go, ogólnie rzecz biorąc.

– Od kolegów oczekuję pełnej lojalności w każdej sytuacji – powiedział stanowczym tonem Kvastmo. – A tam co? Widziałeś, Kalle?

Minął ich czerwony jaguar. Bez wątpienia jechał bardzo szybko.

– Za nim, Kalle!

Kristiansson westchnął i nacisnął pedał gazu, a Kvastmo włączył syrenę i koguta.

– To może być ten zabójca policjanta – powiedział Kvastmo.

– W czerwonym jaguarze?

– Na pewno skradzionym.

Kristiansson wiedział, jak trudno jest ukraść jaguara, jeżeli drzwi są zamknięte na zamek, a kluczyk nie tkwi w stacyjce. Razem ze swoim nieżyjącym kumplem Kvantem byl kiedyś bliski złapania notorycznego złodzieja samochodów, który specjalizował się w drogich autach angielskich i którego z wielkim szacunkiem nazywano Jago. Przygoda skończyła się tym, że Kvant wjechał w stóg siana, a Jago znikł w oddali.

Syrena policyjna wyła w ciemności. Tylne światła ściganego samochodu się przybliżyły. Dookoła, szczególnie z prawej strony, rozciągał się Sztokholm z setkami tysięcy lśniących świateł odbijających się w ciemnej wodzie. Iglice wież rysowały się na tle gwiaździstego nieba. Księżyc świecił.

– Mamy drania – powiedział Kvastmo. – Tylko czekałem, aż coś się wydarzy.

Kristiansson patrzył na prędkościomierz. Sto trzydzieści pięć. Przyciskając gaz do dechy, zrównał się z czerwonym jaguarem. Kvastmo trzymał już znak stopu w jednej ręce, a pałkę w drugiej.

Wtedy stało się coś dziwnego.

Kierowca ściganego samochodu spojrzał na Kristianssona, uśmiechnął się i uniósł prawą rękę, jak gdyby go pozdrawiał albo mu za coś dziękował. Potem dodał gazu i odjechał.

– No nie, do diabła – stęknął Kvastmo. – Widziałeś?

– Tak.

– Teraz przynajmniej go rozpoznam. Mam rysopis. Jak wiesz, nigdy nie zapominam twarzy. Wiesz, prawda?

– Numer też masz?

– Tak, myślisz, że śpię? FZK zero jeden jeden, zgadza się, prawda?

– Nie patrzyłem. Mam zgłosić przez radio?

– Nie, do diabła. Sami damy sobie radę z tym gagatkiem. Tylko się go trzymaj. Dasz radę, Kalle?

Szanse byłyby minimalne, gdyby czerwony pershing nie skręcił z autostrady w stronę centrum miasta. Musiał przy tym zmniejszyć prędkość i Kristiansson nie stracił go z oczu.

Trwał hałaśliwy pościg na pustych ulicach. Z tego, co rozumiał Kristiansson, bandyta nie próbował uciekać i radiowóz był tylko paręset metrów za nim, kiedy czerwony jaguar gwałtownie zahamował przed budynkiem przy Nybrogatan w dzielnicy Östermalm. Kierowca wyskoczył i przebiegł przez chodnik, nawet nie zamknąwszy drzwi wozu na zamek.

Przed postrzeleniem Kristiansson pełnił służbę w Solnie, a jeszcze wcześniej w Malmö i nie znał zbyt dobrze stolicy. Gdyby się lepiej orientował w Sztokholmie, pewnie by się trochę zdziwił, że bandzior znika w szpitalu fundacji Betania.

Nawet jeśli Kvastmo rozpoznał budynek, nie wzbudziło to w nim żadnych wątpliwości.

Nic, co robił przestępca, nie mogło go zaskoczyć. Często powtarzał, że w dzisiejszych czasach można się spodziewać po gangsterach dokładnie wszystkiego. Teraz też powiedział zdecydowanym głosem:

– W dzisiejszych czasach można się spodziewać wszystkiego. Prawda, Kalle? Ale teraz go mamy. Ciekawe, czy będzie zaskoczony. Dla pewności wejdźmy obaj, co?

Kristiansson stanął tuż za czerwonym samochodem. Przyglądał mu się przez szybę i spojrzał z powątpiewaniem na drzwi wejściowe, w których zniknął mężczyzna.

– Nnie – odrzekł.

Kvastmo wyjątkowo nic nie powiedział. Otworzył drzwi i się wychylił. Na twarzy miał wyraz determinacji.

– Numer się zgadza – powiedział Kristiansson. – FZK zero jedenaście. Ten sam.

– A czego się spodziewałeś?

– Tja.

– Pospiesz się – ponaglił go Kvastmo.

Kristiansson westchnął i wysiadł. Poprawił pendent, obszedł samochód i ociągając się, podążył za kolegą przez chodnik.

Kvastmo wmaszerował zdecydowanym krokiem przez drzwi wejściowe, potem po schodach i przez następne półotwarte drzwi.

Weszli do pomieszczenia, które przypominało poczekalnię. Zobaczyli przed sobą drzwi z mleczną szklaną szybą. Za nimi ktoś mówił ściszonym głosem.

Kvastmo rzucił Kristianssonowi porozumiewawcze spojrzenie, chwycił za klamkę i otworzył drzwi.

Kristiansson został na progu. Czuł się bardzo niepewnie. Zobaczył dwie osoby, mężczyznę z jaguara, który teraz miał na sobie zielony płaszcz z dziwnego materiału, i kobietę w średnim wieku. Ona też była dziwnie ubrana – jak pielęgniarka albo zakonnica.

Trzymała parę rękawiczek z tworzywa, a mężczyzna najwyraźniej zamierzał je włożyć.

On też zobaczył Kvastma, który przeniósł prawą dłoń z kabury pistoletu do kieszonki na piersi, wyjął z niej notes i długopis i wrzasnął:

– Co tu się dzieje?!

Mężczyzna rzucił roztargnione i lekko zdziwione spojrzenie na obu policjantów. Potem włożył dłonie w przezroczyste rękawiczki i powiedział:

– Dziękuję za pomoc.

Odwrócił się do nich plecami, wyraźnie zamierzając wyjść. Kvastmo poczerwieniał i ryknął donośnym głosem:

– Co za bezczelność! Jak się pan nazywa? Prawo jazdy proszę. Wykonujemy tylko naszą pracę. Kolega może poświadczyć. Prawda, Kalle?

– Kolega wykonuje tylko swoją pracę – potwierdził Kristiansson, przestępując z nogi na nogę.

Mężczyzna przestał się nimi interesować. Kobieta włożyła mu maskę ochronną na twarz i właśnie zrobił krok w stronę dużych podwójnych drzwi, kiedy Kvastmo chwycił go mocno za ramię i powiedział:

– Dość tych głupstw. Inaczej łaskawy pan pójdzie z nami.

Mężczyzna w zielonym stroju odwrócił się, rzucił Kvastmowi nierozumiejące spojrzenie i go uderzył.

To był piękny cios, szybki i mocny. Trafił dokładnie w podbródek i Kvastmo z miękkim plaśnięciem usiadł na podłodze. Notes i długopis wypadły mu z ręki, a jego spojrzenie, jeśli to możliwe, stało się jeszcze bardziej puste.

Kristiansson nie kiwnął nawet palcem w bucie, tylko powiedział:

– O Jezu.

Mężczyzna i kobieta wyszli z pokoju. Masywne drzwi zamknęły się za nimi. Klucz obrócił się w zamku.

Kvastmo wciąż siedział na podłodze. Bardzo przypominał Harry’ego Perssona po słynnym nokaucie w walce z Johnnym Widdem.

– O Jezu – powtórzył Kristiansson.

Po jakiejś minucie Kvastmo się pozbierał. Oprzytomnienie było jednak niepewne, a w każdym razie trudne do oceny. Przez chwilę pełzał na czworakach, po czym ciężko i niepewnie stanął na nogi.

– To będzie drania drogo kosztować – wystękał. – Pobicie urzędnika na służbie.

Chwycił za podbródek i zaskomlał jak ranny pies. Mówienie sprawiało mu ból.

– Kalle – szepnął niemal niedosłyszalnie. – Nie mogę mówić.

Zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, pomyślał Kristiansson. Potem popadł w melancholię.

Teraz na pewno znów będą problemy. Czemu zawsze muszą być jakieś nieprzyjemności? – pomyślał z niechęcią. Choć prawie nigdy nic nie robię, by je sprowokować.

Objął Kvastma ramieniem, by dać mu oparcie, i powiedział:

– Chodźmy stąd.

– Właśnie – rzekł Kvastmo. – Musimy iść i to zgłosić. Dostanie za to miesiąc. Co najmniej. Nie, trzy miesiące i odszkodowanie za ból i cierpienie.

Kiedy mówił, brzmiało to tak, jakby miał usta pełne masy migdałowej.

Rozdział 26

Gunvald Larsson był wściekły. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak się rozzłościł. Walnął wielką owłosioną dłonią w biurko i nakazał ciszę.

Rok temu awansował na inspektora kryminalnego. Regulowana ścieżka awansu nie pozostawiała wielkiego wyboru – albo musiał dostać kopniaka w górę, albo zostać zwolniony.

Nowy tytuł go nie zmienił, tylko lata, teraz czterdzieści osiem, powoli zostawiały swój ślad. Nie urósł, ale ważył już trochę ponad sto kilo i linia jasnych, zaczesanych do tyłu włosów przesunęła się, tworząc zakola nad skroniami. Był silniejszy od wszystkich, przynajmniej tak się czuł – potężny fizyczny przeciwnik dla każdego.

Dyskusja z nim też była sporym wyzwaniem.

– Nie stój tak i nie bełkocz od rzeczy, chłopie – powiedział do Kvastma. – Nie umiesz mówić?

– Tak, choć z trudnością – odrzekł Kenneth Kvastmo bardziej wyraźnym głosem.

Gunvald Larsson zwrócił się do Kristianssona:

– To zadziwiające, jak często się spotykaliśmy w podobnych okolicznościach w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Czy to dlatego, że jesteś jeszcze większym bałwanem od tych wszystkich idiotów, którzy zaśmiecają szeregi policji w tym mieście?

– Nie wiem – odrzekł Kristiansson nieszczęśliwym głosem. Obaj policjanci stali na baczność przy drzwiach. Dla Kristianssona taka sytuacja bynajmniej nie była czymś niezwykłym, dla Kvastmo jednak zupełną nowością i bardzo się tym przejął.

– Czy będziecie tacy uprzejmi i opowiecie, co właściwie się zdarzyło? – zapytał Gunvald Larsson.

Tonem, który w jego mniemaniu był łagodny i pełen zrozumienia.

– Tak… – bąknął Kristiannson i spojrzał wyczekująco na Kvastma. Ten jednak nadal milczał.

– Patrolowaliśmy rutynowo Essingeleden – powiedział cicho Kristiansson. – I nagle wyprzedził nas ten… pan pędzący czerwonym jaguarem.

– Z niedozwoloną prędkością – dodał Kvastmo.

– Co wtedy zrobiliście?

– Dogoniliśmy go – rzekł Kristiansson.

– A co on zrobił w tej sytuacji?

– Pomachał mi ręką – powiedział Kristiansson. – A potem odjechał.

Miał tak cielęcą minę, że Gunvald Larsson poczuł się nagle o kilka lat starszy i o wiele kilogramów cięższy. Westchnął głęboko i rzucił:

– I wtedy zaczęliście pościg?

– Myśleliśmy, że to ten morderca policjanta – tłumaczył się Kvastmo.

– Bo miał blond włosy i wyglądał jak dziewiętnastolatek o dziecinnej buzi?

Kvastmo nie odpowiedział. Gunvald Larsson rzekł:

– Sprawa przedstawia się tak, że ma pięćdziesiąt siedem lat i jest profesorem medycyny. Spieszył się, by odebrać powikłany poród bliźniaczy. Wiecie, co to znaczy?

Kristiansson skinął głową. Sam miał dzieci.

– A jednak jechał za szybko – upierał się Kvastmo.

– Ty kretynie – warknął Gunvald Larsson.

– To zniewaga urzędnika – stwierdził Kvastmo.

Kristiansson zmarszczył brwi.

– Jeżeli z ust przełożonego, to nie – oświadczył.

– Poza tym ten profesor dzwonił na policję dziesięć minut wcześniej i prosił o eskortę – powiedział Gunvald Larsson. – Myślał więc, że przybyliście mu pomóc. Co robiliście dziesięć minut wcześniej?

– Piliśmy kawę – odrzekł ponuro Kristiansson. – Nie było nas w samochodzie, więc nie mogliśmy słyszeć radia.

– Ach tak – odparł Gunvald Larsson zrezygnowanym głosem. – A potem ścigacie go w szpitalu i próbujecie mu przeszkodzić w wejściu na salę operacyjną. I jeszcze macie czelność zgłosić go za użycie przemocy wobec policjanta. Sam w podobnej sytuacji pewnie bym was zabił.

– Nikogo nie zgłaszałem – wymamrotał Kristiansson.

– Sam naczelny komendant mówił… – zaczął z emfazą Kvastmo, ale Gunvald Larsson przerwał mu natychmiast, wrzeszcząc:

– Nawet o nim nie wspominaj, bo wyrzucę was przez okno!

– To nie jest lojalne – stwierdził Kvastmo.

Gunvald Larsson wyprostował się na całą swoją imponującą wysokość, wskazując palcem jak Karol XII, jednak nie na Rosję, tylko na drzwi i zagrzmiał:

– Wynocha! I natychmiast wycofajcie to zgłoszenie.

W godzinę później odebrał telefon, który sprawił, że jego błękitne oczy pociemniały ze złości.

– Malm z tej strony. Szef dowiedział się, że zachowujesz się nielojalnie wobec naszych jednostek patrolujących. To mu się nie podoba. Teraz, kiedy jesteś moim podwładnym, masz nad sobą panować. Inaczej poniosę konsekwencje.

– Co? – jęknął Gunvald Larsson.

Tyle tylko zdołał z siebie wydobyć.

– Morderca policjanta jest zresztą otoczony w Midsommarkransen – oznajmił lekkim tonem Malm. – Razem z gangsterem nazwiskiem Lindberg. Możesz tam jechać z Kollbergiem. Jeśli zdążycie. W każdej chwili możemy uderzyć. Ja dowodzę osobiście. Jestem w komendzie południowej.

Gunvald Larsson cisnął słuchawkę i pospieszył do pokoju obok, gdzie siedzieli Kollberg i Einar Rönn, grając w okręty.

Rönn był policjantem, którego wyróżniały czerwony nos i norrlandzki akcent. Miał długie doświadczenie w wydziale zabójstw i dlatego został odkomenderowany do specjalnego komanda Malma.

– Szybko – ponaglił ich Gunvald Larsson. – Dzwonił sam desperado i powiedział, że otoczyli Ronniego Kasperssona i Bochna w Midsommarkransen.

– Desperado? – rzucił pytającym tonem Rönn.

– Tak, Malm oczywiście. Jedziemy. Mój wóz będzie najlepszy.

– Biedny chłopak – powiedział Kollberg. – Ale z Bochnem mam na pieńku.

Ronnie Kaspersson wszedł prosto w pułapkę, kiedy jechał z Maggan do Midsommarkransen, nie mógł jednak o tym wiedzieć.

Nowym facetem Maggan był mianowicie Bochen Lindberg we własnej osobie, a mieszkanie pozostawało pod stałą obserwacją.

Można było powiedzieć o tej straży, że trzymali ją wyjątkowo apatyczni i pozbawieni polotu policjanci w cywilu, którzy stali zbyt daleko od domu z powodu często manifestowanej przez Bochna wrogości i impertynencji, a prócz tego mieli zbyt małe doświadczenie w obserwacji.

Bochen przeczuwał jednak, że tam są, i na widok Ronniego Kasperssona pokręcił głową, mówiąc:

– Nie trafiłeś w dobre miejsce, Kasper.

Ronnie Kaspersson nie mógł jednak pójść gdzie indziej i choć Bochen był draniem, to jednak draniem dobrodusznym, bo zaraz potem dodał:

– Zostań tu, Kasper, znam zajebiste miejsce, dokąd możemy uciec, gdyby próbowali nas stąd zabrać. Zresztą nikt cię na pewno nie pozna w tej fryzurze.

– Tak myślisz?

Ronnie Kaspersson był przestraszony i zgnębiony, a teraz zupełnie stracił poczucie bezpieczeństwa. Wcześniej był tylko wyalienowany, jak to określił psycholog w opiece społecznej.

– No – powiedział Bochen. – Nie dołuj się. Zabiłeś przypadkiem glinę, a ja babkę, która wyskoczyła nie wiadomo skąd. Zdarza się najlepszym.

– Tylko że ja nikogo nie zabiłem.

– Dla nich to bez różnicy, więc nie ma czym się martwić. Zresztą, jak mówiłem, nikt cię nie rozpozna.

Lindberg sam był wielokrotnie śledzony przez policję i nie mógł wykluczyć, że nadal jest obserwowany, ale przyjmował sytuację z olimpijskim spokojem i wręcz przesadnym poczuciem humoru.

– Byli już tutaj i zrobili rewizję – powiedział. – Nawet dwa razy, więc nieprędko wrócą. Jedyna przykrość, że Maggan będzie cię musiała przez jakiś czas utrzymywać. A ma już mnie na karku.

– Tja – odparła Maggan. – Dostajesz przecież forsę z urzędu pracy i z opieki, więc jakoś dajemy radę. Ale musicie się liczyć z kaszanką, spaghetti i takimi tam.

– Jak tylko uda mi się wyrwać bez ryzyka do domku w Södertörn, będzie pasztet z gęsich wątróbek i szampan – obiecał Bochen. – To pewne. I to już niedługo. No, Kasper.

Bochen otoczył Kaspra ramieniem, by dodać mu otuchy. Był ponad dwadzieścia lat starszy i Kasper zaczął go wkrótce postrzegać prawie jak kogoś w rodzaju ojca, a przynajmniej dorosłego, który go rozumiał. W życiu Ronniego Kasperssona nie było wielu takich osób. Rodzice pochodzili z epoki kamiennej, można im było co najwyżej współczuć, że siedzą śmiertelnie znudzeni w pięknym szeregowym domku, z kupionym na raty samochodem w garażu i wzrokiem utkwionym w kolorowy telewizor. Nie myśleli o niczym prócz tego, by starczyło im pieniędzy i jakim nieudacznikiem jest ich syn.

Mimo tego wszystkiego, co dla niego zrobili.

To był wciąż powracający argument.

Czasami rozmawiali o polityce. Byli zdeklarowanymi socjaldemokratami i mogli godzinami wałkować zalety gospodarki mieszanej. Wszystko świetnie się układało prócz tego, że nigdy nie chciało wystarczyć kasy i dzisiejsza młodzież nie była dość wdzięczna za to wszystko, co ma.

Tego, że sami dawno temu zatracili się w prymitywnym materializmie, nie chcieli wcale zauważyć, podobnie jak tego, że on sam i wielu innych z jego pokolenia cierpiało z powodu wymuszonego bezrobocia i rozpaczliwie tęskniło za czymś, co mogło się stać dającą choćby najmniejszą nadzieję i poczucie sensu siłą napędową.

Społeczeństwo jako takie było czymś abstrakcyjnym i wrogim, kierowanym przez zbieraninę nadętych zer, które ogólnie rzecz biorąc, nienawidziły jego i jego kumpli tylko za to, że istnieją.

Bochen był dorosłym, któremu udało się z tego wyłamać bez odbierania sobie życia, choć uważał, że cały system jest manipulowany przez kilka bogatych rodzin i zbliżoną liczbę tępych, skorumpowanych polityków, którzy żyli głównie z powtarzania tych samych kłamstw, na przykład twierdząc, że wszyscy są równi i wszystko układa się dobrze, a wkrótce będzie jeszcze lepiej.

Nieporównywalna wielkość i szczęście, które w wielu innych częściach świata wiązały się w oczywisty sposób ze zwykłą, uczciwą pracą, były sprawą poruszaną raz na trzy lata przez kilka tygodni, to znaczy podczas kampanii wyborczych, napuszonym, górnolotnym językiem, z którego przebijały fałsz i perfidia.

Ronnie Kaspersson nie był głupim smarkaczem. Zdawał sobie sprawę z tego, że został oszukany przez życie, zanim zdążył je przeżyć, rozumiał też, że często bywa naiwny i jego relacje z Kristerem i innymi, ostatnio z Bochnem, można zaliczyć do tej kategorii. Zawsze łatwo ulegał wpływom ludzi o osobowości silniejszej niż jego własna.

Coś złamało Ronniego już we wczesnej młodości. Może była to przepaść między nim a jego rodzicami, choć w gruncie rzeczy nawet ich lubił. Może szkoła z chaosem na wpół przeprowadzonych reform, które zaczęły się zmieniać, ledwo wprowadzono je w życie, co czasem oznaczało powrót do starych metod, a czasem coś zupełnie nowego i niezrozumiałego. Do tej kategorii należała na przykład tak zwana nowa matematyka.

Sprawiła, że poczuł się głupi i zdezorientowany i odebrała mu całą chęć do dalszej nauki.

W ostatniej klasie szkoły podstawowej znalazł czas na studiowanie akademickiego słownika. Albo Słownika języka szwedzkiego Akademii Szwedzkiej, jak głosiła strona tytułowa. Sześćset szesnaście stron. Cholernie gruba książka.

Chciał otworzyć na „cholerny”. Kolokwializm. Nie było go. Znalazł natomiast słowa „cholestaza” i „cholesterol”. A na następnej stronie „chroniczny” i „chronić”.

Znaczenie tego ostatniego zrozumiał w pełni, kiedy po raz pierwszy stanął przed sądem.

Prokurator twierdził, że dziewczyna, która była jego świadkiem obrony, będzie go chronić, bo się z nią pieprzył. Nie pozwolono jej zeznawać. Został skazany.

Właśnie, pieprzyć się.

Przy następnej okazji poszukał tego wyrazu w słowniku. Zwyczajne szwedzkie słowo.

Nie było go.

Sprawdził następne. Sikać i srać to codzienne i słowa, i czynności.

Ale Szwedzka Akademia nie zniżała się do takiego poziomu. Tych słów też nie było.

Sprawdził trzy ostatnie wyrazy.

Kutas, cipa i dupa.

Te części ciała były jednak zbyt obce słownikowi Akademii. Wcale ich nie uwzględniał.

Zanim wstawił tom do więziennej biblioteczki, sprawdził, w którym roku został wydany.

W 1973.

Ronniemu Kasperssonowi trudno było usiedzieć na miejscu. Nigdy nie potrafił cierpliwie czekać na coś, co mogło się zdarzyć w przyszłości i teraz po czasie sądził, że właśnie ta atmosfera bierności w rodzinnym domu wygnała go w świat.

Spojrzał w lustro i stwierdził, że wygląda jak tysiące innych młodych ludzi.

Maggan i Bochen mogli mieć rację. Nikt nie powinien go rozpoznać.

Wyszedł zatem już w piątek. Pojechał metrem do centrum i powłóczył się trochę po tych miejscach, co zwykle. Unikał jednak takich punktów, jak Humlegården, bo wiedział, że policja ciągle robi tam obławy, głównie dla własnej rozrywki. Nie zamierzał dać glinom szansy, by zgarnęli go rutynowo lub przypadkiem tylko dlatego, że siedział na ławce w parku lub rozmawiał z kimś, kto właśnie miał być zatrzymany.

W sobotę i niedzielę również wyszedł z domu na parę godzin. Wiedział już, że we wszystkich gazetach jest jego fotografia, że policja była w domu jego rodziców i zrobiła masę nalotów na kluby i domy znajomych, u których często bywał. Miał też świadomość, że przedstawiano go jako kogoś w rodzaju wroga publicznego numer jeden. Zabójca policjanta, po prostu, osoba, którą należy unieszkodliwić za pomocą wszelkich dostępnych środków.

Kasper miał tę wadę, że brakowało mu przedsiębiorczości i działał bez jakiegokolwiek planu na następny dzień. Był to deficyt, z którego zdawał sobie sprawę, lecz niewiele mógł na to poradzić. Czasami zastanawiał się, skąd to się wzięło i dlaczego tak wielu jego rówieśników ma podobny problem.

Może miało to związek z systemem społecznym, który z jego punktu widzenia wydawał się zupełnie absurdalny, może ze starszym pokoleniem, które tylko planowało i planowało swój materialny sukces, do niczego nie dochodząc. Które rwało sobie włosy z głowy nad deklaracjami podatkowymi i innymi niezrozumiałymi dokumentami, którymi władze dosłownie ich bombardowały. Ludzie, którzy nie spali po nocach, próbując policzyć, czy dadzą radę spłacić wszystkie raty, a jednocześnie żyli w ciągłym strachu przed wzrastającym bezrobociem i codziennie faszerowali się środkami pobudzającymi, by móc pracować, biorąc zarazem jeszcze więcej tabletek uspokajających, żeby przynajmniej wieczorem zrelaksować się przez chwilę przed telewizorem, zanim przyjdzie czas na tabletki nasenne i kilka godzin wypełnionego sennymi koszmarami wypoczynku.

Bochen miał spokojniejszą naturę niż Kasper, ale teraz był zmuszony się ukrywać i zaczął również tęsknić za jakąś formą aktywności.

Kiedy siedzieli w niedzielny wieczór, gapiąc się w telewizor, powiedział rzeczowo:

– Jeżeli gliny cię znajdą i będą próbowały zatrzymać, uciekniemy. Ja też. Mam piękny plan opracowany na własny rachunek, ale łatwiej będzie go wykonać we dwóch.

– Masz na myśli domek w lesie?

– Właśnie.

Maggan milczała. Pomyślała jednak: szybko was złapią, chłopaki, i tym razem będzie to koniec zabawy.

W poniedziałek Kasper został w końcu rozpoznany.

Ten, który go rozpoznał, był starszym, ubranym po cywilnemu inspektorem kryminalnym, który właściwie wyszedł tylko po to, by sprawdzić, czy policjanci, których zadaniem było obserwowanie Bochna, całkiem sobie tego nie odpuścili.

Inspektor kryminalny nazywał się Fredrik Melander, był jednym ze starych, zaufanych współpracowników Martina Becka, teraz zatrudnionym w wydziale kradzieży, właściwie jednym z najbardziej przygnębiających w całej sztokholmskiej policji. Kradzieże, włamania i rozboje popełniane były w szaleńczym, stale wzrastającym tempie, i policja nie miała najmniejszych szans, by za nimi nadążyć, ale Melander był stoikiem bez skłonności do nerwicy czy depresji. Poza tym miał najlepszą pamięć w szeregach całej policji i był znacznie więcej wart niż ciągle psujące się komputery.

Zaparkował samochód niedaleko domu w Midsommarkransen i natychmiast zobaczył Ronniego Kasperssona, który wracał po szybkim, spontanicznym poobiednim spacerze.

Melander poszedł za nim i stwierdził, że chłopak wchodzi do mieszkania Bochna oraz jego narzeczonej.

Dłuższą chwilę zajęło mu natomiast zlokalizowanie policjanta odpowiedzialnego tego dnia za obserwację. Był nim znany ze swojej nieprzydatności osobnik nazwiskiem Bo Zachrisson, który spał w swoim samochodzie dwie przecznice dalej.

Zachrisson był typem policjanta, który prawdopodobnie nie zauważyłby Bochna ani Kaspra, nawet gdyby przeszli na czele stada słoni. Melander wiedział, że nigdy mu się nie udało zrobić czegoś dobrze, natomiast spowodował mnóstwo problemów przez swoją skłonność do błędnej oceny każdej możliwej sytuacji.

Melander znalazł się teraz w dość kłopotliwym położeniu. Jego długie doświadczenie i prawidłowe rozeznanie mówiły mu, że istnieje tylko jeden sensowny sposób działania.

Mianowicie wziąć ze sobą Zachrissona, najchętniej w kajdankach, wtargnąć do domu i aresztować Bochna i Kaspra, zanim zdążą podjąć jakąkolwiek akcję. Do zrobienia tego potrzebował długopisu oraz bloku papieru, akcesoriów, jakie zawsze miał przy sobie.

Z drugiej strony, Melander wiedział, że obowiązują bardzo rygorystyczne rozkazy w przypadku, kiedy pojedynczy policjant namierzy Ronniego Kasperssona. Sprawę należało natychmiast zgłosić do szefa biura Malma, by ją przejął i przeprowadził zatrzymanie.

Melander zadowolił się więc zgłoszeniem tego, co widział, przez radio w samochodzie Zachrissona. Potem wrócił spokojnie do swojego i pojechał do domu, by zjeść duszoną baraninę w kapuście.

I w ten sposób puścił machinę w ruch.

Taktyczne komando Malma miało szczegółowy plan na taką okoliczność. Potrzebne siły oceniono na pięćdziesięciu ludzi, z czego połowę uzbrojonych w pistolety maszynowe, w hełmach, osłonach twarzy i kamizelkach kuloodpornych. Mieli zostać przewiezieni w siedmiu policyjnych busach i mieć do dyspozycji dwa wyszkolone psy oraz czterech ludzi z gazem łzawiącym wraz z jednym płetwonurkiem na wypadek, gdyby przestępcy zdecydowali się stawić opór. Poza tym czekał gotowy do startu helikopter, ale Malm nie chciał zdradzić, jakie ma zadanie. Pewnie był jego tajną bronią.

Stig Malm miał ogólnie słabość do helikopterów, i teraz, kiedy policja miała na wyposażeniu aż dwanaście, stały się oczywistym elementem planu po dopracowaniu szczegółów przez wyższe dowództwo.

Taktyczne komando miało również czterech specjalistów od śledzenia i nadzoru, którzy w przebraniu mieli natychmiast zostać skierowani na miejsce i zająć pozycję, zanim wejdą do akcji siły główne.

Kasper i Bochen siedzieli w kuchni, jedząc płatki z borówkami i mlekiem, kiedy w chwilę później przyszła Maggan i powiedziała:

– Teraz coś się dzieje. Przed domem stoją dwa samochody. Myślę, że to przebrane gliny.

Bochen podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.

– Aha – mruknął. – Są tam.

Jeden z policjantów przebrany był za pracownika telekomunikacji i siedział za kierownicą ognistożółtego firmowego wozu. Drugi w białym fartuchu prowadził wycofaną z użytku karetkę. Też siedział nieruchomo na swoim miejscu.

– Spadamy – stwierdził Bochen. – Nie puścisz farby, Maggan?

Skinęła głową, wtrącając przy tym uwagę:

– Bochen, ty właściwie nie musisz uciekać. Oni ścigają Kaspra, nie ciebie.

– Może to i prawda – mruknął Bochen. – Ale i tak jestem zmęczony tą ich ciągłą obserwacją. Chodź, Kasper.

Objął Maggan i ucałował w nos.

– Nie ryzykuj – powiedział. – Nie chcę, żeby coś ci się stało. Nie stawiaj najmniejszego oporu.

Oprócz noża do chleba w mieszkaniu nie było nic, co mogło przypominać broń.

Bochen i Kasper weszli na strych, otworzyli okno w dachu wychodzące na tyły szeregu domów i przeszli na następny budynek, w którym również było otwarte okno dachowe. W ten sposób pokonali pięć budynków, zanim wyszli kuchennymi drzwiami na uliczkę, przy której Bochen parkował swój samochód.

Była to stara czarna taksówka z fałszywymi tablicami, a Bochen miał nawet czapkę i marynarkę charakterystyczne dla taksówkarzy.

Kiedy skręcili w drogę na południe, słyszeli wycie syren z wielu wozów policyjnych za nimi.

Wielka akcja policyjna nie wypaliła od samego początku.

Blokada terenu była gotowa dopiero w kwadrans po tym, jak Bochen i Kasper opuścili tę część miasta.

Kiedy Malm pojawił się samochodem komanda, potrącił niechcący jednego z wyszkolonych psów.

Pies, poważnie zraniony w tylną łapę, leżał na ziemi i skomlał. Malm rozpoczął operację dnia, wychylając się z samochodu i głaszcząc rannego współpracownika po głowie.

Prawdopodobnie widział podobną scenę na jakimś amerykańskim filmie w kinie lub w telewizji. Ten gest powinien zostać bezsprzecznie odebrany jako sympatyczny, więc rozejrzał się dookoła, czy reporterzy zdążyli już dojechać. Nie zdążyli i może nawet lepiej, bo w następnej chwili pies ugryzł go w rękę. Pewnie miał trudności z odróżnianiem przestępców od szefów biura Głównego Zarządu Policji.

– Dobra robota, Grim – powiedział przewodnik psa. Był widać bardzo przywiązany do zwierzęcia.

– Dobry piesek – dodał dla lepszego efektu.

Malm rzucił na niego zdziwione spojrzenie, po czym owinął krwawiącą prawą dłoń chustką do nosa i zwrócił się do stojących najbliżej:

– Dajcie mi jakiś opatrunek. Poza tym postępujcie zgodnie z planem.

Plan był dość skomplikowany. Najpierw policjanci z pistoletami maszynowymi mieli wejść do budynku i postarać się ewakuować do piwnicy lokatorów z sąsiednich mieszkań.

Potem snajperzy mieli stłuc okna do mieszkania, by można było wrzucić przez wystrzelone otwory bomby z gazem łzawiącym.

Gdyby bandyci natychmiast się nie poddali, do mieszkania miało wtargnąć pięciu policjantów w maskach gazowych, przy wsparciu obu przewodników psów. Na chwilę obecną trzeba będzie się zadowolić jednym psem. Po tym wszystkim jeden z policjantów miał dać z okna znak, że Malm może sam wejść do domu razem z paroma oficerami wyższej rangi.

W międzyczasie załoga helikoptera miała obserwować cały kwartał na wypadek, gdyby obaj złoczyńcy próbowali opuścić budynek.

Plan funkcjonował bez zarzutu. Sprowadzono wystraszonych sąsiadów do piwnicy i wybito szyby. Jedynym błędem popełnionym przez ekipę od gazu łzawiącego było to, że udało im się wrzucić do środka tylko jeden granat, który okazał się niewypałem.

Maggan zmywała w kuchni naczynia, kiedy przestrzelono okna. Wtedy naprawdę się przestraszyła i postanowiła wyjść, by spróbować się poddać.

Zanim zdążyła, nastąpił szturm na mieszkanie.

Był w gruncie rzeczy łatwy do przeprowadzenia, bo nie chcąc, by ktoś ucierpiał, dziewczyna nie zamknęła drzwi na klucz.

Maggan właśnie wyszła do przedpokoju, kiedy pięciu uzbrojonych mężczyzn z psem wtargnęło przez drzwi.

Pies był wyraźnie nie w humorze po nieszczęściu, jakie spotkało jego kolegę.

Rzucił się na kobietę i przewrócił ją na plecy. Potem ugryzł ją w lewe udo w okolicach pachwiny.

– Ten pies dobrze wie, gdzie się gryzie dziwkę – skomentował jeden z policjantów i zarechotał.

Ponieważ od razu zobaczyli, że Bochen i Kasper znikli, pozwolili psu ugryźć dziewczynę jeszcze raz, mniej więcej w to samo miejsce.

– Przynajmniej zrobimy jakiś użytek z karetki – powiedział ten z poczuciem humoru.

Gunvald Larsson i Kollberg przybyli w chwili rozpoczęcia akcji, czyli za późno, by się do czegoś przydać lub zaszkodzić. Dlatego zostali w samochodzie i obserwowali przebieg wydarzeń.

Widzieli wypadek z psem, pogryzienie Malma i jego szybkie opatrzenie. Widzieli też, jak jedna z karetek zawraca w stronę domu i wynoszą Maggan.

Żaden z nich się nie odezwał, tylko Kollberg ponuro pokręcił głową.

Kiedy akcja wyglądała na zakończoną, wysiedli z samochodu i podeszli do Stiga Malma. Gunvald Larsson spytał:

– Nikogo nie było, co?

– Tylko ta dziewczyna.

– Jak została ranna?

Malm spojrzał na swoją obandażowaną rękę i powiedział:

– Chyba pogryzł ją pies.

Malm był niezwykle eleganckim i gibkim mężczyzną, choć zbliżał się do pięćdziesiątki.

Gdyby ktoś nie wiedział, że jest policjantem – którym właściwie nie był – mógłby go wziąć za reżysera filmowego lub dobrze prosperującego biznesmena. Pogładził swoje kręcone włosy i powiedział:

– Ronnie Kaspersson i Lindberg. Teraz mamy dwóch desperatów do ścigania. I żaden z nich nie cofnie się przed użyciem broni.

– Jesteś pewny? – zapytał Kollberg.

Malm zignorował pytanie i mówił dalej:

– Następnym razem ściągnę więcej osób. Dwa razy tyle i szybsza koncentracja. Poza tym plan zadziałał świetnie. Dokładnie tak, jak myślałem.

– Ha – sapnął Gunvald Larsson. – Czytałem ten cholerny plan. Moim zdaniem graniczy z czystym kretyństwem. Naprawdę masz tak zakuty łeb, by wierzyć, że stary wyga jak Bochen nie rozpozna dwóch przebranych policjantów schowanych w wozie telekomunikacji i starej karetce z demobilu?

– Nigdy nie lubiłem twojego słownictwa – burknął urażony Malm.

– Wyobrażam sobie. Ja tylko mówię to, co myślę. Skąd wziąłeś ten pomysł z koncentracją sił? To nie jest bitwa pod Breitenfeld. Gdybyśmy poszli tam we dwóch z Lennartem, mielibyśmy i Kaspra, i Bochna.

Malm westchnął.

– Zastanawiam się, co powie na to szef.

– Możesz wziąć ze sobą tego złego psa i spytać – odparł Gunvald Larsson. – Jeżeli sam nie masz odwagi. Może odgryzie szefowi policji jaja. To byłoby coś.

– Jesteś wulgarny, Larsson – rzekł Malm. – To nie w moim stylu.

– A jaki jest twój styl? Rozjeżdżać szkolone psy?

– Zasada koncentracji sił to dobry pomysł.

Malm przygładził swoje piękne loki.

Only numbers can annihilate – powiedział.

– Myślałeś o tym, by zostać admirałem?

– Nie bardzo – odparł Malm. – Cierpię na chorobę morską.

– Wiesz, kto to powiedział?

– Nie.

– Nelson. Ten, który stoi na kolumnie na Trafalgar Square.

– Miał rację – skwitował Malm. – Na lądzie też.

– W to wątpię. Poza tym nie był policjantem.

– My w to wierzymy – odparł Malm.

– Na to wygląda.

Przez chwilę Malm wydawał się niemal ludzki.

– Ciekaw jestem, co sądzi o tym wszystkim naczelny komendant – powiedział.

– Nie będzie zachwycony. Zdenerwuje się.

– Nie mów tak – rzekł ponuro Malm. – Na pewno na mnie nakrzyczy.

– Następnym razem ich zgarniecie.

– Tak myślisz? – W głosie Malma brzmiał pesymizm.

Kollberg od dłuższego czasu się nie odzywał. Wyglądał na pogrążonego w rozmyślaniach.

– O czym myślisz, Lennart? – zapytał Gunvald Larsson.

– O Kasprze. Nie mogę przestać. Musi się czuć jak ścigane zwierzę. Na pewno się boi. I prawdopodobnie nie popełnił poważnego przestępstwa.

– Tego nie wiemy, prawda?

– To tylko intuicja, jak mówią.

– Uch – rzekł Malm. – Muszę jechać do zarządu policji. Cześć.

Wskoczył do wozu taktycznego komanda i kazał się tam zawieźć.

Nim odjechał rzucił jeszcze jedno zdanie:

– Dopilnujcie, by nic z tego nie przedostało się na zewnątrz, absolutnie nic nie może się przedostać.

Kollberg apatycznie wzruszył ramionami.

– Bycie szefem biura zarządu policji nie jest w sumie takie zabawne.

Przez chwilę stali w milczeniu.

– Jak się czujesz, Lennart?

– Źle. Ale sądzę, że coś wymyśliłem. Może. Swoją drogą, z jakimi ludźmi musimy pracować.

– Co za gówniana robota – stwierdził Gunvald Larsson.

Rozdział 27

We wtorek rano Lennart Kollberg wstał wcześnie, włożył szlafrok, ogolił się i poszedł do kuchni zrobić sobie kawę. Choć raz udało mu się wstać przed dziećmi – z pokoju Bodil i Joakima nie dochodził żaden odgłos. Gun też spała, nie dał jej zasnąć przez pół nocy i udało jej się dopiero godzinę temu.

Kiedy się położył poprzedniego wieczoru, po delikatnie mówiąc, nieudanej akcji w Midsommarkransen, nie mógł zasnąć. Leżał na wznak z dłońmi splecionymi na karku, patrzył w ciemność i rozmyślał. Obok siebie słyszał spokojny oddech Gun, a od czasu do czasu kolejkę podziemną, która wjeżdżała z sykiem na stację, a potem powoli nabierała rozpędu do dalszej drogi. W ciągu ostatniego roku przeleżał tak wiele nocy, wałkując wciąż ten sam problem, ale tej nocy poczuł, że już ma tego dość.

Koło trzeciej wyszedł do kuchni, by wziąć sobie piwo i kanapkę, a po chwili zjawiła się cicho Gun, by dotrzymać mu towarzystwa. Potem znów się położyli, a on powiedział jej o swojej decyzji. Dla Gun nie była zaskoczeniem – tyle razy przedtem już o tym rozmawiali, a ona całym sercem popierała jego zamiar. Odkąd wrócił do domu ze Skånii, sprawiał wrażenie niespokojnego i zdeterminowanego, a ona przeczuwała, że niedługo podejmie decyzję.

Rozmawiali przez kilka godzin, potem przytulili się do siebie i Gun po chwili zasnęła w jego ramionach.

Kiedy Bodil i Joakim wstali, zrobił im śniadanie, a potem odesłał do pokoju dziecięcego, przykazując, by nie budzili Gun. Nie dlatego, że zawsze robili to, co im kazał, tylko Gun potrafiła wyegzekwować od nich posłuszeństwo, ale miał nadzieję, że zostawią ją w spokoju choć jeszcze przez chwilę.

Dostał na pożegnanie dwa lepkie buziaki i pojechał do pracy.

Kiedy szedł korytarzem do pokoju służbowego i minął po drodze pusty pokój Martina Becka, pomyślał, jak wiele razy wcześniej, że współpraca z nim będzie jedyną rzeczą, której brak naprawdę odczuje.

Powiesił marynarkę na oparciu krzesła, usiadł i przysunął maszynę do pisania. Potem wkręcił w wałek kartkę papieru i napisał:

Sztokholm 27 listopada 1973

Do Głównego Zarządu Policji

Podanie o dymisję

Podparł ręką podbródek i wyjrzał przez okno. Jak zwykle o tej porze dnia autostrada była pełna samochodów, które w trzech kolumnach toczyły się w stronę centrum. Kollberg obserwował ten niewyczerpany strumień lśniących osobówek i myślał, że nie ma chyba drugiego kraju, w którym właściciele tak dbaliby o samochody, jak Szwecja. Wciąż je myli i polerowali, a rysa na lakierze czy wgniecenie w karoserii urastały do rozmiarów katastrofy i wymagały natychmiastowej naprawy. Samochód był ważnym symbolem statusu i wielu, chcąc spełniać społeczne standardy, zmieniało model na nowszy, zupełnie bez potrzeby i częściej niż mogli sobie na to pozwolić.

Nagle uderzyła go pewna myśl, wyszarpnął kartkę z maszyny i podarł na drobne kawałki, które wrzucił do kosza. Wciągnął na siebie marynarkę i poszedł szybko w stronę windy. Nacisnął przycisk do garażu, w którym stał jego samochód, siedmioletni, z wgnieceniami i ubrudzony skåńską gliną, ale rozmyślił się i zatrzymał windę na parterze.

Do Midsommarkransen nie było daleko – gdyby nie znajdował się na Kungsholmsgatan, widziałby prawie miejsce wczorajszej porażki przez okno.

Samochód stał na parkingu za domem, w którym mieszkała Maggan. Beżowe volvo, ale z innym numerem rejestracyjnym niż ten, który podali Skacke i właściciel stacji benzynowej w Katrineholm. Miał tablice starego typu, które łatwo było zamontować samemu, i Kollberg nie miał wątpliwości, że to ten właściwy samochód. Zanotował numer i wrócił do komendy południowej.

Kiedy znów usiadł przy biurku, odstawił maszynę i przysunął do siebie telefon.

Dostał szybką odpowiedź z centralnego rejestru pojazdów – takiego numeru w rejestrze nie ma i nigdy nie było. Miał oznaczenie okręgu AB dla miasta Sztokholmu, w którym nie osiągnięto nigdy tak wysokiej liczby, jak kombinacja cyfr, która występowała po literach. I nie mogło jej być, ponieważ wszystkie pojazdy w Sztokholmie otrzymały już nowe, niezwiązane z okręgiem numery.

– Dziękuję – powiedział Kollberg, trochę zaskoczony.

Nie spodziewał się tak szybkiego i wyraźnego potwierdzenia, że volvo ma fałszywe tablice. Z zasady nie miał dużego zaufania do komputerów.

Zachęcony sukcesem znów podniósł słuchawkę, wykręcił numer komendy policji w Malmö i poprosił o połączenie z Bennym Skackem.

– Inspektor kryminalny Skacke – odpowiedział dziarski głos. Tytuł był dla Skackego jeszcze tak nowy, że nie potrafił ukryć dumy, kiedy go wymawiał.

– Cześć, Benny – rzekł Kollberg. – Jako że tylko siedzisz i kręcisz młynki palcami, mam dla ciebie zadanie.

– No, siedzę, ale piszę raport. Może zaczekać. O co chodzi?

Nie miał już takiego dziarskiego głosu.

– Czy możesz szybko zdobyć numery podwozia i silnika tego volvo skradzionego w Vellinge?

– Jasne. Od ręki. Zaczekaj chwilę.

Kollberg czekał, słysząc w słuchawce, jak Skacke przetrząsa biurko. Trzaskanie szuflad, szelest papieru, mamrotanie, a potem głos Skackego:

– Mam. Przeczytać ci?

– Wielkie dzięki – rzekł Kollberg. – A jak myślisz, dlaczego pytałem?

Zanotował numer, który podał mu Skacke. Potem powiedział:

– Będziesz tam przez najbliższą godzinę?

– Tak, muszę dokończyć ten raport. To mi zajmie całe przedpołudnie. A co?

– Zadzwonię jeszcze – rzekł Kollberg. – Jest parę rzeczy, o których chciałbym z tobą pogadać, ale teraz nie mam czasu. Cześć.

Tym razem Kollberg nie odłożył słuchawki, tylko wcisnął kciukiem i małym palcem przyciski w widełkach, zaczekał chwilę na wolny sygnał i wybrał nowy numer.

Wszystko zdawało się iść jak z płatka tego ranka. Kierownik Państwowego Laboratorium Techniki Kryminalistycznej odebrał po pierwszym sygnale.

– PLTK. Hjelm.

– Cześć, tu Kollberg.

– Aha. Czego chcesz?

W głosie Hjelma brzmiała rezygnacja – przeczuwał, że Kollberg zadzwonił tylko po to, by zburzyć jego spokój. Kollberg, o ile pamiętał, nie rozmawiał z nim od dobrych kilku tygodni. Oskar Hjelm był jednak mizantropem, czuł się niedoceniany i traktowany nonszalancko przez niewdzięcznych kryminalnych, którzy zasypywali go zadaniami niemożliwymi do wykonania.

Prawie zawsze udawało mu się je rozwiązać, ceniono go też jako świetnego profesjonalistę, wytrwałego, dokładnego i pełnego inwencji. Nie wszyscy jednak potrafili mu to okazać albo poświęcić czas na wysłuchanie zbyt trudnych dla laika, niepotrzebnie zawiłych i szczegółowych opisów analiz laboratoryjnych lub badań technicznych.

Kollberg dobrze wiedział, jak do niego podejść, po dobroci i z pochlebstwem, ale nie miał cierpliwości, by długo drążyć temat, a pochlebstwo nie leżało w jego naturze.

– Chodzi o samochód – powiedział.

– Ach tak – westchnął Hjelm. – W jakim stanie? Zgnieciony, spalony, utopiony…

– Nie, nic z tych rzeczy. Zupełnie normalny samochód, który stoi zaparkowany w Midsommarkransen.

– I co miałbym z nim zrobić?

– To beżowe volvo. Dam ci adres i numer rejestracyjny, a także numer podwozia i silnika. Masz długopis?

– Tak, mam – odparł zniecierpliwionym głosem Hjelm. – Kartkę też. No?

Kollberg podał mu dane i czekał, aż Hjelm zanotuje. Potem powiedział:

– Czy możesz tam wysłać któregoś ze swoich chłopaków, by sprawdził, czy numery się zgadzają? Jeżeli numer podwozia i silnika będzie taki sam, jaki ci podałem, niech go wywiezie do Solny. Jeżeli nie, niech go tam zostawi i natychmiast zadzwoni.

Hjelm nie odpowiedział od razu. W końcu rzekł kwaśno:

– Dlaczego sam nie pójdziesz popatrzeć albo nie wyślesz kogoś od was? To przecież po drugiej stronie ulicy. Jeśli to nie ten samochód, ktoś od nas niepotrzebnie pojedzie do Solny. Mamy mnóstwo roboty…

Kollberg przerwał jego tyradę:

– Po pierwsze, jestem zupełnie pewny, że to ten samochód, po drugie, nie mam kogo posłać, po trzecie, samochód to wasza działka, ponieważ będzie musiał przejść badanie techniczne.

Zrobił przerwę na złapanie oddechu i dodał łagodniejszym tonem:

– Poza tym ty i twoi ludzie wiedzą, jak się obchodzić z takimi rzeczami. My na pewno byśmy tam narobili bałaganu, zostawili odciski palców i zniszczyli ważne ślady. Najlepiej, żebyście wy jako eksperci zajęli się samochodem od samego początku.

Miał wrażenie, że brzmi fałszywie i przymilnie.

– Tak, mogę tam kogoś posłać – powiedział Hjelm. – Co mielibyśmy dokładnie zrobić? Pobrać jakieś specjalne próbki czy co?

– Niech jeszcze u was postoi – odrzekł Kollberg. – Martin zadzwoni do ciebie później i powie, co macie zrobić.

– Okej – zgodził się Hjelm. – Zaraz tam poślę któregoś z chłopaków. Choć właściwie nie mam teraz nikogo wolnego. I nie wiem, gdzie postawię samochód. Mamy w tej chwili pięć samochodów do przeglądu. A w laboratorium leżą całe stosy wszelkich możliwych szmatek do zbadania. Wiesz, co na przykład dostaliśmy wczoraj?

– Nie – odparł Kollberg słabym głosem.

– Dwie beczki śledzi w słonej zalewie. Ryby zostały rozcięte i zaszyte z powrotem, a w brzuchu każdego śledzia leżała plastikowa paczuszka z morfiną. Wiesz, jak pachnie człowiek po nocy spędzonej na czyszczeniu śledzi, z rękami po łokcie w zalewie?

– Nie, ale mogę to sobie wyobrazić – powiedział Kollberg i się roześmiał. – Co zrobiliście potem ze śledziami? Pieczony śledź w sosie cebulowym jest bardzo dobry. Mogę dać ci przepis.

– Dobrze ci żartować – rzekł urażony Hjelm. – W mojej pracy mało jest do śmiechu.

Rozłączył się, a Kollberg wciąż parskał tłumionym śmiechem, odkładając słuchawkę.

Na myśl o pieczonym śledziu poczuł głód, chociaż dopiero co zjadł śniadanie.

Siedział przez chwilę, rysując esy-floresy na bloczku papieru i myśląc o następnej rozmowie. Potem znów chwycił za słuchawkę.

– Inspektor kryminalny Skacke.

– Cześć, to znowu ja. Skończyłeś już raport?

– Nie, niezupełnie. O czym chcesz porozmawiać?

– O tym volvo, które Kaspersson ukradł w Vellinge – mówił Kollberg. – Czy masz gdzieś pod ręką zgłoszenie kradzieży?

– Mam w szufladzie. Zaczekaj chwilę.

Tym razem nie odłożył słuchawki, a znalezienie właściwego blankietu zajęło mu tylko pół minuty.

– Mam – powiedział.

– Dobrze – odrzekł Kollberg. – Nazwisko właściciela?

Miał wrażenie, że upłynęła cała wieczność, nim Benny Skacke odpowiedział.

– Kaj Evert Sundström.

Dobra odpowiedź, pomyślał Kollberg.

Nie był specjalnie zdziwiony, ale poczuł dobrze znany dreszcz zadowolenia, że rozumował prawidłowo. Może także drgnienie czegoś, co leżało głęboko zakorzenione w ludzkiej naturze – instynkt polowania, wietrzenie za zdobyczą.

„To coś, co masz w sobie z rudego lisa, i trochę z zająca”, pomyślał. Ekelöf. Później, kiedy będę miał czas, przypomnę sobie cały wiersz, jest piękny.

– Lennart?

– Tak, słyszałem. Kaj Evert Sundström. Ale to nie on zgłosił kradzież, prawda?

– Nie, jego żona. Cecilia Sundström.

– To było u nich w Vellinge?

– Tak, mieszkają w willi. Samochód stał w garażu otwartym od strony podwórza. Nie ma drzwi, więc złodziej widział go z ulicy.

– Spotkałeś ich oboje, kiedy tam byłeś? – zapytał Kollberg.

– Tak, ale rozmawiałem głównie z nią. On prawie się nie odzywał.

– Jak wyglądał?

– Koło pięćdziesiątki. Jakieś metr siedemdziesiąt wzrostu. Chudy, ale nie taki żylasty, tylko raczej chorobliwie. Blond włosy, lekko siwiejące. Albo prawie białe. Miał okulary w ciemnych oprawkach.

– Kim jest z zawodu?

– Fabrykant.

– Fabrykant czego?

– Nie wiem – odrzekł Skacke. – Taki zawód podała jego żona w zgłoszeniu.

– Czy podał powód, dla którego nie zgłosił kradzieży?

– Nie, ale jego żona powiedziała, że chciała iść na policję już w poniedziałek rano, lecz on myślał, że samochód się znajdzie, więc powinni zaczekać.

– Czy przypominasz sobie coś jeszcze z tej rozmowy? Rozmawiali o czymś ze sobą?

– Nie, głównie o samochodzie. Zapytałem, czy coś widzieli lub słyszeli w niedzielę rano, ale nie. Rozmawiałem właściwie z żoną, to ona otworzyła i potem staliśmy w holu. On pojawił się na chwilę i powiedział, że wie tylko tyle, iż samochodu nie było, kiedy wyszedł z domu koło południa.

Kollberg patrzył na zawijasy na bloczku. Próbował wyrysować coś w rodzaju mapy Skånii, z zaznaczeniem Vellinge, Anderslöv, Malmö i Trelleborga.

– Wiesz, gdzie ma tę swoją fabrykę? – zapytał, łącząc linią Vellinge i Anderslöv.

– Odniosłem wrażenie, że pracuje w Trelleborgu – rzekł z wahaniem Skacke. – Chyba jego żona o tym wspomniała.

Kollberg narysował linię między Anderslöv i Trelleborgiem, a potem drugą między Trelleborgiem i Vellinge.

Utworzył w ten sposób trójkąt, który z wierzchołkiem w Trelleborgu i linią między Vellinge i Anderslöv tworzył szeroką podstawę na północy.

– Dobrze, Skacke – pochwalił Kollberg. – Świetnie.

– Znaleźliście samochód? – zapytał Skacke. – Słyszałem, że on zbiegł, ten Kasper.

– Tak, to prawda – rzucił sucho Kollberg. – I sądzę, że znaleźliśmy ten samochód. Rozmawiałeś ostatnio z Martinem?

– Nie – odparł Skacke. – Raczej dość dawno. Ale on chyba jest jeszcze w Anderslöv?

– Właśnie – rzekł Kollberg. – Dlatego jak tylko odłożę słuchawkę, zadzwoń do Martina i powtórz mu wszystko, co właśnie mi powiedziałeś. O tym Kaju Evercie Sundströmie, jak wyglądał i tak dalej. A potem powiedz mu, żeby zadzwonił do Hjelma w SKL i dowiedział się, czy mają już ten samochód. Zrób to od razu.

– Okej – odparł Skacke. – Co jest z tym Sundströmem? Zrobił coś?

– To się okaże – rzekł Kollberg. – Masz tylko porozmawiać z Martinem, on tu decyduje. Zrozumiałeś? A potem dokończ raport. A gdyby jeszcze coś wyszło, jestem w swoim pokoju. Ja też mam do napisania coś w rodzaju raportu. Pozdrów Martina. Cześć.

– Cześć.

Kollberg już więcej nie dzwonił. Odsunął telefon i włożył do szuflady blok z odwróconym trójkątem i zawijasami, które miały przedstawiać Skånię.

Potem przysunął maszynę do pisania, wkręcił kartkę i napisał:

Sztokholm 27 listopada 1973

Do Głównego Zarządu Policji

Podanie o dymisję

Rozdział 28

Lennart Kollberg pisał powoli palcami wskazującymi. Wiedział, że list, nad którym tak długo myślał, musi zostać rozpatrzony jako pismo formalne, nie chciał jednak zbytnio się rozwlekać i starał się przy tym używać w miarę nieformalnego języka.

Po długich i dogłębnych rozważaniach zdecydowałem się opuścić szeregi policji. Moja motywacja jest bardzo osobista, ale spróbuję ją przedstawić w ogólnym zarysie. Przede wszystkim chciałbym podkreślić, że moja decyzja nie jest aktem politycznym, choć przez wielu może być tak postrzegana. Policja w ostatnich latach została w dużym stopniu upolityczniona i coraz częściej jest wykorzystywana do celów politycznych. Obserwuję ten kierunek rozwoju z dużym niepokojem, ale osobiście udało mi się niemal całkowicie uniknąć udziału w tego rodzaju działaniach.

Wciągu 27 lat mojej służby w policji jej obowiązki, struktura i organizacja zmieniły się jednak w taki sposób, że przekonałem się, iż nie nadaję się już na policjanta, jeżeli kiedykolwiek tak było. Przede wszystkim nie potrafię się solidaryzować z organizacją tego rodzaju. Dlatego moja rezygnacja leży w interesie zarówno policji, jak i moim własnym.

Kwestia, która od dawna wydaje mi się szczególnie ważna, to uzbrojenie policjanta. Od wielu lat wyznaję pogląd, że policjanci pełniący normalną służbę nie powinni mieć przy sobie broni. Dotyczy to zarówno umundurowanych, jak i cywilnych pracowników policji.

Jestem zdania, że znaczny wzrost przestępstw z użyciem przemocy w minionej dekadzie w dużym stopniu wiąże się z tym, że policjanci zawsze noszą broń palną. Powszechnie wiadomo, i można tu przywołać doświadczenia innych krajów, że przestępczość z użyciem przemocy natychmiast wzrasta, kiedy policja daje zły przykład. Wydarzenia w ostatnim czasie pokazują też wyraźnie, że nie można się spodziewać niczego prócz dalszego pogorszenia sytuacji. Dotyczy to w szczególności Sztokholmu i pozostałych dużych miast.

W kształceniu policjantów przywiązuje się zbyt małą wagę do zajęć z psychologii.

Dlatego brakuje im najważniejszej być może przesłanki do osiągnięcia sukcesu w wykonywanej pracy.

Fakt, że mimo to istnieją tzw. psychologowie policyjni, których wysyła się w szczególnych sytuacjach, by przemówili przestępcom do rozumu, tylko moim zdaniem dowodzi tego braku. Nie można mianowicie kamuflować przemocy psychologią. Z tego, co wiem, jest to jedna z najprostszych i najbardziej oczywistych zasad nauk psychologicznych.

W tym kontekście chcę podkreślić, że od wielu lat nie noszę przy sobie broni. Często zdarzało się to wbrew otrzymanym rozkazom, ale nigdy nie miałem poczucia, że przeszkadza mi to w wykonywaniu obowiązków. To raczej przymus noszenia broni miałby silny efekt hamujący i mógłby bezpośrednio doprowadzić do wypadków i jeszcze mniejszego kontaktu policji z resztą społeczeństwa.

Ogólnie chcę powiedzieć, że po prostu nie wytrzymuję już bycia policjantem. Możliwe, że społeczeństwo ma taką policję, na jaką zasługuje, ale nie zamierzam rozwijać tej tezy, przynajmniej nie tu i nie teraz.

Czuję się postawiony przed fait accomplit. Kiedy wstępowałem do policji, nie wyobrażałem sobie, że zawód ten przejdzie taką przemianę i przyjmie obecny kierunek.

Jestem człowiekiem, który po 27 latach służby tak bardzo wstydzi się swojego zawodu, że sumienie nie pozwala mu go dłużej wykonywać.

Kollberg wykręcił kartkę i przeczytał to, co napisał. Teraz, kiedy już zaczął, mógłby tak pisać bez końca. Ale to musi wystarczyć. Dopisał:

Dlatego zwracam się z prośbą o niezwłoczne zwolnienie mnie ze służby.

Sten Lennart Kollberg

Złożył kartki i wsunął do zwykłej brązowej koperty.

Napisał adres.

Wrzucił list do kosza z wychodzącą pocztą.

Potem wstał i rozejrzał się po pokoju.

Zatrzasnął za sobą drzwi i poszedł.

Do domu.

Rozdział 29

Domek w lesie Haninge koło Dalarö był dobrą kryjówką. Stał w takim odosobnieniu, że nikt nie mógł tu trafić przypadkiem, a jego wyposażenie wskazywało na to, że Bochen Lindberg nie ma złudzeń. Był tam zapas jedzenia i picia, broni i amunicji, oleju napędowego oraz ubrań, papierosów i stert starych tygodników, ogólnie rzecz biorąc, wszystko, czego potrzeba, by wytrzymać przez dłuższy czas w izolacji. Byłoby oczywiście najlepiej, gdyby wcale do tego nie doszło.

Bochen i Kasper uciekli aż za łatwo, kiedy policja szturmowała mieszkanie w Midsommarkransen, ale z drugiej strony, domek był ich ostatnią szansą.

Gdyby ich tutaj złapano, mieli dwie możliwości: poddać się albo walczyć.

Trzecia możliwość, uciec jeszcze raz, nawet nie wchodziła w rachubę, ponieważ w takim przypadku byłaby to samotna ucieczka, pieszo i przez las. Zbliżająca się zima czyniła tę perspektywę mało kuszącą, przede wszystkim dlatego, że oznaczałoby to również zostawienie dużego zapasu skradzionych cennych dóbr.

Bochen Lindberg nie był wielką gwiazdą w konstelacji przestępców i planował w możliwie najprostszy sposób. Zakopał wartościowe rzeczy oraz pieniądze w domku i wokół niego – teraz mógł mieć tylko nadzieję, że pościg policyjny na tyle straci rozmach, by mogli się odważyć na powrót do Sztokholmu. Wtedy mogliby szybko zamienić skradzione rzeczy na gotówkę, zdobyć fałszywe dokumenty i wyjechać za granicę.

Ronnie Kaspersson wcale nie planował. Wiedział tylko, że policja ściga go wszelkimi dostępnymi sposobami za przestępstwo, którego w rzeczywistości nie popełnił. Z Bochnem nie był przynajmniej sam, a jego towarzysz miał przy tym optymistyczne i mało skomplikowane spojrzenie na życie. Kiedy powiedział, że mają duże szanse, naprawdę tak myślał i Kasper mu wierzył. A Bochen nie zdecydował się na ucieczkę wcześniej dlatego, że nie chciał być sam.

Teraz było ich dwóch, co czyniło całą sytuację znacznie weselszą.

Kacper miał właściwie tylko jeden problem, mianowicie taki, że Bochen zawsze dawał się złapać. Obaj jednak rozumowali, że kiedyś wiatr musi się zmienić, a do tego potrzebowali tylko trochę fartu. W ostatnich latach wielu notorycznych przestępców uciekło za granicę po udanym skoku. Rozpłynęli się gdzieś w zachodniej cywilizacji, zachowując pieniądze i zdrowie.

Dom miał wiele zalet. Stał na polanie, zapewniając dobry widok na wszystkie strony.

Były przy nim tylko dwa budynki gospodarskie, wychodek i mała, zaniedbana stodoła, w której ukryli samochód Bochna.

Sam budynek mieszkalny był dobrze utrzymany – zwykły wiejski dom z trzema oknami od frontu, jednym z tyłu i po jednym w każdej ścianie szczytowej. Na parterze znajdowały się kuchnia, sypialnia i duży pokój. Prowadziła tam tylko jedna droga, wychodząca prosto na podwórze i mały ganek pośrodku domu.

Już pierwszego dnia Bochen zrobił staranny przegląd ich uzbrojenia. Mieli dwa wojskowe pistolety maszynowe i trzy pistolety automatyczne różnych marek i kalibru. Poza tym byli dobrze zaopatrzeni w amunicję, w tym w dwie pełne skrzynki z nabojami do pistoletów maszynowych. Bochen powiedział:

– Przy takiej policji, jaka jest dzisiaj, możemy zrobić tylko dwie rzeczy, gdyby mimo wszystko nas odkryli i otoczyli.

– Jakie?

– Wystrzelać się do końca. Jeśli trafimy jednego lub dwóch gliniarzy, nie zmieni to ani trochę naszej sytuacji. Trudno im będzie nas capnąć, nie podpalając domu. A jeśli spróbują z gazem łzawiącym, mam tam w skrzyni kilka masek.

– Nie wiem, jak to działa – powiedział Kasper, wodząc palcem po pistolecie maszynowym.

– Nauczenie się tego zajmuje jakieś dziesięć minut – rzekł Bochen.

Miał rację. Dziesięć minut przyspieszonego kursu wystarczyło. Następnego dnia urządzili próbne strzelanie ze wszystkich rodzajów broni z bardzo dobrym rezultatem. Dom był tak odosobniony, że mogli to zrobić bez żadnego ryzyka.

– Teraz pozostaje tylko czekać – uznał Bochen. – Jeżeli przyjdą, damy im popalić. Ale prawdopodobnie nikt nie przyjdzie. Gdzie będziemy wtedy spędzać Święta? Na Wyspach Kanaryjskich czy gdzieś w Afryce?

Myśli Ronniego Kasperssona nie sięgały aż do Bożego Narodzenia. Zostało przecież jeszcze kilka tygodni. Myślał natomiast o strzelaniu. Wsadzenie paru kulek w któregoś z tych żądnych krwi drani nie powinno być trudne ani dziwne.

Po tym, jak widział policję podczas łapanek i zamieszek ulicznych, trudno było mu uważać ją za twór ludzki czy też złożony z pojedynczych osób.

Przez cały czas pobytu w domku słuchali radia. Nie miało ono jednak wiele do powiedzenia. Pościg za zabójcą policjanta trwał z niesłabnącą energią. Teraz było pewne, że znajduje się on w Sztokholmie, i dowódca taktycznego komanda uważał, że schwytanie go jest tylko kwestią niedługiego czasu.

Pogrążył ich zupełnie nieprzewidywalny czynnik.

Maggan.

Gdyby Maggan nie została ranna, nie stwarzałaby dla nich żadnego zagrożenia. Była dobrą i lojalną dziewczyną, która opanowała do perfekcji sztukę kamiennego milczenia.

Teraz jednak była ranna i leżała w szpitalu Söder.

Ugryzienia nie zagrażały jej życiu, ale były źle umiejscowione, jak lekarze określali sprawę.

Operowano ją, a po zabiegu czuła się źle, majaczyła i miała wysoką gorączkę.

Podczas gorączkowych majaków Maggan dość dużo mówiła. Nie wiedziała dokładnie, gdzie jest, ale miała wrażenie, że rozmawia z kimś, kogo zna, a w każdym razie z życzliwym i sympatycznym człowiekiem.

U wezgłowia jej łóżka rzeczywiście siedział człowiek wyposażony w magnetofon.

Był to Einar Rönn.

Rönn nie zadał ani jednego pytania – tylko słuchał i pozwalał, by słowa Maggan nagrywały się na taśmę.

Od razu zrozumiał, że ma sporo ważnych informacji, ale nie wiedział dokładnie, jak mógłby je wykorzystać.

Po trwających około minuty rozważaniach poszukał telefonu i zadzwonił do Gunvalda Larssona.

– Tak – powiedział Larsson. – Czego chcesz?

Wyraźnie było słychać, że Gunvald Larsson nie jest sam w swoim pokoju na komendzie przy Kungsholmsgatan. Głos miał szorstki i poirytowany.

– Dziewczyna tu majaczy. Właśnie powiedziała, gdzie są Bochen i Kasper. W domku koło Dalarö.

– Znasz jakieś szczegóły?

– Tak, dokładny opis drogi. Jeśli zdobędziesz mapę, mógłbym chyba oznaczyć na niej ten dom.

Gunvald Larsson milczał przez dłuższą chwilę. Potem powiedział konspiracyjnym tonem:

– To techniczna i bardzo złożona decyzja. Jesteś uzbrojony?

– Nie.

Na chwilę zapadła cisza.

Rönn zapytał:

– Czy nie musimy zawiadomić Malma?

– Absolutnie musisz to zrobić. To oczywiste.

Potem dodał ściszonym głosem:

– Ale dopiero, gdy zobaczysz mój samochód zatrzymujący się przed wejściem. Wtedy to zrobisz. Jak najszybciej.

– Okej – odparł Rönn.

Zszedł do dużego holu szpitala i zajął stanowisko przy automacie telefonicznym.

Po niespełna dziesięciu minutach zobaczył Gunvalda Larssona zatrzymującego samochód przed drzwiami. Natychmiast zadzwonił ponownie na Kungsholmsgatan i po krótkim oczekiwaniu uzyskał połączenie z Malmem. Rönn zreferował dokładnie to, co powiedziała Maggan.

– Świetnie – rzekł Malm. – Wracaj na swoje stanowisko.

Rönn natychmiast wyszedł do Gunvalda Larssona, który wyciągnął rękę i otworzył drzwi samochodu.

– Mapa i pistolet leżą w schowku – powiedział.

Rönn po krótkim wahaniu włożył pistolet za pasek od spodni. Potem spojrzał na mapę i oznajmił:

– Tu jest ten dom.

Gunvald Larsson studiował sieć dróg. Po chwili rzucił okiem na zegar i powiedział:

– Będziemy mieć jakąś godzinę przewagi. Potem ruszy Malm z tak zwanymi siłami głównymi. Jego sztab na pewno przewidział dokładnie taką sytuację. Będzie miał stu ludzi, dwa helikoptery i dziesięć psów. Poza tym sprowadził dwadzieścia wielkich tarcz z blachy pancernej. Zapowiada się niezła masakra.

– Sądzisz, że ci kolesie będą stawiać opór?

– To raczej pewne – odrzekł Gunvald Larsson. – Lindberg nie ma nic do stracenia, a Kaspersson jest bliski postradania zmysłów po całym tym pościgu.

– No tak – powiedział filozoficznie Rönn, dotykając palcami pistoletu.

Nie był człowiekiem skłonnym do przemocy.

– Poza tym nie przejmuję się specjalnie, co stanie się z Lindbergiem – rzekł Gunvald Larsson. – To zawodowy przestępca, poza tym niedawno zabił człowieka podczas napadu. Myślę o chłopaku. Nikogo dotąd nie zabił ani nie zranił, ale jeśli Malm wdroży swój plan, idę o zakład, że albo sam zostanie zabity, albo położy trupem paru policjantów. Dlatego chodzi o to, żebyśmy byli tam pierwsi i działali szybko.

Szybkie działanie było jedną ze specjalności Gunvalda Larssona.

Jechali na południe, przez Handen i nowe widmowe osiedle zwane Brandbergen.

Dziesięć minut później byli na bocznej drodze, a po następnych dziesięciu zobaczyli dom. Gunvald Larsson zatrzymał samochód na środku drogi, jakieś pięćdziesiąt metrów od budynku.

W mgnieniu oka ocenił sytuację. Potem powiedział:

– Będzie ciężko, ale okej. Wysiądziemy i podejdziemy od lewej strony. Jeżeli zaczną strzelać, schowamy się za wychodkiem. Spróbuję go obejść i zaskoczyć ich od tyłu. Ty zostajesz w kryjówce i strzelasz powoli w dach lub w okap, na lewo od ganku.

– Kiepsko strzelam – wymamrotał Rönn.

– Ale w dom chyba, do cholery, trafisz?

– Tak. Przynajmniej mam nadzieję.

– Einar?

– Tak?

– Nie ryzykuj. Gdyby coś źle poszło, zostań w ukryciu i czekaj na wielką inwazję.

W środku domu Bochen i Kasper usłyszeli samochód wcześniej, niż zobaczyli. Teraz stali przy oknie i wyglądali na zewnątrz.

– Dziwny samochód – orzekł Bochen. – Nigdy takiego nie widziałem.

– Może jakiś kierowca tu zabłądził – powiedział Kasper.

– Możliwe – odparł sucho Bochen.

Wziął jeden z pistoletów maszynowych, a drugi podał Kasprowi.

Rönn i Gunvald Larsson wysiedli i zaczęli iść w stronę domu.

Bochen przyjrzał się im, po czym stwierdził zrezygnowanym głosem:

– Gliny. Poznaję obu. Wydział zabójstw w Sztokholmie. Ale to będzie łatwa rozgrywka.

Wypchnął łokciem szybę środkowego okna, wycelował i zaczął strzelać.

Rönn i Gunvald usłyszeli brzęk tłuczonego szkła i wiedzieli, co to oznacza. Obaj zareagowali szybko, uskoczyli na bok i rzucili się szczupakiem za wychodek.

Salwa tak czy owak nie trafiła, ponieważ Bochen nie był przyzwyczajony do strzelania na taką odległość i trzymał broń za wysoko. Wydawał się jednak zadowolony, gdy powiedział:

– Teraz mamy ich w garści. Jedyne, co musisz zrobić, Kasper, to kryć się za moimi plecami.

Gunvald Larsson nie pozostał w kryjówce dłużej niż kilka sekund. Potem wczołgał się za gęstwinę niskich krzaków jeżyn.

Rönn leżał dobrze ukryty za kamiennym podmurowaniem. Wyjął pistolet i strzelił dwa razy w dach. Odpowiedź przyszła natychmiast. Tym razem salwa dłuższa i lepiej wymierzona. Kaskada gruzu trysnęła mu w twarz.

Rönn wystrzelił jeszcze raz, prawdopodobnie wcale nie trafiając w dom, ale nie miało to większego znaczenia.

Gunvald Larsson był już przy domu. Pełzł szybko wzdłuż tylnej ściany, przeczołgał się przez narożnik i znalazł pod szczytowym oknem. Ukląkł i wyjął swój rewolwer Smith & Wesson 38 Master, który nosił przypięty do paska przy prawym biodrze. Potem jeszcze trochę się podniósł, trzymając pistolet w pogotowiu, i zajrzał do środka. Pusta kuchnia. Trzy metry od okna uchylone drzwi. Kasper i Lindberg byli prawdopodobnie w pokoju za nimi.

Gunvald Larsson zaczekał, aż Rönn wznowi ostrzał. Czekał tylko pół minuty, nim pistolet Rönna wystrzelił dwa razy.

Natychmiast w odpowiedzi rozległa się salwa, zakończona metalicznym kliknięciem oznaczającym, że magazynek jest pusty.

Gunvald Larsson wziął rozpęd i rzucił się przez okno, wyciągając ręce, by osłonić twarz.

Wylądował na podłodze w chmurze odłamków szkła i odprysków drewna, przetoczył się, zerwał na nogi, otworzył kopniakiem drzwi na oścież i wpadł do następnego pokoju.

Lindberg stał o krok od okna, lekko pochylony do przodu i zajęty ładowaniem magazynku. W kącie za nim stał Ronnie Kaspersson z drugim pistoletem maszynowym w rękach.

– Strzelaj, do diabła, Kasper! – krzyknął Bochen. – Jest ich tylko dwóch. Zastrzel go!

– Wystarczy, Lindberg – odezwał się Gunvald Larsson.

Postąpił o krok naprzód, uniósł lewą rękę i uderzył mocno Bochna nad obojczykiem tuż koło gardła.

Lindberg wypuścił broń i upadł jak zwalony pałką.

Gunvald Larsson patrzył na Ronniego Kasperssona, który też upuścił broń i zakrył twarz dłońmi.

– Dobrze – powiedział Gunvald Larsson do siebie. – Właśnie tak.

Potem otworzył drzwi wejściowe i zawołał:

– Możesz już wejść, Einar!

Rönn wszedł do środka.

– Lepiej załóż kajdanki temu osobnikowi – rzekł Gunvald Larsson, trącając Bochna nogą.

Potem spojrzał na Ronniego Kasperssona i powiedział:

– Ty nie potrzebujesz kajdanków, prawda?

Ronnie Kaspersson pokręcił głową, nie odrywając rąk od twarzy.

W kwadrans później wsadzili aresztowanych na tylne siedzenie i wjechali na podwórze, by zawrócić. Lindberg pozbierał się już po uderzeniu i nawet odzyskał trochę dobrego humoru.

W tej samej chwili na podwórze wbiegł mężczyzna w sportowym dresie. Trzymał w ręce kompas i patrzył głupkowato to na samochód, to na dom.

– Wielkie nieba – powiedział Bochen Lindberg. – Gliniarz przebrany za biegacza na orientację. Tylko dlaczego ma kompas, a nie ma mapy?

Wybuchnął głośnym śmiechem.

Gunvald Larsson opuścił boczną szybę i rzucił:

– Hej, ty.

Mężczyzna w dresie podszedł do samochodu.

– Masz przy sobie radio?

– Oczywiście.

– To powiedz Malmowi, że może odwołać ćwiczenia. Wystarczy, jeśli ktoś tu podjedzie i przeszuka chałupę.

Mężczyzna długo zmagał się z radiem, po czym powiedział:

– Zatrzymanych należy przekazać do siedziby komanda szefa biura Malma, dwa kilometry na wschód od drugiego „e” w Österhaninge.

– Tak zrobimy – odrzekł Gunvald Larsson i podniósł szybę.

Malm wyglądał na zadowolonego, kiedy stał otoczony swoimi podkomendnymi.

– Sprawna robota, Larsson – pochwalił. – Muszę to przyznać. A czemu Kaspersson nie ma kajdanków?

– Nie potrzebuje ich.

– Gadanie, załóż mu.

– Nie mam – odrzekł Gunvald Larsson.

Potem odjechał stamtąd z Rönnem.

– Mam nadzieję, że chłopak dostanie dobrego adwokata – odezwał się po chwili.

Rönn nie odpowiedział. Zamiast tego zauważył:

– Gunvald, masz zniszczoną kurtkę. Całą podartą.

– Wiem, do cholery – odparł posępnie Gunvald Larsson.

Rozdział 30

Kiedy Martin Beck odbył rozmowę z Bennym Skackem, reszta poszła dość szybko.

Po wstępnym przeglądzie beżowego volvo w PLTK w Solnie Hjelm mógł go poinformować, że w bagażniku znalazł między innymi bawełnianą szmatkę. Analiza laboratoryjna wykazała, że zawiera opiłki niklu tego samego rodzaju, co znalezione w szmatce z miejsca zbrodni.

Jeszcze tego popołudnia przeprowadzono badanie w fabryce Kaja Sundströma, produkującej części do maszyn, narzędzia specjalistyczne i drobne elementy mechaniczne.

Nikiel był ważnym składnikiem wielu tych produktów i w pomieszczeniach warsztatowych pełno było jego cząstek. Do tego znaleziono karton bawełnianych ścinków z wmieszanymi opiłkami niklu w kącie pomieszczenia, w którym fabrykant zwykle stawiał swój samochód.

Porównanie próbek pisma wykazało, jak się spodziewano, że oba liściki zostały napisane ręką Sundströma.

W biurku szefa fabryki znajdował się plik kopert takich jak te, w których co miesiąc wysyłano czynsz za kawalerkę. Maszyna, na której pisano Czynsz S. Jönsson, stała na półce koło biurka.

Technicy kryminalni z Helsingborga zbadali dokładnie mieszkanie, które służyło za miłosne gniazdko, i zabezpieczyli między innymi odciski palców.

Wobec powyższego można było uznać, że dowody łączą Kaja Everta Sundströma z morderstwem popełnionym na Sigbrit Mård.

Fabryka znajdowała się w Trelleborgu, ale firmę odziedziczyła Cecilia Sundström i wciąż nosiła nazwisko jej ojca, co mogło tłumaczyć, dlaczego pracowitym i dokładnym śledczym z Trelleborga nie udało się wytropić Kaja Sundströma. W praktyce był tylko zatrudniony jako kierownik fabryki w firmie swojej żony.

W czasie badania technicznego we wtorek po południu nie siedział w swoim pokoju w biurowym aneksie zakładu. Źle się poczuł i pojechał taksówką do domu tuż przed lunchem.

Martin Beck zastanawiał się, czy rzeczywiście był chory, czy też miał przeczucie, co się stanie. Nim Kaj Sundström zdążył otrzymać informację o wydaniu postanowienia przeszukania fabryki, Månsson dyskretnie wysłał dwóch swoich ludzi do Vellinge na obserwację willi.

Kiedy pobrano wszystkie próbki, przeanalizowano, porównano i można było uznać dowody za wystarczające do wydania nakazu aresztowania, zapadł już wieczór.

Martin Beck i Benny Skacke jechali nową autostradą i dotarli do Vellinge tuż przed ósmą. Najpierw poszukali dwóch ubranych po cywilnemu śledczych, którzy zaparkowali samochód w bocznej uliczce. Mieli stąd dobry widok na willę Sundströmów, nie zwracając uwagi na siebie.

– Jest wciąż w domu – powiedział jeden z nich, kiedy Martin Beck podszedł do samochodu.

– Jego żona wychodziła na zakupy o piątej – rzekł drugi. – Ale potem nikt nie opuszczał willi. Dziewczynki wróciły do domu godzinę później.

Sundströmowie mieli dwie córki w wieku dwunastu i czternastu lat.

– Dobrze – powiedział Martin Beck. – Zostańcie tu jeszcze.

Wrócił do Skackego.

– Podjedź do bramy i zaczekaj w samochodzie – poinstruował go. – Wejdę sam, ale bądź w pogotowiu, bo nigdy nie wiadomo, jak zareaguje.

Skacke podjechał i Martin Beck wszedł przez szeroką bramę z kutego żelaza. Przy żwirowanej ścieżce prowadzącej do domu rosły krzaki róż, a przed drzwiami wejściowymi leżało młyńskie koło, przepołowione i tworzące półkoliste schody. Nacisnął guzik dzwonka i usłyszał jego słaby sygnał w dwóch tonach za masywnymi dębowymi drzwiami.

Kobieta, która otworzyła, była niemal wzrostu Martina Becka. Szczupła, a raczej chuda – sucha i koścista, jak gdyby wcale nie miała ciała pod bardzo bladą skórą. Miała wąski i lekko zakrzywiony nos, wysokie, wystające kości policzkowe, a twarz usianą jasnobrązowymi piegami. Kasztanowe włosy były lekko przyprószone siwizną, ale gęste i falujące. Z tego, co zauważył, nie malowała się – kąciki jej bladych, cienkich warg miały gorzki wyraz. Miała ładne szarozielone oczy i ciężkie powieki – teraz uniosła łukowate brwi i spojrzała na niego pytająco.

– Komisarz kryminalny Beck – przedstawił się Martin Beck. – Szukam fabrykanta Sundströma.

– Mąż źle się czuje, leży i odpoczywa – odpowiedziała. – Pan w jakiej sprawie?

– Przykro mi, że niepokoję o tej porze, ale to bardzo pilne. Sprawa jest nagląca, więc jeśli nie czuje się bardzo źle…

– Chodzi o fabrykę? – zapytała.

– Nie, nie bezpośrednio – odparł Martin Beck.

Nigdy nie lubił takich sytuacji. Nie wiedział dużo o tej kobiecie, może nie była w pełni szczęśliwa, ale prawdopodobnie wiodła spokojne i normalne życie rodzinne. Za chwilę się dowie, że jest żoną człowieka, który zamordował swoją kochankę.

Gdyby mordercy przynajmniej nie mieli rodzin, pomyślał irracjonalnie Martin Beck i powiedział:

– Jest kilka spraw, o których muszę pomówić z pani mężem…

– Czy to takie ważne, że nie może zaczekać do jutra? – zapytała.

– Tak, takie ważne.

Otworzyła szerzej drzwi i Martin Beck wszedł do przedpokoju.

– Proszę tu chwilę zaczekać, powiem mu.

Weszła po schodach na piętro. Trzymała się bardzo prosto.

Martin Beck usłyszał telewizor grający w którymś z pokoi po prawej stronie. Czekał.

Kaj Sundström pokazał się dopiero po pięciu minutach. Ubrany był w granatowe flanelowe spodnie i sweter z szetlandzkiej wełny w tym samym kolorze. Pod swetrem miał niebieską koszulę zapiętą pod samą szyję. Żona zeszła za nim po schodach i kiedy stanęli przed Martinem Beckiem, zobaczył, że jest o głowę wyższa od męża.

– Idź do dziewczynek, Sissy – powiedział Kaj Sundström.

Rzuciła mu badawcze i trochę niespokojne spojrzenie, ale otworzyła drzwi na lewo od schodów. Głos z telewizora nasilił się, lecz natychmiast zamknęła drzwi za sobą.

Kaj Sundström odpowiadał opisom Folkego Bengtssona i Skackego, ale Martina Becka uderzył wyraz zmęczenia i rezygnacji w jego oczach i kącikach ust. Mógł być opalony, kiedy Folke Bengtsson widział go parę miesięcy wcześniej – teraz miał skórę szarożółtą i zwiotczałą. Wyglądał na wyczerpanego. Dłonie miał jednak duże i opalone, z długimi, żylastymi palcami.

– Tak? – rzekł pytającym tonem. – O co chodzi?

Martin Beck zobaczył strach w oczach za szkłami okularów. Sundström nie umiał go ukryć.

– Pan wie, o co chodzi – powiedział.

Pokręcił głową, ale drobne krople potu wystąpiły mu na czoło i nad górną wargę.

– Sigbrit Mård – rzekł Martin Beck.

Kaj Sundström odwrócił się i przeszedł parę kroków w stronę drzwi wyjściowych.

Przystanął i powiedział, stojąc plecami do Martina Becka:

– Czy możemy wyjść do ogrodu? Czuję, że brakuje mi powietrza.

– Chętnie – zgodził się Martin Beck i zaczekał, aż Sundström włoży kożuch.

Wyszli na schodki i Kaj Sundström zaczął powoli iść w stronę bramy, trzymając ręce w kieszeniach. Pośrodku ścieżki przystanął i spojrzał w górę na rozgwieżdżone niebo. Milczał.

Martin Beck stanął przed nim i powiedział:

– Mamy dowody, że pan ją zabił. Widzieliśmy mieszkanie w Trelleborgu. Mam nakaz aresztowania w kieszeni.

Kaj Sundström stał zupełnie nieruchomo, a po chwili powiedział:

– Dowody? Skąd możecie mieć dowody?

– Znaleźliśmy między innymi szmatkę, którą mogliśmy z panem powiązać. Dlaczego pan ją zabił?

– Musiałem.

Jego głos brzmiał teraz inaczej. Był zdławiony.

– Jak się pan czuje? – zapytał Martin Beck.

– Źle.

– Może lepiej pojedziemy do Malmö i tam porozmawiamy?

– Moja żona…

Urwał i z jego gardła wydobył się nieprzyjemny charczący dźwięk. Przycisnął dłonie do klatki piersiowej, zachwiał się, zgiął wpół i runął nagle głową naprzód w klomb róż.

Martin Beck patrzył na niego.

Benny Skacke wbiegł przez bramę i pomógł mu odwrócić leżącego mężczyznę.

– Zawał serca – orzekł. – Już to kiedyś widziałem. Dzwonię po karetkę.

Wrócił biegiem do samochodu i Martin Beck usłyszał, jak mówi do radiowego mikrofonu.

W tej samej chwili na podwórko wybiegła żona z córkami depczącymi jej po piętach.

Musiała widzieć z okna, co się stało, bo odepchnęła Martina Becka, uklękła przy nieprzytomnym mężu i kazała dziewczynkom wracać do domu. Posłuchały jej, ale stanęły w otwartych drzwiach, patrząc pytająco i z niepokojem na rodziców oraz dwóch obcych mężczyzn w ogrodzie.

Po siedmiu minutach przyjechała karetka.

Benny Skacke jechał tuż za nią do Szpitala Publicznego w Malmö i kiedy stanęła przed izbą przyjęć na ostry dyżur, był w odległości tylko kilku metrów.

Martin Beck został w samochodzie i przyglądał się sanitariuszom biegnącym z noszami.

Pani Sundström weszła za nimi i gdy zamknęły się za nią drzwi, Skacke zapytał:

– Nie wchodzisz?

– Tak – odrzekł Martin Beck. – Ale nie ma pośpiechu. Teraz zrobią mu elektrowstrząsy oraz masaż serca i położą go pod respiratorem. Jeżeli z tego wyjdzie, dość szybko wróci do zdrowia. Jeżeli nie…

Umilkł, patrząc na zamknięte drzwi. Po chwili sanitariusze wrócili z noszami, wstawili je do karetki i zamknęli drzwi. Potem wsiedli z przodu i odjechali.

Martin Beck wyprostował się, mówiąc:

– Teraz mogę wejść i czegoś się dowiedzieć.

– Mam iść z tobą czy zaczekać? – zapytał Skacke. Martin Beck otworzył drzwi radiowozu i wysiadł. Schylając się, powiedział:

– Może się pozbiera i lekarze pozwolą mi niedługo z nim porozmawiać. Dobrze byłoby mieć przy tym magnetofon.

Skacke przekręcił kluczyk w stacyjce.

– Zaraz przywiozę – oznajmił.

Martin Beck skinął głową i Skacke odjechał.

Kaj Sundström został przewieziony na oddział intensywnej opieki medycznej i Martin Beck widział jego żonę przez szklane drzwi poczekalni. Stała przy oknie odwrócona do nich plecami, wyprostowana i nieruchoma.

Martin Beck czekał na korytarzu. Po chwili usłyszał stukot drewniaków i zobaczył idącą w jego stronę kobietę w białym fartuchu i dżinsach. Znikła jednak w jakichś drzwiach, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Podszedł do tych drzwi. Przeczytał napis Lekarz dyżurny na tabliczce, zapukał i otworzył, nie czekając na odpowiedź.

Kobieta stała przy biurku, przeglądając plik szpitalnej dokumentacji. Znalazła właściwy dokument, coś na nim zanotowała, wpięła w skoroszyt i położyła na półce ściennej z tyłu.

Potem spojrzała pytająco na Martina Becka, który pokazał jej legitymację i przedstawił sprawę.

– Nic jeszcze nie mogę powiedzieć – rzekła. – Właśnie robią mu masaż serca. Ale może pan zaczekać.

Była młoda, miała wesołe piwne oczy i ciemnoblond włosy splecione w gruby, opadający na plecy warkocz.

– Dopilnuję, żeby pana poinformowali – obiecała i wyszła szybkim krokiem z pokoju.

Martin Beck podszedł do półki i przeczytał dziennik choroby. Nie dotyczył Kaja Sundströma.

Na ścianie znajdował się mały aparat z ekranem, po którym z lewej do prawej strony przebiegał lśniący zielony punkcik. Pośrodku ekranu odbijał się i słychać było krótki wysoki dźwięk. Zielony punkt zakreślał regularną krzywą, a piskliwy dźwięk powracał z tą samą monotonną częstotliwością. Czyjeś serce biło normalnie. Martin Beck zakładał, że nie jest to elektrokardiogram Kaja Sundströma.

Po kwadransie, w ciągu którego nic się nie wydarzyło, Martin Beck zobaczył przez okno wracającego Skackego. Wyszedł, wziął magnetofon i kazał Skackemu jechać do domu.

Ten wyglądał na trochę zawiedzionego, tak jakby wolał zostać, ale Martin Beck nie miał dla niego żadnego zajęcia.

O wpół do jedenastej wróciła kobieta z warkoczem. Okazało się, że jest lekarzem dyżurnym.

Sundström przetrwał kryzys, odzyskał przytomność i jego stan był, w tych okolicznościach, dobry. Rozmawiał przez kilka minut z żoną, która już opuściła szpital. Teraz spał i nie wolno było mu przeszkadzać.

– Ale proszę przyjść jutro, to zobaczymy – powiedziała.

Martin Beck wyjaśnił jej sytuację i w końcu zgodziła się niechętnie, by porozmawiał z Kajem Sundströmem, jak tylko ten się obudzi. Zaprowadziła go do gabinetu, w którym mógł zaczekać.

W pokoju stały leżanka przykryta zielonym materiałem, stołek i stojak na gazety, w którym znajdowały się trzy zaczytane religijne pisemka. Martin Beck postawił magnetofon na stołku, położył się na leżance i patrzył w sufit.

Myślał o Kaju Sundströmie i jego żonie. Sprawiała wrażenie silnej kobiety. Silnej psychicznie. Równie dobrze mogły to być wyćwiczone zachowanie albo chłód emocjonalny.

Myślał o Folkem Bengtssonie, ale niezbyt długo. Potem pomyślał o Rhei i po chwili zasnął.

Kiedy lekarka dyżurna zbudziła go, dochodziło wpół do szóstej i jej piwne oczy nie były już takie wesołe.

– Obudził się – poinformowała. – Ale proszę nie przedłużać ponad to, co konieczne.

Kaj Sundström leżał na plecach i spoglądał w stronę drzwi. Młody mężczyzna w białym fartuchu i białych spodniach siedział na krześle w nogach łóżka i obgryzał paznokcie.

Podniósł się, kiedy Martin Beck wszedł.

– Zrobię sobie kawę – powiedział. – Proszę zadzwonić, zanim pan pójdzie.

Na półce nad wezgłowiem łóżka stał aparat podobny do tego, który Martin Beck widział w lekarskiej dyżurce. Trzy cienkie różnokolorowe przewody łączyły aparat z małymi okrągłymi elektrodami przyklejonymi plastrami do klatki piersiowej Kaja Sundströma.

Zielony punkcik zapisywał elektrokardiogram, ale piskliwy dźwięk słychać było bardzo słabo.

– Jak się pan czuje? – zapytał Martin Beck. Kaj Sundström skubał palcami prześcieradło.

– Tak sobie – powiedział. – Nie wiem. Nic nie pamiętam.

Nie miał okularów i bez nich jego twarz wydawała się młodsza i bardziej delikatna.

– Mnie pan pamięta? – zagadnął Martin Beck.

– Pamiętam, że pan przyszedł i wyszliśmy na dwór. Nic więcej.

Martin Beck wyciągnął spod łóżka niski stołek, postawił na nim magnetofon i przymocował mikrofon do brzegu łóżka. Przysunął sobie krzesło i usiadł.

– Pamięta pan, o czym rozmawialiśmy? – zapytał.

Kaj Sundström skinął głową.

– Sigbrit Mård – powiedział Martin Beck. – Dlaczego pan ją zamordował?

Mężczyzna na łóżku zamknął oczy, a kiedy znów je otworzył, wystękał:

– Jestem chory. Nie chcę o tym rozmawiać.

– Jak pan ją poznał?

– Pyta pan, jak się spotkaliśmy?

– Tak. Proszę opowiedzieć.

– Spotkaliśmy się w cukierni, w której pracowała. Wtedy zachodziłem tam czasem na kawę.

– Kiedy to było?

– Trzy, cztery lata temu.

– Tak? A potem?

– Zobaczyłem ją pewnego dnia w mieście i spytałem, czy ją gdzieś podwieźć. Zapytała, czy mógłbym ją zawieźć do domu w Domme, bo właśnie zostawiła samochód w warsztacie. Zawiozłem. Potem przyznała, że wymyśliła historyjkę z samochodem, bo chciała mnie poznać. Zostawiła wóz w Trelleborgu i następnego dnia pojechała autobusem.

– Wszedł pan z nią wtedy do domu? – zapytał Martin Beck.

– Tak, i się przespaliśmy. Pewnie chciał pan to wiedzieć.

Kaj Sundström rzucił na Martina Becka krótkie spojrzenie, po czym odwrócił głowę i patrzył w stronę okna.

– Czy dalej się spotykaliście u niej w domu?

– Tak, parę razy. Ale to było zbyt ryzykowne. Mam żonę, ona była wprawdzie rozwódką, ale tu jest tylu plotkarzy. Zwłaszcza tam, gdzie mieszkała. Więc postarałem się o małą garsonierę, gdzie mogliśmy się spotykać.

– Kochał ją pan?

Kaj Sundström parsknął.

– Kochał? Nie, ale byłem na nią napalony. Chciałem uprawiać z nią seks. Moja żona nie była już do tego taka chętna. Właściwie nigdy nie była. Pomyślałem więc, że mam prawo do tak zwanej kochanki. Ale moja żona wpadłaby w szał, gdyby się o tym dowiedziała. Natychmiast zażądałaby rozwodu.

– Czy Sigbrit Mård pana kochała?

– Chyba tak. Z początku myślałem, że potrzebuje kogoś do łóżka, tak jak ja, ale później zaczęła mówić o tym, bym się do niej przeprowadził.

– Kiedy zaczęła o tym mówić?

– Na wiosnę. Było nam razem dobrze, spotykaliśmy się raz w tygodniu w tym wynajętym mieszkaniu, a ona nagle zaczęła mówić, żebyśmy się pobrali i że chce mieć dziecko. Nie miało dla niej znaczenia, że już jestem żonaty i mam dzieci. Uważała, że wystarczy się rozwieść.

– Nie chciał pan się rozwodzić?

– Nie, broń Boże. Po pierwsze, jest nam całkiem dobrze razem, mojej żonie, mnie i dzieciom. Po drugie, oznaczałoby to dla mnie finansową katastrofę. Dom, w którym mieszkamy, jest mojej żony, i fabryka, którą kieruję, też należy do niej. W razie rozwodu zostawiłaby mnie bez grosza i straciłbym pracę. Mam pięćdziesiąt dwa lata. Harowałem w tej fabryce jak wół. Sigbrit nie była rozsądna, myśląc, że wszystko dla niej zostawię. Zależało jej też na pieniądzach.

Policzki Kaja Sundströma poróżowiały, kiedy mówił, i jego spojrzenie też nie było już takie pozbawione wyrazu.

– Zresztą zaczynałem powoli mieć jej dość – przyznał. – Już zimą zacząłem się zastanawiać, jak elegancko się z tego wywinąć.

Nie wybrał szczególnie eleganckiego sposobu, pomyślał Martin Beck. Głośno zaś powiedział:

– I co było dalej? Stała się zbyt uciążliwa?

– Zaczęła mi grozić – rzekł Sundström. – Powiedziała, że odwiedzi moją żonę. Musiałem obiecać, że sam z nią porozmawiam o rozwodzie, choć oczywiście wcale nie zamierzałem. Nie wiedziałem, co robić, leżałem bezsennie nocami…

Umilkł i zasłonił oczy ręką.

– Nie mógł pan powiedzieć żonie…

– Nie, to było wykluczone. Nigdy by nie zaakceptowała ani nie wybaczyła czegoś takiego. Jest w takich sprawach niezwykle zasadnicza, prawdziwa moralistka. Poza tym bardzo się obawia, co ludzie powiedzą, i chce zachować pozory. Nie, było tylko… nie było innego wyjścia.

Po chwili milczenia Martin Beck powiedział:

– Znalazł pan w końcu wyjście. Choć nie najlepsze.

– Tyle o tym myślałem, że doprowadzało mnie to do szaleństwa. Na koniec byłem już zdesperowany. Chciałem tylko się jej pozbyć, jej jazgotu i gróźb. Tak, brałem pod uwagę wszystkie możliwe sposoby. W końcu wpadłem na ten ze zboczeńcem, który mieszkał obok niej, i wymyśliłem, że jeśli upozoruję morderstwo na tle seksualnym, wszyscy pomyślą, że to on.

Spojrzał na Martina Becka z błyskiem w oku i powiedział z odcieniem triumfu w głosie:

– I tak pomyśleliście, prawda?

– Nie myślał pan o tym, że niewinny może zostać skazany za czyn, którego nie popełnił?

– Nie był niewinny. Przecież zamordował człowieka i nie powinien był w ogóle wyjść na wolność. Nie, nie myślałem o tym.

– Co pan zrobił?

– Zabrałem ją do samochodu, kiedy czekała na przystanku na autobus. Wiedziałem, że ma samochód w warsztacie. Potem pojechałem w miejsce, które wybrałem wcześniej. Myślała, że chcę uprawiać z nią seks. Latem robiliśmy to czasem na dworze.

Wbił nagle stężały wzrok w Martina Becka. Zmienił się na twarzy, otworzył usta, a ściągnięte wargi odsłoniły zęby. Zacharczał. Uniósł lewą rękę, a Martin Beck chwycił go za nadgarstek i wstał. Dłoń chorego ścisnęła konwulsyjnie jego rękę, szeroko otwarte oczy wpatrywały się wciąż w jeden punkt, w którym znajdowała się twarz Martina Becka. Policjant przeniósł wzrok i zobaczył, jak błyszczący zielony punkcik kreśli powoli na ekranie linię prostą. Z aparatu dobiegało słabe, monotonne pikanie.

Martin Beck poczuł, jak ręka, którą trzyma, wiotczeje, więc położył ją na kołdrze i nacisnął dzwonek, zanim wybiegł na korytarz.

W ciągu minuty w pokoju zaroiło się od ludzi w białych fartuchach. Nim zamknęły się drzwi na korytarz, zobaczył, jak wkładają coś przypominającego blat stołu pod bezwładne, niedające oznak życia ciało.

Czekał za drzwiami. Otworzyły się po chwili i ktoś podał mu magnetofon.

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale człowiek w białym fartuchu pokręcił głową i powiedział:

– Tym razem go chyba nie uratujemy.

Drzwi zamknęły się i Martin Beck został ze swoim magnetofonem. Zwinął kabel od mikrofonu i włożył do kieszeni. Tej, w której leżał nakaz aresztowania, starannie wypisany, złożony i niewykorzystany.

I nie miał już nigdy zrobić z niego użytku. W trzy kwadranse później wyszedł do niego lekarz i powiedział, że nie udało im się uratować Kaja Sundströma. Drugi zakrzep poszedł prosto do serca i tam utkwił.

Martin Beck pojechał na komendę przy Davidshallstorg i przekazał Perowi Mansonnowi taśmę wraz z poleceniem, by zamknąć sprawę.

Potem pojechał taksówką do Anderslöv.

Srebrnoszara mgła leżała nisko nad równiną. Widoczność sięgała zaledwie kilku metrów, a po bokach nie widział nic poza poboczami i rowami porośniętymi suchą żółtą trawą i od czasu do czasu jakąś kałużę. Gdyby wcześniej nie poznał okolicy przy ładnej pogodzie, nie domyśliłby się, co kryje się we mgle. Ale teraz wiedział, jak wygląda równina – nie jest płaska i monotonna, jak można by pomyśleć, widząc ją z samolotu, lecz miękko falująca, z polami buraczanymi i łąkami, pastwiskami z rzędami bezlistnych, rozłożystych wierzb, kościółkami bielonymi wapnem i gospodarstwami otoczonymi przez potężne wiązy i buki. I widział niebo nad równiną w pogodny dzień, wysokie i rozległe, jakie poza tym można zobaczyć tylko nad morzem, albo z płynącymi chmurami, które rzucały błyszczące cienie na otwarty, jasny krajobraz. Ale teraz mgła stała jak ściana po obu stronach drogi i jazda przez nią miała w sobie coś bezczasowego i nierealnego.

Mijali boczną drogę na Domme, ale nie mógł dojrzeć domu na wzniesieniu.

Nöjd siedział przy biurku w swoim pokoju i pił herbatę, kartkując przy tym plik skserowanych kartek. Timmy leżał wyciągnięty pod stołem u jego nóg. Martin Beck rozsiadł się wygodnie w fotelu dla gości, a Timmy powitał go w swój zwykły serdeczny sposób.

Martin Beck odsunął psa i wytarł twarz. Nöjd odłożył kserówki na bok, spojrzał na niego i powiedział:

– Zmęczony?

– Tak.

– Herbaty?

– Tak, dziękuję.

Nöjd wyszedł, wrócił z porcelanowym kubkiem i nalał herbaty z czajnika.

– Wracasz do domu? – zapytał.

Martin Beck skinął głową.

– Samolot odlatuje za dwie godziny – powiedział. – Jeżeli wystartuje w tej mgle.

– Zadzwonimy za godzinę i się dowiemy. Może się rozejdzie. Masz jeszcze pokój w pensjonacie?

– Tak – odrzekł Martin Beck. – Przyszedłem prosto tutaj.

– To idź tam, połóż się i prześpij godzinę. Zadzwonię, kiedy będzie czas jechać.

Martin Beck skinął głową. Naprawdę był bardzo zmęczony.

Spakował parę swoich rzeczy, położył się na łóżko i niemal natychmiast zasnął.

Przedtem zdążył pomyśleć, że powinien zadzwonić do Rhei.

Obudził się, kiedy Herrgott Nöjd załomotał w drzwi i wszedł do pokoju. Spojrzał na zegarek i odkrył ze zdziwieniem, że spał ponad trzy godziny.

– Mgła się rozprasza – odezwał się Nöjd. – Sądzą, że będą mogli wystartować za trzy kwadranse. Nie chciałem cię niepotrzebnie budzić. Ale teraz musimy już jechać.

W drodze do Sturup Nöjd powiedział:

– Folke jest już w domu. Przejeżdżałem koło Domme pół godziny temu i właśnie naprawiał kurnik.

– Co się stanie z domem Sigbrit Mård? – zapytał Martin Beck. – Nie miała chyba żadnych krewnych?

– Nie, pewnie pójdzie na licytację, jak sądzę. Nie myślałeś o tym, by się tu przeprowadzić?

Nöjd spojrzał na Martina Becka i się roześmiał.

– Ale nie mógłbyś zabrać ze sobą komisji do spraw zabójstw – zauważył.

Słońce zaczynało przebijać się przez mgłę, a na lotnisku zapewniali, że samolot niedługo wystartuje. Martin Beck dał bagaż do odprawy i wrócił z Nöjdem do samochodu.

Pochylił się nad tylnym siedzeniem i podrapał Timmy’ego za uchem. Potem klepnął Nöjda w plecy i powiedział:

– Dziękuję.

– Wrócisz tutaj – rzekł Nöjd. – To znaczy, nieoficjalnie. Nie przewiduję więcej morderstw w moim obwodzie. Przyjedziesz na urlop, wiem.

– Może – odparł Martin Beck. – Do widzenia.

Nöjd wsiadł do samochodu.

– Zapolujemy na bażanta. – Mrugnął okiem.

Martin Beck stał, odprowadzając wzrokiem czerwony samochód. Potem wszedł do budynku dworca lotniczego i zadzwonił do Rhei Nielsen.

– Będę w domu za parę godzin – powiedział.

– To zaraz do ciebie pojadę – odrzekła. – I zrobię obiad. Chcesz?

– No pewnie.

– Wymyśliłam coś nowego – kusiła go. – Rodzaj zapiekanki. I kupię po drodze wino.

– Wspaniale. Brakowało mi ciebie.

– A mi ciebie. Wracaj szybko.

W chwilę później wzniósł się w powietrze.

Samolot zatoczył szeroki łuk. W dole leżała oświetlona słońcem południowa równina, a dalej morze, niebieskie i roziskrzone. Potem widok znikł, samolot wleciał w warstwę chmur i wziął kurs na północ.

Wracał do domu.

I ktoś na niego czekał.